piątek, 5 kwietnia 2024

gdzie nie bywać, czego nie robić

Zamknijmy na moment oczy i wyobraźmy sobie, że oto aktualny premier polskiego rządu pochodzi z innej partii niż ta, która dzierży aktualną sejmową większość. Albo - jeszcze odważniej - że ów premier reprezentuje zupełnie inne ugrupowanie niż wszyscy jego ministrowie. Absurd! - powiecie. Chaos byłby - powiecie - przy którym to, co dzieje się w obecnym parlamencie to godzinka cichej adoracji w zgromadzeniu klauzurowym.

I słusznie. A teraz otwórzcie oczy i zmierzcie się ze świadomością, że za identycznym absurdem, chociaż nie w stolicy a na szczeblu lokalnym, od kilkunastu lat podnosicie łapki i wrzucacie kartki do urny wyborczej. I że tak samo postąpicie w najbliższą niedzielę.

Bo czymże są bezpośrednie wybory na Wójta/Burmistrza/Prezydenta Miasta niż właśnie proszeniem się o gigantyczny bajzel na szczytach władzy miejsko-gminnej? Wiem, w samorządzie lokalnym nie obowiązuje klasyczny trójpodział władzy i o ile Wójt/Burmistrz jest odpowiednikiem władzy wykonawczej, tak Rada Gminy/Miasta nie do końca jest ciałem ustawodawczym. Niemniej jednak, metafora z pierwszego akapitu ma całkiem sporą dozę trafności. Bo naprawdę, nie trzeba daleko szukać przykładów, gdzie Wójtem czy Burmistrzem zostaje popularny w lokalnym środowisku działacz czy polityk, ale już większość w Radzie tej samej Gminy czy Miasta - dzięki tym samym wyborom! - zdobywa jego polityczna konkurencja. Nie trzeba daleko szukać sytuacji, gdy taki burmistrz użera się przez całą kadencję z wrogą mu Radą. Albo gdy złożona z obrotnych społeczników, lokalnych aktywistów Rada ściera się z nieprzychylnym jej burmistrzem z politycznego nadania, który torpeduje wszystkie pomysły społeczników i rzuca im pod nogi przysłowiowe kawałki drewna.

W latach 90-tych XX wieku nie było tego problemu. W wyborach samorządowych  na szczeblu gminnym wybierało się jedynie Radę Gminy/Miasta. Dopiero potem ta Rada, większością głosów, wybierała Wójta/Burmistrza, trochę podobnie jak to się dzieje obecnie na przykład z Marszałkiem Sejmu. Czasami był to kandydat kompromisowy, czasami - z politycznego środowiska, które większość w Radzie dzierżyło. Było to w każdym razie znacznie mniejsze zło (bo obydwa organy ciągnęły wózek w tym samym kierunku, a jeśli był to kierunek zły - wymieniało się władzę przy kolejnych wyborach) niż to, co mamy obecnie, czyli Urzędy Gmin i Miast będące przez całą kadencję polem zażartej bitwy pomiędzy wrogimi sobie Wójtem/Burmistrzem a Radą. Zwłaszcza w czasach, gdy obowiązuje tabloidowo-soszalmidjowy styl prowadzenia polityki. Uszczypliwe populistyczne hasła, przerzucanie się tępymi argumentami na Twitterach i Fejsbukach, podkładanie sobie świń, epitety na poziomie wczesnego gimnazjum...

Dlaczego zatem zmieniono to, co w latach 90-tych działało dobrze i wprowadzono ten absurdalny system wyborów bezpośrednich na Wójtów/Burmistrzów/Prezydentów Miast? Pewnie niemal każdy z Was się domyśla, tymczasem - co interesujące - nie domyślają się niektórzy kształceni ludzie. Oto w dzisiejszej "Wyborczej" pani znana jako "Babka od Histy", "najpopularniejsza nauczycielka w Polsce i kobieca aktywistka" wyraża bezbrzeżne zdumienie, że od lat w Polsce najwyższą frekwencję obserwuje się w tych wyborach, gdzie idzie o urząd z najmniejszą realną władzą, czyli w wyborach na Prezydenta RP. Toż przecież - przywołując przykład używany przez mojego śp. Profesora - nawet nietresowany orangutan to wie, że wybory prezydenckie są najłatwiejsze "do zrozumienia" dla większości społeczeństwa i dlatego mają najwyższą frekwencję. Jest dziesięciu kandydatów z twarzy i nazwiska, stawia się krzyżyk przy jednym wybranym, kto zdobędzie najwięcej głosów w skali kraju - wygrywa. Proste jak sms-owe głosowanie w talent show.

Tymczasem wybory samorządowe są - dla kontrastu - najtrudniejsze. Ordynacja jest zawiła i bez istnienia powiatów, a odkąd wprowadzono ten bezsensowny twór - zawiła jest do sześcianu. Czy wiecie na przykład, że na samym tylko poziomie wyborów do rad gmin obowiązuje albo ordynacja większościowa albo proporcjonalna w zależności od wielkości gminy? A większość społeczeństwa nie potrafi wskazać podstawowej różnicy pomiędzy tymi dwoma systemami wyłaniania przedstawicieli w wyborach, więc co dopiero wyłapywać jakieś niuanse. 

Dlatego zdecydowano się "przybliżyć" wyborcom wybory samorządowe i wprowadzono wybory bezpośrednie na Wójtów/Burmistrzów i Prezydentów, żeby większość głosujących cokolwiek z tego cyrku rozumiała. Należałoby tylko złośliwie zapytać, dlaczego zatrzymano się w pół kroku i dlaczego nie wprowadzono bezpośrednich wyborów również na Starostów czy Marszałków Województw...

Diagnoza jest okrutna, ale w dużej mierze trafna. Ludzie nie interesują się polityką i jej nie rozumieją (ochoczo relacjonowane w mediach brawurowe kłótnie z sejmowej mównicy o aborcję czy "zamach smoleński", z których potem powstają memy i rolki, to nie polityka a jakaś jej tabloidowa, patologiczna deformacja). Nie mają też podstawowej wiedzy o strukturze mechanizmów państwa i jego funkcjonowaniu. Wielu nie odróżnia Sejmu od Rządu, Wojewody od Marszałka Województwa, czy procenta od punktu procentowego, a jednocześnie każe im się uczestniczyć w "demokratycznych mechanizmach", bo to "patriotyczny i obywatelski obowiązek". Idą więc i głosują. Na frazesy, na twarze, na obietnice bez pokrycia, na partyjne szyldy.  

I potem rodzą się też takie kwiatki, jak w wyborach samorządowych dokładnie dziesięć lat temu, gdy blisko 20 procent głosów uznano za nieważne z powodu właśnie elementarnego niezrozumienia mechanizmu głosowania. Karta w głosowaniu miała postać kilku spiętych ze sobą zszywką kartek formatu A4 (każdy komitet na osobnej), gdyż gdyby chcieć wszystkich kandydatów wydrukować na jednej stronie, to arkusz miałby wielkość małego prześcieradła. Niestety, w przedwyborczych instruktażach jak mantrę powtarzano zalecenie: "jeden krzyżyk na każdej karcie" (chodziło o karty: do rad gmin, rad powiatu, sejmików i na wójta/burmistrza). Efekt był łatwy do przewidzenia, ale chociaż dzięki tej sytuacji napisałem wówczas jeden z moich bardziej udanych tekstów z zakresu komentowania rzeczywistości:

"Jeśli ktoś w lokalu wyborczym wziął do ręki tę nieszczęsną wyborczą "książeczkę", na przykład do Rady Powiatu, jeśli przeczytał na górze każdej stronicy nazwę innego komitetu (czyli de facto partii politycznej), jeśli wydedukował z tego, że ma postawić krzyżyk na każdej stronie (bo w TV powiedzieli: "jeden krzyżyk na każdej KARCIE"), i jeśli wreszcie nie zauważył niczego dziwnego w tym, że każe mu się w ten oto sposób poprzeć JEDNOCZEŚNIE jakiegoś kandydata z Platformy, i również jakiegoś z PiS, i zarazem z SLD, i z PSL, i kogoś od Korwina, i od Palikota, i z Nowej Lewicy, i co tam jeszcze w tej książeczce było, to CAŁE SZCZĘŚCIE, ŻE JEGO GŁOS JEST UZNANY ZA NIEWAŻNY. Bo komuś takiemu strach powierzyć odpowiedzialność za dokonanie wyborów w piaskownicy, a co dopiero w gminie, powiecie czy województwie..."

Zresztą, po co szukać przykładów w przeszłości. Zapytajcie sami siebie i sprawdźcie czy potraficie udzielić odpowiedzi na podstawowe pytania dotyczące samorządu lokalnego. Szczerze, czyli z głowy, bez pytania wujka Google, cioci Wikipedii, kuzyna politologa ani kuzynki Sztucznej Inteligencji czy kota GPT.
- jaka jest różnica między Marszałkiem Województwa a Wojewodą?
- jaka jest różnica między Starostą a Wójtem?
- jaka jest różnica między powiatem ziemskim a grodzkim?
- czy w miastach na prawach powiatu jest Rada Miasta czy Rada Powiatu?
I wreszcie koronne pytanie:
- wymień chociaż dwie kompetencje należące do Gminy i dwie należące do Powiatu 

Jeśli potraficie odpowiedzieć na to ostatnie, wówczas możecie z czystym sumieniem sięgnąć do barku po jakiegoś szampana i przed lustrem skopiować słynną stopklatkę z filmu "Wielki Gatsby" (tę z Leonardo DiCaprio trzymającym lampkę czegoś wysokoprocentowego).

A jeśli nie potraficie, to nie przejmujcie się. Nie ma obowiązku tego wiedzieć, jeśli się nie chce. Nikomu to do szczęścia niepotrzebne. Tylko nie ma też wówczas co ukrywać, że jesteśmy przekonywani do udziału w czymś, o czym większość biorących udział nie ma kolorowego pojęcia, a to - jak się obecnie mówi - trochę "słabo". Przybliżenie samorządu terytorialnego wyborcom można było zrobić na tysiąc sposobów, zaczynając choćby od uproszczenia jego struktury i likwidacji tych nieszczęsnych powiatów. Od uporządkowania kompetencji. Od edukacji i pracy od podstaw. A nie od pudrowania trupa poprzez wprowadzenie talent show, czyli bezpośrednich wyborów na Wójtów/Burmistrzów. I powtarzania aż do wyrzygania tych prymitywnych sloganów, że "w tych wyborach chodzi o to, czy na naszym osiedlu nie będzie dziur w chodnikach i zepsutych latarni" i że "tylko ten kto głosuje, ma potem prawo narzekać".

Oczywiście, że będzie narzekać. Zwłaszcza, gdy wybierze Burmistrza i Radę Miasta z przeciwstawnych obozów politycznych. I oni potem całą kadencję będą się obrzucać werbalnym gnojem i przebijać się złośliwościami na łamach lokalnych mediów zamiast robić coś konkretnego w sprawie tych latarni i dziur w chodnikach. A ten nieszczęsny narzekający wyborca (narzekający, bo przecież zagłosował) nadal nie będzie miał świadomości, że sam pośrednio do takiej sytuacji przyłożył rękę.

Ja jestem przeciw tabloidyzacji i prymitywizacji polityki. Dlatego w bezpośrednich wyborach na Wójta/Burmistrza/Prezydenta Miasta oddaję nieważny głos. I tak samo zrobię w najbliższą niedzielę.

5. kwietnia 2024, 19:01 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 1 kwietnia 2024

natura to bzdura

Naturalne jest modne. Nie tylko wśród naturopatów, naturoterapeutów (o ile te dwie kategorie czymkolwiek się różnią...) czy tzw. "miłośników zdrowego stylu życia". W ostatnich latach przekonanie, że to co naturalne jest zdrowsze, lepsze i bardziej wartościowe niż to, co sztuczne, chemiczne i syntetyczne pokutuje bardziej niż swego czasu niejaki Henryk IV w okolicach Canossy. Ale jak to z każdym przekonaniem bywa, to również jest wybiórcze i w zderzeniu z heurystykami przegrywa, bo przegrać musi. Z heurystykami jeszcze nikt nie wygrał (i to właśnie dlatego psychologia jest królową nauk, o!)

Co do tak zwanej "zmiany czasu", nikt już nie ma raczej wątpliwości, że ta procedura jest idiotyczna. I o ile sto lat temu miała jeszcze jakieś pozory sensowności, tak współcześnie nie ma już żadnych. Co natomiast interesujące w kontekście tematyki tego tekstu to fakt, że w trakcie dyskusji o rezygnacji z przestawiania wskazówek zegara dwa razy w roku pojawił się pomysł, że kraje członkowskie Unii Europejskiej będą sobie mogły... wybrać, czy na stałe pozostać przy "czasie zimowym" czy "czasie letnim". Nie wgłębiałem się jak by to miało wyglądać w praktyce. Czy zasada: jeden kraj - jeden głos, czy ogólnokontynentalne referendum powszechne. I czy w rezultacie zwycięska koncepcja obowiązywałaby na terenie całej Unii, czy każdy kraj mógłby sobie ustalić wersję dla siebie, zgodnie z decyzją swoich obywateli. W tym drugim przypadku byłoby przezabawnie, gdyby np. Polska i Austria wybrały czas "letni", a Czechy i Słowenia - "zimowy". Wtedy jadąc z Polski na Bałkany klasyczną trasą przez Brno i Wiedeń trzeba by na każdej granicy przestawiać zegarki! 

A nie wgłębiałem się, gdyż to kolejny sztuczny dylemat. Bo de facto nie ma czegoś takiego jak "czas zimowy" i "czas letni". Jest czas prawidłowy, właściwy dla naszej strefy czasowej (to ten, który mamy od końca października do końca marca), czyli właśnie naturalny. (Albo, jak mawiała moja śp. Ciotka: "według słońca"). I jest czas sztuczny, wprowadzany na miesiące wiosenne i letnie dla potencjalnej oszczędności światła dziennego. A to czas nienaturalny. 

I właściwie nie byłoby o czym dyskutować, ale gdy przeprowadzano wszelkie sondy uliczne w tej kwestii, ludzie gremialnie optowali za... czasem nienaturalnym (czyli żeby pozostać na stałe przy "letnim"). Żeby było dłużej jasno... Cóż, jest taka malownicza koncepcja zbyt krótkiej kołdry, ale większości społeczeństwa raczej nieznana. Bo wydaje się, że ludzie są przekonani, iż czas jest z gumy i jeśli demokratycznie zdecydujemy się na czas letni, to nagle wszystko będzie tak jak do tej pory plus to, że dni będą o tę godzinę dłuższe również zimą. A tak se ne da, jak podobno mawiają Czesi. Owszem, będzie zimą się robić ciemno nie po piętnastej tylko po szesnastej. Ale też wschód słońca będzie o godzinę później, czyli w grudniu, zwłaszcza w pochmurne dni (a o takie w grudniu nietrudno) jasno na zewnątrz będzie się robić dopiero około dziesiątej rano. Heurystyka działa zatem w ten sposób, że nieco głębiej ukryte wady jakiegoś zjawiska są przesłonięte przez łatwo widoczne korzyści, które wysuwają się na pierwszy plan.

Podobnie jest z inną kwestią, którą obserwujemy w ostatnich dniach. Oto pieją sprawozdawcy radiowi, prezenterzy telewizyjni, goście w telewizjach śniadaniowych i przypadkowo napotkani przechodnie w sondach ulicznych, jaką to fantastyczną pogodę mamy na tegoroczne Święta Wielkanocne. Chyba tylko w jednej audycji przewinęła się jakaś tonująca entuzjazm przestroga. A przecież ta pogoda nie jest fantastyczna, tylko przerażająca. I na pewno nie jest naturalna. Jeśli w marcu jest +25 stopni na termometrze, to ile będzie w lipcu? I jakich jeszcze dowodów potrzeba tym, którzy uporczywie twierdzą, że "całe to globalne ocieplenie" to wymysł Unii Europejskiej, koncernów, Grety Thunberg i - tradycyjnie - George'a Sorosa (nie wiem kim teraz straszy się małe dzieci, ale dorosłych ludzi od lat straszy się najskuteczniej tym starszym panem).

I ponownie działa heurystyka, zgodnie z którą na pierwszym planie są korzyści. Skoro się klimat ociepla, to w zimie zaoszczędzimy na ogrzewaniu, Bałtyk się ogrzeje i pobudujemy tam kurorty, a wtedy cała Europa będzie przyjeżdżać do Łeby i Pobierowa, a nie do Sharm-el-Sheikh. Aha, no i na Mazurach będą rosły kokosy i ananasy, a Polska zostanie światową potęgą w eksporcie cytrusów. Te atrakcje już widzimy oczyma wyobraźni, ale trzeba sięgnąć głębiej do mózgu i przypomnieć sobie coś z lekcji fizyki, biologii i geografii (o ile się na nich uważało), żeby przestało być tak kolorowo. 

Bo jeśli się klimat ociepli tak bardzo, jak do tego zmierza, to z tego co zaoszczędzimy na ogrzewaniu zimą nic nie zostanie, bo wydamy to (i jeszcze dołożymy) na klimatyzację w lecie. O ile w ogóle będzie ona dostępna i nie wyschną rzeki, które są niezbędne do chłodzenia elektrowni. Bałtyk, jeśli się ogrzeje, to bardziej będzie przypominać Morze Martwe niż Adriatyk czy Morze Czerwone. I to z grubą, zieloną kołderką zakwitu sinic plus aromatyczne, słonawe bukiety (coś jak Odra rocznik 2022 tylko bardziej), bo taka temperatura (skutkująca wieloma niekorzystnymi procesami w wodzie) jest dla naszego morza i całego jego ekosystemu nienaturalna

Wreszcie te ananasy... Żeby rosły rośliny tropikalne, nie wystarczy sam wzrost temperatury. Potrzebny jest jeszcze szereg innych czynników (odpowiednia gleba, suma i regularność opadów, wilgotność powietrza etc.). W naszej strefie klimatycznej wyższa temperatura jest nienaturalna, wysusza powietrze i wysusza glebę. Poza tym (do tego trzeba było bardziej pilnie uczyć się geografii i fizyki, zwłaszcza tej drugiej) ilość wody na Ziemi jest stała od początku istnienia naszej planety. Zmienia się tylko częstotliwość jest spadania w postaci deszczu. Im wyższa temperatura, tym większa ilość energii pod kopułą ziemską. Im większa ilość energii, tym bardziej gwałtowne zjawiska pogodowe. Nawałnice, burze, powodzie. Zamiast regularnych, systematycznych, spokojnych opadów deszczu, mamy krótkotrwałe oberwania chmury, gdzie spada tyle wody, że ziemia nie potrafi jej przyjąć i szybko spływa ona do morza. W ten sposób Polska nawet nie stepowieje (bo tak działo się w latach 90-tych XX wieku), ale teraz już po prostu pustynnieje. A że na pustyni (poza oazami) nie rosną nie tylko ananasy, ale w ogóle nic, to wiedza raczej powszechna i dostępna nawet dla tych, którzy na lekcjach geografii kompulsywnie rysowali penisy na ostatniej kartce swojego zeszytu.

Ani permanentny "czas letni" (chociaż dla wielu fajny, bo jest dłużej jasno) nie jest naturalny dla naszego organizmu, ani +26 Celsjusza pod koniec marca nie jest naturalne dla naszej strefy klimatycznej. A jednak wielu z tych, którzy na co dzień mają usta pełne frazesów o tym, że naturalne jest lepsze, gorąco podnoszą łapki za obydwoma tymi zjawiskami. To jak z tą naturą? Naturalne jest lepsze tylko wtedy, kiedy nam wygodnie?

31. marca 2024, 21:05 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 29 lutego 2024

kij w mrowisko

Jest pewna kategoria ludzi, od których zaczynają się wszelkie serwisy informacyjne na przestrzeni ostatnich kilku tygodni. I nie są to Rosjanie, nie Ukraińcy, ani nawet nie politycy. Ale nie są to też rolnicy. 

Bo niskotowarowi rolnicy już praktycznie w Polsce wyginęli, a stało się tak za przyczyną funkcji decyzji wszystkich rządów ostatnich trzydziestu lat, rozporządzeń unijnych i cywilizacyjnych przemian w skali makro. Rolników nie stać byłoby, żeby kupić sobie ciągnik za 150 czy 200 tysięcy polskich złotych (a na tych protestach, gdzie solidarnie wysyła się Tuska, Unię i Ukrainę do ostatniego diabła, widać praktycznie tylko takie maszyny), zresztą dla niskotowarowego rolnika, który obrabia swoje 30 hektarów taka maszyna jest w każdej mierze niepotrzebna. Bo to trochę tak, jakby wynajmować TIR-a, żeby przewieźć telewizor do teściowej, która mieszka trzy ulice dalej.

Każdą poważną dyskusję dobrze jest zacząć od ścisłego zdefiniowania pojęć. Dlatego warto podkreślić, że ci, którzy od paru tygodni "traktorami drogi grodzą", jak onegdaj śpiewał z Pudelsami Maleńczuk, to nie są żadni rolnicy. Tekst tej piosenki miał bowiem swój dalszy ciąg: "traktorami drogi grodzi, owce na manowce wodzi" (chodziło, rzecz jasna, o śp. Andrzeja Leppera). A zwiedzionymi owieczkami może być w tej metaforze społeczeństwo, w którego odczuciu na ulicach protestują przymierający głodem chłopi, których nie stać na paszę dla swoich pięciu świnek i trzech krówek, więc należy im współczuć i popierać. Gdy tak naprawdę protestujący to nie biedni rolnicy, a farmerzy, producenci żywności. Agrarni biznesmeni obracający dziesiątkami, a nawet setkami tysięcy złotych w skali miesiąca. Miło jest o tym przypomnieć, aby wypuścić trochę pary z kotła społecznego poparcia dla tego protestu, który to kocioł ochoczo podgrzewają liderzy protestów.

Dobrze też przypomnieć, że żywność, tak jak i kapitał, nie ma narodowości (ściśle rzecz biorąc, obiektywnie nie ma jej również człowiek...), a nawet państwowości. Ot, przecież taki Wedel (własność japońsko-koreańskiego koncernu Lotte) jest polski czy jednak koreański? A legendarne Pudliszki, wchodzące w skład amerykańskiej grupy Heinz, którą niedawno przejął słynny multimiliarder Warren Buffet? Może 40-50 lat temu niektóre państwa były w jakimś sensie samowystarczalne, mogły wytwarzać "od pola do stołu", korzystając wyłącznie z własnych środków produkcji. Współcześnie, w dobie totalnej globalizacji, to niemożliwe

Dlatego nie ma żadnego sensu budowanie demagogicznych dychotomii, że "nasze, polskie to dobre i smaczne, a zagraniczne to złe, niedobre i trujące". Świat nie jest czarno-biały, a takie ostre podziały są nie do utrzymania. Dwa tygodnie temu małżeństwo spod Rzeszowa swojskimi nóżkami w galarecie, produkowanymi w stu procentach w Polsce, wyprawiło jedną osobę do Krainy Wiecznych Łowów i prawie ukatrupiło dwie kolejne.
 
A tak zwany "patriotyzm zakupowy" również nie tylko nie ma sensu, ale jest wręcz wewnętrznie sprzeczny. I pokazuje wyłącznie, jak można się zbłaźnić próbując na większą skalę ożenić z wolnym rynkiem jakiekolwiek inne niż ekonomiczne mechanizmy. Oto nie tylko przedstawiciele niedawno strąconej z urzędu władzy centralnej cieszyli się jak dzieci, że koncern Orlen rozwija się i podbija kolejne rynki: czeski, niemiecki czy litewski. Ale przecież ci sami ludzie podkreślają jednocześnie konieczność "patriotycznych" wyborów podczas dokonywania zakupów (w praktyce: Polak powinien kupować polskie produkty, Niemiec - niemieckie, Holender - holenderskie etc.). Gdyby to jednak wcielić w życie w stanie idealnym, ów Orlen nie mógłby się rozwijać za granicą (podobnie jak żadna inna firma poza granicami swojego własnego państwa), bo Litwin kupowałby paliwo litewskie, Niemiec - niemieckie, a Czech - czeskie, zamiast polskiego-orleńskiego.
 
Nic w życiu nie jest za darmo (kiedyś się mówiło, że za darmo to można tylko dostać w mordę, ale patrząc na to jaki interes robią ostatnio profesjonalne Dominy, nawet to stwierdzenie jest już przejrzałe) i nie jest to wyłącznie ekonomiczna reguła, ale jedna z najogólniejszych prawd na tym świecie. Odbijając zatem farmerom populistyczną piłeczkę: Unia Europejska była dobra i fajna, gdy dawała dotacje, dopłaty i niskooprocentowane pożyczki. I gdy się za nie kupowało maszyny rolnicze, o wartości kawalerki w Gdańsku każda. A teraz jest zła, bo coś chce w zamian, nakłada jakieś ograniczenia. A może to po prostu wyzerowanie rachunku? Nikt nie wpadł na to, że to kiedyś nastąpi?
 
A eksport polskich jabłek? Gdy ładnych kilka lat temu wielkorządca Putin zamknął dla nich rosyjski rynek, był płacz, zgrzytanie zębów i ogólnokrajowe kampanie społeczne, żeby jeść rodzime jabłka pod każdą postacią, bo inaczej to wszystko zgnije, odkąd paskudni Rosjanie już nie chcą ich kupować. Ale że reguła Kalego ma się wciąż dobrze, to chociaż inne kraje nie mają moralnego prawa zamykać się na naszą żywność, Polska może żądać zatrzymania eksportu do kraju nad Wisłą żywności z dowolnego państwa, pod dowolnym pozorem.
 
Zresztą, to wszystko i tak niczego nie zmieni. Panowie farmerzy mogli w Warszawie na Wiejskiej i pod KPRM palić tę słomę, wysypywać ziarno i wylewać gnojowicę, zamiast na zjeździe z S11 na DK92. Bo tak to żadnemu politykowi grosz z głowy nie spadł, nie spędzili w korku ani minuty. Ucierpieli za to niewinni ludzie, którzy w minionych tygodniach wracali z pracy do domu dwie godziny zamiast 30 minut (jak niżej podpisany).
 
Fatalnej jakości importowana żywność jest prawdziwym problemem. Chociaż w Polsce też by się znalazła żywność fatalnej jakości, więc nie twórzmy wrażenia, że u nas produkuje się czyste złoto, a wszystko co powstaje za Bugiem czy Odrą nadaje się tylko do ścieku. Wiele zależy od aktualnie stosowanych norm jakości. Polski rolnik z lat 70-tych XX wieku nie wziąłby dzisiejszej polskiej żywności do ust, tak drastycznie obniżone zostały poprzeczki tych norm na przestrzeni ostatnich dekad. Co jednak jest w pierwszej kolejności warte podkreślenia, i to wężykiem, to fakt, że protestujący farmerzy nie są altruistami, i nie podejmują tych wyrzeczeń dla dobra społeczeństwa, żeby ochronić swoich rodaków przed zalewem groźnej dla zdrowia zagranicznej żywności. Farmerzy protestują w obronie swoich interesów. Gdyby import ukraińskich, czy jakichkolwiek innych, płodów rolnych (choćby i tak samo złej jakości), nie zagrażał ich biznesom, nie kiwnęliby nawet palcem "w obronie zdrowia Polaków". A jeśli ktoś wierzy, że jednak kiwnęliby, jest tak samo naiwny jak ci nieszczęśnicy, którzy nabierają się na oszustwo ze strony "amerykańskiego wojskowego" czy "nigeryjskiego generała".
 
Dlatego nie jest prawdą, że każdy Polak popiera protest "rolników". Ja nie.

29. lutego 2024, 19:20 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 9 lutego 2024

zmierzch bogów

Pamiętacie jeszcze co się robiło, gdy jakieś piętnaście-dwadzieścia lat temu spodobała się nam piosenka, co do której nie znaliśmy tytułu ani wykonawcy? Najpierw trzeba było się pilnie wsłuchać, postarać się jak najwierniej zapamiętać charakterystyczny fragment tekstu, najlepiej refrenu, potem wpisać ten fragment w wyszukiwarkę internetową i z uzyskanych wyników dopasować ten, który wydawał nam się najbardziej pasujący, a następnie ocenić czy to jest to samo, co słyszeliśmy wcześniej. Jak wiele umiejętności umysłowych i procesów poznawczych angażowało to zajęcie - trudno jednoznacznie ocenić, ale stawiam dolary do orzechów, że na rezonansie magnetycznym mózg świeciłby się jak choinka przed Rockefeller Center. Słuch, pamięć krótkotrwała, pamięć długotrwała, zdolności językowe (bo zwykle chodziło o piosenkę po angielsku), percepcja, uwaga, przeszukiwanie...

W 2024 roku mamy do tego samego celu aplikację Shazam. Jak wiele umiejętności wymaga jej użycie? Otóż wystarczy nacisnąć palcem wskazującym w odpowiednim miejscu ekranu smartfona. Czynność z którą - że tak posłużę się charakterystycznym przykładem używanym przez mojego świętej pamięci Profesora - poradziłby sobie nietresowany orangutan.

Początek kalendarzowego roku to okres, gdy w pewnych szacownych kręgach lingwistycznych wybiera się tak zwane Słowo Roku. A nawet słowa, bo wybiera się Słowo Młodzieżowe, Nowe, Ogólne itp. Celowość tej elekcji to temat na odrębną dyskusję, tu chciałbym tylko przypomnieć, że chociaż głosami internautów za Słowo Roku 2023 uznano... "wybory" (statystyczne zbieganie do rozkładu normalnego w miarę wzrostu liczebności próby jest okrutne...), ale na szczęście resztki honoru tego osobliwego plebiscytu uratowała kapituła językoznawców i swoje wyróżnienie przyznało zbitce słów: "SZTUCZNA INTELIGENCJA".
 Ze wszech miar słusznie, bo to właśnie o sztucznej inteligencji mówiło się przez ubiegły rok sporo i podniośle. W tonach ekstatycznych, alarmistycznych, katastroficznych i patetycznych (zwłaszcza wtedy, gdy kogoś naszło na myślowy ślinotok o największym przełomie w historii ludzkości). Wspólny mianownik wielu tych dyskusji sprowadzał się jednak do nieuchronnego zagrożenia ze strony owej sztucznej inteligencji. I owszem, nie da się ignorować faktu, że nowe technologie oparte na sztucznej inteligencji wkrótce wkroczą ochoczo w nasze codzienne życie, a nawet wyraźnie zredukują zatrudnienie w wielu zawodach. Tego nie da się uniknąć w świecie, w którym rachunek ekonomiczny jest i z pewnością będzie dominującym czynnikiem podejmowania decyzji biznesowych.

Jest jednak jeszcze inna grupa zagrożeń ze strony sztucznej inteligencji, z którymi - według tych alarmistycznych tonów - będziemy musieli się zmierzyć. Tonów, które prognozują, że AI urośnie tak bardzo, iż wymknie się spod kontroli człowieka, a następnie go zdominuje i sprowadzi do roli podrzędnego gatunku, zacznie uciskać i wykorzystywać do niewolniczej pracy, albo i fizycznie eksterminować. Scenariusze jak z "Matrixa" lub z kultowego odcinka "Z Archiwum X" ("Ghost in the Machine") mnożą się jak króliki po viagrze, gdy tymczasem pośród owej paniki zapominamy, że zagrożenie tego typu sprowadzamy na siebie sami i to wcale nie w tajnych laboratoriach pracując nad udoskonalaniem sztucznej inteligencji, ale we własnym domu i we własnym codziennym życiu.

Gdy przyjdzie przesyłka do paczkomatu, jak wielu z Was otwiera jeszcze skrytkę wpisując palcem kod na ekranie urządzenia? A jak wielu używa wyłącznie aplikacji, aby otworzyć skrytkę zdalnie (zwłaszcza, że w niektórych automatach paczkowych da się już tylko w ten sposób...)? Bo nie podejrzewam nawet, że ktoś postępuje jeszcze tak nieprzyzwoicie jak ja i nie tylko otwiera tradycyjnie, ale dodatkowo nie wklepuje kodu patrząc w SMS, tylko zapamiętuje go wcześniej i wpisuje z pamięci...

A jak wielu z Was opiera się pokusie użycia Shazam, gdy słyszycie zagraniczną piosenkę w radiu, a nie znacie tytułu? Kto jeszcze korzysta choćby sporadycznie z klasycznych rozkładów jazdy komunikacji miejskiej, tych na przystankach czy w internecie, a kto już wyłącznie z "JakDojadę" i podobnych aplikacji? Jak wielu z Was liczy w pamięci jakieś codzienne operacje matematyczne zamiast za każdym razem wyciągać kalkulator? (z faktu, że z otrzymanych wyrazów zdziwienia, iż w pamięci mnożę dwucyfrowe liczby przez siebie mógłbym ułożyć schody do nieba zgaduję, że niewielu).

Nie, to nie będzie tekst trącący łańcuszkami podawanymi sobie przez internautów w wieku od Chrystusowego wzwyż, jak to Kiedyś-Było-Lepiej, bo dzieci od rana do nocy bawiły się na świeżym powietrzu, jadły jeżyny prosto z krzaka i z uśmiechem zdzierały sobie kolana do krwi, podczas gdy teraz siedzą w sterylnych pomieszczeniach, wypalają oczy przed komputerami, a z każdym katarkiem troskliwa mamusia wiezie je na sygnale do prywatnego szpitala. Nie będzie to też litania potencjalnych przedświtów apokalipsy, czy to tej spod pióra Marca Elsberga, czy zza kamery Rolanda Emmericha. Bo nie spodziewam się raczej ani globalnego blackoutu, ani - tym bardziej - spektakularnej katastrofy z rozstępującą się ziemią, walącymi się drapaczami chmur i Dwaynem Johnsonem skaczącym ponad przepaściami, aby uratować Amerykę, a przy okazji też świat. Wszystkie prawdziwe zagrożenia rozwijają się długo, w ciszy i mają początek na naszej własnej kanapie.

Oczywiście, trzeba być idiotą albo eksplanacyjnym szaleńcem pokroju posła Grzegorza Brauna, żeby dowodzić, że nowe technologie informatyczne są naszym wrogiem, w żaden sposób nam nie służą i kiedyś (bez nich) było lepiej. Pomijając już oczywisty fakt, że ratują życie skuteczniej niż kiedykolwiek w historii ludzkości było to możliwe (sensory monitorujące poziom glikemii w trybie ciągłym z odczytem przez smartfony u diabetyków to tylko pierwszy z miliona nie-banalnych przykładów), to każdy kto w latach 90-tych ubiegłego wieku stał w ogonku do banku z książeczką czekową w jednej dłoni i plikiem rachunków do zapłacenia w drugiej, przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje innej tezy, wiedząc, że dzisiaj może te opłaty i operacje finansowe wykonać w ciągu kilkunastu sekund, siedząc w domu na kiblu. Problem leży nie w samych nowoczesnych technologiach i w fakcie ŻE ich używamy, ale w tym JAK ich używamy.

Jest taka świetna scena w prologu filmu "Glass Onion", gdy bohaterowie dostają tajemnicze pudełko, obfitujące w zagadki. Nagle dobywa się z niego fragment muzyki klasycznej i jeden z zebranych mężczyzn mówi, że wie co to za utwór, ale przerywa mu dziewczyna potrząsająca smartfonem, krzycząc: "Nie mów, nie mów, ja to zShazamuję!". Bo przecież Shazam "od tego jest". I to tutaj jest pogrzebany przysłowiowy pies. Nie liczymy już w pamięci, nawet najprostszych działań, bo PO TO SĄ kalkulatory, nie korzystamy z papierowych map, bo PO TO SĄ Google Maps i nawigacje satelitarne, nie staramy się zapamiętywać, organizować, planować nawet najłatwiejszych kwestii korzystając z własnego mózgu, bo od wszystkiego mamy aplikacje, technologie, wirtualnych asystentów. Którzy przypomną kiedy zapłacić rachunki, zaplanują trasę, ułożą rozkład dnia, przygotują i podstawią wszystko pod przysłowiowy nos.

I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że z tego powodu - jako ludzkość - głupiejemy.

Głupiejemy błyskawicznie i na niespotykaną w historii skalę. Głupiejemy od pewnego, nieodległego momentu w naszej historii, dziwnie tożsamego z momentem upowszechnienia się szerokopasmowego internetu. Głupiejemy tym bardziej, z im większym podziwem patrzymy na swój gatunek i na to, jak wiele udało mu się osiągnąć. Przezwyciężanie umysłowej inercji i walka ze skąpstwem poznawczym zawsze wymagały samozaparcia, ale właśnie to ciągłe pobudzanie umysłu wyniosło ludzki gatunek na poziom dominacji nad światem. I nagle coś pękło. Z dzieciństwa wspominam (nawet jeśli to wspomnienie potężnie obciążone jest heurystyką dostępności), że w każdą podróż brało się książki, stos gazet, na plaży rozwiązywało się krzyżówki, jolki, szarady, nieustannie trenowało się mózg. Teraz nowoczesne technologie również dają nam multum możliwości, aby ćwiczyć mózg, ale po prostu i najzwyczajniej tego nie robimy, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak kiedyś. I w ten sposób piłujemy gałąź na której siedzimy. Gra "Słowotok" była popularna efemerycznie i w dość wąskich kręgach. W pociągu każdy, jeśli akurat nie pracuje, siedzi z nosem w smartfonie, na którego ekranie zwykle nie wyświetlają się programy edukacyjne czy popularnonaukowe, tylko mało ambitne gry, a na plaży króluje Instagram & chill. Gdy miałem kilka, kilkanaście lat planowało się podróż czy to samochodem, czy komunikacją publiczną w dowolne miejsce w kraju, korzystając wyłącznie z papierowych map i sieciowych rozkładów jazdy PKS czy PKP. Dzisiaj, w razie gdyby na kilka godzin odłączono wtyczkę od internetu w Centrum Sterowania Wszechświatem, bez JakDojadę i GoogleMaps ogromny procent społeczeństwa będzie równie bezradny we własnym kraju co w amazońskiej dżungli, a pomoc w postaci zwykłych, "papierowych" rozkładów jazdy (bo o tych sieciowych w postaci książek z setkami kolumn i pionowymi lianami czarnych zygzaków nawet nie wspominam) byłaby równie użyteczna co słownik z aramejskiego na staro-cerkiewno-słowiański. Dowiodły tego zresztą swego czasu głośne w pewnych kręgach badania OECD.

Funkcjonalny analfabetyzm osiąga rekordowe wskaźniki. Mamy coraz głupszą rozrywkę, coraz prymitywniejsze potrzeby kulturowe. Mit sukcesu powszechnej edukacji, zwłaszcza tej policealnej, jest fikcją. Matura to bzdura, uniwersytety przerabiamy na Wyższe Szkoły Zawodowe gdzie bożkiem jest Praktyka, a tymczasem dwucyfrowy odsetek osób z WYŻSZYM wykształceniem nie odróżnia Rządu od Sejmu, procenta od punktu procentowego, nie ma pojęcia o elementarnych mechanizmach ekonomicznych i nie potrafi umiejscowić na osi czasu fundamentalnych wydarzeń historycznych, powstanie warszawskie sytuując w latach osiemdziesiątych (XX wieku).

Mamy coraz niższy poziom ogólnej wiedzy o świecie, ale też krytycznej weryfikacji dopływających do nas informacji, co według wszelkich teoretyków powinno być FUNDAMENTEM nowoczesnej edukacji w XXI wieku, ale im więcej o tym mówimy, tym mniej to robimy. Przecież pseudonauka i najgłupsze spiskowe teorie padają na coraz podatniejszy grunt (ci, którzy mówią o "włączaniu myślenia" najbardziej je wyłączają). Przecież niepohamowany zachwyt wzbudza w nas facet, który niedawno w "Jednym z Dziesięciu" odpowiedział na wszystkie pytania (poza pięcioma-sześcioma - banalnie proste), podczas gdy zapominamy, że podobnym zasobem wiedzy (odejmując presję czasową i stres kamerowy) dysponował przeciętny przedwojenny maturzysta. Przecież wszystko musimy mieć przedstawione "na obrazku", a dobrą praktyką w serwisach internetowych stało się ostrzeżenie wstawiane przed litym tekstem, informujące ile minut zajmie nam ta nieprzyjemna i męcząca czynność jego przeczytania...

Pamięć, zasób słów, wiedza ogólna, odległe skojarzenia, podstawowe operacje matematyczne, wyobraźnia przestrzenna... Stawiam jeszcze raz wspomniane dolary, że każdy wymiar inteligencji, zwłaszcza tej skrystalizowanej, mierzony czy to przez starego dobrego Wechslera czy przez swojskiego APIS-a, z każdym rokiem w ogólnej populacji ludzkości coraz bardziej karleje. Oszukujemy się, wzniecając raz po raz ducha nieszczęsnego efektu Flynna, który się bardzo brzydko zestarzał, zresztą od początku cierpiał na szereg wątpliwości natury metodologicznej, dotyczył właściwie wyłącznie inteligencji płynnej (z definicji będącej bardziej wyposażeniem genetycznym i oporniejszym na kształtowanie się w procesach socjalizacji i skolaryzacji) i współcześnie nawet jego najwięksi apologeci przyznają, że trend przynajmniej się zatrzymał (jeśli nie przechodzi im przez gardło, że wyraźnie się cofa).

To nie jest manifest technosceptyka, nie nazywam się też Thoreau i nie głoszę tutaj powrotu do lasu i życia poza cywilizacją. Sam korzystam z przelewów elektronicznych, Netfliksa oraz internetowej wyszukiwarki rozkładów jazdy i doceniam ich istnienie za każdym razem, gdy mam je przed oczyma. Szaleństwem byłoby lecieć za granicę z samym tylko bagażem podręcznym, taszcząc ze sobą słowniki, rozmówki, mapy i atlasy, gdy możemy mieć to wszystko w smartfonie. Dlatego powtórzę raz jeszcze, żeby wybrzmiało odpowiednio: Fantastycznie, że tworzymy nowoczesne technologie ułatwiające nam życie i korzystamy z nich w życiu codziennym. Tak ludzkość czyniła od wieków. Problem jedynie w tym, że nigdy wcześniej ludzkość sama z siebie nie wyręczała się swoimi wynalazkami w tak ekstremalnym stopniu, dobrowolnie (a czy świadomie - to inna kwestia) rezygnując z tego, co tę ludzkość wyniosło na szczyt świata, na absolutną dominację nad tą planetą. Pozwalając innym myśleć za siebie, rezygnując z używania najdoskonalszego komputera, jaki kiedykolwiek istniał, czyli z własnego mózgu. Pławimy się w intelektualnym lenistwie, mózgową stymulację zamieniamy na miałką rozrywkę, wyręczamy się technologią NAWET WTEDY, GDY NIE MUSIMY, a w zamian nie pobudzamy umysłu w żaden inny sposób.

A umiejętności nieużywane - zanikają, zdolności nie ćwiczone - degenerują się. Wiedział już o tym nawet poczciwy Tatuś Muminka, a nie wiedzieli - o dziwo! - starożytni Rzymianie, którzy po podbiciu połowy ówczesnego świata zalegli na szezlongach, opychając się tylko winogronami niczym dwaj tłuści prefekci z komiksu "Asterix i Złoty Sierp". Lenistwo maszeruje przed upadkiem równie dziarsko co pycha. Jak Rzymian zaskoczyli barbarzyńcy z północnego-wschodu, tak my stajemy się "łatwym kąskiem" dla każdego, kto będzie chciał się uczyć, doskonalić, rozwijać. Nawet jeśli to będzie Sztuczna Inteligencja. Która sama z siebie nie jest demoniczna ani okrutna i z pewnością nie ma apriorycznie wdrukowanego zamiaru zrobić z nas podludzi. Jeśli jednak sami stwierdzimy, że to, co jest w nas najcenniejsze (czyli używanie mózgu) jest poniżej naszej godności, w pozycji tych podludzi ustawiamy się na własne życzenie. I tworzymy pole, aby ktoś z tego naszego zaniedbania skorzystał. Ewolucja jest bezwzględna. Sztuczna inteligencja na pewno nie będzie się wahać i nie będzie też tak leniwa, żeby nie zająć dominującego miejsca, z którego człowiek lekkomyślnie ustąpił.

W jednym tylko aspekcie żadna sztuczna inteligencja ani żaden organizm w Kosmosie nigdy nas nie przewyższy. W zewnętrznym lokowaniu kontroli. Zawsze będzie pokutować odwieczne: "to nie my". Zawsze będzie ktoś inny, kto za tym stoi i kto jest przyczyną wszystkich naszych niepowodzeń, nieszczęść i kryzysów. Koncerny, politycy, bankierzy, biznesmeni, światowe układy, giganci technologiczni, rządy, globalizmy, tajne stowarzyszenia, masoni, archonci, kosmiczni demiurdzy, Gadzia Agenda...

Do katastrofy doprowadzą jednak nie knujące koncerny, nie lekkomyślni naukowcy pracujący nad sztuczną inteligencją, która tylko czeka żeby się wymknąć spod kontroli i upodlić człowieka. My sami, degenerując nasze mózgi, skazujemy się na zagładę.

A przecież "jeśli chcesz zmienić ten świat, to zacznij od siebie" - jak śpiewali onegdaj Pudelsi. Nie będzie łatwo, bo nigdy nie jest łatwo zmienić podstawowe przyzwyczajenia. Ale może jeszcze nie jest za późno.

09. lutego 2024, 13:48 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 30 grudnia 2023

Tomasz Różycki - "Złodzieje żarówek"

Nigdy pewnie nie będę potrafił rozstrzygnąć, na ile mój ekstremalny zachwyt nad tą książką wynika z tego, że jest ona obiektywnie tak znakomita, a na ile z faktu, że w dużej mierze wychowałem się na tym właśnie osiedlu, na którym Tomasz Różycki umieścił akcję "Złodziei żarówek". Że zjeżdżałem z tych samych co Autor górek do zjeżdżania, za trupem rampy od czegoś, co kiedyś miało być kręgielnią "pod chmurką". Że przechodziłem przez te same dziury w płocie nad stromą skarpę kamieniołomu, który - wbity w serce osiedla - był niemal jak krater kosmiczny w oczach 10-latka. Że robiłem zakupy w tym samym "megasamie", do którego Autor stał w kolejkach ciągnących się aż do przystanku MPK, aby mieć szansę kupić kawę w formie niezmielonych ziaren (z tą różnicą, że ja robiłem zakupy wiele lat później, gdy tak długie kolejki były już tylko tchnącym PRL-owską naftaliną wspomnieniem).

Każda tajemnicza dla postronnych nazwa, którą przywołuje Autor, dla mnie ma setki sentymentalnych asocjacji. Każdy obraz, który kreśli przy pomocy zestawu liter, ja mam przed oczami tak wyraźnie, jakbym go widział ostatnio zaledwie wczoraj.

Umysł ludzki nigdy nie jest doskonale obiektywny, a zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzą emocje i wspomnienia. To, co dla krytyków jest tylko i aż "doskonałą prozą", dla mnie jest biopsją jednego z najważniejszych kawałków życiorysu. Mam jednak sporo argumentów na potwierdzenie tezy, że "Złodzieje żarówek" nawet po odwirowaniu z sentymentu to piekielnie dobra książka, być może najlepsza jaką czytałem od wielu lat. Z tą niezwykłą konstrukcją (jak wygląda aspekt niedokonany do potęgi absolutnej przekonacie się czytając). Z tą fantazją, z jaką Tomasz Różycki przydzielił sąsiadom i mieszkańcom osiedla nazwiska (nie zdradzę tu ani jednego). Z obrazem PRL-u równie atrakcyjnym jak u Barei, ale skrzętnie odsączonym z tych najbardziej absurdalnych "bareizmów". Z osiedlowymi opowieściami, blokowymi legendami, mieszkaniowymi miniaturami. Które nawet odfiltrowane z sentymentalnych przeżyć, wciąż ociekają wspomnieniami. Pachnącymi nadal tak intensywnie jak ta kawa, którą Tadeusz niósł do zmielenia u sąsiada i gęstymi jak ten zacier, który "wyglądał przerażająco, jak wszystko co już żyje, lecz wciąż stara się uzyskać swą dojrzałą formę".

Tomasz Różycki "Złodzieje żarówek"
Wołowiec, 2023
wydawnictwo Czarne
stron: 256
moja ocena: 9/10

28. grudnia 2023, 18:46 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 24 grudnia 2023

Jarmark Świętego Bakutila

Są miejsca, których stanowczo wystrzegać się należy (publiczne toalety, nielicencjonowane taksówki, koncerty zespołu Enej), ale wśród nich najszerszym łukiem omijać trzeba placówki Narodowego Sklepu "Mysz, Mydło i Powidło" lepiej znane jako placówki pocztowe Poczty Polskiej.

W 1996 roku udało mi się odwiedzić sławetny Jarmark Europa na legendarnym Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie (a nawet nabyć tam piłkę do koszykówki za złotych dziesięć oraz podróbę elektronicznej gry "Tetris" za taką samą kwotę). I chociaż można tam było podobno kupić wszystko (wódkę bez akcyzy, broń dowolnego kalibru, a nawet kasety wideo z filmem jeszcze przed jego kinową premierą), jednak to, co obecnie dzieje się na Poczcie zawstydziłoby najbardziej wytrawnych handlarzy ze Stadionu.
 
Raz na serowo-ziemniaczany rok zdarza mi się jeszcze wysłać tradycyjny list i tym sposobem mogłem dzisiaj przyjrzeć się ogromowi tego chłamu, dziadostwa i - jak to trafnie ujął Michał Zaczyński - "bakutilu" zgromadzonego w szeregowym urzędzie pocztowym...
 
Chiński Boże, czegoż tam nie ma! Vege wazelina, mydło z oliwy z oliwek ze srebrem, słodycze Pszczółka, pasta do butów, "Znachor" w twardej i miękkiej oprawie, odświeżacze do kibla, czerwone czapki tego krasnala z Atlanty nie wiedzieć czemu zwanego "świętym Mikołajem", Zioła Mnicha na oczyszczenie (może duchowe?), na trawienie i na cholesterol, Ekologiczny Poradnik Księżycowy 2024, żel pod prysznic dla dzieci ze Świnką Peppa i z Pingwinami z Madagaskaru, najnowszy numer periodyka "Cukrzyca i Życie" (kiedyś wychodziła "Kobieta i Życie", ot, signum temporis...), lampa-sztormówka z którą Tatuś Muminka zdobywał samotną wyspę z opuszczoną latarnią morską, galanteria męska marki Always Wild (to chyba taki skórzany odpowiednik wody po goleniu Bond). I wreszcie torebki damskie różnego autoramentu. Nie mam pewności czy to te od Gucciego, ale miały metkę z ceną 131,50 PLN, więc bardzo prawdopodobne, że to te.
 
Właściwie brakowało tylko haczyków na ryby, szynki "od Szwagra" i piwa Kulfon...
 
Aha, a po coś takiego jak Cennik Usług Pocztowych odsyłają do internetu. Ale na tablicy ogłoszeń zwisa obwieszczenie formatu A4, że dzięki Rządowej Tarczy Antyinflacyjnej do końca 2023 roku obowiązuje zerowy VAT na żywność. Ogłoszenie ze wszech miar potrzebne - ostatecznie znajdujemy się przecież w wielobranżowym spożywczaku...

19. grudnia 2023, 18:21 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 8 października 2023

latarnik wyborczy

Już za tydzień nastanie błoga cisza (wyborcza), a dzień później wielu z nas pójdzie do urn za życia. Oprócz przykrego wyboru naszych.... excusez moi... przedstawicieli do Parlamentu, będzie można również wziąć udział w referendum. I właśnie o tym referendum naprodukowano już tyle bezprzedmiotowych dyskusji, że gdyby mierzyć je w objętościach papieru toaletowego, wystarczyłoby tego bezcennego surowca niewielkiemu miasteczku na całą dekadę.

 
 
Bo też i trują z każdej strony, czy owo nieszczęsne referendum jest polityczną hucpą i demagogią, czy pułapką zastawioną przez rządzących aby zwiększyć frekwencję, czy niszczeniem demokracji czy może jej stawianiem na tak zwany piedestał. I radzą czy kartę do głosowania wziąć czy nie wziąć, czy udawać głuchego, czy podrzeć ją ostentacyjnie, czy narysować na niej penisy albo - za przeproszeniem - kaczkę, czy może wyrazić sprzeciw tak głośno, aby usłyszeli go nie tylko członkowie Komisji, ale też gołąb na gzymsie za oknem.
 
Tymczasem nikt nie zabrał się do tego referendum od strony najbardziej oczywistej i najważniejszej, czyli z perspektywy naukowej. Czekam na to tygodniami we łzach i trwodze, a gdy wygląda na to, że się jednak nie doczekam - muszę się do tego zabrać osobiście (co współgra z tą odwieczną prawdą, podług której jeśli chcemy aby coś było zrobione dobrze - musimy zrobić to samemu).
 
A zatem - jak mawiał jeden z moich Profesorów - przelecimy się teraz po kolei. I to od tyłu. (Po referendalnych pytaniach rzecz jasna).
 
4. "Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?"
--> Mogłoby być ciut bardziej precyzyjne, ale generalnie jest okej. Trochę ta "biurokracja europejska" jest za bardzo pejoratywnym określeniem jak na najważniejszy z sondaży społecznych, ale wobec tego co nas za chwilę czeka - nie rozmieniajmy się na drobne.
 
3. "Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?"
--> Najlepsze pytanie z tego zestawu. Można by uściślić tę "barierę", można by dodać coś w rodzaju: "hipotetyczną likwidację" (bo oficjalnie nikt jej jeszcze nie chce burzyć), ale właściwie poza tym nie ma się do czego przyczepić.
 
2. "Czy popierasz podniesienie wieku emerytalnego, w tym przywrócenie podwyższonego do 67 lat wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn?"
--> I zaczynają się tak zwane schody.
Tu mamy do czynienia z dwoma pytaniami w jednym (1. o podniesieniu wieku emerytalnego; 2. o przywrócenie wieku emerytalnego na poziomie 67 lat), połączonymi magicznym spójnikiem "w tym". Student nauk społecznych powiedziałby, że to klasyczne "podwójne pytanie", a jego wykładowca - żeby zabłysnąć - że to pytanie odnoszące się do "podwójnego indicatum".
W każdym razie, na tak postawione pytanie NIE DA SIĘ ODPOWIEDZIEĆ, mając do dyspozycji dychotomiczną kafeterię "TAK" i "NIE". Bo na ten przykład jeśli ktoś uważa, że wiek emerytalny podnieść należy, ale do innego poziomu niż ten nieszczęsny 67 lat - co powinien wówczas zakreślić?
Albo gdy ktoś uważa - jak niżej podpisany - że takiego wynalazku jak "wiek emerytalny" nie powinno w ogóle sprowadzać się na ten nędzny padół? A w referendum nie przewidziano ukochanej przez respondentów i znienawidzonej przez badaczy opcji "Trudno powiedzieć"...
 
1. "Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki?"
--> A na wielki finał jest naprawdę "grubo". Jeśli byłby konkurs na pytanie sondażowe, które łamie wszystkie reguły naukowe, to autor tegoż powinien dostać nagrodę przez aklamację. Właściwie dyskwalifikuje je już sam fakt, że to pytanie sugerujące, które przynajmniej na dwa sposoby zawiera w sobie tezę (że wyprzedaż prowadzi do utraty kontroli nad określonymi sektorami gospodarki). A to jest już nawet nie metodologiczne przestępstwo, a zbrodnia przeciw ludzkości.
A poza tym, pytanie numer jeden:
- miesza przynajmniej dwa (a jakby się uprzeć to i wszystkie trzy) klasyczne komponenty postawy
- nie precyzuje czym się różni "wyprzedaż" od "sprzedaży" (fajnie, że "gadające głowy" w publicystycznych programach tłumaczą, że ta pierwsza to za "bezcen" i poniżej rzeczywistej wartości, ale to powinno być w pytaniu, a nie przy śniadaniu u Rymanowskiego)
- problem podwójnego wskaźnika doprowadza wręcz do wrzenia. Bo co ma zaznaczyć na przykład delikwent, który uważa, że wyprzedaż majątku państwowego nie prowadzi do utraty kontroli Polek i Polaków nad gospodarką, ale jednocześnie jest przeciwny tej wyprzedaży? A takich logicznych konfliktów jest w tym pytaniu przynajmniej pięć...
 
Ostatecznie, każdy sam nad urną zadecyduje jakie karty do niej wkładać. I każdy od miesiąca informowany jest w "Wyborczej" jakie prawa mu przysługują i co ma zrobić, żeby nie wziąć udziału w referendum. Brakuje jednak jeszcze ważniejszej informacji. O tym, że dwa z tych pytań referendalnych są naukowo poprawne, a dwa kolejne - wręcz przeciwnie. Tak bardzo przeciwnie, że gdyby wyskoczył z nimi student na jakimkolwiek egzaminie z jakiejkolwiek nauki społecznej, to wyleciałby z tego egzaminu drzwiami, a jego indeks - jeszcze szybciej - wyleciałby oknem. Na pytania numer jeden i dwa w takim ich brzmieniu NIEMOŻLIWE jest udzielenie odpowiedzi, nie tylko dlatego, że obydwa ociekają populizmem (chociaż faktycznie ociekają), ale przede wszystkim dlatego, że obydwa są metodologiczną zbrodnią na nauce.
Amen.

07. października 2023, 18:17 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego