czwartek, 29 lutego 2024

kij w mrowisko

Jest pewna kategoria ludzi, od których zaczynają się wszelkie serwisy informacyjne na przestrzeni ostatnich kilku tygodni. I nie są to Rosjanie, nie Ukraińcy, ani nawet nie politycy. Ale nie są to też rolnicy. 

Bo niskotowarowi rolnicy już praktycznie w Polsce wyginęli, a stało się tak za przyczyną funkcji decyzji wszystkich rządów ostatnich trzydziestu lat, rozporządzeń unijnych i cywilizacyjnych przemian w skali makro. Rolników nie stać byłoby, żeby kupić sobie ciągnik za 150 czy 200 tysięcy polskich złotych (a na tych protestach, gdzie solidarnie wysyła się Tuska, Unię i Ukrainę do ostatniego diabła, widać praktycznie tylko takie maszyny), zresztą dla niskotowarowego rolnika, który obrabia swoje 30 hektarów taka maszyna jest w każdej mierze niepotrzebna. Bo to trochę tak, jakby wynajmować TIR-a, żeby przewieźć telewizor do teściowej, która mieszka trzy ulice dalej.

Każdą poważną dyskusję dobrze jest zacząć od ścisłego zdefiniowania pojęć. Dlatego warto podkreślić, że ci, którzy od paru tygodni "traktorami drogi grodzą", jak onegdaj śpiewał z Pudelsami Maleńczuk, to nie są żadni rolnicy. Tekst tej piosenki miał bowiem swój dalszy ciąg: "traktorami drogi grodzi, owce na manowce wodzi" (chodziło, rzecz jasna, o śp. Andrzeja Leppera). A zwiedzionymi owieczkami może być w tej metaforze społeczeństwo, w którego odczuciu na ulicach protestują przymierający głodem chłopi, których nie stać na paszę dla swoich pięciu świnek i trzech krówek, więc należy im współczuć i popierać. Gdy tak naprawdę protestujący to nie biedni rolnicy, a farmerzy, producenci żywności. Agrarni biznesmeni obracający dziesiątkami, a nawet setkami tysięcy złotych w skali miesiąca. Miło jest o tym przypomnieć, aby wypuścić trochę pary z kotła społecznego poparcia dla tego protestu, który to kocioł ochoczo podgrzewają liderzy protestów.

Dobrze też przypomnieć, że żywność, tak jak i kapitał, nie ma narodowości (ściśle rzecz biorąc, obiektywnie nie ma jej również człowiek...), a nawet państwowości. Ot, przecież taki Wedel (własność japońsko-koreańskiego koncernu Lotte) jest polski czy jednak koreański? A legendarne Pudliszki, wchodzące w skład amerykańskiej grupy Heinz, którą niedawno przejął słynny multimiliarder Warren Buffet? Może 40-50 lat temu niektóre państwa były w jakimś sensie samowystarczalne, mogły wytwarzać "od pola do stołu", korzystając wyłącznie z własnych środków produkcji. Współcześnie, w dobie totalnej globalizacji, to niemożliwe

Dlatego nie ma żadnego sensu budowanie demagogicznych dychotomii, że "nasze, polskie to dobre i smaczne, a zagraniczne to złe, niedobre i trujące". Świat nie jest czarno-biały, a takie ostre podziały są nie do utrzymania. Dwa tygodnie temu małżeństwo spod Rzeszowa swojskimi nóżkami w galarecie, produkowanymi w stu procentach w Polsce, wyprawiło jedną osobę do Krainy Wiecznych Łowów i prawie ukatrupiło dwie kolejne.
 
A tak zwany "patriotyzm zakupowy" również nie tylko nie ma sensu, ale jest wręcz wewnętrznie sprzeczny. I pokazuje wyłącznie, jak można się zbłaźnić próbując na większą skalę ożenić z wolnym rynkiem jakiekolwiek inne niż ekonomiczne mechanizmy. Oto nie tylko przedstawiciele niedawno strąconej z urzędu władzy centralnej cieszyli się jak dzieci, że koncern Orlen rozwija się i podbija kolejne rynki: czeski, niemiecki czy litewski. Ale przecież ci sami ludzie podkreślają jednocześnie konieczność "patriotycznych" wyborów podczas dokonywania zakupów (w praktyce: Polak powinien kupować polskie produkty, Niemiec - niemieckie, Holender - holenderskie etc.). Gdyby to jednak wcielić w życie w stanie idealnym, ów Orlen nie mógłby się rozwijać za granicą (podobnie jak żadna inna firma poza granicami swojego własnego państwa), bo Litwin kupowałby paliwo litewskie, Niemiec - niemieckie, a Czech - czeskie, zamiast polskiego-orleńskiego.
 
Nic w życiu nie jest za darmo (kiedyś się mówiło, że za darmo to można tylko dostać w mordę, ale patrząc na to jaki interes robią ostatnio profesjonalne Dominy, nawet to stwierdzenie jest już przejrzałe) i nie jest to wyłącznie ekonomiczna reguła, ale jedna z najogólniejszych prawd na tym świecie. Odbijając zatem farmerom populistyczną piłeczkę: Unia Europejska była dobra i fajna, gdy dawała dotacje, dopłaty i niskooprocentowane pożyczki. I gdy się za nie kupowało maszyny rolnicze, o wartości kawalerki w Gdańsku każda. A teraz jest zła, bo coś chce w zamian, nakłada jakieś ograniczenia. A może to po prostu wyzerowanie rachunku? Nikt nie wpadł na to, że to kiedyś nastąpi?
 
A eksport polskich jabłek? Gdy ładnych kilka lat temu wielkorządca Putin zamknął dla nich rosyjski rynek, był płacz, zgrzytanie zębów i ogólnokrajowe kampanie społeczne, żeby jeść rodzime jabłka pod każdą postacią, bo inaczej to wszystko zgnije, odkąd paskudni Rosjanie już nie chcą ich kupować. Ale że reguła Kalego ma się wciąż dobrze, to chociaż inne kraje nie mają moralnego prawa zamykać się na naszą żywność, Polska może żądać zatrzymania eksportu do kraju nad Wisłą żywności z dowolnego państwa, pod dowolnym pozorem.
 
Zresztą, to wszystko i tak niczego nie zmieni. Panowie farmerzy mogli w Warszawie na Wiejskiej i pod KPRM palić tę słomę, wysypywać ziarno i wylewać gnojowicę, zamiast na zjeździe z S11 na DK92. Bo tak to żadnemu politykowi grosz z głowy nie spadł, nie spędzili w korku ani minuty. Ucierpieli za to niewinni ludzie, którzy w minionych tygodniach wracali z pracy do domu dwie godziny zamiast 30 minut (jak niżej podpisany).
 
Fatalnej jakości importowana żywność jest prawdziwym problemem. Chociaż w Polsce też by się znalazła żywność fatalnej jakości, więc nie twórzmy wrażenia, że u nas produkuje się czyste złoto, a wszystko co powstaje za Bugiem czy Odrą nadaje się tylko do ścieku. Wiele zależy od aktualnie stosowanych norm jakości. Polski rolnik z lat 70-tych XX wieku nie wziąłby dzisiejszej polskiej żywności do ust, tak drastycznie obniżone zostały poprzeczki tych norm na przestrzeni ostatnich dekad. Co jednak jest w pierwszej kolejności warte podkreślenia, i to wężykiem, to fakt, że protestujący farmerzy nie są altruistami, i nie podejmują tych wyrzeczeń dla dobra społeczeństwa, żeby ochronić swoich rodaków przed zalewem groźnej dla zdrowia zagranicznej żywności. Farmerzy protestują w obronie swoich interesów. Gdyby import ukraińskich, czy jakichkolwiek innych, płodów rolnych (choćby i tak samo złej jakości), nie zagrażał ich biznesom, nie kiwnęliby nawet palcem "w obronie zdrowia Polaków". A jeśli ktoś wierzy, że jednak kiwnęliby, jest tak samo naiwny jak ci nieszczęśnicy, którzy nabierają się na oszustwo ze strony "amerykańskiego wojskowego" czy "nigeryjskiego generała".
 
Dlatego nie jest prawdą, że każdy Polak popiera protest "rolników". Ja nie.

29. lutego 2024, 19:20 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 9 lutego 2024

zmierzch bogów

Pamiętacie jeszcze co się robiło, gdy jakieś piętnaście-dwadzieścia lat temu spodobała się nam piosenka, co do której nie znaliśmy tytułu ani wykonawcy? Najpierw trzeba było się pilnie wsłuchać, postarać się jak najwierniej zapamiętać charakterystyczny fragment tekstu, najlepiej refrenu, potem wpisać ten fragment w wyszukiwarkę internetową i z uzyskanych wyników dopasować ten, który wydawał nam się najbardziej pasujący, a następnie ocenić czy to jest to samo, co słyszeliśmy wcześniej. Jak wiele umiejętności umysłowych i procesów poznawczych angażowało to zajęcie - trudno jednoznacznie ocenić, ale stawiam dolary do orzechów, że na rezonansie magnetycznym mózg świeciłby się jak choinka przed Rockefeller Center. Słuch, pamięć krótkotrwała, pamięć długotrwała, zdolności językowe (bo zwykle chodziło o piosenkę po angielsku), percepcja, uwaga, przeszukiwanie...

W 2024 roku mamy do tego samego celu aplikację Shazam. Jak wiele umiejętności wymaga jej użycie? Otóż wystarczy nacisnąć palcem wskazującym w odpowiednim miejscu ekranu smartfona. Czynność z którą - że tak posłużę się charakterystycznym przykładem używanym przez mojego świętej pamięci Profesora - poradziłby sobie nietresowany orangutan.

Początek kalendarzowego roku to okres, gdy w pewnych szacownych kręgach lingwistycznych wybiera się tak zwane Słowo Roku. A nawet słowa, bo wybiera się Słowo Młodzieżowe, Nowe, Ogólne itp. Celowość tej elekcji to temat na odrębną dyskusję, tu chciałbym tylko przypomnieć, że chociaż głosami internautów za Słowo Roku 2023 uznano... "wybory" (statystyczne zbieganie do rozkładu normalnego w miarę wzrostu liczebności próby jest okrutne...), ale na szczęście resztki honoru tego osobliwego plebiscytu uratowała kapituła językoznawców i swoje wyróżnienie przyznało zbitce słów: "SZTUCZNA INTELIGENCJA".
 Ze wszech miar słusznie, bo to właśnie o sztucznej inteligencji mówiło się przez ubiegły rok sporo i podniośle. W tonach ekstatycznych, alarmistycznych, katastroficznych i patetycznych (zwłaszcza wtedy, gdy kogoś naszło na myślowy ślinotok o największym przełomie w historii ludzkości). Wspólny mianownik wielu tych dyskusji sprowadzał się jednak do nieuchronnego zagrożenia ze strony owej sztucznej inteligencji. I owszem, nie da się ignorować faktu, że nowe technologie oparte na sztucznej inteligencji wkrótce wkroczą ochoczo w nasze codzienne życie, a nawet wyraźnie zredukują zatrudnienie w wielu zawodach. Tego nie da się uniknąć w świecie, w którym rachunek ekonomiczny jest i z pewnością będzie dominującym czynnikiem podejmowania decyzji biznesowych.

Jest jednak jeszcze inna grupa zagrożeń ze strony sztucznej inteligencji, z którymi - według tych alarmistycznych tonów - będziemy musieli się zmierzyć. Tonów, które prognozują, że AI urośnie tak bardzo, iż wymknie się spod kontroli człowieka, a następnie go zdominuje i sprowadzi do roli podrzędnego gatunku, zacznie uciskać i wykorzystywać do niewolniczej pracy, albo i fizycznie eksterminować. Scenariusze jak z "Matrixa" lub z kultowego odcinka "Z Archiwum X" ("Ghost in the Machine") mnożą się jak króliki po viagrze, gdy tymczasem pośród owej paniki zapominamy, że zagrożenie tego typu sprowadzamy na siebie sami i to wcale nie w tajnych laboratoriach pracując nad udoskonalaniem sztucznej inteligencji, ale we własnym domu i we własnym codziennym życiu.

Gdy przyjdzie przesyłka do paczkomatu, jak wielu z Was otwiera jeszcze skrytkę wpisując palcem kod na ekranie urządzenia? A jak wielu używa wyłącznie aplikacji, aby otworzyć skrytkę zdalnie (zwłaszcza, że w niektórych automatach paczkowych da się już tylko w ten sposób...)? Bo nie podejrzewam nawet, że ktoś postępuje jeszcze tak nieprzyzwoicie jak ja i nie tylko otwiera tradycyjnie, ale dodatkowo nie wklepuje kodu patrząc w SMS, tylko zapamiętuje go wcześniej i wpisuje z pamięci...

A jak wielu z Was opiera się pokusie użycia Shazam, gdy słyszycie zagraniczną piosenkę w radiu, a nie znacie tytułu? Kto jeszcze korzysta choćby sporadycznie z klasycznych rozkładów jazdy komunikacji miejskiej, tych na przystankach czy w internecie, a kto już wyłącznie z "JakDojadę" i podobnych aplikacji? Jak wielu z Was liczy w pamięci jakieś codzienne operacje matematyczne zamiast za każdym razem wyciągać kalkulator? (z faktu, że z otrzymanych wyrazów zdziwienia, iż w pamięci mnożę dwucyfrowe liczby przez siebie mógłbym ułożyć schody do nieba zgaduję, że niewielu).

Nie, to nie będzie tekst trącący łańcuszkami podawanymi sobie przez internautów w wieku od Chrystusowego wzwyż, jak to Kiedyś-Było-Lepiej, bo dzieci od rana do nocy bawiły się na świeżym powietrzu, jadły jeżyny prosto z krzaka i z uśmiechem zdzierały sobie kolana do krwi, podczas gdy teraz siedzą w sterylnych pomieszczeniach, wypalają oczy przed komputerami, a z każdym katarkiem troskliwa mamusia wiezie je na sygnale do prywatnego szpitala. Nie będzie to też litania potencjalnych przedświtów apokalipsy, czy to tej spod pióra Marca Elsberga, czy zza kamery Rolanda Emmericha. Bo nie spodziewam się raczej ani globalnego blackoutu, ani - tym bardziej - spektakularnej katastrofy z rozstępującą się ziemią, walącymi się drapaczami chmur i Dwaynem Johnsonem skaczącym ponad przepaściami, aby uratować Amerykę, a przy okazji też świat. Wszystkie prawdziwe zagrożenia rozwijają się długo, w ciszy i mają początek na naszej własnej kanapie.

Oczywiście, trzeba być idiotą albo eksplanacyjnym szaleńcem pokroju posła Grzegorza Brauna, żeby dowodzić, że nowe technologie informatyczne są naszym wrogiem, w żaden sposób nam nie służą i kiedyś (bez nich) było lepiej. Pomijając już oczywisty fakt, że ratują życie skuteczniej niż kiedykolwiek w historii ludzkości było to możliwe (sensory monitorujące poziom glikemii w trybie ciągłym z odczytem przez smartfony u diabetyków to tylko pierwszy z miliona nie-banalnych przykładów), to każdy kto w latach 90-tych ubiegłego wieku stał w ogonku do banku z książeczką czekową w jednej dłoni i plikiem rachunków do zapłacenia w drugiej, przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje innej tezy, wiedząc, że dzisiaj może te opłaty i operacje finansowe wykonać w ciągu kilkunastu sekund, siedząc w domu na kiblu. Problem leży nie w samych nowoczesnych technologiach i w fakcie ŻE ich używamy, ale w tym JAK ich używamy.

Jest taka świetna scena w prologu filmu "Glass Onion", gdy bohaterowie dostają tajemnicze pudełko, obfitujące w zagadki. Nagle dobywa się z niego fragment muzyki klasycznej i jeden z zebranych mężczyzn mówi, że wie co to za utwór, ale przerywa mu dziewczyna potrząsająca smartfonem, krzycząc: "Nie mów, nie mów, ja to zShazamuję!". Bo przecież Shazam "od tego jest". I to tutaj jest pogrzebany przysłowiowy pies. Nie liczymy już w pamięci, nawet najprostszych działań, bo PO TO SĄ kalkulatory, nie korzystamy z papierowych map, bo PO TO SĄ Google Maps i nawigacje satelitarne, nie staramy się zapamiętywać, organizować, planować nawet najłatwiejszych kwestii korzystając z własnego mózgu, bo od wszystkiego mamy aplikacje, technologie, wirtualnych asystentów. Którzy przypomną kiedy zapłacić rachunki, zaplanują trasę, ułożą rozkład dnia, przygotują i podstawią wszystko pod przysłowiowy nos.

I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że z tego powodu - jako ludzkość - głupiejemy.

Głupiejemy błyskawicznie i na niespotykaną w historii skalę. Głupiejemy od pewnego, nieodległego momentu w naszej historii, dziwnie tożsamego z momentem upowszechnienia się szerokopasmowego internetu. Głupiejemy tym bardziej, z im większym podziwem patrzymy na swój gatunek i na to, jak wiele udało mu się osiągnąć. Przezwyciężanie umysłowej inercji i walka ze skąpstwem poznawczym zawsze wymagały samozaparcia, ale właśnie to ciągłe pobudzanie umysłu wyniosło ludzki gatunek na poziom dominacji nad światem. I nagle coś pękło. Z dzieciństwa wspominam (nawet jeśli to wspomnienie potężnie obciążone jest heurystyką dostępności), że w każdą podróż brało się książki, stos gazet, na plaży rozwiązywało się krzyżówki, jolki, szarady, nieustannie trenowało się mózg. Teraz nowoczesne technologie również dają nam multum możliwości, aby ćwiczyć mózg, ale po prostu i najzwyczajniej tego nie robimy, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak kiedyś. I w ten sposób piłujemy gałąź na której siedzimy. Gra "Słowotok" była popularna efemerycznie i w dość wąskich kręgach. W pociągu każdy, jeśli akurat nie pracuje, siedzi z nosem w smartfonie, na którego ekranie zwykle nie wyświetlają się programy edukacyjne czy popularnonaukowe, tylko mało ambitne gry, a na plaży króluje Instagram & chill. Gdy miałem kilka, kilkanaście lat planowało się podróż czy to samochodem, czy komunikacją publiczną w dowolne miejsce w kraju, korzystając wyłącznie z papierowych map i sieciowych rozkładów jazdy PKS czy PKP. Dzisiaj, w razie gdyby na kilka godzin odłączono wtyczkę od internetu w Centrum Sterowania Wszechświatem, bez JakDojadę i GoogleMaps ogromny procent społeczeństwa będzie równie bezradny we własnym kraju co w amazońskiej dżungli, a pomoc w postaci zwykłych, "papierowych" rozkładów jazdy (bo o tych sieciowych w postaci książek z setkami kolumn i pionowymi lianami czarnych zygzaków nawet nie wspominam) byłaby równie użyteczna co słownik z aramejskiego na staro-cerkiewno-słowiański. Dowiodły tego zresztą swego czasu głośne w pewnych kręgach badania OECD.

Funkcjonalny analfabetyzm osiąga rekordowe wskaźniki. Mamy coraz głupszą rozrywkę, coraz prymitywniejsze potrzeby kulturowe. Mit sukcesu powszechnej edukacji, zwłaszcza tej policealnej, jest fikcją. Matura to bzdura, uniwersytety przerabiamy na Wyższe Szkoły Zawodowe gdzie bożkiem jest Praktyka, a tymczasem dwucyfrowy odsetek osób z WYŻSZYM wykształceniem nie odróżnia Rządu od Sejmu, procenta od punktu procentowego, nie ma pojęcia o elementarnych mechanizmach ekonomicznych i nie potrafi umiejscowić na osi czasu fundamentalnych wydarzeń historycznych, powstanie warszawskie sytuując w latach osiemdziesiątych (XX wieku).

Mamy coraz niższy poziom ogólnej wiedzy o świecie, ale też krytycznej weryfikacji dopływających do nas informacji, co według wszelkich teoretyków powinno być FUNDAMENTEM nowoczesnej edukacji w XXI wieku, ale im więcej o tym mówimy, tym mniej to robimy. Przecież pseudonauka i najgłupsze spiskowe teorie padają na coraz podatniejszy grunt (ci, którzy mówią o "włączaniu myślenia" najbardziej je wyłączają). Przecież niepohamowany zachwyt wzbudza w nas facet, który niedawno w "Jednym z Dziesięciu" odpowiedział na wszystkie pytania (poza pięcioma-sześcioma - banalnie proste), podczas gdy zapominamy, że podobnym zasobem wiedzy (odejmując presję czasową i stres kamerowy) dysponował przeciętny przedwojenny maturzysta. Przecież wszystko musimy mieć przedstawione "na obrazku", a dobrą praktyką w serwisach internetowych stało się ostrzeżenie wstawiane przed litym tekstem, informujące ile minut zajmie nam ta nieprzyjemna i męcząca czynność jego przeczytania...

Pamięć, zasób słów, wiedza ogólna, odległe skojarzenia, podstawowe operacje matematyczne, wyobraźnia przestrzenna... Stawiam jeszcze raz wspomniane dolary, że każdy wymiar inteligencji, zwłaszcza tej skrystalizowanej, mierzony czy to przez starego dobrego Wechslera czy przez swojskiego APIS-a, z każdym rokiem w ogólnej populacji ludzkości coraz bardziej karleje. Oszukujemy się, wzniecając raz po raz ducha nieszczęsnego efektu Flynna, który się bardzo brzydko zestarzał, zresztą od początku cierpiał na szereg wątpliwości natury metodologicznej, dotyczył właściwie wyłącznie inteligencji płynnej (z definicji będącej bardziej wyposażeniem genetycznym i oporniejszym na kształtowanie się w procesach socjalizacji i skolaryzacji) i współcześnie nawet jego najwięksi apologeci przyznają, że trend przynajmniej się zatrzymał (jeśli nie przechodzi im przez gardło, że wyraźnie się cofa).

To nie jest manifest technosceptyka, nie nazywam się też Thoreau i nie głoszę tutaj powrotu do lasu i życia poza cywilizacją. Sam korzystam z przelewów elektronicznych, Netfliksa oraz internetowej wyszukiwarki rozkładów jazdy i doceniam ich istnienie za każdym razem, gdy mam je przed oczyma. Szaleństwem byłoby lecieć za granicę z samym tylko bagażem podręcznym, taszcząc ze sobą słowniki, rozmówki, mapy i atlasy, gdy możemy mieć to wszystko w smartfonie. Dlatego powtórzę raz jeszcze, żeby wybrzmiało odpowiednio: Fantastycznie, że tworzymy nowoczesne technologie ułatwiające nam życie i korzystamy z nich w życiu codziennym. Tak ludzkość czyniła od wieków. Problem jedynie w tym, że nigdy wcześniej ludzkość sama z siebie nie wyręczała się swoimi wynalazkami w tak ekstremalnym stopniu, dobrowolnie (a czy świadomie - to inna kwestia) rezygnując z tego, co tę ludzkość wyniosło na szczyt świata, na absolutną dominację nad tą planetą. Pozwalając innym myśleć za siebie, rezygnując z używania najdoskonalszego komputera, jaki kiedykolwiek istniał, czyli z własnego mózgu. Pławimy się w intelektualnym lenistwie, mózgową stymulację zamieniamy na miałką rozrywkę, wyręczamy się technologią NAWET WTEDY, GDY NIE MUSIMY, a w zamian nie pobudzamy umysłu w żaden inny sposób.

A umiejętności nieużywane - zanikają, zdolności nie ćwiczone - degenerują się. Wiedział już o tym nawet poczciwy Tatuś Muminka, a nie wiedzieli - o dziwo! - starożytni Rzymianie, którzy po podbiciu połowy ówczesnego świata zalegli na szezlongach, opychając się tylko winogronami niczym dwaj tłuści prefekci z komiksu "Asterix i Złoty Sierp". Lenistwo maszeruje przed upadkiem równie dziarsko co pycha. Jak Rzymian zaskoczyli barbarzyńcy z północnego-wschodu, tak my stajemy się "łatwym kąskiem" dla każdego, kto będzie chciał się uczyć, doskonalić, rozwijać. Nawet jeśli to będzie Sztuczna Inteligencja. Która sama z siebie nie jest demoniczna ani okrutna i z pewnością nie ma apriorycznie wdrukowanego zamiaru zrobić z nas podludzi. Jeśli jednak sami stwierdzimy, że to, co jest w nas najcenniejsze (czyli używanie mózgu) jest poniżej naszej godności, w pozycji tych podludzi ustawiamy się na własne życzenie. I tworzymy pole, aby ktoś z tego naszego zaniedbania skorzystał. Ewolucja jest bezwzględna. Sztuczna inteligencja na pewno nie będzie się wahać i nie będzie też tak leniwa, żeby nie zająć dominującego miejsca, z którego człowiek lekkomyślnie ustąpił.

W jednym tylko aspekcie żadna sztuczna inteligencja ani żaden organizm w Kosmosie nigdy nas nie przewyższy. W zewnętrznym lokowaniu kontroli. Zawsze będzie pokutować odwieczne: "to nie my". Zawsze będzie ktoś inny, kto za tym stoi i kto jest przyczyną wszystkich naszych niepowodzeń, nieszczęść i kryzysów. Koncerny, politycy, bankierzy, biznesmeni, światowe układy, giganci technologiczni, rządy, globalizmy, tajne stowarzyszenia, masoni, archonci, kosmiczni demiurdzy, Gadzia Agenda...

Do katastrofy doprowadzą jednak nie knujące koncerny, nie lekkomyślni naukowcy pracujący nad sztuczną inteligencją, która tylko czeka żeby się wymknąć spod kontroli i upodlić człowieka. My sami, degenerując nasze mózgi, skazujemy się na zagładę.

A przecież "jeśli chcesz zmienić ten świat, to zacznij od siebie" - jak śpiewali onegdaj Pudelsi. Nie będzie łatwo, bo nigdy nie jest łatwo zmienić podstawowe przyzwyczajenia. Ale może jeszcze nie jest za późno.

09. lutego 2024, 13:48 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 30 grudnia 2023

Tomasz Różycki - "Złodzieje żarówek"

Nigdy pewnie nie będę potrafił rozstrzygnąć, na ile mój ekstremalny zachwyt nad tą książką wynika z tego, że jest ona obiektywnie tak znakomita, a na ile z faktu, że w dużej mierze wychowałem się na tym właśnie osiedlu, na którym Tomasz Różycki umieścił akcję "Złodziei żarówek". Że zjeżdżałem z tych samych co Autor górek do zjeżdżania, za trupem rampy od czegoś, co kiedyś miało być kręgielnią "pod chmurką". Że przechodziłem przez te same dziury w płocie nad stromą skarpę kamieniołomu, który - wbity w serce osiedla - był niemal jak krater kosmiczny w oczach 10-latka. Że robiłem zakupy w tym samym "megasamie", do którego Autor stał w kolejkach ciągnących się aż do przystanku MPK, aby mieć szansę kupić kawę w formie niezmielonych ziaren (z tą różnicą, że ja robiłem zakupy wiele lat później, gdy tak długie kolejki były już tylko tchnącym PRL-owską naftaliną wspomnieniem).

Każda tajemnicza dla postronnych nazwa, którą przywołuje Autor, dla mnie ma setki sentymentalnych asocjacji. Każdy obraz, który kreśli przy pomocy zestawu liter, ja mam przed oczami tak wyraźnie, jakbym go widział ostatnio zaledwie wczoraj.

Umysł ludzki nigdy nie jest doskonale obiektywny, a zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodzą emocje i wspomnienia. To, co dla krytyków jest tylko i aż "doskonałą prozą", dla mnie jest biopsją jednego z najważniejszych kawałków życiorysu. Mam jednak sporo argumentów na potwierdzenie tezy, że "Złodzieje żarówek" nawet po odwirowaniu z sentymentu to piekielnie dobra książka, być może najlepsza jaką czytałem od wielu lat. Z tą niezwykłą konstrukcją (jak wygląda aspekt niedokonany do potęgi absolutnej przekonacie się czytając). Z tą fantazją, z jaką Tomasz Różycki przydzielił sąsiadom i mieszkańcom osiedla nazwiska (nie zdradzę tu ani jednego). Z obrazem PRL-u równie atrakcyjnym jak u Barei, ale skrzętnie odsączonym z tych najbardziej absurdalnych "bareizmów". Z osiedlowymi opowieściami, blokowymi legendami, mieszkaniowymi miniaturami. Które nawet odfiltrowane z sentymentalnych przeżyć, wciąż ociekają wspomnieniami. Pachnącymi nadal tak intensywnie jak ta kawa, którą Tadeusz niósł do zmielenia u sąsiada i gęstymi jak ten zacier, który "wyglądał przerażająco, jak wszystko co już żyje, lecz wciąż stara się uzyskać swą dojrzałą formę".

Tomasz Różycki "Złodzieje żarówek"
Wołowiec, 2023
wydawnictwo Czarne
stron: 256
moja ocena: 9/10

28. grudnia 2023, 18:46 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 24 grudnia 2023

Jarmark Świętego Bakutila

Są miejsca, których stanowczo wystrzegać się należy (publiczne toalety, nielicencjonowane taksówki, koncerty zespołu Enej), ale wśród nich najszerszym łukiem omijać trzeba placówki Narodowego Sklepu "Mysz, Mydło i Powidło" lepiej znane jako placówki pocztowe Poczty Polskiej.

W 1996 roku udało mi się odwiedzić sławetny Jarmark Europa na legendarnym Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie (a nawet nabyć tam piłkę do koszykówki za złotych dziesięć oraz podróbę elektronicznej gry "Tetris" za taką samą kwotę). I chociaż można tam było podobno kupić wszystko (wódkę bez akcyzy, broń dowolnego kalibru, a nawet kasety wideo z filmem jeszcze przed jego kinową premierą), jednak to, co obecnie dzieje się na Poczcie zawstydziłoby najbardziej wytrawnych handlarzy ze Stadionu.
 
Raz na serowo-ziemniaczany rok zdarza mi się jeszcze wysłać tradycyjny list i tym sposobem mogłem dzisiaj przyjrzeć się ogromowi tego chłamu, dziadostwa i - jak to trafnie ujął Michał Zaczyński - "bakutilu" zgromadzonego w szeregowym urzędzie pocztowym...
 
Chiński Boże, czegoż tam nie ma! Vege wazelina, mydło z oliwy z oliwek ze srebrem, słodycze Pszczółka, pasta do butów, "Znachor" w twardej i miękkiej oprawie, odświeżacze do kibla, czerwone czapki tego krasnala z Atlanty nie wiedzieć czemu zwanego "świętym Mikołajem", Zioła Mnicha na oczyszczenie (może duchowe?), na trawienie i na cholesterol, Ekologiczny Poradnik Księżycowy 2024, żel pod prysznic dla dzieci ze Świnką Peppa i z Pingwinami z Madagaskaru, najnowszy numer periodyka "Cukrzyca i Życie" (kiedyś wychodziła "Kobieta i Życie", ot, signum temporis...), lampa-sztormówka z którą Tatuś Muminka zdobywał samotną wyspę z opuszczoną latarnią morską, galanteria męska marki Always Wild (to chyba taki skórzany odpowiednik wody po goleniu Bond). I wreszcie torebki damskie różnego autoramentu. Nie mam pewności czy to te od Gucciego, ale miały metkę z ceną 131,50 PLN, więc bardzo prawdopodobne, że to te.
 
Właściwie brakowało tylko haczyków na ryby, szynki "od Szwagra" i piwa Kulfon...
 
Aha, a po coś takiego jak Cennik Usług Pocztowych odsyłają do internetu. Ale na tablicy ogłoszeń zwisa obwieszczenie formatu A4, że dzięki Rządowej Tarczy Antyinflacyjnej do końca 2023 roku obowiązuje zerowy VAT na żywność. Ogłoszenie ze wszech miar potrzebne - ostatecznie znajdujemy się przecież w wielobranżowym spożywczaku...

19. grudnia 2023, 18:21 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 8 października 2023

latarnik wyborczy

Już za tydzień nastanie błoga cisza (wyborcza), a dzień później wielu z nas pójdzie do urn za życia. Oprócz przykrego wyboru naszych.... excusez moi... przedstawicieli do Parlamentu, będzie można również wziąć udział w referendum. I właśnie o tym referendum naprodukowano już tyle bezprzedmiotowych dyskusji, że gdyby mierzyć je w objętościach papieru toaletowego, wystarczyłoby tego bezcennego surowca niewielkiemu miasteczku na całą dekadę.

 
 
Bo też i trują z każdej strony, czy owo nieszczęsne referendum jest polityczną hucpą i demagogią, czy pułapką zastawioną przez rządzących aby zwiększyć frekwencję, czy niszczeniem demokracji czy może jej stawianiem na tak zwany piedestał. I radzą czy kartę do głosowania wziąć czy nie wziąć, czy udawać głuchego, czy podrzeć ją ostentacyjnie, czy narysować na niej penisy albo - za przeproszeniem - kaczkę, czy może wyrazić sprzeciw tak głośno, aby usłyszeli go nie tylko członkowie Komisji, ale też gołąb na gzymsie za oknem.
 
Tymczasem nikt nie zabrał się do tego referendum od strony najbardziej oczywistej i najważniejszej, czyli z perspektywy naukowej. Czekam na to tygodniami we łzach i trwodze, a gdy wygląda na to, że się jednak nie doczekam - muszę się do tego zabrać osobiście (co współgra z tą odwieczną prawdą, podług której jeśli chcemy aby coś było zrobione dobrze - musimy zrobić to samemu).
 
A zatem - jak mawiał jeden z moich Profesorów - przelecimy się teraz po kolei. I to od tyłu. (Po referendalnych pytaniach rzecz jasna).
 
4. "Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?"
--> Mogłoby być ciut bardziej precyzyjne, ale generalnie jest okej. Trochę ta "biurokracja europejska" jest za bardzo pejoratywnym określeniem jak na najważniejszy z sondaży społecznych, ale wobec tego co nas za chwilę czeka - nie rozmieniajmy się na drobne.
 
3. "Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?"
--> Najlepsze pytanie z tego zestawu. Można by uściślić tę "barierę", można by dodać coś w rodzaju: "hipotetyczną likwidację" (bo oficjalnie nikt jej jeszcze nie chce burzyć), ale właściwie poza tym nie ma się do czego przyczepić.
 
2. "Czy popierasz podniesienie wieku emerytalnego, w tym przywrócenie podwyższonego do 67 lat wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn?"
--> I zaczynają się tak zwane schody.
Tu mamy do czynienia z dwoma pytaniami w jednym (1. o podniesieniu wieku emerytalnego; 2. o przywrócenie wieku emerytalnego na poziomie 67 lat), połączonymi magicznym spójnikiem "w tym". Student nauk społecznych powiedziałby, że to klasyczne "podwójne pytanie", a jego wykładowca - żeby zabłysnąć - że to pytanie odnoszące się do "podwójnego indicatum".
W każdym razie, na tak postawione pytanie NIE DA SIĘ ODPOWIEDZIEĆ, mając do dyspozycji dychotomiczną kafeterię "TAK" i "NIE". Bo na ten przykład jeśli ktoś uważa, że wiek emerytalny podnieść należy, ale do innego poziomu niż ten nieszczęsny 67 lat - co powinien wówczas zakreślić?
Albo gdy ktoś uważa - jak niżej podpisany - że takiego wynalazku jak "wiek emerytalny" nie powinno w ogóle sprowadzać się na ten nędzny padół? A w referendum nie przewidziano ukochanej przez respondentów i znienawidzonej przez badaczy opcji "Trudno powiedzieć"...
 
1. "Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki?"
--> A na wielki finał jest naprawdę "grubo". Jeśli byłby konkurs na pytanie sondażowe, które łamie wszystkie reguły naukowe, to autor tegoż powinien dostać nagrodę przez aklamację. Właściwie dyskwalifikuje je już sam fakt, że to pytanie sugerujące, które przynajmniej na dwa sposoby zawiera w sobie tezę (że wyprzedaż prowadzi do utraty kontroli nad określonymi sektorami gospodarki). A to jest już nawet nie metodologiczne przestępstwo, a zbrodnia przeciw ludzkości.
A poza tym, pytanie numer jeden:
- miesza przynajmniej dwa (a jakby się uprzeć to i wszystkie trzy) klasyczne komponenty postawy
- nie precyzuje czym się różni "wyprzedaż" od "sprzedaży" (fajnie, że "gadające głowy" w publicystycznych programach tłumaczą, że ta pierwsza to za "bezcen" i poniżej rzeczywistej wartości, ale to powinno być w pytaniu, a nie przy śniadaniu u Rymanowskiego)
- problem podwójnego wskaźnika doprowadza wręcz do wrzenia. Bo co ma zaznaczyć na przykład delikwent, który uważa, że wyprzedaż majątku państwowego nie prowadzi do utraty kontroli Polek i Polaków nad gospodarką, ale jednocześnie jest przeciwny tej wyprzedaży? A takich logicznych konfliktów jest w tym pytaniu przynajmniej pięć...
 
Ostatecznie, każdy sam nad urną zadecyduje jakie karty do niej wkładać. I każdy od miesiąca informowany jest w "Wyborczej" jakie prawa mu przysługują i co ma zrobić, żeby nie wziąć udziału w referendum. Brakuje jednak jeszcze ważniejszej informacji. O tym, że dwa z tych pytań referendalnych są naukowo poprawne, a dwa kolejne - wręcz przeciwnie. Tak bardzo przeciwnie, że gdyby wyskoczył z nimi student na jakimkolwiek egzaminie z jakiejkolwiek nauki społecznej, to wyleciałby z tego egzaminu drzwiami, a jego indeks - jeszcze szybciej - wyleciałby oknem. Na pytania numer jeden i dwa w takim ich brzmieniu NIEMOŻLIWE jest udzielenie odpowiedzi, nie tylko dlatego, że obydwa ociekają populizmem (chociaż faktycznie ociekają), ale przede wszystkim dlatego, że obydwa są metodologiczną zbrodnią na nauce.
Amen.

07. października 2023, 18:17 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 4 marca 2023

Front Wyzwolenia Kotletów Schabowych

Najpotężniejsze influencerki marzą o tym, żeby mieć takie zasięgi, jakie w ostatnich dniach ma poniższa grafika. Powielana we wszelkich mediach, drukowana w formacie przynajmniej A0 i wieszana na sztalugach podczas partyjnych "briefingów" i "spontanicznych" konferencji prasowych jako rekwizyt demonstracyjny...

A zaczęło się chyba od tekstu "Dziennika Gazety Prawnej", lecz gdy temat podchwyciła TVP i zrobiła serię materiałów, które mogłyby uchodzić za satyryczne, gdyby nie był to śmiech przez łzy, internet zawrzał niczym przepalony olej w nadmorskiej smażalni ryb. Nic to, że raport o którym mowa pochodzi sprzed czterech lat i przeszedł wówczas kompletnie bez żadnego echa. Nic, że cele tam wyszczególnione to tylko sugestie i zalecenia, a nie przykłady przyszłych regulacji prawnych, bo też i jak wyegzekwować spożycie mięsa nie przekraczające 16 kilogramów rocznie, nabycie nie więcej niż 8 sztuk ciucha i niemożność podróży lotniczej częściej niż raz na dwa lata? Wprowadzić kartki na mięso, bony odzieżowe i odbierać paszporty jak za peerelu? 

Sytuacja jest zatem z gatunku tych, gdzie jakakolwiek merytoryczna dyskusja jest niemożliwa, bo kończy się okładaniem adwersarza ideologicznym młotkiem i zapisywaniem go do określonej partii politycznej. Temat za to doskonale nadaje się na zajęcia z psychomanipulacji, socjotechniki czy psychologii poznawczej, żeby unaocznić na żywym przykładzie, jak komponent emocjonalny przekazu potrafi przykryć wszystkie jego pozostałe elementy.

Są jednak też inne ciekawe aspekty. Na przykład fascynujący dysonans, który powstaje gdy ludzie, którzy są przekonani (częściowo nie bez racji) o tym, jak wysoki poziom rozwoju osiągnął ludzki gatunek i jak bardzo zdominował życie na Ziemi, konfrontują się z tematyką zmian klimatu. Ci wszyscy, którzy dowodzą, że człowiek tak wysoko wdrapał się po drabinie ewolucji, że jego potrzeby i ambicje powinny mieć pierwszeństwo (a nie żadne tam "ptaszki i roślinki"), zadziwiająco często twierdzą jednocześnie, że ten sam człowiek ma praktycznie mikroskopijny wpływ na zmiany klimatu w ostatnich dziesięcioleciach.
 
Przepraszam bardzo, ale kto się w takim razie przyczynił do tych zmian, jeśli nie gatunek który w błyskawicznym tempie (jeśli historię naszej planety przedstawić w postaci jednej doby, człowiek funkcjonuje na niej ledwie od kilkudziesięciu sekund!) i w tak gigantycznym stopniu zdominował praktycznie całe życie na Ziemi? Muchy owocówki? Szopy pracze? No pozostaje tylko człowiek, albo kosmici (chyba, że ktoś wierzy w istnienie Motomyszy z Marsa, to ewentualnie jeszcze one).
 
Obserwowanie, jak ludzie redukują sobie dysonans poznawczy właśnie w tej dziedzinie, jakich uroczych operacji myślowych dokonują i jak pokrętne fakty potrafią naprędce konstruować, byłoby nawet zabawne, gdyby nie dotyczyło kwestii tak poważnych dla naszej przyszłości. To tak jak z tym strusiem, który gdy wciśnie łeb w piasek, nie sprawi przecież, że niebezpieczeństwo nagle zniknie. Tak również to, że wmówimy sobie i innym (oraz zgrabnie, spójnie i logicznie to uargumentujemy), że zmiany klimatu to wymysł radykalnych lewackich bojówek ekologicznych pospołu z wielkimi koncernami, nie sprawi, że klimat przestanie się zmieniać. 
 
Jeśli ktoś patologicznie nie dowierza naukowcom (którzy - co przecież wiadomo - są przekupieni przez koncerny i masońskie siły, pragnące na nowo ułożyć nam życie), niech spojrzy po prostu za okno. Gdy chodziłem do podstawówki (naprawdę, to nie było aż tak dawno temu, ostatnie pterodaktyle już wtedy nie latały) w połowie grudnia straż pożarna zalewała asfaltowe (sic!) boisko za szkołą wodą z węża. Woda zamarzała i było gdzie jeździć na łyżwach w "krótkie popołudnia grudnia" (korzystając z okazji, pozdrawiam Agnieszkę Osiecką w zaświatach i dziękuję za ten cudowny tekst do piosenki "Jeszcze zima"). Prowizoryczne lodowisko utrzymywało się przez długie tygodnie, do ferii zimowych przynajmniej. W dzisiejsze zimy roztopiłoby się po trzech dniach, bo od dawna nie pamiętam choćby jednego tygodnia z temperaturą przez całą dobę utrzymującą się poniżej zera. Lata też kiedyś były jakby łagodniejsze, takie przyjemne +25 stopni bez większych wahań, a nie te piekielne +36, które teraz potrafi się zdarzyć i na początku czerwca, i w połowie września.
 
To, jak patrzymy na świat, jest kwestią perspektywy. Można trzymać się optymistycznej wersji, że to w sumie fajnie, że się klimat ociepla. Bo mniej wydamy na ogrzewanie zimą, w Bałtyku będzie ciepło jak w Morzu Czerwonym, na Kaszubach będą rosły pomarańcze i ananasy, a na Mazurach pobudujemy takie kurorty, że w Sharm-el-Sheikh Arabowie zzielenieją z zazdrości. W tej wersji zapomina się jednak, że jeśli u nas będzie regularnie +30, od kwietnia do października, żeby rosły te ananasy i żeby jeziora miały temperaturę jak w dobrym akwarium, to tam gdzie aktualnie rosną te ananasy będzie +50 i nie będzie się tam dało żyć, o jakiejkolwiek gospodarce czy wydobyciu surowców nie mówiąc (koszt prowadzenia tego wydobycia, chłodzenia, klimatyzacji etc. przekroczy zyski z niego). A ludzie, którzy na tamtych szerokościach geograficznych mieszkają, przyjdą do nas, jako że tam się żyć nie będzie dało, quod erat demonstrandum. A nie jest tych ludzi mało, oj nie...
 
I wujaszek Marks mógł sobie twierdzić, że byt określa świadomość, ale nie każda świadomość zmieni rzeczywistość. A wszystko rozbija się właśnie o tę kwestię. Podobnie jak wszystkie naprędce konstruowane ideologie rozbiją się o kant klasycznej teorii ekonomii. Zgodnie z którą, jeśli podaż maleje, to rosną ceny. Jeśli czegoś jest mało, to jest to drogie. I jak bardzo byśmy nie zaklinali, inaczej nie będzie. Oczywiście, że jest możliwe - jak przekonują posłowie Konfederacji - żeby każdy chcący i ciężko pracujący Polak (a także Bułgar czy Słowak) miał dom, dwa samochody i latał na wakacje trzy razy w roku. Nawet bez zapożyczania się jak za starego, poczciwego Gierka. Tylko, że - to akurat jak w każdym dobrym kredycie - to, co się przejadło dzisiaj, trzeba będzie oddać jutro. A jeśli poddamy się dzisiaj rozbuchanej konsumpcji, argumentując to tym, że skoro inni (na Zachodzie) mieli (i mają) swoje pięć minut, to "teraz k**** my", teraz nasza kolej, jutro może nie być już z czego oddać.
 
W internecie łatwo znaleźć malownicze grafiki, które ilustrują ile zasobów naturalnych (często nieodnawialnych) potrzeba, aby wyprodukować coś, czego używamy na co dzień. Ile wody pochłania zrobienie jednej bawełnianej koszulki albo jednego wołowego burgera (niektórzy do mycia się nie zużyją tyle wody przez cały rok!). Jak gargantuiczne rozmiary i liczby przybiera przemysłowa hodowla, która ma zaspokoić nasze zapotrzebowanie na mięso. W jednym tylko powiecie żuromińskim (niedaleko Warszawy) mieszka ponoć więcej kurczaków niż jest ludzi w Polsce i Francji razem wziętych!
 
I do tego powinna sprowadzać się dyskusja, która aktualnie przetacza się przez media (te zwykłe i te "soszal"), zamiast do przyklejania ideologicznych łatek interlokutorom. Bo to nie jest tak, że ktoś (zapewne gej, bo oni - wiadomo - dzieci nie mają, a czasu wolnego aż po kokardę, więc z nudów pijają te sojowe latte i tylko knują, jak tu podkopać podstawy konserwatywnego ustroju społecznego i zamachnąć się na korzenie ojców mowy) nam zakaże jeść mięsa, nabiału, kupować ubrań i latać samolotem. Zakaże ustawą, dyrektywą unijną, albo po prostu wprowadzeniem podatków tak drakońskich, że na kacze udko będzie stać tylko tych, którzy pracują w Dubaju. Nie, to zupełnie nie tak. My się konsekwentnie, każdego dnia, sami pozbawiamy tych dóbr w przyszłości. Przemysłowa hodowla i przemysłowa produkcja pochłaniają takie ilości zasobów i energii, wytwarzając jednocześnie takie hałdy odpadów, że za chwilę te pierwsze się zaczną kończyć, a te drugie nakryją nas przysłowiowymi czapkami. I to nie wymysł zaczadzonego eko-religią lewaka z Brukseli. Tak po prostu jest, że gdy dzisiaj będziemy zużywać horrendalne ilości wody, zasobów kopalnych etc., to jutro tych zasobów będzie mało, więc produkty przy ich użyciu powstające będą ekstremalnie drogie. Rozumie to każde dziecko. A nie rozumieją dorośli, często racjonalni ludzie, którzy odpowiednio zmanipulowani sprowadzeniem sporu do podstawowych emocjonalnych reakcji, plotą dziś brednie o tym, że Unia wprowadzi kartki na mięso, a Trzaskowski każe Polakom jeść karaluchy.
 
Nie ma niczego złego czy niewłaściwego w jedzeniu mięsa (chociaż z tym czerwonym trzeba mocno uważać), nabiału, kupowaniu sobie ciuchów i lataniu samolotem. Złe i niewłaściwe jest zakrywanie oczu i udawanie, że nie dostrzega się tego, jak wiele zasobów to pochłania i jak bardzo niekorzystnie wpływa to na całokształt środowiska naturalnego (na banał o tym, że nie mamy zapasowej planety szkoda mi literek na klawiaturze). Złe i niewłaściwe jest nierobienie niczego, aby chociaż trochę ten stan zmienić. Coś ograniczyć, z czegoś zrezygnować, gdzieś zastosować przyjaźniejsze dla Ziemi "zastępniki". Sposobów są tysiące, każdy znajdzie coś dla siebie. I to nawet w sytuacji, gdy tego co nawywijaliśmy już nie cofniemy, pewne niekorzystne zmiany są nieuniknione i nieodwracalne. Ale gra toczy się teraz o to, czy globalna temperatura podniesie się o trzy, dwa, czy tylko o półtora stopnia Celsjusza. To podobno nadal ogromna różnica.

19. lutego 2023, 19:30 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 28 stycznia 2023

apokalipsa według świętego Wita

Bracia,

Wiele wody w Kaczawie upłynęło odkąd ostatni raz słowa me do Was spisałem. Zwlekać dłużej jednak nie mogę. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że kres jest już bliski. I zaprawdę powiadam Wam, że oto nadchodzić muszą czasy ostateczne, jako że rok miniony naznaczony został okrutnie piętnem śmierci.

Zaledwie bowiem kresu swego, z łaski Pana, dobiegła zaraza morowa, którą myszy latające na człeka prostego sprowadziły, a już kolejne nieszczęścia padół ten ziemski nawiedziły. Nie był to wszakże jedyny pomór w ostatnich latach, jako że wcześniej i ptactwo powietrzne, i świń gospodarski, a w czarnej Afryce takowoż małpy nadrzewne przypadłości bolesne w ludziach powodowały, a jeszcze wcześniej bydło rogate bakcyle infernalne wzbudziło, od których mózg człowieka na podobieństwo galarety się stawał i szaleństwo nieujarzmione biedaka ogarniało. Poślednia zaraza była jednak z nich wszystkich najpotężniejsza i dziesiątą część ludzkości palcem swym spróchniałym dotknęła, a pozostałych do zasłaniania tkaniną oblicza swego zmusiła, jako też do moczenia rąk swych w okowity roztworach, co by się przed zarażeniem wirusem owym strasznym ustrzec.

A gdy tylko zaraza ustąpiła, car ruski Putinin wojnę okrutną sąsiadowi swemu z Kijowskiej Rusi wydał. I oto morza ludności nieprzebrane ze stepów Zaporoża i żyznych pól kozackich, najsampierw kobiet, pacholąt i starców niedołężnych, na zachód ruszyły, przez granice Lechistanu, co by się ustrzec wojennej pożogi. Zaraz też radzić poczęli możni świata tego, jakie czyny powziąć, aby się szaleńczej żądzy cara Putinina przeciwstawić. Jedni radzili, co by tylko kupiectwa z carem zaprzestać i nie pozyskiwać już od niego węgla czarnego, gazu srebrzystych oparów i płynu tego drogocennego, co maszyny parowe i pojazdy samobieżne w ruch wprawiać potrafi. Inni trzosy złota w zamorskich bankach przez cara i popleczników jego zgromadzone, na własność swą przejęli. A jeszcze inni zgodzić się nie mogli, czy kozackich wojaków wspomóc potężnymi Leopardami, dzikimi Krabami czy dzielnymi Rosomakami, a może zwierzami jeszcze inkszymi.

Dumny hrabia niemiecki Olaf, spadkobierca poprzedniczki swej długowiecznej Anieli, najbardziej niechętny temu był, same jeno szyszaki pancerne, i to bez przyłbicy, zamiarował żołdakom z Ukrainy przekazać. Inaczej niźli władca Lechistanu, Andrzej od Dud, mąż o pucołowatym obliczu, maślanym spojrzeniu i manierach wytwornych. Rządca to doświadczony, na Rusina od lat okiem podejrzliwym patrzący. Jego to wszak stronnictwo, za namową Jarosława herbu Kaczor i lichwiarza Mateusza, trzosem obficie potrząsając, mur potężny na rubieżach Lechistanu roku zeszłego wystawiło, co by się ustrzec, gdy tłumy bezbrzeżne Saracenów, Bisurmanów i Mameluków, a nawet i Maurów o cerze hebanowej, od Białej Rusi na kraj nasz nastawały. I tenże to Andrzej sąsiadom swem wszelkiego oręża gotów był teraz użyczyć. Pomnym jednak być należy, że choć w sztukach prawniczych on biegły, ale w mowie obcej za grosz nie okrzepły i do omyłki jakiejś dość mogło podczas dysput pomiędzy nim a możnymi świata tego.

Natenczas wejrzał na to wszystko Sędziwy Władca zza Oceanu. On to nie dalej jak trzy wiosny temu, po niegodnym poprzedniku swym Donaldzie tron amerykański przejął, przez co radość wielka w całym wolnym świecie zapanowała. Rychło jednak okazać się miało, że ów sprawiedliwy z pozoru władca, uwiądem starczym dotknięty, dokumenta sekretne z zamku wynosił i w stajni swej prywatnej, pomiędzy końmi mechanicznymi, ukrywał. Co jednak się tyczy pomocy walczącym Kozakom, grosza Sędziwy Władca nie szczędzi od zarania wojny. On też pancerne pojazdy przekazać im przyobiecał, a za przykładem jego inni, co jeszcze rozterki jakiekolwiek mieli, jak gęsi pójść musieli, z samym hrabią Olafem na czele. I ludy nordyckie, z Rusią blisko sąsiadujące, do aliansu wojskowego z Zachodem wstąpić zechciały, ale na to zgodę turecki sułtan Czerep wyrazić musi jeszcze, a nie jest mu to w smak, bo sam knowania potajemne z carem Putininem prowadzi. Podobnie jak kalifowie perscy, którzy do Rusi metalowe owady latające ekspediują, a szarańcza ta pancerna uczucia trwogi na polu bitwy nie zna i straszliwe sieje zniszczenie pośród wojaków zaporoskich i kijowskich.

Nic to jednakowoż nie zmienia w chwili, gdy piszę Wam te słowa. Na Wschodzie bez zmian - jako rzecze poeta. Na Rusi ludzi mnogość wielka, a car Putinin z życiem człeka prostego nie licząc się za rubla złamanego, do bitwy rzuca sołdatów kompanie wielkie na stracenie. I wojnę tę daremną toczyć będzie po kres czasu swego na tronie kremlowym, jako że przyznać się do błędu i porażki nie leży w naturze jego. I wróżbici ze świata całego wywieszczyć nie są władni, jak wiele czasu jeszcze zawierucha ta szaleć będzie, cieniem swym na Wschodzie się kładąc i zamęt w całym wolnym świecie wywołując.

Oto bowiem bieda i głód w oczy ludzkości zajrzały, która do tej pory chleb swój powszedni ze zboża kozackiego wypiekała. Odkąd jednak żyzne pola orężem Rusina splugawione zostały, nie uświadczysz na Zachodzie ani chleba z Ukrainy, ani węgla czarnego, ani gazu szlachetnego oparów srebrzystych. A taksy na dobra wszelkie kramarze podnieść musieli, najsrożej zaś na krowie przetwory, na mięsiwo i pieczyste oraz na sacharyd i frukta pozyskiwane przy pomocy jego. Głębiej trzeba takowoż do sakwy sięgnąć, jeśli chce się pojazdem samobieżnym po duktach utwardzonych poruszać oraz gdy ciepłotę w chałupie pragnie się utrzymać. I w nędzę popadło obywateli Lechistanu wielu, i jak muchy padać poczęły kolejne oberże, szynki, tancbudy jak i wszelkie inne handlowe interesa.

I w sytuacji tej lud prosty we władzy nadziei upatrywać począł, ale nie każdy ratunku doczekał. Oto bowiem rzekli ludzie małej wiary, że kasa królestwa nad Wisłą pusta jest jako ten bęben murzyński, odkąd wiosen temu siedem Jarosław herbu Kaczor pospólstwo przekupywać zamyślił, co by przy wyborach powszechnych stronnictwo jego już po wsze czasy obierano. Takim to konceptem, władza najpierw ludowi użyczyła po 500 talarów na każde pacholę (chyba że kto majętny, to tylko na drugie i trzecie). Co się jeszcze dziatwy tyczy, to zrządzenie wydano, iż o rok później nauki w szkole powszechnej pobierać się będzie. Podatki niższe władza też poczęła ściągać, mikstury lecznicze starcom niedołężnym darmo wydawać, wreszcie od znoju pracy w polu o lat kilka wcześniej lud prosty uwalniać. Zaś gdy grosza zasoby przetrzebiono, kupców zagranicznych, co na wielkich targowiskach handlują, podatkiem dodatkowym obłożono, a im kto bogatszy, tym większy domiar mu przydzielono. Wreszcie, tym co w Dzień Pański kramarzyć czelność mają, czynić tego zakazano, przez co jeszcze mniej grosza w królewskiej kasie z owego tytułu zebrano.

A gdy grosza dla potrzebujących zabrakło, oto jeno mądrość swą całą miast złota rządzący tłuszczy rozgniewanej przekazywać poczęli. Gdy ziąb się zbliżał, oto lichwiarz Mateusz guano i błoto po polach zbierać radził, aby chałupy swe na potęgę ocieplać. Z kolei Jarosław herbu Kaczor w piecu palić nakazał wszystkim, za wyjątkiem gumowych okładzin, które pojazdy samobieżne na kołach stosują. Jadła mniej do garnka wkładać polecił przełożony uczycieli i bakałarzy, zaś niewiasta ze stronnictwa jego rzekła, by miast się na wybrzeżach mórz południowych wylegiwać, z brezentu barak zakupić i do pobliskiego boru na wypoczynek udać się.

Nie dziwota zatem, że do władzy takiej ludność przestała mieć upodobanie. A oto powrócił z zagranicznej poniewierki imć Tusk, cały w akselbantach i brokatach, na koniu maści białej jak śnieg. I przystąpili do niego w gazetach piszący, a imć Tusk oświadczył podówczas Jarosławowi herbu Kaczor, że zbliża się już jego ostatnia wieczerza. I że skarbnika skarbca królewskiego, który raz na miesiąc androny okrutne w telewizyji opowiada, pochwycić należy czym prędzej i wybatożyć. 

Nie sam jeden imć Tusk na władzę w Lechistanie ma jednak oskomę. Moc wielką namiestnik Warszawy o imieniu Rafał swego czasu reprezentował, ale gdy władzę w stronnictwie imć Tuska przejąć zapragnął, otrzymał rekuzę od popleczników jego. A gdy jeszcze gnój obmierzły z jego przyczyny stolicę zalał i Wisłę całą, polską pradawną rzekę aż do jej ujścia, tak i jego pozycja spadła niczym z drzewa ulęgałka. Jest jeszcze młody znachor nazwisk obojga, starą rolniczą koterią zawiadujący. Jest Szymon Przystojny, niegdysiejszy kronikarz, a wcześniej nauki kościelne w zakonach świątobliwych pobierający. Jest Adrian Brodaty, biegły w Marksa i Engelsa naukach. Jest rewolucjonista Włodzimierz w kamizelce się prowadzać lubujący, który jednak charyzmy nie ma poprzednika swego Leszka, co to mężów wielkość mierzył po tym, jak bardzo w stosunkach z białogłowymi są zapamiętali. Jest wreszcie były kasztelan z grodu nadmorskiego, z tego znany, że miłować woli męża swojego zamiast niewiasty, jak to odwieczne prawo natury stanowi.

Mężowie ci jednak nie są frasunkiem jedynym Jarosława herbu Kaczor. Oto bowiem kark coraz częściej podnosi w buntu geście były zausznik jego - okrutny sędzia Zet. Który to ani myśli złota gór niezmierzonych przyjmować, jakie z Unii Brukselskiej dla kraju nad Wisłą wytargował lichwiarz Mateusz.

I wszyscy oni swary prowadzą krzykliwe w telewizyjach i przy użyciu wróblego wynalazku, co słów pozwala wykaligrafować zaledwie kilkanaście, a potem puścić to w świata cztery strony szybciej niźli telegramem. A rejwach jest przy tym donośniejszy niż w żydowskiej herbaciarni, a co rusz draka większa niźli w chińskiej dzielnicy. I lud prosty coraz bardziej zniechęcony do tego, zarazą dodatkowo i wzrostem taks ciężko ostatnio doświadczony, ku uciechom innym wzrok swój kieruje.

Oto coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje, że dla telewizyji ostatnia wybiła już godzina. Pospólstwo grodów przeogromnych wysoko kształcone, na ekranie już ani myśli oglądać co dlań zaplanowano, a miast tego samo woli program ustalić sobie. I cyrograf z kompaniją podpisać, co ruchome obrazy prosto do domu wysyłać będzie po internetowej sieci, takie na jakie każdemu przyjdzie ochota. Kompanii takowych wielka mnogość się oto narodziła. Jedną zawiaduje Wielka Zachłanna Mysz o uszach czarnych i okrągłych jako ten staw tatrzański, na inną Królik Cwany ma oskomę, jeszcze inną Jeff Największy Kupiec posiada, a z nich wszystkich najpotężniejszą Gal Okrutny (i spaślejszy niż sam Obeliks) prowadzi, który się Netfliks zowie.

Inkszą bezwstydną rozrywką ludu prostego jest coś, co Tinder ma na imię, a co pozwala we własnym chytrym telefonie, w kieszeni sukmany skrywanym, w chwil parę znaleźć niewiastę urodziwą lub junaka jurnego, chętnych na chędożenie jedyne lub i na znajomość dłuższą, co w dzieci owocna będzie.

I nic zatem dziwnego, że lud w stronę nowocześniejszych rozrywek się zwraca, odkąd w atletycznych zawodach bezkrwawych, wybrańcy Lechistanu od klęski do klęski ostatnim czasem kroczą. Wszak nawet wojsko nasze zaciężne - junacy, co skórzaną kulę nad taśmą bawełnianą z wielką mocą przerzucają, werwę ostatnimi czasy utracili i nie wygrywają już bitew największych. Tak i też młodzian butny, co pojazdy mechaniczne do gorącości wielkiej rozpędzał, odkąd poturbował się okrutnie, rezon i śmiałość porzucił, a i ciało słuchać nie chce go, jako drzewiej bywało, tak też karierę swą zakończył bezpowrotnie. Zestarzał się i dzielny Kamil, terminator mistrza swego Adama o którym pieśni pisano, w powietrzu mroźnym fruwający jak ptak, choć bez skrzydeł, a z dwiema jeno deskami do nóg swoich przysposobionymi. A że kamraci jego, ze Złotowłosym Dawidem i z Piotrem Bez Piątej Klepki, czy to na małej czy dużej konstrukcji niczym kurczaki opasłe spadali, zebrali się tedy uczeni w skokach i radzić poczęli, co by tu uczynić, aby śmiałków tych na zatracenie dalsze nie posyłać. Uradzili jeno, pod radą światłego Apoloniusza Spod Gór, iż knedlikowy trener niegodny jest mistrza dalej radą wspomagać, a w miejsce jego Austryjaka młodego osadzili. Zimy nowej początek obiecujące rezultaty przynosił, wszakże poczekajmy jeszcze do zawodów najprzedniejszych.

Od wiek wieków jednakże, dla Lachów najpierwsze konkury to te, gdzie skórzaną kulę po zielonej łące się kopie. I oto właśnie pod koniec roku pańskiego minionego, w zimowym miesiącu, a nie jak dotąd w środku letniej kanikuły, na arabskiej ziemi w szranki światowe stanęli Lechistanu reprezentanci i gańby okrutnej narodowi przynieśli. W potyczce ze śniadymi Metysami jeno bramki swojej bronili, a sami zaatakować ani myśleli. A że i rywalom biegać się nie radziło, nudne widowisko zerowym wynikiem koniec swój obwieściło. Zaraz i z brodatymi Saracenami z Saudyjskiego Kalifatu nieporadność wielką pokazali, ale szczęście na swoją korzyść przeciągnęli, dzięki gibkiemu Wojciechowi - Maciejowemu synowi, który dostęp do bramki własnej zatrzymał. Szybkonogich Argentyńczyków wszak już powstrzymać nie poradził, a reszta graczy naszych bojaźliwych trwożnie błagała rywali, co by im więcej niż dwóch ciosów nie wymierzyli, co zaś sprawić miało, że jednak Metysów w tabeli przeskoczymy. I gdy faktycznie stało się tak, jak się stać miało, zamiast do boju z Franków synami sposobić się, gracze Lechistanu o podział mamony pośród siebie, przyobiecanej przez lichwiarza Mateusza, swarzyć się poczęli. A gdy grać im przyszło o zaszczyty większe, zupełnie głowy i siły do tego nie zachowali, gdyż wcześniej dysputy jałowe po nocach prowadzili i sam diabeł wie, czy może nie okowitą zakrapiane... Wyszli przeto na łąkę zieloną, pośrodku pustyni posadowioną, a naprzeciw nich jedenastu wojowników stanęło, dumnych Franków z dziada-pradziada. A lico u każdego czarne jak smoła! Zlękli się tedy gracze nasi, jako dzieci we mgle nogami powłócząc, trzy bramki wbić sobie pozwolili bez kłopotu większego i do domu jak niepyszni powrócili.

Stąd aby jedno dziewczę młode, co za kulą niepozorną po klepisku z pałką płaską goni, sromoty we świecie nie przynosi. I tylko nadzieję pokładać należy w bóstwach pól uprawnych i borów nieprzeniknionych, że nie poweźmie ona przykładu ze starszej koleżanki swojej, która u szczytu sławy będąc, wdzięki swoje kobiece odsłoniła ku uciesze gawiedzi, a gdy tylko rzyć nagą ukazała, zaraz potem zwyciężać na kortach przestała.

I gdy już rok stary oczekiwał na przesilenie swoje, w ostatnich jego godzinach Wielki Biały Ojciec z Watykanu na łono Abrahama był się przeniósł. Tenże sam to Wielki Biały Ojciec, który dziesięć wiosen temu z Tronu Piotrowego ustąpić raczył, niedołężnością swoją zlęknięty. I zły to znak, orzekli faryzeusze w spiskowych teoryjach uczeni. Przepowiednię straszliwą przywołał niejeden, głoszącą, że po papieżu Karolusie, który wywodził się z ziemi, tej ziemi, Niemiec na watykańskich włościach osiędzie, i tak też się wypełniło to prorocze słowo. Po germańskim zaś panowaniu jeden tylko jeszcze namiestnik watykański się ostanie (wieszczyli poniektórzy, że sam Maur miał się nim okazać), a później kres nastąpi ostateczny i Sąd takowoż ostateczny.

Co by oznaczało, że żyjemy właśnie w ostatniej świata godzinie. I wiele znaków potwierdza wizje te szkaradne. Oto wojna okrutna, którą car moskiewski na wschodzie prowadzi. Oto i powietrze zatrute, i wody niespokojne. Lody polarne znikają, po oceanach tajfuny i wichry nigdy nie widziane szaleją, na lądy się wdzierając, domostwa ludzkie w perzynę obracając. Skwar czerwcowy w zimy środku na ziemię zstępuje. Zwierzyna dzika przeciw człowieczej przewadze łeb swój kosmaty podnosi. W sobotnie wieczory lud prosty wodą ognistą gardło swoje na umór zalewa, taniec świętego Wita przy tym uskuteczniając. Mordobicia dzikie ku gawiedzi uciesze urządza się w klatkach o wychodka wielkości, sztuką walki szlachetną to nazywając. Morowe zarazy krążą niczym widmo mroczne, jak plagi egipskie narody wszelkie doświadczając. A na to wszystko lud prosty medyków jeszcze nie chce słuchać i mikstur leczniczych przyjmować, w zadufaniu i zarozumialstwie swoim wyznając, iż leczyć się wolą cukrem zwykłem we wodzie najpospolitszej rozpuszczonym, zielem niezwykłem, którego dym palony długowłosi odmieńcy w nozdrza swoje wdychają, co by wizje przedziwne na nich zstąpiły i wesołość wielka, albo też tańcem z drzewami i medytacją jako te Indianery.

I ostatnia już chyba ludzkości nadzieja w Królestwie Brytyjskim pozostała. Wszak roku tego koszmarnego nie przeżyła Królowa jego niezłomna, którą już wielu za nieśmiertelną poczytywało, jako że przetrwała pięciu Białych Ojców z Watykanu, piętnastu swych Kanclerzy na Brytyjskim Urzędzie, oraz psów rasy Corgi sztuk trzysta osiemnaście. Nadzieja ta jednak w innych rękach spoczywa. Oto bowiem królewicz rudy Henryk, Harrym przez pospólstwo zwany, ze skrybą swoim pakt na czterech ksiąg wydanie podpisał. I zaledwie jedna z nich się drukiem czarnym ukazała, a już zatrzęsło się w posadach Królestwo Brytyjskie całe. Zanim jednak królewicz cyrograf swój wypełni, wiele jeszcze wody wszawej w Tamizie upłynie. I zaprawdę, powiadam Wam, że nie może się wcześniej skończyć świat ten, zanim nie ujrzymy jak tysiącletnią monarchię bękart królewski, niczym lis szczwany, piórem swoim ryżym obali. Od wieków bowiem lud prosty tęże regułę zna i z ojca na syna przekazuje, że pióro o wiele potężniejsze jest od miecza.
Amen.

a spisał dla potomnych prawdy te objawione
Lawrence z Besarabii

28. stycznia 2023, 12:19 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego