środa, 31 grudnia 2008

Podsumowanie roku 2008 (3)

To będzie, tak jak zapowiadałem, najbardziej osobista część podsumowania mijającego roku. W przypadkowej kolejności wypiszę to wszystko, co zapamiętam z ostatnich 12 miesięcy. Oczywiście lista z pewnością jest niepełna, a kolejność losowa, bez żadnej chronologii i wartościowania. No, może poza jednym - najważniejsze wydarzenie jest na samym początku :)

A zatem - to wszystko, co zapamiętam z 2008 roku:

To, co zaczęło się 21. lutego i trwa nadal:) :* ; dwa filmy w MovieMakerze; malowanie światłem; górniczy kufel; Ragazzo da Napoli; styczniowy eskapizm z Ensiferum; Cosmo Bowling; Jożin z Bażin; drugie zdjęcie z rogami; 4 sezony Lost w 3 miesiące; długa podróż na lotnisko w Pyrzowicach; kabaret DABZ w styczniu w Skrzacie; śnieg w Wielki Czwartek; laboratorium z wąchania cebuli; Żywot Briana; rozmowy trollowane; Brandon Lee; "dziewczynka" z Medeiros; akcja Coty z Odenem; Elvir Laković i Sebastian Tellier na Eurowizji; ostatnie zwycięstwo Janne Ahonena; wykład JKM na UO; pobudki o 4.30 w zimnym namiocie; ostatnia prosta przed Jasną Górą; Johnny B. Goode; dogrywka w ćwierćfinale hokejowych MŚ Finlandia-USA; letnia sesja (szczególnie oczekiwanie na ustny z filozofii); mecze Holendrów na EURO'08; Karma Killer; 8. czerwca; Spirala Śmierci; festyn sportowy w ostatnią niedzielę czerwca; wspinaczka na dach; rolki na asfaltówce za stodołą; czaszka tajemniczej istoty; lis przebiegający drogę; zimny, zielony Redd's w przerwach; jedyne ognisko; juice; exatel na Chabrach; tornado 15. sierpnia; zmieciony las przy autostradzie; kalendarze Maersk; warszawskie eliminacje; Czesław Śpiewa; ostatni cesarz Chin; wiedźma zza wschodniej granicy; Mroczny Rycerz; koniec kariery Hannu; noc 17. grudnia przed komputerem; Karolinka; KSU; list warty 15.000 PLN; płeć; kolekcja butelek; Projekt Tatry; PKS o 5.15; Mam Talent; niebieskie sznureczki; zając wieprzowy; świątynia Matyldy; powrót KOCa; przymierze robotniczo-chłopskie; Journey Man; wszyscy fantastyczni ludzie, których poznałem na studiach... I jeszcze zachód słońca nad Starą Kuźnicą...

"Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu..." napisał klasyk. Może jednak nie wszystkie...

I może jednak kolejny rok będzie jeszcze ciekawszy, mimo, że nic tak naprawdę się przecież nie zmieni. Mimo, że te wszystkie ozdobniki jak "sylwester", mające nadawać czasowi wrażenie cykliczności, są w oczywisty sposób sztuczne i symboliczne, bo przecież jutro będzie taki sam dzień jak dzisiaj. Ale jednak tak bardzo ich potrzebujemy. Dlaczego? Po to, żeby robić takie różne podsumowania? Wątpię... Raczej po to, aby mieć poczucie pewności i kontroli nad czasem. Bo co innego nam pozostaje?...

Jak napisał felietonista Nieznanego Świata, ukrywający się pod pseudonimem "Byk":
"Za nami nic... przed nami nic... prawie Zen..."

31. grudnia 2008, 13:15 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 30 grudnia 2008

Podsumowanie roku 2008 (2)

Tak to jest planować ;] Wczoraj zakładałem, że przedstawię dziś 3 najbardziej udane moje fotografie wykonane w mijającym roku, ale tak trudno było mi wybrać trzy, więc będzie ich aż dziesięć. Mimo wszystko, nie był to jednak rok obfitujący w dobre zdjęcia, poniższy wybór na pewno też idealny nie jest. Pominąłem fotografie z dwóch sesji malowania światłem - o nich napiszę przy innej okazji. Zatem subiektywne fotograficzne podsumowanie roku 2008 wygląda następująco:












10. Tęcza - to jest raczej "ciekawostka przyrodnicza" niż dobre ujęcie. Jechałem z Wujkiem samochodem i ten widok - tęcza wyrastająca jakby nad kościołem, za świetnie oświetlonym polem - ukazał się nagle, gdy słońce na chwilę wyszło zza chmur. Tyle udało się uzyskać z wolno jadącego samochodu i po wycięciu pewnych niepotrzebnych detali ;]



















9. Memento mori
- też niedopracowane, ale taka sceneria ukazała się tylko na moment, więc trzeba było działać szybko.



















8. Drewniana świątynia - w dniu Wszystkich Świętych światło wpadło przez boczne okna do zabytkowego, drewnianego kościoła na cmentarzu w Strzelcach Opolskich.



















7. Kiedy ranne wstają zorze - kościół w Zębowicach ok. 5.00 rano. Kto wcześnie wstaje... itd. ;]



















6. Mikrokosmos - nie mogło zabraknąć w podsumowaniu przynajmniej jednego makro. To może nie jest akurat najlepsze technicznie - fragment stokrotki na pierwszym planie zupełnie rozbił ostrość, ale w tym przypadku bardziej chodziło o uchwycenie chwili.



















5. Po burzy - po burzy zwykle jest bardzo dobre światło, ale tym razem było wręcz wybitne. Zawodowiec stworzyłby wtedy arcydzieło.



















4. Kalwaria - słońce przebijające się pomiędzy drzewami wzdłuż kalwarii na Górze św.Anny. Podobnych obrazów było wtedy mnóstwo, ale to spodobało mi się najbardziej. Owszem, są drobne przepalenia, ale klimat pozostał ;)



















3. Zachód słońca
- zachody słońca to mój temat przewodni, więc w tym roku też było ich sporo ;] Najciekawszy wydaje mi się ten, chociaż akurat większa tu zasługa natury niż fotografa.



















2. Powrót do obory - w promieniach zachodzącego słońca krowa sama, bez poganiania, wraca dobrze znaną ścieżką do obory. Nie wiem dlaczego tak bardzo lubię to zdjęcie, bo technicznie wybitne oczywiście nie jest. Wydaje mi się, że wtedy właśnie udało mi się uchwycić widok dokładnie tak jak chciałem, a to jest - moim skromnym zdaniem - istota fotografowania.



















1. Jezioro marzeń - do dziś nie wiem, w jaki sposób udało mi się wtedy - przy takim słabym oświetleniu, bez lampy i statywu - uzyskać tak przyzwoitą ostrość. Uwierzcie, że na pełnym ekranie ten widok wygląda naprawdę niesamowicie. Mogłem uchwycić z przodu kawałek brzegu, mogłyby być jakieś chmurki na niebie, ale i tak jest całkiem nieźle. Jak na moje możliwości chyba nawet za dobrze, ale - jak powiadają - raz do roku nawet nienabity rewolwer wystrzeli ;]

30. grudnia 2008, 22:15 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Uwaga! po kliknięciu lewym przyciskiem myszki na miniaturkę zdjęcia, można zobaczyć je w pełnej rozdzielczości. W niektórych przypadkach to jest wręcz wskazane ;]

poniedziałek, 29 grudnia 2008

Podsumowanie roku 2008 (1)

Koniec grudnia to tradycyjny czas podsumowań mijającego roku. Wszelakie media podsumowują obecnie wszystko: od znanych osób, które w tym roku opuściły ten świat, po lapsusy językowe prezydenta Kaczyńskiego. Moje hipersubiektywne podsumowanie roku 2008 składać się będzie z trzech części. Dziś rozpatrzę mijający rok w kilkunastu, stworzonych przeze mnie na użytek tego posta, kategoriach. Nie zawsze całkiem poważnie, ale stopień przymrużenia oka pozostawiam do oceny tylko i wyłącznie Wam ;] Jutro natomiast przedstawię 3 najbardziej udane fotografie wykonane przeze mnie w 2008 roku. Trzecia część, która ukaże się w środę, będzie najbardziej osobistym podsumowaniem mijającego roku. Jeszcze nie zdecydowałem, jaką przybierze formę. A zatem - let's the game begin.

Oto wyróżnienia dla najlepszych w 2008 roku:

Człowiek roku:
kpt.pil. Grzegorz Pietruczuk - za jednoznaczne opowiedzenie się po stronie prawa i obowiązujących reguł w obliczu politycznych nacisków i zachcianek.
Polityk: Vaclav Klaus - za bezkompromisowość i odważne przeciwstawienie się ogólnoświatowej głupocie.
Sportowiec: Janne Ahonen - "trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym..." i za dwie symboliczne wygrane na pożegnanie: w Bischofshoffen (koronujące zwycięski Turniej 4 Skoczni) i w Kuopio.
Drużyna: Boston Celtics - czyli bostońska masakra piłką koszykową (copyright: Supergigant), ś.p. Red Auerbach byłby dumny.
Książka: Robert K. Leśniakiewicz "Projekt Tatry" - co z tego, że pierwsze wydanie było parę lat temu ;] ja przeczytałem ją dopiero w tym roku ;P - za odrzucenie schematów i odważne hipotezy.
Film: "REC." (Hiszpania, reż. Jaume Balaguero) - za genialną atmosferę napięcia i strachu, ale też za "dziewczynkę" z Medeiros.
Płyta:
- w Polsce: Czesław Śpiewa "Debiut" - magiczna muzyka, jeśli faktycznie - tak jak powiadają - ten facet jest nie z tej ziemi, to ja się przeprowadzam na jego planetę. Od zaraz :)
- na świecie: Negative "Karma Killer" - żywe potwierdzenie przysłowia, że nie należy oceniać książki po okładce. Wyglądają jak uciekinierzy z Parady Miłości, a grają z energią jeśli nie z piekła, to conajmniej z czyśćca rodem ;] z każdą płytą coraz wyżej wieszają sobie poprzeczkę i za każdym razem ją przeskakują.
Przebój: Negative "A Devil On My Shoulder" - jak wyżej, ten singiel powinno się sprzedawać w metalowym opakowaniu i z ostrzeżeniem "grozi eksplozją".
Powrót: Sławomir Szcześniak i Grzegorz Wasowski (czyli legendarny KOC) - na razie tylko w reklamie ubezpieczalni, ale - jak widać - ciągnie wilka do lasu.
Kabaret: DABZ - za "Taksówkarza", "Na lotnisku", "Zabić szefa" etc., ale należałoby się choćby już za tekst: "Jesteś dla mnie tym, czym trzydziestolatka dla pedofila" :D
Telewizja: Superstacja - za dostrzeganie WSZYSTKICH opcji politycznych.
Dziennikarz: Tomasz Lis - można go nie lubić, można się z nim nie zgadzać, ale zaangażowania, uporu i pracowitości nie sposób nie docenić.
Osobowość telewizyjna: Kuba Wojewódzki - nie ma w tym kraju konkurencji.
Szara eminencja: Ron Asmus - nie znasz go?! ;]
Wydarzenie:
- w Polsce: ukończenie [fanfary!] budowy pierwszej nitki warszawskiego metra, i - już całkiem poważnie - imponujące centrum przesiadkowe na węźle Młociny.
- na świecie: efekt motyla w gospodarce, czyli jak krótkowzroczni Amerykanie swoim życiem na kredyt wprawili w panikę pół świata.
Farsa:
prezydent Kaczyński ostrzelany w Gruzji, prezydent Kaczyński w samolocie do Brukseli, prezydent Kaczyński na balu niepodległościowym, prezydent Kaczyński...
Kompromitacja: Patryk Jaki - opolski radny podszył się w e-mailu do lokalnych mediów pod anonimowego czytelnika wychwalającego działania radnego Jakiego, ale wysłał ów list... ze swojego konta e-mailowego.
Cud: Isiah Thomas zwolniony z funkcji menedżera New York Knicks - nawet nieżyjący kibice Knicks odetchnęli z ulgą.
Techniczna nowinka: Casio Exilim Pro EX-F1 - najszybszy aparat cyfrowy świata. 60 klatek na sekundę i sekwencje video nawet do 1200 kl./s - komentarz zbędny.
Najbardziej idiotyczny tytuł: "Nocny pociąg z mięsem" (film prod. USA)
Najdziwniejszy tytuł: "Ile waży dusza, a ile kilogram kota" (wywiad prasowy z prof. A.Szczeklikiem)
Pomysł: strona internetowa gratyzchaty.pl
Toast: "za flotę rosyjską! do dna!" - znowu aktualne.
Cytat: "Media nazywają go Szatanem. Ubiera się na czarno, ma samochód z rejestracją 666, a jego wuj zwykł spać na cmentarzu. Kuzyn, drugoligowy piłkarz, po powrocie z jednego z meczów wszedł do wanny i zmarł. [Ale] na Euro [2008] postawiono przed nim zadanie, któremu nie dałby rady sam diabeł." (Gazeta Wyborcza o trenerze piłkarskiej reprezentacji Rumunii)
Opis GG: "wóda, koks i smażone świnie"
Krótki dżouk: "Jak się modlą mieszkańcy Komodo? Waranku Boży"
Kawał: Głucha rosyjska wioska. Do chałupy podchodzi młody człowiek z plikiem papierów. Siedzący na ganku staruszek pyta:
- Co, emerytura?
- Nie dziadku. Próbujemy określić, ilu ludzi żyje w Rosji.
- No to chłopcze niepotrzebnie tracisz tu czas, bo ja nie mam zielonego pojęcia.
Anegdota: Dawno, dawno temu, w pewnej wiosce w Indiach pewien mężczyzna obwieścił, że będzie kupował małpy płacąc po $10 za sztukę.
Wieśniacy, widząc, że małp dookoła jest pod dostatkiem, wyruszyli do lasu, aby je łapać.
Mężczyzna kupił tysiące małp po $10, ale kiedy ich populacja zaczęła się zmniejszać, wieśniacy zaprzestali starań.
Mężczyzna zatem ogłosił, że zapłaci za małpę po $20. To sprawiło, że wieśniacy wzmogli starania i znowu zaczęli łapać małpy.
Wkrótce populacja małp jednak spadła jeszcze bardziej i ludzie zaczęli wracać do swoich gospodarstw.
Stawka została podniesiona do $25 , ale małp zrobiło się tak mało, że problemem było w ogóle zobaczyć jakaś małpę, a co dopiero ją złapać.
Mężczyzna zatem ogłosił, że kupi małpy po $50 za sztukę!
Ponieważ jednak musiał udać się do miasta w ważnych interesach, jego asystent pozostał w wiosce, aby prowadzić skup w jego imieniu.
Pod jego nieobecność asystent zaproponował wieśniakom:
Popatrzcie na tę ogromną klatkę i te wszystkie małpy, które skupił.
Sprzedam je wam po $25 , a gdy mężczyzna wróci z miasta, odsprzedacie mu je po $50 .
Wieśniacy wydobyli swoje oszczędności i wykupili wszystkie małpy.
I nigdy więcej nie zobaczyli już ani owego mężczyzny ani jego asystenta - tylko same małpy.
Witajcie na WALL STREET!
Wielkie pożegnania:
- w Polsce: Gustaw Holoubek, Stefan Meller, Bronisław Geremek, Mieczysław Rakowski, Irena Sendler, Ryszard Kulesza, Stanisław S. Paszczyk, Janusz Christa, Jan Machulski, Maciej Kuroń...
- na świecie: Heath Ledger, Sydney Pollack, Aleksander Sołżenicyn, Paul Newman, Joerg Haider, Charlton Heston, William Wharton, Michael Crichton, Aleksy II, Samuel P. Huntington...

29. grudnia 2008, 22:45 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 24 grudnia 2008

czas świąteczny :)

Podobno radiesteci zauważyli, że nawet naturalne promieniowanie Ziemi staje się intensywniejsze w Tym dniu. I pomimo, że dzień ten pod względem kalendarzowym nie różni się od 364 pozostałych, to niezależnie od tego, jakiego jesteśmy wyznania i jaki mamy stosunek do Świąt Bożego Narodzenia, niemal wszyscy przyjmujemy, że 24. grudnia to dzień niezwykły, taki, którego nie sposób spędzić inaczej niż pielęgnując tradycje odziedziczone po poprzednich pokoleniach. Zresztą, cokolwiek napisać w tym miejscu o wieczorze wigilijnym, i tak będzie zbyt mało, i tak zabraknie odpowiednio wielkich słów. Ogrom zwyczajów, wspomnień, niesamowity ładunek emocjonalny, jaki niesie ze sobą ten dzień - wszystko to sprawia, że dla bardzo wielu ludzi to praktycznie najważniejszy dzień w roku.

Idiotycznie byłoby więc w tym dniu wygłaszać tyrady i prostować nieścisłości. Zżymać się, że te święta to chrześcijańska "nakładka" na pogańskie Gody, przypominać, że Chrystus najprawdopodobniej urodził się 6 albo 9 lat przed narodzeniem Chrystusa, narzekać na komercjalizację świąt przy pomocy coca-colowego Mikołaja, i hipokryzję tych, którzy dostosowują tradycje wigilijne do współczesnych realiów, zapominając o tym, że owe tak barwnie opisywane i znane wszystkim obyczaje wykształciły się na wsiach (gdzie wówczas mieszkała większość społeczeństwa). Ergo: mieszkańcy wsi mieli zdecydowanie więcej (niż wielkomiejski człowiek epoki postindustrialnej) czasu na gotowanie litrów barszczu, klejenie tysięcy uszek, przygotowywanie 12 potraw, strojenie domostwa, kolędowanie po sąsiadach i wypełnianie wszystkich pozostałych świątecznych zwyczajów. Byłoby idiotycznie, ponieważ Dzień ten żyje już zdecydowanie własnym życiem. Ale głównie dlatego, że wszyscy tego dnia potrzebujemy...

To właśnie miał na myśli słynny rumuński kulturoznawca Mircea Eliade pisząc, że czas dzieli się na religijny i świecki. Czas religijny to właśnie czas świąteczny, powtarzalny i odtwarzalny, pewny i niezawodny. Potrzebny człowiekowi, by utrzymać orientację w upływającym czasie świeckim, aby mieć stałe punkty odniesienia. I chyba tak faktycznie jest. Na Święta czekamy, odliczamy tygodnie, dni, mówimy "Byle do Świąt", "po świętach", "przed świętami" coś się wydarzyło. A gdyby nie było świąt? Może orientowalibyśmy się latami. A gdyby nie było lat?... Wyobrażacie sobie czas ciągły, prostoliniowy? Czas składający się z jednakowych tygodni i miesięcy, nawet nie nazwanych, bez chwili "oddechu"? Jak szybko stracilibyście orientację?... To właśnie święta nadają czasowi wrażenie cykliczności.

Konfrontacja wyidealizowanych już świąt z dzieciństwa ze skrzeczącą rzeczywistością, wzmocniona dodatkowo wyczerpującymi przygotowaniami, często rodzi frustracje (i świąteczny nastrój diabli biorą). Adam Nowak, w wywiadzie-rzece opublikowanym kilka lat temu jako książka przyznał, że przez wiele lat marzył o przeżyciu wielkiej radości ze Świąt Bożego Narodzenia. Ale za każdym razem czegoś brakowało, po każdych świętach pozostawał niedosyt, uczucie, że czas ten tak szybko zleciał, a wszystko w zasadzie było nie tak, jak miało być. Aż wreszcie, gdy zobaczył w oczach swoich dzieci radość z choinki, prezentów, świątecznej atmosfery, ta radość udzieliła się także jemu. Zrozumiał, że wcześniej nie mógł odnaleźć tej prawdziwej radości, ponieważ szukał jej dla siebie, nie dla innych...

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam zatem przeżycia tej prawdziwej, świątecznej radości. Nieważne czy jej podłożem będzie narodzony Jezus Chrystus, czy wigilijny karp. Spróbujcie odnaleźć tą radość w radości Waszych bliskich z Waszej obecności, ze świątecznego nastroju jaki razem tworzycie, a wtedy ich radość udzieli się także Wam. Szczęśliwych Świąt :)

24. grudnia 2008, 15:06 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego /tekst pisany na kolanie - dosłownie ;] /

poniedziałek, 15 grudnia 2008

obudźcie się!

Swoją drogą, ciekawy przypadek. Dokładnie tydzień temu pisałem o problemach szkolnictwa wyższego i konieczności jego prywatyzacji, dziś przeglądam sobie bezpłatne "Metro", a tam - pod relacją z debaty o pokoleniu wyżu demograficznego - list od czytelniczki. Pani Kamila J. nie bez racji zauważa, że wśród młodych panuje trend na bezwzględne zdobycie tytułu magistra. Generalnie, obojętnie jakiego, "byle go mieć, bo się może przydać". W związku z czym "namnożyło się" rozmaitych uczelni i dziwnych kierunków, które pracy bynajmniej nie gwarantują. Rzeczywiście, nie trzeba być szczególnie przewidującym, żeby domyśleć się, że rekruterzy mają niezły kabaret, widząc magistrów rybactwa śródlądowego, kosmonautyki czy muzyki kościelnej (są takie kierunki!). Jednak wystarczył ostatni akapit, żeby całe, przyjemne nawet wrażenie listu pani Kamili, diabli wzięli... Albowiem pisze ona takimi słowy: "Państwo mnoży, a nie powinno mnożyć nadal wydumanych kierunków i wypuszczać na rynek absolwentów z najdziwniejszymi tytułami. Państwo powinno utrzymywać solidną i rozbudowaną edukację..." I tak dalej w tej konwencji...

No, ile można mówić, pisać, przekonywać, a to wszystko jak grochem o ścianę... Pani Kamilo, po jakiego grzyba państwo ma się w ogóle mieszać do szkolnictwa i ustalać jakie kierunki promować, a jakie skasować? (chyba tylko po to, żeby urzędnicy z Ministerstwa Edukacji, czy jak się ten twór teraz nazywa, mogli się nakraść) A jeśli ktoś chce studiować muzykę kościelną, to co? Rozwiązanie jest nadzwyczaj proste. Jeśli sprywatyzujemy szkolnictwo wyższe (a najlepiej wszelkie), to każda uczelnia sama sobie wybierze, jakie kierunki prowadzić. Może utrzymywać różne osobliwe specjalności, ale gdy studenci po pewnym czasie zobaczą, że po takim czymś można zrobić karierę jedynie jako ochroniarz w "Biedronce", to nikt na takie studia się nie zgłosi i problem rozwiąże się sam. A na kierunki potrzebne, gwarantujące interesującą pracę, studenci będą się pchać drzwiami i oknami, dochody będą rosły, zatrudni się dodatkową kadrę, lepiej wyposaży pracownie, poszerzy ofertę i interes się kręci. Ale jeśli uczelnia chce (i ją na to stać!), to przecież może prowdzić rybactwo śródlądowe i muzykę kościelną. Rynek wszystko ureguluje. Rynek!

Właśnie, rynek. Ale Pani by chciała, żeby państwo wydało zestaw przepisów, żeby urzędnicy (którzy żyją przecież z naszych podatków) wszystko uregulowali, że ma być tak, a nie inaczej. Niestety, wciąż u nas pokutuje takie socjalistyczne myślenie. Państwo zrobi, państwo załatwi za mnie, państwo poprowadzi za rączkę...

Ludzie! Zrozumcie, że pozwalając państwu mieszać się w każdy element naszego życia i za pomocą tysięcy przepisów regulować naszą codzienność, strzelamy sobie w stopę. Krok po kroku, po cichu, ONI budują nam system totalitarny. Tak, tak, totalitaryzm to nie jest jakiś odległy ustrój, gdzieś za wschodnią granicą, gdzie na każdym rogu ulicy stoi Sasza z karabinem. Totalitaryzm jest tu i teraz. Przykłady? Proszę bardzo. Nie mogę we WŁASNYM ogródku wybudować płotu czy altanki bez zgody państwa. Nie mogę ściąć drzewa rosnącego na MOIM terenie. Państwo mówi mi, co mogę jeść, a czego nie i gdzie mam się ubierać. Państwo tak o mnie dba, że nakazuje mi ubezpieczać się obowiązkowo i odkładać na MOJĄ emeryturę obligatoryjnie, w państwowym ZUSie (a może ja wolę w skarpecie). Państwo nakazuje mi zapinać pasy w samochodzie i jeździć w kasku na motocyklu, mimo że w razie wypadku TYLKO JA się z tego powodu zabiję. Doprawdy, zadziwiająca troska... Państwo nawet zakazuje mi popływać gdzie mi się podoba, pograć z kumplami w pokera na pieniądze (hazard w Polsce jest nielegalny poza kasynami) i zapalić sobie jakąś trawkę czy inny haszysz, a przecież jestem dorosłym, odpowiedzialnym człowiekiem i to ja powinienem decydować o tym, co robię ze swoim życiem. Ale nie - państwo lepiej wie, co jest dla mnie dobre. Ludzie! Obudźcie się! Nie widzicie, że oni nie traktują nas jak dorosłych ludzi, tylko jak stado bydła?! I będzie coraz gorzej. Nie wierzycie?! A słyszeliście o obowiązkowych badaniach cytologicznych (i podobno mammograficznych też), jakie będzie musiała już wkrótce przejść KAŻDA pracująca kobieta (podobny projekt odnośnie kolonoskopii dla mężczyzn już podobno jest przygotowywany), pod karą zwolnienia dla tej kobiety, plus gigantycznej grzywny dla pracodawcy, w przypadku gdy zaświadczenia o przeprowadzeniu takiego badania wśród swoich pracowników nie będzie mógł przedłożyć odpowiednim służbom. Już nie jest tak śmiesznie, prawda...? Nie słyszeliście o tym? Nic dziwnego. Bo w mediach mówi się raczej o idiotycznie bezsensownych sporach któregoś Kaczyńskiego z Tuskiem, albo o kolejnych ekstrawagancjach rodzimych celebrities. A Wy się tym emocjonujecie i będziecie nadal, aż pewnego dnia obudzicie się w Orwellowskim świecie pełnym obowiązków, nakazów i zakazów. Ktoś Wam będzie mówił o której godzinie wstać, o której przeprowadzić obowiązkową gimnastykę i zaplanuje Wam całe życie co do minuty, a każdy Wasz ruch i każda myśl będą monitorowane...

Pocieszające jest tylko to, że dopóki nie powstała formalnie Unia Europejska, mamy w Polsce jeszcze i tak całkiem sporo wolności, w porównaniu z Francją czy Szwecją (tam dopiero się dzieje i dziać będzie). Jeszcze...

15. grudnia 2008, 16:45 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 8 grudnia 2008

refleksje z Kraju Rad ;]

1. Już dawno nie miałem poczucia, że zmarnowałem bezsensownie tak wiele czasu... Już dawno nie spotkałem kogoś tak niereformowalnego i zapatrzonego w siebie... Już dawno nie brałem udziału w czymś, co nie przynosiłoby praktycznie żadnych korzyści intelektualnych, a jedynym efektem była bezsilność, złość i frustracja... Już dawno nie miałem wrażenia, że tak wiele zaangażowania i pracy wkładam w coś tak absurdalnie bezsensownego, że nie da się tego wręcz wyrazić słowami... W zasadzie jedynym w miarę porównywalnym przykładem mogłyby być lekcje przysposobienia obronnego w I klasie Liceum (ale to było 10 lat temu ;] ), gdzie sprawdziany z owego przedmiotu ograniczały się do jednej umiejętności - napisania jak najwięcej (na zadany temat już niekoniecznie). Otóż podejrzewam, że nauczyciel w ogóle tych prac nie czytał, tylko sprawdzał jak wiele jest napisane. 3 strony formatu A5 (takie "z zeszytu") - ocena 3, 4 strony - ocena 4, 5 stron - ocena 5 itd. na tej zasadzie. Uwierzcie mi, że to była reguła bezwyjątkowa! :D No więc ludzie pisali trzy pierwsze i trzy ostatnie zdania w miarę sensownie, natomiast w środku było "bicie piany" i "lanie wody", można było pisać Zdrowaś Mario i Litwo, Ojczyzno Moja... Autentycznie! W tej sytuacji ocena mogła być tylko wynikiem optycznego oglądu pracy, bo wątpię, że ów nauczyciel - jak podejrzewali niektórzy - dokonywał analiz i pomiaru ilości i zagęszczenia atramentu na centymetrze kwadratowym kartki ;]

2. Polski system szkolnictwa wyższego jest chory. Odgórne regulacje odnośnie minimalnej liczby wykładowców z odpowiednim tytułem niezbędnych dla "utrzymania" danego kierunku studiów spowodowały, że coraz częściej słyszymy o przypadkach pracowników naukowych prowadzących fikcyjne zajęcia, popełniających plagiaty, molestujących kogoś, czy wreszcie mylących salę wykładową ze zgromadzeniem sekty lub z przedszkolem. Czują się bezkarni, gdyż wiedzą, że są "nie do ruszenia" - bo kierunek zostanie zamknięty. Moje poglądy polityczne są - jak pewnie zdążyliście zauważyć - jednoznacznie prawicowe (trochę jestem libertarianinem, trochę konserwatywnym liberałem). Dlatego moim zdaniem uzdrawianie polskiego systemu szkolnictwa powinno się rozpocząć od zabrania państwu jakiejkolwiek kontroli nad wszelką edukacją (od przedszkoli po Uniwersytety Trzeciego Wieku). I w zasadzie tylko do tego owo uzdrawianie ograniczyć się powinno. Resztę ureguluje rynek. Nie wiem, czy studia powinny być płatne czy bezpłatne, ale wiem, że wszystkie powinny być prywatne! I niech sobie każda uczelnia sama decyduje, czy prowadzi edukację płatną czy nie, niech sama ustala swoje stawki stypendium, niech nawet daje zniżki za zielone włosy, czy za przynależność religijną, whatever. OK, odpowiecie, że jak nie będzie żadnej kontroli z góry, to uczelnie się zmówią i wywindują sobie gigantyczne stawki. Wątpię. Jeśli będą konkurować ze sobą, bo od tego będzie zależeć ich przetrwanie, to w ich interesie będzie zatrudniać jak najlepszych wykładowców i oferować jak najniższe stawki (albo bezpłatne studia nawet, dlaczego nie?), aby pozyskać jak najwięcej studentów. Podobnie jak hipermarkety konkurują o klienta, sprzedając proszek do prania czy biały ser. A jak któraś uczelnia zdecyduje się nie zatrudnić na przykład żadnego profesora, a jedynie samych magistrów czy domorosłych szarlatanów (jej prawo!), to studentów raczej nie zachęci i upadnie. Proste prawo rynku.

I have a dream...

8. grudnia 2008, 17:55 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 5 grudnia 2008

"Langoliery" (recenzja)


Czy zastanawiałeś się kiedyś jaki charakter ma czas? Czy jest liniowy, stadialny, a może cykliczny, jak wierzą ludzie Wschodu...? A gdyby czas był spiralą, która zwijając się zabiera ze sobą materię, niszczy ten fragment świata, który ludzie, doświadczający przestrzeń tylko "tu i teraz", zostawili już za sobą...? Kilka sekund, kilka minut, kilka godzin... Niszczy bezpowrotnie... A czy myślałeś może o tym, jak ważny jest dla człowieka sen, fakt zaśnięcia akurat w TEJ kluczowej chwili...? Na wagę życia...

Wyobraź sobie, że wsiadasz do samolotu; rutynowy lot, z Los Angeles do Bostonu (albo z Warszawy do Londynu, whatever). Zaraz po starcie zasypiasz, zmęczony ciężkim dniem. Budzisz się w pewnej chwili i uświadamiasz sobie, że potężny samolot jest prawie pusty. Z pełnego pasażerów liniowca na pokładzie znajduje się, oprócz Ciebie, tylko 9 osób. Poznajesz ich, kim są, czym się zajmują. Uświadamiacie sobie, że wszyscy spaliście w chwili, gdy coś musiało się stać z pozostałymi pasażerami i całą załogą. Wygląda na to, że zniknęli. Ale nie zniknęli bez śladu. Pozostały po nich wszystkie ich rzeczy osobiste i metalowe przedmioty, łańcuszki, zegarki, sztuczne zęby, a nawet peruki, rozruszniki serca i metalowe spoiwa kości! Na szczęście wśród was jest doświadczony pilot, który leciał jako pasażer, w prywatnej sprawie. On siada za sterami samolotu, który jest w pełni sprawny, wszystkie urządzenia działają bez zarzutu. Mimo to nie udaje się nawiązać łączności z żadnym lotniskiem na Ziemi, nawet przez pasma wojskowe. W eterze panuje kompletna cisza, zupełnie jakby cała ludzkość nagle przestała istnieć. Ale Wy przecież żyjecie...

Pilot twierdzi, że samolot nie mógł wylądować, gdy spaliście i wystartować znowu. Ponieważ paliwo kończy się, kieruje się w stronę najbliższego dużego lotniska. Gdy schodzi poniżej warstwy chmur, przez okienka widać świat, jaki znasz: domy, ulice, drzewa i góry. Ale nie widać śladu ruchu, śladu życia... Wysiadacie na lotnisku. Jest tak samo puste, nie ma ludzi, ale nie czuć też żadnych zapachów, nie słychać żadnych odgłosów, nawet stukania Twoimi obcasami o beton. Wszechogarniająca cisza... Wchodzicie do terminalu. Pusty. Komputery, telefony, elektryczność - nic nie działa. Jedzenie jest bez smaku, napoje zwietrzałe, zapałki nie palą się, nabity rewolwer nie strzela. Czas wydaje się płynąć szybciej niż na Waszych zegarkach. Nagle robi się ciemno, ale noc trwa tylko 40 minut. Tych Twoich minut. Ale czy te minuty coś jeszcze znaczą...? Wśród Was jest niewidoma nastolatka, która ma doskonale wyczulony słuch. Twierdzi, że słyszy przerażający dźwięk, niepodobny do niczego znanego, zbliżający się z każdą chwilą. Groźny, niebezpieczny... Tymczasem inny z pasażerów - doświadczony pisarz horrorów - ze strzępków informacji zaczyna budować spójny obraz Waszej sytuacji. Tylko czy prawdziwy? I po co Wam ta wiedza, skoro ten dźwięk zbliża się cora szybciej, słyszycie go już wszyscy, wiecie, że trzeba uciekać, szybko, bardzo szybko, ale jak...? W samolocie prawie nie ma już paliwa, a to które jest w lotniskowych zbiornikach, jest tyle warte, co te owoce, napoje i zapałki...

Nie wierzę, że nie chcesz wiedzieć, co wydarzyło się dalej...

Taki scenariusz mógł napisać tylko sam Mistrz - Stephen King. Na podstawie jego opowiadania powstał ten film. Trzymający w niesamowitym napięciu przez pełne 180 minut, z fantastycznym klimatem, atmosferą tajemnicy i niedopowiedzenia, świetną, minimalistyczną muzyką, rewelacyjną grą aktorską, niepozbawiony głębi psychologicznej (Craig Toomy i jego przeżycia), oraz wątków miłosnych. A to wszystko i tak blednie przy jednym ujęciu: wielokrotnie eksponowanym widoku linii wysokiego napięcia na odległym wzgórzu, za którym...

Film genialny. Arcydzieło.

Langoliery (The Langoliers)
USA, 1995
reż.: Tom Holland
wyk.: David Morse, Patricia Wettig
ocena: 10/10

5. grudnia 2008, 12:35 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 28 listopada 2008

kącik satyryczny (część 1.)





























P.S. Ten rysunek inauguruje kącik satyryczno-humorystyczny na blogu :] Mam sporo pomysłów na takie rysunki, utrzymane trochę w klimacie kultowego Komicznego Odcinka Cyklicznego, więc będą się one tu co jakiś czas pojawiać, liczę że w ilości ok. 3 w miesiącu. Wszelkie uwagi i oceny mile widziane, a nawet pożądane ;] Jedyny problem to fakt, że kompletnie nie umiem rysować, więc korzystam z umiejętności osób, które naprawdę mają talent plastyczny. Za pierwsze rysunki dziękuję Kamili :)

czwartek, 27 listopada 2008

to nie jest kraj dla takich gazet

Ubolewanie w tym miejscu nad coraz niższym poziomem polskich dzienników i czasopism oraz tabloidyzacją mediów byłoby tak trywialne, że mogłoby jedynie narazić ten wpis na wyśmianie. Nie będę też analizować szczegółowo specyfiki brukowców, ich metody grania na najniższych emocjach, poszukiwania sensacji sprowadzonego do absurdu, czy używania takiego języka, aby tekst był zrozumiały dla przeciętnego 7-latka.

Wydawało mi się bowiem, że już nic w tej materii mnie nie zdziwi. A jednak - potrzebna była tylko odpowiednia płaszczyzna porównania. Otóż, od niedawna Gazeta Wyborcza prowadzi akcję pod wiele mówiącym hasłem: "To nie jest kraj dla starych ludzi". Szczegółowe opisy trudnych sytuacji i przeszkód z jakimi borykają się w Polsce ludzie w podeszłym wieku, uzupełnione są wywiadami z lekarzami geriatrami, pracownikami socjalnymi czy duchownymi. Gazeta (również w wydaniu internetowym) zamieszcza też fotoreportaże obrazujące codzienność emerytów, wyniki badań socjologicznych, swoiste "listy starych do młodych" (inspirowani przez reporterów GW starsi ludzie przekazują młodym swoją życiową prawdę), oraz rewelacyjne wręcz poradniki, adresowane także do młodszych, np. poradnik pod genialną nazwą: "Podaruj Babci małpę - czyli jak wytłumaczyć internet rodzicom i dziadkom". Słowem - profesjonalne, bogate i przekrojowe potraktowanie tematu.

W poniedziałek jednak zobaczyłem na półce w Empik-u "Super Express", a na okładce tego tabloidu wypisane literami większymi niż samoocena prezydenta Kaczyńskiego: "Wiemy już co naprawdę boli emerytów!" (cytuję z pamięci). A pod spodem tekst w rodzaju: "Najnowszy sondaż daje nam wreszcie odpowiedzi na pytania, jakie problemy gnębią polskich emerytów! Głodowe emerytury, drogie lekarstwa, strach przed chorobą, samotność, chamstwo młodzieży, brak szacunku". Wow! No rewelacja! Po co Wyborcza trudzi się i robi szeroko zakrojoną akcję, skoro tu Super Express daje nam odpowiedzi na wszystkie drążące nas w tej kwestii pytania. I to jakie zaskakujące rezultaty otrzymujemy! No prawdy objawione przekazuje nam nieoceniony Super Express ;] A teraz poważnie: nie jestem fanem Wyborczej ani wyznawcą Adama Michnika, nie podoba mi się wyraźne czasami polityczne zajmowanie stanowiska przez GW, ale różnicę pomiędzy podejściem do ciekawego przecież tematu, między tymi dwoma... hmm... TYTUŁAMI (tylko to słowo moim zdaniem łączy GW i SE) należy mierzyć już nawet nie w latach świetlnych, ale wręcz w parsekach ;] Przecież najistotniejsze problemy gnębiące polskich emerytów wymieniłby poprawnie nawet marsjanin po jednodniowym zaledwie pobycie na naszej planecie. A Super Express podaje nam te informacje tonem, jakby ujawniał datę końca świata. Przecież to nic innego jak robienie z czytelnika idioty. A powiem jeszcze tylko, że inny tabloid: "Fakt" jest nieosiągalnym liderem na rynku prasy codziennej w Polsce. O czym to świadczy...?

Może Polska to nie jest kraj dla starych ludzi, nie wiem. Wiem jednak, że napewno nie jest to kraj dla ambitnych gazet. Zresztą pojęcie "ambicji" i "poziomu intelektualnego" w odniesieniu do mediów mocno się ostatnio zdewaluowało. Trudno się jednak dziwić - w kraju, w którym tak gigantyczny procent obywateli ma problemy ze zrozumieniem prostego tekstu czytanego (polecam lekturę wyników i raportów z badań alfabetyzmu funkcjonalnego IALS - International Adult Literacy Survey, przeprowadzanych cyklicznie przez OECD), w kombinacji z jeszcze kilkoma innymi czynnikami, już niedługo synonimem ambitnej prasy będzie "Fakt" albo "Super Express"...

24. listopada 2008, 16:05 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 21 listopada 2008

Poisonblack "A Dead Heavy Day" (recenzja)


Niedawno minęły już 3 lata od śmierci nieodżałowanego zespołu Sentenced. Jego członkowie wprawdzie grają teraz w innych projektach, ale żaden z nich nie jest w stanie ukoić bólu po stracie "Seryjnych Samobójców". Poisonblack, którego założycielem jest wokalista Sentenced - Ville Laihiala, najbardziej chyba stylistycznie przypomina opłakiwaną przez fanów legendarną kapelę. Mimo wszystko, to jednak nie to samo. Nie ten cynizm, nie ten dystans do siebie, do samobójstwa i do śmierci, nie ten klimat, nie ten specyficzny humor. Nawet Ville śpiewa trochę innym głosem. Duch Sentenced bezpowrotnie odpłynął w zaświaty...

Wydany na początku września "A Dead Heavy Day" to trzeci krążek w dyskografii Poisonblack. I niemal od razu rzuca się w uszy jego niemal bliźniacze podobieństwo do poprzedniej płyty zespołu - "Lust Stained Despair" z 2006 roku. Ostre, soczyste gitary, dynamiczne tempo, klimatyczne melodie, głęboki, mocny wokal. Jakieś echa Sisters of Mercy, Fields of the Nephilim, nawet Type O Negative, i oczywiście Sentenced. Generalnie jednak albumowi brakuje nieco wyrazistości. Przy pierwszych przesłuchaniach poszczególne kompozycje trochę zlewają się ze sobą, co oczywiście nie oznacza, że wszystkie brzmią niemal identycznie. Podobać się mogą: singlowy "Bear The Cross", nostalgiczny "The Days Between", "Human-Compost" który zamiast zwolnienia, nieoczekiwanie przyspiesza w środku utworu, co daje naprawdę dobry efekt, oraz "Hatelove" z piorunującym, przebojowym refrenem. Jest też na płycie prawdziwa perełka - tytułowy "A Dead Heavy Day". Bez dwóch zdań najlepszy kawałek tego albumu. Idealne połączenie ciężaru i melancholii, z genialnym riffem w zwrotkach, oraz urzekającymi, delikatnymi klawiszami. Rewelacyjny, chwytający za serce, końcowy fragment, gdzie klawisze grają w tle miażdżącej, gitarowej partii, stopniowo wychodząc na pierwszy plan, do złudzenia przypomina bardzo podobną sekwencję z kultowego "No One There" Sentenced. Nie chcę tutaj posuwać się do żadnych porównań, bo ta kompozycja Sentenced to absolutne arcydzieło, moim zdaniem jeden z najwybitniejszych kawałków muzyki, jakie powstały na tej planecie, podczas gdy "A Dead Heavy Day" to jednak trochę mniejszy kaliber, jednak inspiracja jest wyraźna.

Podsumowując, "A Dead Heavy Day" pomimo, że nie jest specjalnie odkrywcza i nowatorska, to naprawdę solidna płyta. Finowie kontynuują obrany styl i robią to na niezłym poziomie. Na pewno ten krążek nie ukoi bólu i nie osuszy łez pogrążonych w żałobie wiernych fanów Sentenced (do których skromnie siebie zaliczam), ale z pewnością ma szansę spodobać się miłośnikom klimatycznego, trochę gotyckiego metalu ze skandynawskich rejonów, a może nawet wyznawcom Type O Negative.

Poisonblack "A Dead Heavy Day"
2008/Century Media Records
ocena: 7/10

20. listopada 2008, 18:35 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta od Słońca

P.S. Niniejsza recenzja inauguruje kącik kulturalny na blogu :) W najbliższym czasie powinien się również pojawić kącik satyryczno-humorystyczny ;]

poniedziałek, 17 listopada 2008

"patrząc z góry wokoło, świat wydaje się lepszy..."

Dopiero dziś większość elektronicznych mediów zamieściła informację o tym, że w sobotę zmarł Janusz Christa. Rysownik, scenarzysta, mistrz polskiego komiksu, twórca kultowej (jeśli to nadużywane obecnie słowo ma jeszcze jakieś głębsze znaczenie) serii "Kajko i Kokosz".

Wychowałem się na "Kajku i Kokoszu". To absolutna klasyka. Takie tytuły jak "Skarby Mirmiła" czy "Cudowny lek" przeczytałem po kilkaset razy; są dla mnie jednym z pierwszych skojarzeń jeśli chodzi o lektury z dzieciństwa. Chociaż Janusz Christa stworzył jeszcze inne komiksy, właśnie ta seria kilkunastu książeczek podbiła serca czytelników w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych; doczekała się wielu reedycji, a nawet tłumaczeń na gwarę śląską i język kaszubski. Genialnie wykreowane postacie głównych bohaterów - średniowiecznych wojów, żyjących w grodzie kasztelana Mirmiła, oraz cały ten wyidealizowany trochę i baśniowy świat, przedstawiony w "Kajku i Kokoszu", stanowił zapewne swoistą ucieczkę od szarej codzienności późnego PRL-u. W tym świecie ludzie latają na smokach, a czarownice na miotłach, źli zbójcerze pod dowództwem wodza Hegemona i fajtłapowatego Kaprala usiłują z różnych powodów zdobyć gród tchórzliwego Mirmiła, którego dzielnie wspiera żona Lubawa, czarownica Jaga i jej mąż - zbój Łamignat, a także - rzecz jasna - dwaj główni bohaterowie przy pomocy smoka Milusia, za których sprawą zbójcerze zwykle dostają w łeb.

Mimo tego, że fabuła w prosty i sielankowy sposób ukazuje codzienne życie średniowiecznej społeczności, a dobro zwykle zwycięża zło, komiksy pozbawione są arkadyjskiego patosu i jakichś parapolitycznych ideologii (chociaż nikt nikomu nie zabrania doszukiwać się w zbójcerzach choćby fizjonomicznych podobieństw do "przyjaciół" zza wschodniej granicy). Poza tym, że autor rewelacyjnie zarysował wszystkie postaci, co sprawia, że nawet drugoplanowi i epizodyczni bohaterowie na długo zapadają w pamięć, komiksy wprost kipią od inteligentnego humoru, aluzji i odniesień zarówno do socjalistycznej rzeczywistości, jak i... czasów współczesnych. (Jeden z najlepszych cytatów, jakie pamiętam - Lubawa pyta: "Czy panowie są z Najwyższej Komnaty Kontroli?"). Wszystko to sprawia, że "Kajka i Kokosza" trudno zakwalifikować jedynie do komiksów stricte dziecięcych i młodzieżowych. Wstyd nie znać.

Odszedł człowiek ponadprzeciętny, Ktoś przez duże K, chociaż przez długi okres anonimowy i niedoceniany, a nawet posądzany o plagiat (podobieństwo "Kajka..." do przygód Asterixa). Twórca, który w niezwykły, genialny, bezkompromisowy sposób wykreował i przedstawił swój idealny świat, co jest sztuką najwyższego poziomu. Często, gdy umiera tzw. artysta czy "osoba publiczna", w komentarzach i wspomnieniach pojawia się ckliwy sentymentalizm, ale w takich przypadkach jak ten, trudno uniknąć choćby odrobiny patetycznego tonu.

Żegnaj, Mistrzu...

17. listopada 2008, 12:50 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta od Słońca

piątek, 14 listopada 2008

zając wieprzowy

"Angora" jest jednym z niewielu czasopism, które staram się czytać regularnie. No i przeglądam wczoraj najnowszy numer, datowany na 16 listopada, i natrafiłem na stały kącik pt. "Fotoszopa". Są tam zwykle zamieszczane zabawne zdjęcia absurdalnych sytuacji, przedmiotów, czy innych "kwiatków" np. takich, jakie zwykle są pokazywane na końcu "Teleekspresu": a to ktoś dostał do zapłaty rachunek opiewający na 0,00 złotych, a to w jakimś sklepie była promocja: towar przeceniony z 9,99 zł na 15,99 zł, a to stulatek dostał wezwanie do przedszkola albo do wojska etc. W tym numerze "Angory" mamy zdjęcie paragonu albo etykiety sklepowej (trudno ocenić, co to jest), zrobione w Sanoku, a na tym paragonie nazwa towaru: "ZAJĄC WIEPRZOWY", waga: 0,224, cena: 17,29 zł/kg, suma: 3,87 zł. Ot, radosna twórczość kierownictwa sklepu. Autentycznie mnie to rozśmieszyło, no ale cóż - za socjalizmu, z braku właściwego surowca, robiono czekoladę z rzepaku (określając ją eufemistycznie "wyrobem czekoladopodobnym"), to teraz, w dobie kryzysu, mogą być wieprzowe zające ;]

Nie o tym jednak chciałem dziś napisać. Kartkuję bowiem dalej "Angorę", aż natrafiłem na kolejny tekst podsumowujący ostatnie wybory prezydenckie w USA. Autorka krótko analizuje w nim przyczyny porażki Johna McCaina, pisząc m.in.: "Po drugie... podatki. McCain w przeciwieństwie do złotoustego Obamy, nie obiecał obniżenia podatków 95 procentom społeczeństwa (...)". Po przeczytaniu tych słów najpierw pomyślałem, że to żart, ale nie - rubryka z dowcipami była stronę wcześniej. A później zacząłem zastanawiać się, czy faktycznie widzę to, co widzę. No i niestety tak. Mógłbym pozostawić to bez komentarza, jako jednostkowy przejaw kiepskiej wiedzy Autorki, ale podejrzewam, że to jest jednak o wiele bardziej powszechne zjawisko. Większość ludzi bowiem oddaje swój głos w prezydenckich wyborach nie na podstawie pobieżnej choćby analizy programów kandydatów, ale na podstawie banalnych wizualnych przesłanek: kto się lepiej prezentuje w TV, kto ma ładniejszą żonę, kto się bardziej kwieciście wypowiada i kto ma efektowniejsze slogany. Może i jest to uzasadnione w takich państwach jak Polska, gdzie władza prezydenta jest znikoma, a jego urząd sprowadzony tylko do roli reprezentacyjnej, ale już w państwach z systemem prezydenckim (takich jak USA), gdzie urząd ten zapewnia gigantyczną niemal władzę, głosowanie na kandydata, nie znając jego programu, a jedynie slogany ("Będzie lepiej!", "Czas na zmiany!", "Yes, we can!") jest co najmniej nierozsądne, nie sądzicie?

Więc wyjaśniam krótko: Barack Obama NIE MÓGŁ obiecać obniżenia podatków, ponieważ jest Demokratą (czytaj: lewicowcem, czytaj: socjalistą). A partie lewicowe z definicji postulują wysokie i progresywne podatki, ponieważ - w maksymalnym uproszczeniu - ich wizja państwa to wizja, w którym z podatków obywateli (w domyśle: odpowiednio wysokich podatków) państwo zapewnia swoim obywatelom bezpłatną służbę zdrowia, edukację i co tam jeszcze... Ile kosztuje bezpłatna służba zdrowia, szkolnictwo etc., opłacane z naszych podatków, obserwujemy na co dzień. Natomiast to partie prawicowe (jak Republikanie w USA) dążą do obniżenia wszelkich podatków, czy wręcz ich całkowitej likwidacji (jak UPR w Polsce). Zresztą, by nie być gołosłownym, Barack Obama w swoim programie wyborczym zawarł m.in. postulaty: zniesienia wszelkich ulg podatkowych od dochodów i ZWIĘKSZENIA podatków od zysków kapitałowych. Co dziwić oczywiście nie ma prawa - jest lojalnym członkiem swojej partii, w założeniu której nie mieści się coś takiego jak obniżanie podatków.

Nie piszę tego po to, aby pastwić się nad młodym autorem tekstu w "Angorze", tylko żeby zwrócić uwagę na szerszy problem: większość społeczeństwa, przed jakimikolwiek wyborami, nie ma pojęcia o programach wyborczych kandydatów/ugrupowań, ale głosuje na tych, co się ładniej prezentują wizualnie, albo więcej naobiecują. Niestety... Zresztą zapytajmy 100 osób na ulicy, czym się różni w podstawowych założeniach przeciętna partia lewicowa od prawicowej. Ilu będzie potrafiło w miarę poprawnie odpowiedzieć...? Ilu z nas zastanawia się nad tym, choćby tylko raz w roku, przed wyborami...? A potem powstają takie właśnie "kwiatki"...

Droga Autorko, polityk lewicowy obiecujący obniżenie podatków jest jak ten zając wieprzowy - istnieje tylko na papierze, a w rzeczywistości raczej trudno go spotkać.

13. listopada 2008, 13:40 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta od Słońca

P.S. to już trzeci z kolei post na temat okołopolityczny; postaram się, żeby kolejny tekst był wreszcie z innej tematyki :)

środa, 12 listopada 2008

"nikt Cię nie broni, Polsko, gdy wokół głodne psy..."

"Nie mam teraz czasu dla Ciebie
nie widziała Cię długo matka
jeszcze trochę poczekaj dorośnij
opowiemy Ci o tych wypadkach

O tych dniach pełnych nadziei
pełnych rozmów i sporów gorących
o tych nocach kiepsko przespanych
naszych sercach mocno bijących

O tych ludziach którzy poczuli
że są teraz wreszcie u siebie
solidarnie walczą o dzisiaj
i o jutro także dla Ciebie

Więc się nie smuć i czekaj cierpliwie
aż powrócisz w nasze objęcia
w naszym domu który nie istniał
bo w nim brak było...
prawdziwego szczęścia..."

(K.Kasprzyk, M.Pietrzyk "Piosenka dla córki")

11. listopada 1918 roku. Mówiąc przewrotnie, może i dobrze, że najważniejsi aktorzy tamtych wydarzeń już nie żyją, a i bezpośrednich świadków pozostało już bardzo niewielu. Gdyby nie były to tak odległe dni, pewnie dziś kłóciliby się za pośrednictwem mediów, czyj wkład w odzyskanie niepodległości był największy, a kto był tylko statystą. Roman Dmowski obrzucałby błotem Ignacego Daszyńskiego, Ignacy Paderewski obraziłby się na Józefa Świeżyńskiego i vice versa, a Józef Piłsudski nie zaprosiłby obydwu na uroczystą galę w Sulejówku (albo w Belwederze) z okazji rocznicy odzyskania niepodległości. Ponura wizja? Obawiam się, że to nie tylko wizja, ale scenariusz, który miałby dużą szansę spełnić się w rzeczywistości. Tym bardziej, że tamte wydarzenia nie są tak jednoznaczne i oczywiste, jakimi chcielibyśmy je dzisiaj widzieć. Ani kalendarium wydarzeń nie było tak proste i piękne, ani postać Józefa Piłsudskiego nie jest tak kryształowo czysta, jak ją dziś rysują media, zatopione w patetycznym tonie. Ale to są wszystko szczegóły. A ludzie mają niezwykłą zdolność generowania gigantycznych konfliktów z takich właśnie drobnych i nieistotnych zwykle szczegółów. Podczas gdy tu ważny jest symbol, pamięć wydarzeń, które w nieprawdopodobny sposób potrafiły zjednoczyć, na nieporównywalnej płaszczyźnie kilkadziesiąt milionów Polaków. Bez wnikania w historyczne niuanse. Mam nadzieję, że analogia przedstawionego wyżej scenariusza do innych wydarzeń, których niezapomnianym symbolem jest m.in. ponadczasowa piosenka, od której rozpocząłem dzisiejszy wpis, jest aż nadto czytelna. Wydarzeń, które 60 lat po odzyskaniu niepodległości ponownie wskrzesiły tego mitycznego "ducha narodowego", a które dziś w żenujący sposób rozmieniamy na drobne...

Jestem gotów założyć się, bo to oczywiście nie tylko polska specyfika, że gdyby uczestnicy wydarzeń z 1918 roku dziś żyli i mieli się dobrze, obserwowalibyśmy jak na łamach Wyborczej czy Dziennika, oraz w TV i internecie, podzieleni na rozmaite stronnictwa i koterie, kłóciliby się o to, czy Piłsudski faktycznie przyjechał o tej godzinie pociągiem, czy wysiadł na tym, czy innym peronie, z kim jako pierwszym się przywitał, z jakim politycznym zapleczem związany był maszynista pociągu, i czy należy zlustrować tylko pasażerów, czy wszystkich obecnych wówczas na peronie.

Tylko czy faktycznie o to w tym wszystkim chodzi...?

11. listopada 2008, 21:35 CET, tam gdzie poprzednio

P.S. Tytuł posta to fragment kawałka "Kto Cię obroni, Polsko...?" zespołu KSU. Słowa z każdym dniem coraz bardziej aktualne...

wtorek, 11 listopada 2008

pomost donikąd...

Ten post miał być zupełnie o czymś innym. Już miałem w głowie gotowy schemat tekstu zawierającego kilka refleksji o amerykańskich wyborach prezydenckich. Były też co najmniej dwa inne tematy, które również chciałem w najbliższym czasie poruszyć. Jednak właśnie obejrzałem "Tomasz Lis na żywo" w TVP2 i ten wpis będzie trochę "na gorąco", inspirowany właśnie tym programem.

Jednym z dwóch tematów dzisiejszego spotkania były "głośne" ostatnio emerytury pomostowe. Nie będę tu oczywiście opisywał samego problemu, bo zapewne doskonale wiecie (chociażby z mediów, a może i z autopsji) o co chodzi. Natomiast relację z samego programu można ograniczyć dosłownie do minimum. Jak to zwykle bywa, zaproszeni goście (politycy i ekonomiści) przerzucali się "argumentami" po czyjej stronie leży racja, słuszność i prawda; dodatkowo gospodarz wyszedł (zapewne nie osobiście) z kamerą do najbardziej zainteresowanych, czyli do "ludu". W filmowym materiale (a potem w studiu nastąpił ciąg dalszy) kolejarze i nauczyciele licytowali się między sobą, która z tych grup zawodowych ma trudniejszą pracę i której z nich bardziej należy się możliwość przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Używając odwiecznych sloganów nauczyciele przekonywali o tym, że muszą mieć rozległą wiedzę, świętą cierpliwość i jeszcze przynoszą gros swojej pracy do domu, a taka "pani w kasie na kolei" to sobie siedzi i tylko sprzedaje bilety. Kolejarze nie pozostawali oczywiście dłużni: nauczyciele to mają od cholery wakacji i ferii, urlopy dla podratowania zdrowia i inne luksusy, natomiast kolejarze to pracują dzień i noc, niedziele i święta, zostawiają rodzinę przy kolacji wigilijnej i idą na dyżur, a poza tym posadzenie "dziadka", którego refleks jest "w dół" (sic!), grozi katastrofą komunikacyjną. Jak należało się spodziewać, otrzymali ripostę, że kasjerki to są też i w kinie i w teatrze, a tylko te "kolejowe" miałyby mieć prawo do "pomostówki", a i świąteczne dyżury spotyka się przecież nie tylko w kolejnictwie. I tak dalej...

Polityki na tym blogu będzie sporo, i boję się, że kiedyś mnie za to zamkną, albo przynajmniej pobiją na ulicy, bądź też stracę trochę czytelników (oby nie przyjaciół), ale czasami trudno nie przemycić tu politycznych rozważań, szczególnie po obejrzeniu takiego programu i usłyszeniu takiego vox populi. Również moja relacja z programu Tomasza Lisa (którego nb. bardzo szanuję) jest trochę ironiczna, ale nie mam zamiaru obrazić którejkolwiek z grup zawodowych, tym bardziej, że problem jest poważny. Chcę tylko pokazać, że - jak to zwykle bywa (a w polityce szczególnie) - dyskusja jest prowadzona niejako "obok" sprawy, a rozwiązanie jest niezwykle proste. Dyskusja bowiem jest jedynie przerzucaniem się argumentami w ramach aktualnie obowiązującego systemu (tej grupie należą się przywileje, a tamtej nie, albo odwrotnie, i dlaczego), a tymczasem trzeba po prostu zmienić system.

Czyli żadnych przywilejów! (Właśnie ta bezpośredniość mnie pewnie kiedyś zgubi ;] Więc zanim rzucicie kubkiem kawy w ekran komputera, bo "co on za herezje wypisuje!", przeczytajcie przynajmniej ten akapit do końca) Oczywiście jasne jest, że wszyscy, którzy aktualnie pracują i odkładają na emeryturę w obecnym systemie, powinni przejść na emeryturę wtedy i otrzymać ją w takiej postaci, jak to gwarantowało im ustawodawstwo z okresu, gdy podejmowali pracę w tym zawodzie. (Odrębnym problemem jest, że ustawy i przepisy emerytalne w Polsce zmieniane są częściej, niż gwiazdy filmowe zmieniają partnerów życiowych). Lex retro non agit - prawo nie działa wstecz. Zgodnie z tą świętą zasadą, jeżeli ktoś rozpoczął pracę np. jako maszynista, wiedząc, że w wieku - powiedzmy - 55 lat będzie MÓGŁ przejść na emeryturę, to w normalnym kraju pod żadnym pozorem nie można mu tego zmienić! Więc wszystkim obecnie pracującym w tych spornych zawodach państwo ma obowiązek umożliwić przejście na emeryturę w zagwarantowanej wcześniej formie i nikt nie ma prawa mówić, że to będzie budżetowe samobójstwo i na to nie ma pieniędzy. (O tym skąd wziąć na to środki, napiszę przy innej okazji, bo naprawdę jest w tym kraju jeszcze skąd ;] Zresztą za niecałe 4 lata zbankrutuje ZUS i wtedy dopiero będziemy szukać pieniędzy) Ale ten system trzeba zmienić. Tak jak mówiłem - żadnych przywilejów i odgórnie regulowanych wcześniejszych emerytur. W końcu każdy jest kowalem swego losu i wybierając zawód wie, na co się decyduje. Jeśli wybiera między zawodem X i Y, i wie, że w zawodzie X haruje się do "siedemdziesiątki" (chyba, że zły stan zdrowia etc.), a on nie ma ochoty tak długo pracować, to wybiera zawód Y. Świadomy wybór, kalkulacja zysków i strat (bo może w zawodzie X pracuje się ciężko, ale zarabia się generalnie więcej), a nie sytuacja, że ktoś poszedł na taki kierunek studiów, bo tam było się łatwiej dostać. Oczywiście nie na każde stanowisko nadaje się sześćdziesięciopięciolatek (np. gros stanowisk w przemyśle), ale w danej branży też może istnieć rotacja stanowisk - np. po osiągnięciu pewnego wieku - trzymając się dominującego dziś przykładu - maszynista kolejowy będzie przekwalifikowywany na inne stanowisko w kolejnictwie, nie wymagające już takiego refleksu i perfekcji zmysłów. Poza tym, (ale to już element szerszego problemu, na inną dyskusję) gdyby zarobki były normalne, to ludzie by tak szybko z pracy nie uciekali (choć te wcześniejsze emerytury to też nie kokosy...). Ale to już są szczegóły. A tu chodzi o zasadę - każdy wie, na co się decyduje i ma świadomość, że żaden rząd nie ma prawa wprowadzić żadnych przywilejów emerytalnych, więc gdy po jakimś czasie ktoś stwierdza, że nie ma już siły/chęci/motywacji etc., to usłyszy: "to twoja wina, wiedziałeś na co szedłeś". Brutalność? Nie. Odpowiedzialność. Nie masz siły, przekwalifikuj się, szukaj innego zawodu, ale do osiągnięcia wieku emerytalnego masz pracować, no chyba, że twój fundusz emerytalny (mam nadzieję, że powszechny, państwowy system emerytalny już wkrótce przestanie istnieć) będzie tak szczodry i zacznie ci już teraz wypłacać emeryturę. Jak tak to OK, ale to kwestia indywidualnej umowy między tobą a funduszem (np. płacę funduszowi wyższe składki w okresie pracy, ale wcześniej przechodzę na emeryturę), a pozostałych 38 milionów obywateli to nie powinno nic obchodzić.

Jak widać, problem tak szeroko obecny w mediach jest po prostu sztuczny. Obecnym pracownikom nie mamy prawa nic zmieniać, bo byłoby to - delikatnie mówiąc - świństwem. Natomiast te osoby, które wkrótce wejdą na rynek pracy należy postawić przed zupełnie nowym stanem prawnym: żadnych przywilejów emerytalnych dla żadnych grup zawodowych. I zaoszczędzimy nerwów, kosztów, a poza tym wreszcie byłoby odpowiedzialnie i sprawiedliwie. Wciąż jest tylko jedna partia w Polsce (z mikroskopijnym niestety poparciem), która mogłaby taki system wprowadzić... Bo mnóstwo ludzi dobrze zarabia na obecnym stanie rzeczy: urzędnicy na przyznawaniu i liczeniu wcześniejszych emerytur i "pomostówek", dziennikarze na pisaniu i deliberowaniu o tym, posłowie na uchwalaniu zmian i poprawek etc.

Jak mówił klasyk: "niech żywi nie tracą nadziei", ale wyglada na to, że jeszcze długo nie będziemy żyć w normalnym kraju i zamiast ogladać ciekawe programy publicystyczne, będziemy z zażenowaniem obserwować jak Tomasz Lis marnuje swój dziennikarski talent na przekrzykiwanie w studiu posła Cymańskiego i prowadzenie dyskusji o niczym...

10. listopada 2008, 23:55 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 6 listopada 2008

dlaczego ludzie piszą blogi ?

Dawniej pisało się dzienniki i pamiętniki, które potem zamykało się na kłódkę, chowało do szuflady czy głęboko w szafie. Dostęp do nich miało najczęściej jedynie wąskie grono najbliższych przyjaciół autora, a nierzadko tylko sam piszący.

Blog nie jest dziennikiem ani pamiętnikiem. Blog to raczej coś, co powstało z połączenia dwóch form: pamiętnika i czegoś w rodzaju własnej strony, kolumny w gazecie. Jest czymś, co pozwala praktycznie każdemu dotrzeć do nieograniczonej liczby odbiorców. Istotą bloga jest fakt, że mogą go czytać miliony internautów, więc określanie blogów mianem "internetowych pamiętników", tak popularne w mediach, jest - cytując klasyka - co najmniej "semantycznym nadużyciem" ;]

Więc dlaczego ludzie piszą blogi? Najprościej byłoby powiedzieć, że dlatego, ponieważ chcą, aby inni mieli możliwość przeczytania tego, co napiszą, poznania ich opinii, myśli, komentarzy, prób twórczości etc. Ale dlaczego chcą, aby inni te ich myśli, wizje, twórczość poznawali? Tu już może być tysiąc odpowiedzi i pewnie każda w jakimś stopniu prawdziwa. Dla jednych to chęć przekazania innym swojej wizji świata, zaprezentowania swoich pasji, czy nawet dalej - rodzaj duchowego ekshibicjonizmu. Dla innych to po prostu sposób na nudę, pomysł na życie, rodzaj ekspresji siebie, możliwość poznania ciekawych ludzi i wymiany z nimi poglądów na różne tematy, technika dotarcia do wyborców etc.

Ale to wszystko banały. Takie okrągłe zdania powtarzają w telewizji różni socjologowie i inni "eksperci" w przekonaniu, że nieoświeconemu społeczeństwu przekazują prawdy objawione. A przecież każdy z Was w ciągu kilku minut potrafiłby zaprezentować podobne, a może i ciekawsze powody, dla których ludzie piszą blogi, korzystają albo nie korzystają z internetu, biorą kredyty, lubią Tuska bardziej niż Kaczyńskiego, chętniej jedzą to a nie tamto, częściej kupują towar X a nie Y etc. A przecież nie każdy z Was studiował nauki społeczne na wyższej uczelni, prawda? Więc skoro zgadzamy się, że nie tylko "mądre głowy" piszące w gazetach i występujące w TV mają monopol na wiedzę, ciekawe pomysły i trafną obserwację rzeczywistości, to w tym momencie dochodzimy jednocześnie do sedna sensu istnienia różnych blogów, fotoblogów, wideoblogów, serwisów społecznościowych, prywatnych stron internetowych, czyli całej internetowej egalitaryzacji. Otóż każdy, jesli tylko chce, powinien mieć MOŻLIWOŚĆ prezentacji szerszemu gronu odbiorców własnych poglądów, twórczości i czego tylko chce. Współczesna agora, gigantyczny Hyde Park. Blog jest rodzajem właśnie osobistej kolumny w gazecie, albo darmowego czasu antenowego - bez żadnych kosztów, bez żadnego nadzoru w posatci redaktora naczelnego czy dyrktora programowego, bez ŻADNYCH ograniczeń. Wolność słowa. Absolutna. Kto chce - kupuje gazetę i czyta. Kto chce - otwiera blog. Kto nie chce - free to go...

Mój blog, który niniejszym wpisem inauguruję, będzie właśnie czymś w rodzaju mojej własnej strony w gazecie. Bez szefa, który narzuca o czym mam pisać. Bez terroru słupków i statystyk sprzedaży pisma. A pisać chcę o wszystkim. Chciałbym, aby było tu jak w muzyce Waltari, komediach braci Zuckerów czy w sztuce eklektycznej - wszystko w jednym, zróżnicowanie do granic możliwości. Będę pisać o tym, co mnie aktualnie szczególnie interesuje: o fotografii, polityce, psychologii, życiu pozaziemskim, niewyjaśnionych zjawiskach etc. Ale też o wszystkim, o czym uznam, że napisać warto. Czasami skomentuję jakieś wydarzenie, wrzucę coś humorystycznego, albo zamieszczę własną recenzję książki, płyty czy filmu. Chciałbym Was i siebie przy okazji jak najczęściej zaskakiwać tematyką tych tekstów, a jeśli będziecie chcieli je czytać - to będzie mój największy sukces :)

I najważniejsze - liczę na Waszą aktywność, wszelkie sygnały: opinie, komentarze, maile etc. W tradycyjnej prasie autor tekstu był zwykle niemal zamknięty w wieży z kości słoniowej, dla szarego czytelnika wręcz nieosiągalny - list do redakcji mógł iść wiele dni, a nawet jeśli nadeszła ewentualna odpowiedź, to już wszyscy dawno zapomnieli o co chodziło. Internet już dawno zburzył tą wieżę - korzystajcie z tego!
Na początku nieregularność wpisów będzie pewnie znakiem firmowym tego bloga, zdaję sobie z tego sprawę. Mam nadzieję, że mimo wszystko nie zniechęci to Was do lektury ;]

5. listopada 2008, 20:05 CET,
50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Dlaczego taki tytuł bloga, o tym przy najbliższej okazji ;]