piątek, 28 listopada 2008

kącik satyryczny (część 1.)





























P.S. Ten rysunek inauguruje kącik satyryczno-humorystyczny na blogu :] Mam sporo pomysłów na takie rysunki, utrzymane trochę w klimacie kultowego Komicznego Odcinka Cyklicznego, więc będą się one tu co jakiś czas pojawiać, liczę że w ilości ok. 3 w miesiącu. Wszelkie uwagi i oceny mile widziane, a nawet pożądane ;] Jedyny problem to fakt, że kompletnie nie umiem rysować, więc korzystam z umiejętności osób, które naprawdę mają talent plastyczny. Za pierwsze rysunki dziękuję Kamili :)

czwartek, 27 listopada 2008

to nie jest kraj dla takich gazet

Ubolewanie w tym miejscu nad coraz niższym poziomem polskich dzienników i czasopism oraz tabloidyzacją mediów byłoby tak trywialne, że mogłoby jedynie narazić ten wpis na wyśmianie. Nie będę też analizować szczegółowo specyfiki brukowców, ich metody grania na najniższych emocjach, poszukiwania sensacji sprowadzonego do absurdu, czy używania takiego języka, aby tekst był zrozumiały dla przeciętnego 7-latka.

Wydawało mi się bowiem, że już nic w tej materii mnie nie zdziwi. A jednak - potrzebna była tylko odpowiednia płaszczyzna porównania. Otóż, od niedawna Gazeta Wyborcza prowadzi akcję pod wiele mówiącym hasłem: "To nie jest kraj dla starych ludzi". Szczegółowe opisy trudnych sytuacji i przeszkód z jakimi borykają się w Polsce ludzie w podeszłym wieku, uzupełnione są wywiadami z lekarzami geriatrami, pracownikami socjalnymi czy duchownymi. Gazeta (również w wydaniu internetowym) zamieszcza też fotoreportaże obrazujące codzienność emerytów, wyniki badań socjologicznych, swoiste "listy starych do młodych" (inspirowani przez reporterów GW starsi ludzie przekazują młodym swoją życiową prawdę), oraz rewelacyjne wręcz poradniki, adresowane także do młodszych, np. poradnik pod genialną nazwą: "Podaruj Babci małpę - czyli jak wytłumaczyć internet rodzicom i dziadkom". Słowem - profesjonalne, bogate i przekrojowe potraktowanie tematu.

W poniedziałek jednak zobaczyłem na półce w Empik-u "Super Express", a na okładce tego tabloidu wypisane literami większymi niż samoocena prezydenta Kaczyńskiego: "Wiemy już co naprawdę boli emerytów!" (cytuję z pamięci). A pod spodem tekst w rodzaju: "Najnowszy sondaż daje nam wreszcie odpowiedzi na pytania, jakie problemy gnębią polskich emerytów! Głodowe emerytury, drogie lekarstwa, strach przed chorobą, samotność, chamstwo młodzieży, brak szacunku". Wow! No rewelacja! Po co Wyborcza trudzi się i robi szeroko zakrojoną akcję, skoro tu Super Express daje nam odpowiedzi na wszystkie drążące nas w tej kwestii pytania. I to jakie zaskakujące rezultaty otrzymujemy! No prawdy objawione przekazuje nam nieoceniony Super Express ;] A teraz poważnie: nie jestem fanem Wyborczej ani wyznawcą Adama Michnika, nie podoba mi się wyraźne czasami polityczne zajmowanie stanowiska przez GW, ale różnicę pomiędzy podejściem do ciekawego przecież tematu, między tymi dwoma... hmm... TYTUŁAMI (tylko to słowo moim zdaniem łączy GW i SE) należy mierzyć już nawet nie w latach świetlnych, ale wręcz w parsekach ;] Przecież najistotniejsze problemy gnębiące polskich emerytów wymieniłby poprawnie nawet marsjanin po jednodniowym zaledwie pobycie na naszej planecie. A Super Express podaje nam te informacje tonem, jakby ujawniał datę końca świata. Przecież to nic innego jak robienie z czytelnika idioty. A powiem jeszcze tylko, że inny tabloid: "Fakt" jest nieosiągalnym liderem na rynku prasy codziennej w Polsce. O czym to świadczy...?

Może Polska to nie jest kraj dla starych ludzi, nie wiem. Wiem jednak, że napewno nie jest to kraj dla ambitnych gazet. Zresztą pojęcie "ambicji" i "poziomu intelektualnego" w odniesieniu do mediów mocno się ostatnio zdewaluowało. Trudno się jednak dziwić - w kraju, w którym tak gigantyczny procent obywateli ma problemy ze zrozumieniem prostego tekstu czytanego (polecam lekturę wyników i raportów z badań alfabetyzmu funkcjonalnego IALS - International Adult Literacy Survey, przeprowadzanych cyklicznie przez OECD), w kombinacji z jeszcze kilkoma innymi czynnikami, już niedługo synonimem ambitnej prasy będzie "Fakt" albo "Super Express"...

24. listopada 2008, 16:05 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 21 listopada 2008

Poisonblack "A Dead Heavy Day" (recenzja)


Niedawno minęły już 3 lata od śmierci nieodżałowanego zespołu Sentenced. Jego członkowie wprawdzie grają teraz w innych projektach, ale żaden z nich nie jest w stanie ukoić bólu po stracie "Seryjnych Samobójców". Poisonblack, którego założycielem jest wokalista Sentenced - Ville Laihiala, najbardziej chyba stylistycznie przypomina opłakiwaną przez fanów legendarną kapelę. Mimo wszystko, to jednak nie to samo. Nie ten cynizm, nie ten dystans do siebie, do samobójstwa i do śmierci, nie ten klimat, nie ten specyficzny humor. Nawet Ville śpiewa trochę innym głosem. Duch Sentenced bezpowrotnie odpłynął w zaświaty...

Wydany na początku września "A Dead Heavy Day" to trzeci krążek w dyskografii Poisonblack. I niemal od razu rzuca się w uszy jego niemal bliźniacze podobieństwo do poprzedniej płyty zespołu - "Lust Stained Despair" z 2006 roku. Ostre, soczyste gitary, dynamiczne tempo, klimatyczne melodie, głęboki, mocny wokal. Jakieś echa Sisters of Mercy, Fields of the Nephilim, nawet Type O Negative, i oczywiście Sentenced. Generalnie jednak albumowi brakuje nieco wyrazistości. Przy pierwszych przesłuchaniach poszczególne kompozycje trochę zlewają się ze sobą, co oczywiście nie oznacza, że wszystkie brzmią niemal identycznie. Podobać się mogą: singlowy "Bear The Cross", nostalgiczny "The Days Between", "Human-Compost" który zamiast zwolnienia, nieoczekiwanie przyspiesza w środku utworu, co daje naprawdę dobry efekt, oraz "Hatelove" z piorunującym, przebojowym refrenem. Jest też na płycie prawdziwa perełka - tytułowy "A Dead Heavy Day". Bez dwóch zdań najlepszy kawałek tego albumu. Idealne połączenie ciężaru i melancholii, z genialnym riffem w zwrotkach, oraz urzekającymi, delikatnymi klawiszami. Rewelacyjny, chwytający za serce, końcowy fragment, gdzie klawisze grają w tle miażdżącej, gitarowej partii, stopniowo wychodząc na pierwszy plan, do złudzenia przypomina bardzo podobną sekwencję z kultowego "No One There" Sentenced. Nie chcę tutaj posuwać się do żadnych porównań, bo ta kompozycja Sentenced to absolutne arcydzieło, moim zdaniem jeden z najwybitniejszych kawałków muzyki, jakie powstały na tej planecie, podczas gdy "A Dead Heavy Day" to jednak trochę mniejszy kaliber, jednak inspiracja jest wyraźna.

Podsumowując, "A Dead Heavy Day" pomimo, że nie jest specjalnie odkrywcza i nowatorska, to naprawdę solidna płyta. Finowie kontynuują obrany styl i robią to na niezłym poziomie. Na pewno ten krążek nie ukoi bólu i nie osuszy łez pogrążonych w żałobie wiernych fanów Sentenced (do których skromnie siebie zaliczam), ale z pewnością ma szansę spodobać się miłośnikom klimatycznego, trochę gotyckiego metalu ze skandynawskich rejonów, a może nawet wyznawcom Type O Negative.

Poisonblack "A Dead Heavy Day"
2008/Century Media Records
ocena: 7/10

20. listopada 2008, 18:35 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta od Słońca

P.S. Niniejsza recenzja inauguruje kącik kulturalny na blogu :) W najbliższym czasie powinien się również pojawić kącik satyryczno-humorystyczny ;]

poniedziałek, 17 listopada 2008

"patrząc z góry wokoło, świat wydaje się lepszy..."

Dopiero dziś większość elektronicznych mediów zamieściła informację o tym, że w sobotę zmarł Janusz Christa. Rysownik, scenarzysta, mistrz polskiego komiksu, twórca kultowej (jeśli to nadużywane obecnie słowo ma jeszcze jakieś głębsze znaczenie) serii "Kajko i Kokosz".

Wychowałem się na "Kajku i Kokoszu". To absolutna klasyka. Takie tytuły jak "Skarby Mirmiła" czy "Cudowny lek" przeczytałem po kilkaset razy; są dla mnie jednym z pierwszych skojarzeń jeśli chodzi o lektury z dzieciństwa. Chociaż Janusz Christa stworzył jeszcze inne komiksy, właśnie ta seria kilkunastu książeczek podbiła serca czytelników w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych; doczekała się wielu reedycji, a nawet tłumaczeń na gwarę śląską i język kaszubski. Genialnie wykreowane postacie głównych bohaterów - średniowiecznych wojów, żyjących w grodzie kasztelana Mirmiła, oraz cały ten wyidealizowany trochę i baśniowy świat, przedstawiony w "Kajku i Kokoszu", stanowił zapewne swoistą ucieczkę od szarej codzienności późnego PRL-u. W tym świecie ludzie latają na smokach, a czarownice na miotłach, źli zbójcerze pod dowództwem wodza Hegemona i fajtłapowatego Kaprala usiłują z różnych powodów zdobyć gród tchórzliwego Mirmiła, którego dzielnie wspiera żona Lubawa, czarownica Jaga i jej mąż - zbój Łamignat, a także - rzecz jasna - dwaj główni bohaterowie przy pomocy smoka Milusia, za których sprawą zbójcerze zwykle dostają w łeb.

Mimo tego, że fabuła w prosty i sielankowy sposób ukazuje codzienne życie średniowiecznej społeczności, a dobro zwykle zwycięża zło, komiksy pozbawione są arkadyjskiego patosu i jakichś parapolitycznych ideologii (chociaż nikt nikomu nie zabrania doszukiwać się w zbójcerzach choćby fizjonomicznych podobieństw do "przyjaciół" zza wschodniej granicy). Poza tym, że autor rewelacyjnie zarysował wszystkie postaci, co sprawia, że nawet drugoplanowi i epizodyczni bohaterowie na długo zapadają w pamięć, komiksy wprost kipią od inteligentnego humoru, aluzji i odniesień zarówno do socjalistycznej rzeczywistości, jak i... czasów współczesnych. (Jeden z najlepszych cytatów, jakie pamiętam - Lubawa pyta: "Czy panowie są z Najwyższej Komnaty Kontroli?"). Wszystko to sprawia, że "Kajka i Kokosza" trudno zakwalifikować jedynie do komiksów stricte dziecięcych i młodzieżowych. Wstyd nie znać.

Odszedł człowiek ponadprzeciętny, Ktoś przez duże K, chociaż przez długi okres anonimowy i niedoceniany, a nawet posądzany o plagiat (podobieństwo "Kajka..." do przygód Asterixa). Twórca, który w niezwykły, genialny, bezkompromisowy sposób wykreował i przedstawił swój idealny świat, co jest sztuką najwyższego poziomu. Często, gdy umiera tzw. artysta czy "osoba publiczna", w komentarzach i wspomnieniach pojawia się ckliwy sentymentalizm, ale w takich przypadkach jak ten, trudno uniknąć choćby odrobiny patetycznego tonu.

Żegnaj, Mistrzu...

17. listopada 2008, 12:50 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta od Słońca

piątek, 14 listopada 2008

zając wieprzowy

"Angora" jest jednym z niewielu czasopism, które staram się czytać regularnie. No i przeglądam wczoraj najnowszy numer, datowany na 16 listopada, i natrafiłem na stały kącik pt. "Fotoszopa". Są tam zwykle zamieszczane zabawne zdjęcia absurdalnych sytuacji, przedmiotów, czy innych "kwiatków" np. takich, jakie zwykle są pokazywane na końcu "Teleekspresu": a to ktoś dostał do zapłaty rachunek opiewający na 0,00 złotych, a to w jakimś sklepie była promocja: towar przeceniony z 9,99 zł na 15,99 zł, a to stulatek dostał wezwanie do przedszkola albo do wojska etc. W tym numerze "Angory" mamy zdjęcie paragonu albo etykiety sklepowej (trudno ocenić, co to jest), zrobione w Sanoku, a na tym paragonie nazwa towaru: "ZAJĄC WIEPRZOWY", waga: 0,224, cena: 17,29 zł/kg, suma: 3,87 zł. Ot, radosna twórczość kierownictwa sklepu. Autentycznie mnie to rozśmieszyło, no ale cóż - za socjalizmu, z braku właściwego surowca, robiono czekoladę z rzepaku (określając ją eufemistycznie "wyrobem czekoladopodobnym"), to teraz, w dobie kryzysu, mogą być wieprzowe zające ;]

Nie o tym jednak chciałem dziś napisać. Kartkuję bowiem dalej "Angorę", aż natrafiłem na kolejny tekst podsumowujący ostatnie wybory prezydenckie w USA. Autorka krótko analizuje w nim przyczyny porażki Johna McCaina, pisząc m.in.: "Po drugie... podatki. McCain w przeciwieństwie do złotoustego Obamy, nie obiecał obniżenia podatków 95 procentom społeczeństwa (...)". Po przeczytaniu tych słów najpierw pomyślałem, że to żart, ale nie - rubryka z dowcipami była stronę wcześniej. A później zacząłem zastanawiać się, czy faktycznie widzę to, co widzę. No i niestety tak. Mógłbym pozostawić to bez komentarza, jako jednostkowy przejaw kiepskiej wiedzy Autorki, ale podejrzewam, że to jest jednak o wiele bardziej powszechne zjawisko. Większość ludzi bowiem oddaje swój głos w prezydenckich wyborach nie na podstawie pobieżnej choćby analizy programów kandydatów, ale na podstawie banalnych wizualnych przesłanek: kto się lepiej prezentuje w TV, kto ma ładniejszą żonę, kto się bardziej kwieciście wypowiada i kto ma efektowniejsze slogany. Może i jest to uzasadnione w takich państwach jak Polska, gdzie władza prezydenta jest znikoma, a jego urząd sprowadzony tylko do roli reprezentacyjnej, ale już w państwach z systemem prezydenckim (takich jak USA), gdzie urząd ten zapewnia gigantyczną niemal władzę, głosowanie na kandydata, nie znając jego programu, a jedynie slogany ("Będzie lepiej!", "Czas na zmiany!", "Yes, we can!") jest co najmniej nierozsądne, nie sądzicie?

Więc wyjaśniam krótko: Barack Obama NIE MÓGŁ obiecać obniżenia podatków, ponieważ jest Demokratą (czytaj: lewicowcem, czytaj: socjalistą). A partie lewicowe z definicji postulują wysokie i progresywne podatki, ponieważ - w maksymalnym uproszczeniu - ich wizja państwa to wizja, w którym z podatków obywateli (w domyśle: odpowiednio wysokich podatków) państwo zapewnia swoim obywatelom bezpłatną służbę zdrowia, edukację i co tam jeszcze... Ile kosztuje bezpłatna służba zdrowia, szkolnictwo etc., opłacane z naszych podatków, obserwujemy na co dzień. Natomiast to partie prawicowe (jak Republikanie w USA) dążą do obniżenia wszelkich podatków, czy wręcz ich całkowitej likwidacji (jak UPR w Polsce). Zresztą, by nie być gołosłownym, Barack Obama w swoim programie wyborczym zawarł m.in. postulaty: zniesienia wszelkich ulg podatkowych od dochodów i ZWIĘKSZENIA podatków od zysków kapitałowych. Co dziwić oczywiście nie ma prawa - jest lojalnym członkiem swojej partii, w założeniu której nie mieści się coś takiego jak obniżanie podatków.

Nie piszę tego po to, aby pastwić się nad młodym autorem tekstu w "Angorze", tylko żeby zwrócić uwagę na szerszy problem: większość społeczeństwa, przed jakimikolwiek wyborami, nie ma pojęcia o programach wyborczych kandydatów/ugrupowań, ale głosuje na tych, co się ładniej prezentują wizualnie, albo więcej naobiecują. Niestety... Zresztą zapytajmy 100 osób na ulicy, czym się różni w podstawowych założeniach przeciętna partia lewicowa od prawicowej. Ilu będzie potrafiło w miarę poprawnie odpowiedzieć...? Ilu z nas zastanawia się nad tym, choćby tylko raz w roku, przed wyborami...? A potem powstają takie właśnie "kwiatki"...

Droga Autorko, polityk lewicowy obiecujący obniżenie podatków jest jak ten zając wieprzowy - istnieje tylko na papierze, a w rzeczywistości raczej trudno go spotkać.

13. listopada 2008, 13:40 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta od Słońca

P.S. to już trzeci z kolei post na temat okołopolityczny; postaram się, żeby kolejny tekst był wreszcie z innej tematyki :)

środa, 12 listopada 2008

"nikt Cię nie broni, Polsko, gdy wokół głodne psy..."

"Nie mam teraz czasu dla Ciebie
nie widziała Cię długo matka
jeszcze trochę poczekaj dorośnij
opowiemy Ci o tych wypadkach

O tych dniach pełnych nadziei
pełnych rozmów i sporów gorących
o tych nocach kiepsko przespanych
naszych sercach mocno bijących

O tych ludziach którzy poczuli
że są teraz wreszcie u siebie
solidarnie walczą o dzisiaj
i o jutro także dla Ciebie

Więc się nie smuć i czekaj cierpliwie
aż powrócisz w nasze objęcia
w naszym domu który nie istniał
bo w nim brak było...
prawdziwego szczęścia..."

(K.Kasprzyk, M.Pietrzyk "Piosenka dla córki")

11. listopada 1918 roku. Mówiąc przewrotnie, może i dobrze, że najważniejsi aktorzy tamtych wydarzeń już nie żyją, a i bezpośrednich świadków pozostało już bardzo niewielu. Gdyby nie były to tak odległe dni, pewnie dziś kłóciliby się za pośrednictwem mediów, czyj wkład w odzyskanie niepodległości był największy, a kto był tylko statystą. Roman Dmowski obrzucałby błotem Ignacego Daszyńskiego, Ignacy Paderewski obraziłby się na Józefa Świeżyńskiego i vice versa, a Józef Piłsudski nie zaprosiłby obydwu na uroczystą galę w Sulejówku (albo w Belwederze) z okazji rocznicy odzyskania niepodległości. Ponura wizja? Obawiam się, że to nie tylko wizja, ale scenariusz, który miałby dużą szansę spełnić się w rzeczywistości. Tym bardziej, że tamte wydarzenia nie są tak jednoznaczne i oczywiste, jakimi chcielibyśmy je dzisiaj widzieć. Ani kalendarium wydarzeń nie było tak proste i piękne, ani postać Józefa Piłsudskiego nie jest tak kryształowo czysta, jak ją dziś rysują media, zatopione w patetycznym tonie. Ale to są wszystko szczegóły. A ludzie mają niezwykłą zdolność generowania gigantycznych konfliktów z takich właśnie drobnych i nieistotnych zwykle szczegółów. Podczas gdy tu ważny jest symbol, pamięć wydarzeń, które w nieprawdopodobny sposób potrafiły zjednoczyć, na nieporównywalnej płaszczyźnie kilkadziesiąt milionów Polaków. Bez wnikania w historyczne niuanse. Mam nadzieję, że analogia przedstawionego wyżej scenariusza do innych wydarzeń, których niezapomnianym symbolem jest m.in. ponadczasowa piosenka, od której rozpocząłem dzisiejszy wpis, jest aż nadto czytelna. Wydarzeń, które 60 lat po odzyskaniu niepodległości ponownie wskrzesiły tego mitycznego "ducha narodowego", a które dziś w żenujący sposób rozmieniamy na drobne...

Jestem gotów założyć się, bo to oczywiście nie tylko polska specyfika, że gdyby uczestnicy wydarzeń z 1918 roku dziś żyli i mieli się dobrze, obserwowalibyśmy jak na łamach Wyborczej czy Dziennika, oraz w TV i internecie, podzieleni na rozmaite stronnictwa i koterie, kłóciliby się o to, czy Piłsudski faktycznie przyjechał o tej godzinie pociągiem, czy wysiadł na tym, czy innym peronie, z kim jako pierwszym się przywitał, z jakim politycznym zapleczem związany był maszynista pociągu, i czy należy zlustrować tylko pasażerów, czy wszystkich obecnych wówczas na peronie.

Tylko czy faktycznie o to w tym wszystkim chodzi...?

11. listopada 2008, 21:35 CET, tam gdzie poprzednio

P.S. Tytuł posta to fragment kawałka "Kto Cię obroni, Polsko...?" zespołu KSU. Słowa z każdym dniem coraz bardziej aktualne...

wtorek, 11 listopada 2008

pomost donikąd...

Ten post miał być zupełnie o czymś innym. Już miałem w głowie gotowy schemat tekstu zawierającego kilka refleksji o amerykańskich wyborach prezydenckich. Były też co najmniej dwa inne tematy, które również chciałem w najbliższym czasie poruszyć. Jednak właśnie obejrzałem "Tomasz Lis na żywo" w TVP2 i ten wpis będzie trochę "na gorąco", inspirowany właśnie tym programem.

Jednym z dwóch tematów dzisiejszego spotkania były "głośne" ostatnio emerytury pomostowe. Nie będę tu oczywiście opisywał samego problemu, bo zapewne doskonale wiecie (chociażby z mediów, a może i z autopsji) o co chodzi. Natomiast relację z samego programu można ograniczyć dosłownie do minimum. Jak to zwykle bywa, zaproszeni goście (politycy i ekonomiści) przerzucali się "argumentami" po czyjej stronie leży racja, słuszność i prawda; dodatkowo gospodarz wyszedł (zapewne nie osobiście) z kamerą do najbardziej zainteresowanych, czyli do "ludu". W filmowym materiale (a potem w studiu nastąpił ciąg dalszy) kolejarze i nauczyciele licytowali się między sobą, która z tych grup zawodowych ma trudniejszą pracę i której z nich bardziej należy się możliwość przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Używając odwiecznych sloganów nauczyciele przekonywali o tym, że muszą mieć rozległą wiedzę, świętą cierpliwość i jeszcze przynoszą gros swojej pracy do domu, a taka "pani w kasie na kolei" to sobie siedzi i tylko sprzedaje bilety. Kolejarze nie pozostawali oczywiście dłużni: nauczyciele to mają od cholery wakacji i ferii, urlopy dla podratowania zdrowia i inne luksusy, natomiast kolejarze to pracują dzień i noc, niedziele i święta, zostawiają rodzinę przy kolacji wigilijnej i idą na dyżur, a poza tym posadzenie "dziadka", którego refleks jest "w dół" (sic!), grozi katastrofą komunikacyjną. Jak należało się spodziewać, otrzymali ripostę, że kasjerki to są też i w kinie i w teatrze, a tylko te "kolejowe" miałyby mieć prawo do "pomostówki", a i świąteczne dyżury spotyka się przecież nie tylko w kolejnictwie. I tak dalej...

Polityki na tym blogu będzie sporo, i boję się, że kiedyś mnie za to zamkną, albo przynajmniej pobiją na ulicy, bądź też stracę trochę czytelników (oby nie przyjaciół), ale czasami trudno nie przemycić tu politycznych rozważań, szczególnie po obejrzeniu takiego programu i usłyszeniu takiego vox populi. Również moja relacja z programu Tomasza Lisa (którego nb. bardzo szanuję) jest trochę ironiczna, ale nie mam zamiaru obrazić którejkolwiek z grup zawodowych, tym bardziej, że problem jest poważny. Chcę tylko pokazać, że - jak to zwykle bywa (a w polityce szczególnie) - dyskusja jest prowadzona niejako "obok" sprawy, a rozwiązanie jest niezwykle proste. Dyskusja bowiem jest jedynie przerzucaniem się argumentami w ramach aktualnie obowiązującego systemu (tej grupie należą się przywileje, a tamtej nie, albo odwrotnie, i dlaczego), a tymczasem trzeba po prostu zmienić system.

Czyli żadnych przywilejów! (Właśnie ta bezpośredniość mnie pewnie kiedyś zgubi ;] Więc zanim rzucicie kubkiem kawy w ekran komputera, bo "co on za herezje wypisuje!", przeczytajcie przynajmniej ten akapit do końca) Oczywiście jasne jest, że wszyscy, którzy aktualnie pracują i odkładają na emeryturę w obecnym systemie, powinni przejść na emeryturę wtedy i otrzymać ją w takiej postaci, jak to gwarantowało im ustawodawstwo z okresu, gdy podejmowali pracę w tym zawodzie. (Odrębnym problemem jest, że ustawy i przepisy emerytalne w Polsce zmieniane są częściej, niż gwiazdy filmowe zmieniają partnerów życiowych). Lex retro non agit - prawo nie działa wstecz. Zgodnie z tą świętą zasadą, jeżeli ktoś rozpoczął pracę np. jako maszynista, wiedząc, że w wieku - powiedzmy - 55 lat będzie MÓGŁ przejść na emeryturę, to w normalnym kraju pod żadnym pozorem nie można mu tego zmienić! Więc wszystkim obecnie pracującym w tych spornych zawodach państwo ma obowiązek umożliwić przejście na emeryturę w zagwarantowanej wcześniej formie i nikt nie ma prawa mówić, że to będzie budżetowe samobójstwo i na to nie ma pieniędzy. (O tym skąd wziąć na to środki, napiszę przy innej okazji, bo naprawdę jest w tym kraju jeszcze skąd ;] Zresztą za niecałe 4 lata zbankrutuje ZUS i wtedy dopiero będziemy szukać pieniędzy) Ale ten system trzeba zmienić. Tak jak mówiłem - żadnych przywilejów i odgórnie regulowanych wcześniejszych emerytur. W końcu każdy jest kowalem swego losu i wybierając zawód wie, na co się decyduje. Jeśli wybiera między zawodem X i Y, i wie, że w zawodzie X haruje się do "siedemdziesiątki" (chyba, że zły stan zdrowia etc.), a on nie ma ochoty tak długo pracować, to wybiera zawód Y. Świadomy wybór, kalkulacja zysków i strat (bo może w zawodzie X pracuje się ciężko, ale zarabia się generalnie więcej), a nie sytuacja, że ktoś poszedł na taki kierunek studiów, bo tam było się łatwiej dostać. Oczywiście nie na każde stanowisko nadaje się sześćdziesięciopięciolatek (np. gros stanowisk w przemyśle), ale w danej branży też może istnieć rotacja stanowisk - np. po osiągnięciu pewnego wieku - trzymając się dominującego dziś przykładu - maszynista kolejowy będzie przekwalifikowywany na inne stanowisko w kolejnictwie, nie wymagające już takiego refleksu i perfekcji zmysłów. Poza tym, (ale to już element szerszego problemu, na inną dyskusję) gdyby zarobki były normalne, to ludzie by tak szybko z pracy nie uciekali (choć te wcześniejsze emerytury to też nie kokosy...). Ale to już są szczegóły. A tu chodzi o zasadę - każdy wie, na co się decyduje i ma świadomość, że żaden rząd nie ma prawa wprowadzić żadnych przywilejów emerytalnych, więc gdy po jakimś czasie ktoś stwierdza, że nie ma już siły/chęci/motywacji etc., to usłyszy: "to twoja wina, wiedziałeś na co szedłeś". Brutalność? Nie. Odpowiedzialność. Nie masz siły, przekwalifikuj się, szukaj innego zawodu, ale do osiągnięcia wieku emerytalnego masz pracować, no chyba, że twój fundusz emerytalny (mam nadzieję, że powszechny, państwowy system emerytalny już wkrótce przestanie istnieć) będzie tak szczodry i zacznie ci już teraz wypłacać emeryturę. Jak tak to OK, ale to kwestia indywidualnej umowy między tobą a funduszem (np. płacę funduszowi wyższe składki w okresie pracy, ale wcześniej przechodzę na emeryturę), a pozostałych 38 milionów obywateli to nie powinno nic obchodzić.

Jak widać, problem tak szeroko obecny w mediach jest po prostu sztuczny. Obecnym pracownikom nie mamy prawa nic zmieniać, bo byłoby to - delikatnie mówiąc - świństwem. Natomiast te osoby, które wkrótce wejdą na rynek pracy należy postawić przed zupełnie nowym stanem prawnym: żadnych przywilejów emerytalnych dla żadnych grup zawodowych. I zaoszczędzimy nerwów, kosztów, a poza tym wreszcie byłoby odpowiedzialnie i sprawiedliwie. Wciąż jest tylko jedna partia w Polsce (z mikroskopijnym niestety poparciem), która mogłaby taki system wprowadzić... Bo mnóstwo ludzi dobrze zarabia na obecnym stanie rzeczy: urzędnicy na przyznawaniu i liczeniu wcześniejszych emerytur i "pomostówek", dziennikarze na pisaniu i deliberowaniu o tym, posłowie na uchwalaniu zmian i poprawek etc.

Jak mówił klasyk: "niech żywi nie tracą nadziei", ale wyglada na to, że jeszcze długo nie będziemy żyć w normalnym kraju i zamiast ogladać ciekawe programy publicystyczne, będziemy z zażenowaniem obserwować jak Tomasz Lis marnuje swój dziennikarski talent na przekrzykiwanie w studiu posła Cymańskiego i prowadzenie dyskusji o niczym...

10. listopada 2008, 23:55 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 6 listopada 2008

dlaczego ludzie piszą blogi ?

Dawniej pisało się dzienniki i pamiętniki, które potem zamykało się na kłódkę, chowało do szuflady czy głęboko w szafie. Dostęp do nich miało najczęściej jedynie wąskie grono najbliższych przyjaciół autora, a nierzadko tylko sam piszący.

Blog nie jest dziennikiem ani pamiętnikiem. Blog to raczej coś, co powstało z połączenia dwóch form: pamiętnika i czegoś w rodzaju własnej strony, kolumny w gazecie. Jest czymś, co pozwala praktycznie każdemu dotrzeć do nieograniczonej liczby odbiorców. Istotą bloga jest fakt, że mogą go czytać miliony internautów, więc określanie blogów mianem "internetowych pamiętników", tak popularne w mediach, jest - cytując klasyka - co najmniej "semantycznym nadużyciem" ;]

Więc dlaczego ludzie piszą blogi? Najprościej byłoby powiedzieć, że dlatego, ponieważ chcą, aby inni mieli możliwość przeczytania tego, co napiszą, poznania ich opinii, myśli, komentarzy, prób twórczości etc. Ale dlaczego chcą, aby inni te ich myśli, wizje, twórczość poznawali? Tu już może być tysiąc odpowiedzi i pewnie każda w jakimś stopniu prawdziwa. Dla jednych to chęć przekazania innym swojej wizji świata, zaprezentowania swoich pasji, czy nawet dalej - rodzaj duchowego ekshibicjonizmu. Dla innych to po prostu sposób na nudę, pomysł na życie, rodzaj ekspresji siebie, możliwość poznania ciekawych ludzi i wymiany z nimi poglądów na różne tematy, technika dotarcia do wyborców etc.

Ale to wszystko banały. Takie okrągłe zdania powtarzają w telewizji różni socjologowie i inni "eksperci" w przekonaniu, że nieoświeconemu społeczeństwu przekazują prawdy objawione. A przecież każdy z Was w ciągu kilku minut potrafiłby zaprezentować podobne, a może i ciekawsze powody, dla których ludzie piszą blogi, korzystają albo nie korzystają z internetu, biorą kredyty, lubią Tuska bardziej niż Kaczyńskiego, chętniej jedzą to a nie tamto, częściej kupują towar X a nie Y etc. A przecież nie każdy z Was studiował nauki społeczne na wyższej uczelni, prawda? Więc skoro zgadzamy się, że nie tylko "mądre głowy" piszące w gazetach i występujące w TV mają monopol na wiedzę, ciekawe pomysły i trafną obserwację rzeczywistości, to w tym momencie dochodzimy jednocześnie do sedna sensu istnienia różnych blogów, fotoblogów, wideoblogów, serwisów społecznościowych, prywatnych stron internetowych, czyli całej internetowej egalitaryzacji. Otóż każdy, jesli tylko chce, powinien mieć MOŻLIWOŚĆ prezentacji szerszemu gronu odbiorców własnych poglądów, twórczości i czego tylko chce. Współczesna agora, gigantyczny Hyde Park. Blog jest rodzajem właśnie osobistej kolumny w gazecie, albo darmowego czasu antenowego - bez żadnych kosztów, bez żadnego nadzoru w posatci redaktora naczelnego czy dyrktora programowego, bez ŻADNYCH ograniczeń. Wolność słowa. Absolutna. Kto chce - kupuje gazetę i czyta. Kto chce - otwiera blog. Kto nie chce - free to go...

Mój blog, który niniejszym wpisem inauguruję, będzie właśnie czymś w rodzaju mojej własnej strony w gazecie. Bez szefa, który narzuca o czym mam pisać. Bez terroru słupków i statystyk sprzedaży pisma. A pisać chcę o wszystkim. Chciałbym, aby było tu jak w muzyce Waltari, komediach braci Zuckerów czy w sztuce eklektycznej - wszystko w jednym, zróżnicowanie do granic możliwości. Będę pisać o tym, co mnie aktualnie szczególnie interesuje: o fotografii, polityce, psychologii, życiu pozaziemskim, niewyjaśnionych zjawiskach etc. Ale też o wszystkim, o czym uznam, że napisać warto. Czasami skomentuję jakieś wydarzenie, wrzucę coś humorystycznego, albo zamieszczę własną recenzję książki, płyty czy filmu. Chciałbym Was i siebie przy okazji jak najczęściej zaskakiwać tematyką tych tekstów, a jeśli będziecie chcieli je czytać - to będzie mój największy sukces :)

I najważniejsze - liczę na Waszą aktywność, wszelkie sygnały: opinie, komentarze, maile etc. W tradycyjnej prasie autor tekstu był zwykle niemal zamknięty w wieży z kości słoniowej, dla szarego czytelnika wręcz nieosiągalny - list do redakcji mógł iść wiele dni, a nawet jeśli nadeszła ewentualna odpowiedź, to już wszyscy dawno zapomnieli o co chodziło. Internet już dawno zburzył tą wieżę - korzystajcie z tego!
Na początku nieregularność wpisów będzie pewnie znakiem firmowym tego bloga, zdaję sobie z tego sprawę. Mam nadzieję, że mimo wszystko nie zniechęci to Was do lektury ;]

5. listopada 2008, 20:05 CET,
50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Dlaczego taki tytuł bloga, o tym przy najbliższej okazji ;]