czwartek, 31 grudnia 2009

podsumowanie roku 2009 (3)

Trzecia część podsumowania zwykła być najbardziej osobista, intymna wręcz. Co zatem z mijającego roku pozostanie w moim sercu? W sercu pewnie nic, poza setkami litrów przepompowanej krwi. A w pamięci?

Zając; początek książki (nareszcie!); doktor House; samochód-widmo; pożegnanie z K.; zima w Bobrownikach; czaszka zwierzęcia nieznanego nauce; narty w Czarnej Górze; Jeden z Dziesięciu; psychometria; opolska puma; krapkowicka sekta; słoneczna Wielkanoc; śmierć Miiki; obrona motocyklistów; genealogiczne spotkania; herbatki w "Kmicicu"; blogowy time-out; czerwcowa powódź; Głogówek, Brzeg i Siołkowice; One Fierce Beer Coaster; SPSS; Akwarium; FCE; gorący weekend w Trójmieście!; ulewa podczas koncertu Faith No More i Mike Patton z parasolem, mówiący "I wish to have 60 000 of this to give each and everyone of you"; peron "Sopot-Wyścigi"; estakada Kwiatkowskiego w Gdyni; smak frytek z keczupem z Open'erowego stoiska; Brian Molko witający publiczność słowami "Hello, children of Poland, we are Placebo from London"; nocny, rozśpiewany pociąg SKM; parada żaglowców; trójmiejski exodus; KFC na dworcu w Poznaniu; nawałnica 18. lipca; końcówka imprezy w garażu; dostawa z UNRY; lis, który dostojnie przeszedł 10 metrów ode mnie; zwożenie słomy po zmierzchu; druga wizyta kosmitów; litewskie piwo; remont na W.P.; 25 kilometrów ze skrzynką gruszek na bagażniku; kapliczka w Karłubcu; wieczór 10. września w Tiimari; czerwone wino; show marynarza; 7 stopni na kalendarzach; międzynarodowa szajka przemytników; Amorphis w klubie Loch Ness; D5000; urodzinowa niespodzianka; nefilimowa jesień; demotywatory; trochę spełnionych marzeń i mnóstwo niespełnionych nadziei...

Ilu z tych wspomnień czas pozwoli pozostać w pamięci...?

Moment na refleksje jest o tyle odpowiedni, że za godzin kilka kończy się kolejny rok. I mógłbym w tym miejscu ponarzekać, że żegnam ten rok w samotności, w pustym mieszkaniu, przed ekranem komputera, podczas gdy cały świat out there bawi się, a telewizje sugestywnie przekonują, że kto dziś nie oddaje się sylwestrowym szaleństwom, ten ostatni sztywniak i loser. Ale paradoksalnie nie mam nastroju do narzekania. Nie tylko dlatego, że wiem, iż to, co oni mówią, to brednie. Obok stoi butelka mojego ulubionego Beck's-a, z głośników optymistycznie gra Stratovarius. The future is bright and there's hope in the air.

I'm free...

31. grudnia 2009, 19:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 30 grudnia 2009

podsumowanie roku 2009 (2)

W drugiej części podsumowania tradycyjnie 10 moich fotografii, z których w minionym roku byłem najbardziej zadowolony. Co zatem nie oznacza, że jest to 10 fotografii najlepszych ani technicznie, ani pod jakimkolwiek innym względem. Jak zawsze podkreślam, dla mnie istotą fotografowania jest jak najwierniejsze oddanie przy pomocy aparatu tego, co widzi oko. W stu procentach nigdy nie jest to możliwe, ale poniższe zdjęcia były tego celu - moim skromnym
zdaniem - najbliżej:


















10. W trawie
- podejść płochliwego świerszcza jest niełatwo, ale żeby jeszcze zrobić mu dobre zdjęcie, trzeba mieć obiektyw do makro i do tego statyw najlepiej. Mimo wszystko jestem zadowolony z tej fotografii.

















9. Żniwa - kocham ten lipcowy klimat, gdy o zachodzie słońca pola jeszcze pełne są pracujących rolników. Spróbowałem oddać tą magię na fotografii, ale to najlepsze, co mi wyszło...


















8. Zachód słońca - zawsze będę powtarzać, że w przypadku takich ujęć 90% zasług należy się naturze. Ja tu tylko pstrykam.


















7. Shadowland - w bobrowskim sadzie zawsze można liczyć na interesujące widoki. Spalona zieleń. Trzy równoległe cienie. I dwie ledwo widoczne sylwetki daleko w tle...


















6. Ciepłownia - wielkie zakłady przemysłowe też można interesująco sfotografować, trzeba jedynie dobrać ciekawą okoliczność. Zachód słońca jest najbanalniejszą z nich, ale cóż - od czegoś trzeba zacząć ;)


















5. Księżycowa noc - coś wciągającego jest w tym zdjęciu, jakaś tajemnica, jakieś niedopowiedzenie... Jak znajdę lepsze słowo, dam znać.


















4. Jak w Twin Peaks - tam było takie słynne nocne ujęcie sygnalizatora świetlnego targanego wiatrem. Nie wiem dlaczego, ale ta fotografia bardzo mi tamtą scenę przywołuje. Jest mroczna, jest dynamiczna - ma się wrażenie, że te chmury z ogromną prędkością nadlatują znad lasu. A z lasu zaraz wyjdzie jakieś monstrum i nas wszystkich pozabija...


















3. Dream flower - ostre jak żyletka, aż trudno uwierzyć, że tą moją "małpą" udało się uzyskać coś takiego. I ma jakiś urok, światło zrobiło co trzeba. Jest takie przysłowie o ślepej kurze, ale wrodzony samozachwyt nie pozwala mi go w tym momencie przytoczyć ;]


















2. Safari - wbrew pozorom to nie jest afrykańska sawanna o zmroku, a pastwisko w Bobrownikach (Wielkopolska). Co ja mogę więcej powiedzieć. Pomysł był mój... no i wyszło :)



















1. Open Air - ironia losu: człowiek się trudzi, wozi wszędzie ciężki aparat, czasami jeszcze jakieś dodatkowe obiektywy, statyw etc. a tu zdjęcie życia przychodzi mu zrobić "komórką". Naprawdę, to jest pstryknięte Nokią 3110, bo na teren Heineken Open'er Festival nie można było wnosić sprzętu z matrycą powyżej 3,2 mpix. A okoliczności? To był impuls, taki widok ukazał się tylko na kilka sekund. Wszystko zagrało: pięknie ułożyły się chmury, na moment przebiło się słońce, w kadrze jeszcze zmieścił się opadający już lotniarz. I jeszcze ludzie idący w jednym kierunku. I ta scena w oddali... Jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

30. grudnia 2009, 18:10 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Kliknięcie w dane zdjęcie powoduje ukazanie się fotografii w pełnej rozdzielczości

wtorek, 29 grudnia 2009

podsumowanie roku 2009 (1)

Nie planowałem powtórki hipersubiektywnego podsumowania roku, ale poprzednie niezwykle spodobało się P.T. Czytelnikom, a jak mawiają apologeci d***kracji: vox populi - vox Dei. Zatem wyróżnienia za rok 2009 przedstawiają się jak następuje:

Człowiek roku: kpt. Chesley B. Sullenberger. Ponownie tytuł "człowieka roku" trafia w ręce pilota lotnictwa. Może zrobi się z tego jakaś tradycja? Trzeba jednak przyznać, że manewrowanie Airbusem A320 ze 160 pasażerami na pokładzie nad Manhattanem i bezpieczne wodowanie na rzece Hudson w centrum Nowego Jorku do łatwych nie należy. Następnie kapitan dwukrotnie obszedł tonący już samolot, aby upewnić się, czy wszyscy pasażerowie już się ewakuowali. Wprawdzie powiadają, że kapitan schodzi z pokładu ostatni, ale częściej powiadają niż robią. I stąd to wyróżnienie.
Polityk: Lech Wałęsa. Dwudziesta rocznica wyborów czerwcowych, dwudziesta rocznica upadku muru berlińskiego. To był jego rok. Mimo, że grupa cwanych gości robiła wszystko, żeby przekonać społeczeństwo, iż wkład prezydenta Wałęsy w te wydarzenia był znikomy. Dobrze, że chociaż za granicą docenili...
Sportowiec: Usain Bolt. Nie mogło być chyba inaczej. Trzy złote medale i trzy rekordy świata w biegach na jednych mistrzostwach to rzecz bez precedensu. Aczkolwiek pamiętać należy, że Jamajczyk korzystał ze środka wspomagającego (nie zabronionego jeszcze) w postaci goniącego go po bieżni geja. Tysona Gaya konkretnie.
Drużyna: Reprezentacja Rosji w hokeju na lodzie. Obronić mistrzostwo świata to rzecz niełatwa, a żeby dokonać tego bez porażki w turnieju, w finale rozprawiając się z naszpikowaną gwiazdami Kanadą, to już trzeba mieć ekipę jak diabli.
Książka: Michael Faber "Ewangelia ognia". Badacz kultury aramejskiej, a prywatnie życiowy oferma, odkrywa rękopisy, które mogą zmienić historię chrześcijaństwa i wpłynąć na losy milionów ludzi. Wystarczy je tylko przetłumaczyć - to pestka! - i opublikować. No właśnie... tu zaczynają się schody. Genialna satyra na przemysł wydawniczy pasożytujący na "danobrawnowych" rewelacjach.
Film: "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" (USA, reż. David Fincher). Na kinematografii znam się jak świnia na astronomii, ale nawet na moje ignoranckie spojrzenie ten rok nie obfitował w filmy nieprzeciętne. Jeśli coś się wyróżniało, to właśnie w/w dzieło. No, chyba że ktoś lubi lanie po mordach, strzelanie do wszystkiego co się rusza i humor na poziomie późnego gimnazjum. Wtedy jest w czym wybierać.
Serial:
- polski: "Ojciec Mateusz". Ksiądz rozwiązujący zagadki kryminalne - hahaha, pomysł na scenariusz chyba wpadł do głowy komuś na ciężkim kacu. I jeszcze w roli księdza-detektywa najseksowniejszy polski aktor (zdaniem kobiet, nie moim naturalnie). Nie, to nie miało prawa się udać. A jednak udało się - i to znakomicie! Plus świetna muzyka, w tle niesamowicie klimatyczny Sandomierz, a w roli organisty sobowtór Ringo Langly'ego z Samotnych Strzelców (pamięta ktoś jeszcze ten spin-off "Archiwum X"?)
- zagraniczny: "House, M.D." - Hugh Laurie superstar. Końcówka piątego sezonu i początek szóstego to najlepsze serialowe epizody jakie widziałem od czasu legendarnej drugiej serii Twin Peaks. Z moich ust naprawdę trudno już o większy komplement.
Płyta:
- w Polsce: Blade Loki "Torpedo Los" - mówią, że łatwiej jest wejść na szczyt niż się na nim utrzymać. Blade Loki się utrzymały, a w polskich warunkach to już osiągnięcie. Brawo!
- na świecie: Stratovarius "Polaris" - oni weszli na szczyt, potem się na nim utrzymali, a następnie spadli na samo dno. I teraz wrócili, w momencie gdy wielu - włącznie ze mną - postawiło już na nich krzyżyk wielkości Pałacu Kultury i Nauki. Melodie jak za czasów "Infinite", Kotipelto w znakomitej formie, świetne teksty. Jak Feniks z popiołów...
Przebój: Waltari "I Hear Voices". Daj mi, Panie Boże, w wieku 40 lat mieć tyle energii, poczucia humoru i niebanalnych pomysłów. Nawet jeśli nie są już, jak 10 lat temu, najbardziej zwariowaną kapelą świata, to nadal cała konkurencja może im co najwyżej stroić gitary i biegać do sklepu po piwo.
Kabaret: A-bzik (mam nadzieję, że dobrze napisałem). Uzasadnienia nie będzie - gdy ktoś wybierze się na ich występ, nie zapomni go do końca życia. Dla porównania powiem tylko, że popisy promowanych przez telewizje kabaretowych (pożal się Boże) "gwiazd" pozostają mi po występie w pamięci na około 40-50 sekund.
Powrót: Hannu Manninen. Jedyny idol, jakiego kiedykolwiek miałem. Facet, który sprawił, że w ogóle odważyłem się przypiąć do stóp dwa podłużne kawałki tworzywa, szerzej znane jako narty. Już straciłem nadzieję, że zmieni decyzję; byłem pewny, że poświęci się - tak jak zapowiadał - karierze pilota, stając się w ten sposób poważnym kandydatem do tytułu "człowieka roku 2010". A jednak wrócił, i już w drugim starcie po rocznej przerwie, wygrał zawody Pucharu Świata. Jeśli w lutym w Vancouver zdobędzie upragniony złoty medal olimpijski (jedyne trofeum jakiego mu brakuje), z radości zrobię coś głupiego (propozycje proszę nadsyłać na moją skrzynkę mailową).
Dziennikarz: Mariusz Szczygieł. Ten rok zaowocował szeregiem prestiżowych nagród za "Gottland", a znakomitym pomysłem było wydanie na 20-lecie "wolnej Polski" zbioru reportaży najlepszych polskich autorów. Może w zamian za wyróżnienie dostanę egzemplarz tej książki za darmo...? (jakby co, red. Szczygieł może pisać na tego maila, który jest w "stopce")
Osobowość telewizyjna: Marcin Prokop. Skarb narodowy. O Garym Oldmanie mówiono, że mógłby zagrać nawet zupę pomidorową. Marcin Prokop, ze swoją osobowością i luzem scenicznym sprawiłby, że ta zupa zagrałaby na perkusji, zaśpiewała i zatańczyła. A potem sprzedałby nam ją po 100 zł od łyżeczki.
Tajemnica: do dziś niewyjaśnione przyczyny czerwcowej katastrofy lotu Air France z Rio do Paryża. Poszukiwacze trójkątów bermudzkich mają znowu swoje 5 minut.
Blog: mój rzecz jasna ;> Żartuję oczywiście. I wyróżniam "Powrót na B-TIK" (http://malavida.blog.onet.pl/) Najbardziej niezwykłe miejsce, jakie w tym roku miałem przyjemność odwiedzić :)
Cud: zakończenie emisji "Guiding Light" - najdłużej emitowanego serialu w historii mediów. Tak, wiem, myślicie teraz o "Modzie na Sukces". Jednak w porównaniu do "Guiding..." przygody rodziny Forresterów goszczą na naszych ekranach od ubiegłego tygodnia.
Odkrycie: Marcin Marczewski alias "Patenciarz". Artysta, jakiego w tym kraju nie było od czasów średniowiecznych. Facet ma więcej pomysłów niż mieszczą archiwa Urzędu Patentowego Stanów Zjednoczonych. Powinien jednogłośnie wygrać drugą edycję "Mam Talent". Telewidzowie woleli jednak braci-kastratów, sentymentalnego akordeonistę i Filipińczyka odwołującego się do najniższych emocji...
Cytat: "Blogi internetowe są wielkim zagrożeniem dla demokracji" (Barrack Obama). Teraz ręka do góry, kto kibicował mu w wyborach i kto cieszył się, że ten pajac został prezydentem światowego mocarstwa.
Farsa: szopka z "globalnym ociepleniem". Szkoda słów i miejsca na blogu. Wstyd był słuchać wszystkich, którzy pseudonaukowo próbują obronić tą "teorię".
Skandal: przyznanie Pokojowej Nagrody Nobla prezydentowi państwa, które jest wydatnie zaangażowane w co najmniej trzy wielkie konflikty zbrojne na świecie.
Kompromitacja: wszelkie listy otwarte i inne żałosne formy obrony znanego reżysera Romana P., aresztowanego w Szwajcarii za gwałt na amerykańskiej nastolatce przed laty.
Wydarzenia:
- w Polsce:
1) pierwszy weekend lipca w Gdyni: zorganizowany z ogromnym rozmachem Heineken Open'er Festival (genialny koncert Faith No More!!!), zlot żaglowców Tall Ships' Races, 2 miliony ludzi w Trójmieście, noclegi nieosiągalne od lutego, przepełnione SKM-ki - dla takich chwil warto żyć ;)
2) puma, która przez długie miesiące terroryzowała pół Polski. Kryła się w niedostępnych zakątkach leśnych niczym partyzanci, przemierzała nasz piękny kraj z szybkością pociągu TGV i rozmnażała się obficiej niż przysłowiowe króliki. Cóż, każdy kraj ma takie ogórki, na jakie zasłużył.
- na świecie:
1) "świńska" grypa - kiedyś epidemie nazywały się jakoś ładniej: hiszpanka, choroba legionistów. Teraz mamy grypę świńską, ptasią, kozią... Świat schodzi na... tego, no... psy. Tak, psiej zarazy jeszcze nie było. Chyba, żeby liczyć wszawicę.
2) śmierć Michaela Jacksona i wszelkie wydarzenia, które wystąpiły później. Elvis żyje, Hitler prowadzi gospodarstwo rolne w Argentynie, a księżna Diana ukrywa się w bliżej nieokreślonym miejscu, zatem: fani "króla popu" - głowa do góry. Umrzeć to mógł McCartney, Jacko jedynie jest na okresowym przeglądzie. Po uzupełnieniu poziomu oleju i standardowym face-liftingu wróci do nas jak nowo narodzony.
Aforyzm: ... i owoc żywota Twojego je ZUS
Krótki dżouk: Naukowcy skrzyżowali komunistę z afrykańską muchą - powstał Mao Tse-Tse Tung
Kawał: Pewnemu proboszczowi zaczęły ginąć dorodne tuje z plebanijnego ogrodu. Wysłał więc wikarego w nocy na czaty. Rano wikary relacjonuje:
- Proszę księdza dobrodzieja, tuje kradną Meksykanie.
- Jak to, Meksykanie ??!!
- Bo jak się zaczaiłem, to nad ranem usłyszałem szelest i potem ktoś zapytał: "Konczita?", a odpowiedział mu głos: "nie, jeszcze te kilka"...
Opis GG: "przeminęła z psem"
Pożegnania:
- w Polsce: Anna Radziwiłł, Franciszek Starowieyski, Zbigniew Religa, Marek Walczewski, Andrzej Samson, Kamila Skolimowska, Andrzej Jagiełła, Leszek Kołakowski, Barbara Skarga, Marek Edelman, Maciej Rybiński
- na świecie: Miika Tenkula, John Updike, Maurice Jarre, Ralf Dahrendorf, Farrah Fawcett, Michael Jackson, Norman Borlaug, Patrick Swayze, Claude Levi-Strauss, Yves Rocher

29. grudnia 2009, 20:25 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 27 grudnia 2009

krucjata

Na okoliczność niedzieli Świętej Rodziny biskupi polscy wystosowali do wiernych list pasterski, odczytany dziś z namaszczeniem we wszystkich kościołach. Pomijając tradycyjne okrągłe zdania, a także fakt, że postulaty Episkopatu oderwane były od rzeczywistości jak rzadko kiedy, powróciła w liście głośna ostatnio sprawa usuwania krzyży ze szkół i instytucji publicznych.

Właśnie, czy szkoła jest instytucją publiczną? Wygląda na to, że tak i w tym punkcie zaczyna się i kończy cała sprawa. Tymczasem problem ten podzielił społeczeństwo na trzy zasadnicze grupy: 1) tych, co uważają, że krzyże należy zdjąć, 2) tych, co uważają, że krzyże należy zostawić i 3) tych, co uważają, że o taką bzdurę nie warto toczyć debaty publicznej. I jak to zwykle bywa w d***kracji, żadna z tych grup nie ma racji. Ponieważ w argumentach formułowanych przez niemal wszystkich uczestników sporu przewija się magiczne stwierdzenie "państwo powinno...". A konkretnie: 1) państwo powinno krzyże w szkołach zdjąć, 2) państwo powinno te krzyże zostawić, 3) państwo powinno się zająć poważniejszymi sprawami. Podobnie było zresztą choćby przy okazji "świńskiej" grypy - obywateli podzieliła przede wszystkim kwestia czy PAŃSTWO POWINNO kupić szczepionki/maseczki/lekarstwa dla społeczeństwa, czy nie. I tak jest niemal w każdej sprawie. Państwo powinno... Gros ludzi chciałoby, aby państwo zajęło się każdym elementem ich życia, od ubezpieczeń emerytalnych, przez znalezienie pracy, aż po podcieranie dupy.

W normalnym kraju z tymi krzyżami w szkołach byłoby tak: Szkolnictwo byłoby sprywatyzowane, i o tym, czy w danej szkole wiszą krzyże, czy sierpy i młoty, czy portrety Sandora La Veya, decydowałby dyrektor/właściciel danej szkoły. A w jaki sposób podejmie taką decyzję (rzuci monetą, odwoła się do własnego sumienia, zrobi referendum wśród rodziców i/lub uczniów) to jego sprawa. I już! Problem rozwiązany. Ponieważ w kraju, gdzie szkolnictwo jest sprywatyzowane, to rodzice podejmują decyzję do jakiej szkoły wysłać dziecko, więc teraz piłeczka byłaby po ich stronie. Jeśli jest im wszystko jedno, co w danej szkole wisi na ścianie, przy zapisie dziecka do szkoły będą się kierować innymi kryteriami (poziom nauczania, wyposażenie itd.). Jeśli mają określony światopogląd - wybiorą szkołę, która do tego światopoglądu będzie pasować. Z drugiej strony byłoby podobnie: powstawałyby szkoły zdefiniowane poglądowo i całkowicie neutralne. A nad wszystkim czuwałaby niewidzialna ręka rynku. Dyrektorzy obserwowaliby w jaki sposób (jeśli w ogóle) obecność jakiegoś symbolu na ścianie wpływa na popularność danej szkoły i - ponieważ prowadzona działalność byłaby dla nich źródłem zysku - reagowaliby w odpowiedni sposób. Zatem, jeśli taki właściciel szkoły zauważyłby, że brak danego symbolu w klasie powoduje, że do szkoły zapisuje się niewielu uczniów, musiałby rozważyć: A) czy sumienie pozwala mu ten pożądany symbol powiesić (albo zdjąć, jeśli już wisi i jest źródłem tej bessy) w celu zwiększenia popularności. B) Jeśli nie, to czy stać go na to, żeby dokładać do interesu i prowadzić szkołę nadal w zgodzie z własnym światopoglądem. C) Jeśli również nie, wtedy pozostaje mu sprzedać szkołę i zająć się inną działalnością, na przykład sprzedażą waty cukrowej. Aha, jeśli ktoś nie zauważył: w tym modelu nie ma miejsca dla państwa. I bardzo dobrze.

Niestety, ani Polskę, ani tym bardziej państwa "zachodnie" trudno nazwać normalnymi krajami, więc prosty problem rozdmuchano do granic niemalże wojny religijnej. Hierarchowie kościelni biją na alarm: że to zamach na chrześcijaństwo, że zaczynają się prześladowania katolików jak za czasów najczarniejszych totalitaryzmów. Może ja żyję w innym świecie, ale jakoś nie zauważyłem, żeby zabraniano nam chodzić do kościoła, żeby szykanowano księży, żeby pałowano wiernych podczas mszy, żeby do nich strzelano i nawet krzyżowano ich, jak to się dzieje w niektórych państwach afrykańskich i azjatyckich. Wręcz przeciwnie: każde duże święto kościelne jest dniem wolnym od pracy, dostojnik katolicki wygłasza w tym dniu orędzie w państwowej telewizji i to w najlepszym czasie antenowym. Co niedzielę w tej samej telewizji jest transmisja mszy świętej, a przy ważnym wydarzeniu (vide pielgrzymka papieża) zmienia się całą ramówkę. Prasa katolicka rozchodzi się znakomicie, nawet komercyjne stacje telewizyjne mają swoje religijne kanały. W szkołach naucza się religii i nawet oceny z niej wlicza się do średniej końcoworocznej. Gdy latem pielgrzymki promieniście schodzą się do Częstochowy, państwowa policja pomaga im na trasie i wstrzymuje ruch samochodowy. Przywódcy polityczni siedzą w pierwszych ławach podczas najważniejszych uroczystości kościelnych, a kościelni hierarchowie bez przeszkód uczestniczą w obradach Sejmu i ważnych debatach publicznych. Takie przykłady można jeszcze mnożyć. Naprawdę, o wiele bliżej nam do państwa wyznaniowego niż do zamachu na wolność wyznawania religii.

I jeszcze jedno. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że gdy Chrystus mówił: "będą was prześladować z powodu mojego imienia", to chyba jednak miał na myśli o wiele poważniejsze szykany, niż zdejmowanie krzyży ze szkolnych ścian.

27. grudnia 2009, 19:51 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 25 grudnia 2009

Andzia















Lubię to zdjęcie. Myślę, że to jedna z najlepszych fotografii zwierząt, jakie udało mi się wykonać.

Zrobiłem to zdjęcie 1.listopada 2007 roku, w Zaduszki. I zatytułowałem je krótko: "zaduma". Andzia już wtedy była kotem - mówiąc eufemistycznie - w sędziwym wieku.

W grudniu 2009 roku Andzia odeszła...

Miała na pewno 15 lat, a chyba nawet więcej. O dokładne dane musiałbym zapytać Cioci, u której spędziła wspaniałe kocie życie. I jakkolwiek banalnie to zabrzmi - była dla mnie jednym z najpewniejszych elementów tego świata; wiedziałem, że jadąc do Cioci z pewnością zobaczę Andzię. Wciąż wydaje mi się, jakby była od zawsze. Chociaż znałem wiele kotów, Andzię lubiłem chyba najbardziej. Nie była ani zbyt ufna jak niektóre koty, które w ten sposób niejako rezygnują ze swojej najbardziej fascynującej cechy - niezależności od człowieka. Ale też nie była zbyt niedostępna. Owszem, były okresy, gdy nie pozwoliła do siebie podejść. I były też chwile, gdy nie mogła się od nóg "odkleić".

Jest takie stare powiedzenie, że ten kto spróbuje nieść kota za ogon nauczy się czegoś, czego nie nauczy się w żaden inny sposób. Nie potrafię teraz powiedzieć, czego dokładnie nauczyłem się od Andzi, ale wiem na pewno, że będzie mi jej małej kociej egzystencji ogromnie brakowało...

25. grudnia 2009, 22:03 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 24 grudnia 2009

puste nakrycie

Pierwsza gwiazdka, choinka, barszcz, karp, siano pod obrusem, kolędy, prezenty, pasterka... Ale to nie te dni są wyjątkowe, tylko kulturowe znaczenie, którym święta na przestrzeni wieków napompowaliśmy. Ilość zwyczajów i tradycji, jakie wtłoczyliśmy w ten czas w ilości przekraczającej wszelkie normy. Nie twierdzę, że to źle, wręcz przeciwnie. Potrzebujemy takich dni. Problem zaczyna się dopiero wówczas, gdy ta "świąteczność" zaczyna nami rządzić. Nie, nie będzie tu o zakupowym szaleństwie i bezdusznym konsumpcjonizmie odzierającym święta z ich pierwotnego znaczenia. To byłby już truizm do kwadratu. Będzie inaczej.

Sam czasami łapię się na tym, że nie wyobrażam sobie spędzić popołudnia i wieczoru 24. grudnia inaczej niż przez ostatnie dwadzieścia kilka lat. Siła tradycji - powiecie. A tradycja rzecz święta. Rzecz, która sprawia, że miliony ludzi ochoczo realizują jeden wzorzec. I może w tym szczególnym dniu myślimy czasami o tych, którzy kolacji wigilijnej dziś nie zjedzą tak jak wszyscy. Jedni dlatego, że pracują, mają jakieś dyżury, obowiązki. Trudno, przełożą to sobie na późniejszą godzinę, na jutro. Rodzina na nich zaczeka. Inni dlatego, że są samotni, bezdomni. Ale dla nich też się przecież organizuje przeróżne "wigilie dla samotnych". Rzadko jednak zapewne zdarza się nam myśleć dziś o tych, którzy mają rodziny, bliskich, krewnych, dach nad głową, a jednak woleliby, aby takich dni jak ten nie było.

To nie jest tekst o ludziach, którzy po prostu nie lubią świąt Bożego Narodzenia. Bo z nimi nie ma większego problemu. Wyjeżdżają sobie na ten okres w Alpy albo inne Dolomity i szusują tam na nartach i snowboardach. Ten tekst jest o ludziach, którzy tych świąt nie lubią dlatego, że pragną ich jak nikt inny. Albo inaczej - pragną nieodłącznie związanej z tymi świętami bliskości, ciepła, zrozumienia, niezapomnianej atmosfery. Pragną tego, czego być może jeszcze nigdy w życiu nie było im dane w pełni doświadczyć. I teraz, gdy są święta, gdy wszyscy mówią tylko o jednym, gdy ze sklepów, z mediów "świąteczny klimat" wylewa się hektolitrami, odczuwają ten brak, tą pustkę dotkliwiej niż kiedykolwiek. Patrzą na ludzi cieszących się (mniej lub bardziej) świętami, rodziną, bliskością. I gdzieś w głębi serca ogromnie im zazdroszczą. Gdyż sami nie mogą poczuć choćby namiastki ich uczuć. I są przekonani, że nigdy nie dostaną takiej szansy. Takich ludzi jest więcej niż się nam wydaje. Nie bez powodu nazywa się Boże Narodzenie "czasem samobójców".

Tomasz Beksiński był zapewne jedną z takich osób. Od zawsze inny niż wszyscy. Mieszkał w "krypcie" - pokoju z wiecznie zasuniętymi zasłonami, miał dziwne zwyczaje, inne zainteresowania; świat był dla niego albo czarny albo biały, pomiędzy dobrem a złem, miłością a nienawiścią nie było nic. I doskonale był świadomy swojej odmienności. Mówił o sobie: "ludzi bawią zwykle zupełnie inne sytuacje, inne kawały, inne żarty. Coś, co według mnie jest nudne i wcale nieśmieszne". A mimo to poszukiwał. Może nie zrozumienia. Ale kontaktu, punktu stycznego z tym światem. Poszukiwał prawdziwej miłości, dzięki której - jak pewnie miał nadzieję - uda mu się do tego świata zbliżyć. Mimo, że go nienawidził, że ten świat tak bardzo mu nie odpowiadał, że może wiele razy czuł, że trafił tu przez pomyłkę.

Ale to poszukiwanie było drogą krzyżową. Naznaczoną upadkami. Czy z jego winy, bo zbyt wiele oczekiwał, czy z winy tego świata - w tej chwili nieistotne. W każdym razie od pewnego momentu to, co było z początku ostatecznością, stawało się coraz bardziej nieuniknione. I pogodził się z tym nawet jego ojciec, nb. wybitny, światowej sławy artysta. Mówił potem: "Uznałem jego argumenty. On się tu męczył już czterdzieści lat". Jak trudno nam zrozumieć taką postawę. Jak trudno nam zrozumieć takich ludzi jak Tomek Beksiński. Przecież z naszej perspektywy miał "wszystko": dobrą pracę, pieniądze, był inteligentny, oczytany, znany i podziwiany.

I jak trudno nam czasami zrozumieć, że szczęścia, radości nie da się zaprogramować. Że sam fakt zbliżającej się "gwiazdki", że myśl o rodzinnych spotkaniach, choince i karpiu w galarecie nie u każdego wywołuje pozytywne emocje. Prowokacyjnie nazywam to czasami "świątecznym terrorem". I nie chodzi mi o media, o handel, skąd. Bardziej o przyrównywanie wszystkich do jednego wzorca. Hasło "święta" równa się to, to i to. Tak bardzo lubimy podkreślać naszą różnorodność, indywidualność, ale w tym dniu pragniemy robić to, co wszyscy, zachowywać się identycznie jak inni. Kupiłeś już prezenty? Skąd weźmiesz choinkę? Wysyłasz do znajomych kartki czy esemesy? Gdzie spędzasz sylwestra? Sprawy z pozoru "oczywiste". Myślę o tym, że tak trudno nam zaakceptować fakt, iż nie u wszystkich z nas widok w kalendarzu daty "24. grudnia" wywołuje szeroki uśmiech na twarzy. I to nie dlatego, że są zmęczeni przygotowaniami, sprzątaniem, gotowaniem, polowaniem na prezenty i woleliby mieć święty spokój. Bardziej dlatego, że właśnie chcieliby przeżyć ten czas tak jak inni, ale nie potrafią. Może obwiniają sami siebie, może uważają, że coś z nimi jest nie tak...

Puste nakrycie przy stole wigilijnym symbolizuje naszą gotowość do podzielenia się tym co mamy z niespodziewanym gościem, samotnym wędrowcem. A jak często myślimy o ludziach, którzy w tym świecie nie czują się dobrze? Jak często - nie tylko przez okres świąt - mamy dla nich to symboliczne puste nakrycie: nasz czas, nasze zainteresowanie, próbę spojrzenia na świat ich oczyma? Czy uświadamiamy sobie, jak wiele to dla nich znaczy? Ale o wiele łatwiej jest nam powiedzieć im, że są dziwni, nienormalni, że próbują być ekscentryczni, że sobie coś uroili, że się wygłupiają, że na siłę chcą być oryginalni. Tylko dlatego, że nie pasują do wzorca, że nie zachowują się tak jak inni, jak wszyscy, tak jak tego od nich oczekujemy. Że ich nie rozumiemy. Że może się ich boimy.

Tomek Beksiński popełnił samobójstwo 24. grudnia 1999 roku. Dziś mija dokładnie 10 lat. Dzień zapewne wybrał nieprzypadkowo. Symbolika sceny, w której on żegna się ze światem który go nie zaakceptował w dniu, który ten świat uważa za najpiękniejszy w roku, jest porażająca. Jeszcze bardziej doniosłym symbolem jest jego ostatni, dekadencki felieton z cyklu "Opowieści z krypty", który ukazał się drukiem już po śmierci autora. Zdecydowanie jeden z najwybitniejszych tekstów, jakie kiedykolwiek napisano na tej planecie. Tak odchodzą tylko najwięksi z największych...

Zanim przywołacie frazesy o tchórzostwie i ucieczce od problemów, pozwólcie mi jeszcze raz zacytować ojca Tomasza Beksińskiego. Tym bardziej, że jest to myśl, którą zawsze chciałem wypowiedzieć, ale pan Zdzisław (też już zresztą świętej pamięci) ubrał ją w słowa tak genialnie, że pozostaje mi tylko powtórzyć. "Samobójstwo nie jest tchórzostwem ani ucieczką. Przeciwnie. Kiedy człowiekowi świat wydaje się piekłem, samobójstwo to akt odwagi i męstwa". Pomyślmy o tym choćby przez chwilę właśnie w dniu, który dla wielu ludzi wydaje się być przedsionkiem piekła...

24. grudnia 2009, 01:13 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Wszystkie cytaty pochodzą z tekstu "Leży we mnie martwy anioł" Wojciecha Tochmana ("Wściekły pies", Kraków 2007)

poniedziałek, 21 grudnia 2009

zima na Hanobrach

Ironia losu. Kilkanaście lat bezskutecznych prób odwiedzenia Bobrownik w czasie takiej prawdziwej, śnieżnej zimy. Choćby tylko po to, aby zobaczyć ten świat z zupełnie innej perspektywy. A nagle w jednym tylko roku to odwieczne zamierzenie spełnia się aż dwa razy. I za każdym razem wyjeżdżam stamtąd w pośpiechu, nie zdążając w pełni nasycić zmysłów.













































Zamarznięte jezioro. Bezkresne białe pola. Samotne ślady w śniegu na pastwisku. Mróz wciskający się lodowatymi szpilami w każdą część ciała. Pozatykane słomą szczeliny okien w oborze. Ciepło bijące od pieca w piwnicy. Długie noce pod podwójną kołdrą. Las - taki kolorowy i przyjazny latem, a teraz tak ponury i obcy. Szary zmrok zapadający już popołudniu. Wszystko niby tak samo, a takie inne...































Być tam zimą, chociaż tylko przez jeden dzień - bezcenne...

21. grudnia 2009, 20:53 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Więcej fotografii w galerii

niedziela, 6 grudnia 2009

lekcja historii

Mocno eksploatowany w minionym tygodniu był temat zwiększenia polskiego oddziału wojska w Afganistanie. Często odnoszę wrażenie, że zdecydowana większość społeczeństwa zgadza się co do faktu, że naszych żołnierzy należy ze wszelkich frontów, na których walczą, jak najszybciej wycofać. Zgadza się zupełnie bezmyślnie, biorąc pod uwagę tylko jeden aspekt sprawy.

Oczywiście, nie ma wątpliwości co do tego, że każda wojna jest złem najgorszym i należy robić wszystko co możliwe, aby jakichkolwiek konfliktów zbrojnych unikać. Nigdy nie popierałem też interwencji Amerykanów ani w Iraku ani w Afganistanie. A mimo to uważam, że jest jak najbardziej wskazane, aby polscy żołnierze - skoro już się na tym Bliskim Wschodzie Amerykanie tłuką - brali w tym aktywny udział. Dlaczego? Bo chodzi tu o zupełnie inną zasadę.

Prawdopodobieństwo, że jakaś wojna zagrozi Polsce bezpośrednio jest znikome, to prawda. Ale zawsze istnieje jakiś ułamek niepewności. Z powodu tego ułamka każde państwo utrzymuje mniejszą lub większą armię. Tym samym odrzucam "społeczny argument" numer 1 - że lepiej te pieniądze, za które nasi żołnierze pojadą walczyć z brodatymi Arabami, wydać na palące potrzeby służby zdrowia, edukacji czy czegoś jeszcze. Bzdura! Pieniądze powinny znaleźć się na to i na to. I skoro mamy zawodową armię, to obowiązkiem państwa jest dbać o nią najlepiej jak się da. Stąd zresztą bierze się postulat libertarian, aby państwo utrzymywało jedynie policję, armię, drogownictwo i sądownictwo, a reszta w prywatne ręce - gdyby bowiem napadli nas (uchowaj Boże!) Ruscy/Niemcy/Talibowie/Chińczycy itd. (niepotrzebne skreślić) nie pomoże nam perfekcyjnie działająca służba zdrowia ani cudownie wykształceni obywatele. Obroni nas wówczas jedynie sprawna armia. Sprawna - znaczy dobrze przygotowana do walki. I w ten sposób rozprawiam się ze "społecznym argumentem" numer 2 - że nasi żołnierze nie muszą wcale jeździć w rejony konfliktów, przecież mogą ćwiczyć na poligonach. Otóż nie! W sytuacji, gdyby napadł na nas jakikolwiek wróg, zdecydowanie wolałbym, aby Polski bronili żołnierze, który mają już doświadczenie w walce na froncie. A nie żołnierze, którzy porzucali sobie granatem na poligonie w Drawsku, ale prawdziwą wojnę znają jedynie z telewizji i na widok krwi czy urwanej nogi będą wymagali terapii u psychologa. Wiem, że to brzmi brutalnie, ale fanatyczni muzułmanie, ucinający "białym ludziom" głowy bez mrugnięcia okiem, nie mają takich skrupułów. Więc w razie konfliktu, musielibyśmy przeciwstawić im ludzi tak samo twardych, żołnierzy w typie Rambo czy choćby Franza Maurera. Zatem w interesie nas wszystkich jest, aby polscy żołnierze uczestniczyli w jak największej liczbie konfliktów zbrojnych na świecie. Oczywiście najlepiej, jakby tych konfliktów nie było w ogóle, ale nie oszukujmy się - człowiek to jest taka istota, że tłuc się zawsze z kimś musi, więc - niestety - wojen chyba nigdy na tym świecie nie zabraknie. A skoro już są, to niech nasi żołnierze nabierają w nich bezcennego doświadczenia, tym bardziej (i w tym miejscu upada "społeczny argument" numer 3), że nikt ich do tych wyjazdów nie zmusza. Wręcz przeciwnie - często sami "pchają się" na wszelkie zagraniczne misje (z uwagi, rzecz jasna, na spore pieniądze jakie można w ten sposób zarobić).

Okazja, żeby porozmawiać o armii i wojnach jest sprzyjająca, gdyż w tych dniach przypada 70. rocznica wybuchu wojny radziecko-fińskiej. Konflikt ten niesłusznie znajduje się nieco na marginesie historii, mógłby bowiem wiele nauczyć współczesnych decydentów. Rosjanie popełnili wówczas chyba wszystkie błędy, jakie może popełnić dowódca wojskowy. Pomijając już nawet fakt, że w tym kraju nigdy specjalnie nie liczono się z życiem swoich obywateli (więc żołnierzy tym bardziej). Rosja miała nad Finlandią przewagę kolosalną. W sprzęcie, w broni, w liczbie walczących. Rosjanie bez kłopotów mogli zmobilizować tylu żołnierzy, ilu liczyła cała ludność Finlandii. I ta przewaga chyba ich uśpiła (błąd nr 1). Liczono bowiem, że w ciągu kilku dni, niewielkim nakładem sił, uda się opanować małe skandynawskie państwo. Tymczasem Finowie mieli żołnierzy wprawdzie niewielu, ale postarali się, aby znakomicie ich wyposażyć. Poza tym świetnie znali oni własne tereny, gęste lasy, śnieżne pustkowia. Było wśród nich wielu znakomitych, zahartowanych myśliwych, doskonale jeździli na nartach. Rosjanie wprawdzie wysłali kilkakrotnie więcej żołnierzy, ale byli to (błąd nr 2) głównie ludzie sprowadzeni z południa kraju (dowództwo bało się zmobilizować żołnierzy z terenów graniczących z Finlandią, aby nie porozumieli się z wrogiem). Żołnierze ci byli więc zupełnie nieprzyzwyczajeni do zimowych warunków (błąd nr 3), a w dodatku nie byli wyposażeni (błąd nr 4) w ciepłą odzież i namioty (to wszystko, czym dysponowali Finowie), gdyż generałowie obawiali się, że zamiast atakować, zakopią się w ciepłych ubraniach w śniegu i przeczekają szturm.

Zatem skończyło się to tak, jak można było przewidywać. Znakomicie przygotowani do wojny Finowie urządzili Rosjanom prawdziwą "jesień średniowiecza". Walczyli niczym partyzantka. Gdy Rosjanie zamarzali z zimna, ciepło ubrani Finowie jak duchy przemykali na nartach, skutecznie zmniejszając rosyjskie oddziały. Między drzewami mieli świetnie porozstawianą sieć snajperów. Znali tereny walk jak własną kieszeń. Gdy któryś z Rosjan szedł w grupie jako ostatni... to już nie szedł. Potem Finowie zablokowali przesmyk karelski tzw. linią Mannerheima - ciągiem tak niesamowitych umocnień, że mysz nie miała szans się prześlizgnąć. Przy tym, co tam się działo, bitwa pod Termopilami to tzw. małe piwo. Walki o przesmyk karelski to dla Finów narodowa legenda, coś jak dla nas Westerplatte tylko 10 razy bardziej. Bohaterstwo obrońców Karelii jest w fińskiej kulturze obecne na każdym kroku (zespoły metalowe nagrywają na ten temat płyty!). Nadeszła ciężka zima, a Rosjanie nie posuwali się ani o krok. Perefekcyjnie dowodzone przez marszałka Mannerheima fińskie oddziały, w przeciwieństwie do wroga, w ogóle nie odczuwały trudności zimy. Doszło do tego, że Rosjanie ustawili na tyłach walk snajperów, aby ci strzelali do uciekających z frontu własnych żołnierzy. Stalin zaczął przerzucać w rejon Karelii wojska z innych frontów II wojny światowej, ale bohaterscy Finowie wytrzymali do wiosny, walcząc z kilkudziesięciokrotnie większymi siłami nieprzyjaciela. Ostatecznie podpisali bardzo korzystny dla siebie pokój. Rosjanie stracili w tej wojnie według niektórych źródeł nawet do miliona żołnierzy, Finowie - kilkadziesiąt tysięcy.

Przywołuję ten fragment historii nie bez powodu. Wybitny filozof George Santayana powiedział kiedyś, że (cytuję z pamięci) ci, którzy nie wyciągają wniosków z historii, są skazani na jej powtarzanie. Dziś chodzi mi o to, aby wyciągnąć wnioski z błędów rosyjskich dowódców z okresu wojny radziecko-fińskiej. Nie możemy idealistycznie zakładać, że żadna wojna nam nie zagraża (chociaż róbmy wszystko, aby tak było). A nie trzeba wielkiej wiedzy fachowej, aby przewidzieć, że w razie zbrojnego konfliktu lepszym gwarantem powodzenia będą żołnierze z doświadczeniem na prawdziwej wojnie niż ci, którzy ćwiczyli tylko na poligonie. Właśnie DLATEGO nasze wojska powinny pozostać w Afganistanie!

6. grudnia 2009, 21:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 28 listopada 2009

raport nr XIII.33

Świt. Na polach opadają mgły. Promienie słoneczne przebijają się przez leśne gęstwiny. Pomiędzy domami z betonu nie widać jesieni. McŚwiat zawsze wygląda tak samo. Chociaż zdarzają się niespodzianki. Na przykład ciepły wiatr na twarzy o tej porze roku. I wolne miejsce w szkolnym pekaesie. Zupełnie jakby czekało... Ciekawe. Epidemia, strajk, dzień patrona szkoły? Poranne dojazdy na trasie suburbia - duże miasto muszą interesująco wyglądać z lotu ptaka. Mrówki promieniście sunące w kierunku punktu centralnego. Szkoda, że ptaki nie polują na mrówki...

Południe. Duże miasto rozrosło się do granic wytrzymałości. Teraz napawa się swoją wielkością, popadając w stany bliskie egzaltacji. Przerwa to dobra okazja, aby przemierzyć jego wnętrzności w kilku płaszczyznach. Zawsze to lepsze niż standardowa transmutacja schodów w czytelnię - od kilku tygodni taka sztuczka to bułka z masłem. Dzisiaj akurat bułka z serem, ale lepiej niech zostanie na później. Dzień długi. Proces decyzyjny zakończony. Wpadam do strumienia płynącego na północny-zachód. Deprywacja sensoryczna dotyczy tylko zmysłu słuchu. W zupełności wystarcza. Nie poznam fascynujących nowin ze świata służby zdrowia, nie dowiem się o czym pisze ostatnio kolorowa prasa. Funkcjonowanie w takiej postaci może stać się dotknięciem mizantropicznego absolutu. Trzeba się jednak bardzo postarać. Mijać rozgorączkowany własną egzystencją tłum z wypisanym na twarzy buntowniczym hasłem: "To ja zabiłem Laurę Palmer!". Podobno mamy takie nietolerancyjne społeczeństwo, a tu jedyną stymulację stanowi pisk hamulców pojazdu komunikacji miejskiej. Jakiś kretyn próbuje skręcić w lewo na zakazie skrętu w lewo. Nie próbuj nigdy iść pod prąd. W kałuży tonie wydruk z bankomatu. "Kwota wypłacona: 500,00. Saldo: 0,00". I logo Bardzo-Znanego-Banku, który reklamuje Bardzo-Znany-Aktor. Ponura metafora współczesnej rzeczywistości. Roses in the junkyard.

Moim idolem jest Sokrates. Jestem tego pewny. Dojrzewa we mnie żądza, aby chodzić po ulicach tak jak on i zadawać ludziom pytania, udowadniając im w ten sposób ich własną niewiedzę. Wprawdzie w końcu go za to otruli. Co mnie nawet specjalnie nie dziwi. Ale teraz żyjemy w innych czasach. Na wszelki wypadek od dziś zaczynam jednak podejrzliwie obserwować żywność niewiadomego pochodzenia. To chyba Glenn Tinder powiedział, że każdy, kto da ludziom złudzenie, że myślą, będzie przez nich kochany, a każdy, kto faktycznie zmusi ich do myślenia, zostanie znienawidzony. OK, z napojami też muszę zacząć uważać.

Popołudnie. Dobrze jest znaleźć w organizmie potwora miejsce, które jest poza mainstreamem szaleństwa i obłędu. Szklane szyby, szklany sufit. Mogę ich dotknąć, a oni mnie nie. Mogę pogrążać się we własnych synestezjach. Mogę zmiażdżyć cię pytaniami, które - gdybym tylko miał odwagę je wymówić - przygniotłyby cię do ziemi. Na zawsze. Na razie możesz spać spokojnie. Beztrosko. Ale jesteś w niebezpieczeństwie. To już jednak twój problem. Szkoda tylko, że sobie tego nie uświadamiasz... Może po prostu nie masz odwagi stanąć do walki. A wydawało mi się, że tam z góry wszystko lepiej widać. Cóż, blask bywa oślepiający. I zdradliwy. Mijam cię. Twoje zamknięte oczy nie robią na mnie wrażenia. Mam tylko nadzieję, że się nie potkniesz.

Wieczór. Kierunek: południowy-wschód. Miasto lśni tysiącami jasnych kwadracików. Oknami mrówkowców. Na każde z nich składa się od jednego do czterech mniejszych lśniących czworokątów. Lśniących dla uczczenia królowej bylejakości. Na większą chwałę szarości. W służbie Wielkiego Brata Banału. Ciężar całego tego świata nie byłby w stanie przeważyć choćby grama wieczności, choćby jednego atomu karmy, przeznaczenia. Taka nocna wędrówka przez Duże Miasto przypomina kajakowy spływ rzeką Styks. Jeśli myślisz, że jesteś po stronie żywych, jesteś w błędzie. Tobie podoba się tam, gdzie jesteś. Ja lubię płynąć tym strumieniem. Niebo jest czarne, woda jest czarna. Ale to ja mam lampę!

Starożytni Nefilimowie wykradli bogom wiedzę i przekazali ją ludziom. Bogowie zemścili się. Duchy Nefilim nie mogły odejść za zasłonę cieni, do krainy umarłych, tak jak ludzkie. Jako bezcielesne demony pozostały na tym świecie, nękając człowieka, zazdroszcząc mu korzyści z posiadania ciała. Współcześni Nefilimowie wykradli bogom muzykę. I przekazali ją nielicznym z nas, niczym owoc z Drzewa Doskonałości. Zemsta bogów tym razem uderzyła w ludzi. Każdemu, kto usłyszał zakazane dźwięki, nie będzie dane zaznać spełnienia. Będzie skazany na wieczną wędrówkę, miotając się w poszukiwaniu autentycznej rozkoszy, jedynego prawdziwego Elizjum. Oderwany od rzeczywistości, uciekający od tego, co pospolite, w pogoni za perfekcją, utknie na anankastycznym biegunie, doświadczając jedynie wrażeń podobnych seksomni i katalepsji. Gdy otworzy oczy, dym się rozwieje, czar pryśnie. Pozostanie aksjologicznie bezwartościowe pytanie, czy to wszystko działo się naprawdę. Cel zamieni się w pustkę, orgazm stanie się fantomem, olśnienie - iluzją kontroli...

U wrót milczącej pamięci, ów skazany na potępienie w ogóle zwątpi w istnienie Elizjum.

Na wieczność...

28. listopada 2009, 20:00 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 26 listopada 2009

"Paranormal Activity" (recenzja)

Znowu to zrobiłem. A już tyle razy sobie obiecywałem, że to był ostatni raz. I za każdym razem jest tak samo. Nerwowy uśmiech, napięcie mięśni, walka z własnym instynktem samozachowawczym, by nie odwrócić wzroku w kluczowej scenie. Bo o ile krwawe horrory spod znaku "Piły" czy innej "Masakry..." mnie śmieszą, to w przypadku horrorów, nazwijmy je "klimatycznych", jest dokładnie odwrotnie. Tam, gdzie straszy się atmosferą i tajemniczym klimatem niedopowiedzenia, a nie groteskowym stworem wyrywającym ludziom wnętrzności, tam moja wybujała wyobraźnia funduje mi "niezapomniane" minuty seansu. Dobrze, że w sali kinowej nie wolno palić, bo w trakcie takich filmów z pewnością bym rozpoczął ten zgubny nałóg.

Tym razem jednak okazja była wyjątkowa. "Paranormal Activity", choć w USA zadebiutował już w 2007 roku, u nas pojawił się dopiero teraz. Reklamowany jako film "o którym wszyscy mówią", zrealizowany za śmieszne pieniądze, a zarobił ciężkie miliony dolarów, w przeciwieństwie do wielu superprodukcji miał podobno "naprawdę przerazić", a tak w ogóle to do kin trafił pod presją internautów. Kto jak kto, ale internauci znają się na rzeczy, więc nie wypadało przegapić. Pierwszy tydzień projekcji w opolskim multikinie, godziny przedpołudniowe (tańszy bilet!), ale mimo to 8 osób na sali to nie jest frekwencja powalająca. A w sali obok wycieczki szkolne szturmują "Opowieść Wigilijną"...

Powiem to już na początku: "Paranormal Activity" jest straszniejszy, bardziej przerażający niż "REC." Będę się często odwoływać do tego hiszpańskiego dzieła, gdyż "REC." zawiesił - myślę, że nie tylko moim zdaniem - bardzo wysoko poprzeczkę dla horrorów "kręconych" amatorską kamerą. To już jest chyba nowy, osobny nurt w kinematografii (zapoczątkowany oczywiście niesamowitym sukcesem "Blair Witch...") i ciekawe jak długo jeszcze potrwa, zanim ta formuła się wyczerpie.

"Paranormal..." jeszcze się obronił. I to całkiem nieźle. Jest straszniejszy niż "REC." po pierwsze dlatego, że pokazuje wrogość najbezpieczniejszego dotąd miejsca dla człowieka - własnego domu (skrót fabuły: młode małżeństwo słyszy podejrzane hałasy w domu, więc instalują w sypialni kamerę, która przez noc rejestruje to, co dzieje się, gdy śpią). To już nie jest obcy las, nawiedzona kamienica, czy opuszczone kazamaty. To własny dom, własna sypialnia. Poza tym w "REC." tak naprawdę bałem się (ale za to jak!) tylko w końcowej sekwencji filmu, gdy para bohaterów znajduje się sama na strychu zamieszkanym przez "dziewczynkę" z Medeiros. Wcześniej przez cały czas w akcji przewijało się mnóstwo ludzi - strażacy, policjanci, mieszkańcy kamienicy. A obecność wielu osób podświadomie, w pewien sposób jednak redukuje lęk. W "Paranormal..." para bohaterów od początku do końca jest sama (poza nimi w filmie występuje jeszcze tylko przyjaciółka Katie i pan medium, ale oni w sumie pojawiają się na ekranie zaledwie przez kilka minut).

I jeszcze jedna istotna uwaga. O ile "REC." należy do tych uwielbianych przeze mnie "klimatycznych" horrorów, gdzie nie leją się hektolitry krwi i nie biegają wymyślne monstra, to jednak pojawiały się tam i drastyczne sceny i ludzie pozamieniani w zombie-wampiry (o "dziewczynce" nie wspominam, bo to była scena z gatunku tych, których się nie zapomina do końca życia). W tym sensie "Paranormal..." jest jeszcze mniej efekciarski. Właściwie nie ma tu nic, z czego słyną horrory. Żadnej krwi, zero potworów, tortur. Za to gra klimatem jest sprowadzona wręcz do perfekcji. Straszą odgłosy, dźwięki, błyski światła, cienie, kroki, straszy niesamowita atmosfera, ale przede wszystkim straszy nas własna wyobraźnia. Napięcie rośnie do granic wytrzymałości. Szczerze mówiąc przy którejś kolejnej scenie, gdy bohaterowie kładą się do łóżka, zostawiając włączoną kamerę, miałem dość tego filmu; chciałem by ktoś przewinął do przodu, chciałem wyjść z sali, odwrócić głowę. Wiadomo było, że coś się wtedy wydarzy NA PEWNO, nie wiadomo było tylko co. Ale to wcale nie poprawiało sytuacji. Bo wyobraźnia pracowała. I to jak! Zawsze identyczny widok i to cholerne oczekiwanie - co tym razem. A w głowie: setki przerażających scenariuszy...

I też więcej niż w "REC." było scen, w których coś działo się poza planem. Kamera została na stojaku, a bohaterowie znajdowali się w innym pomieszczeniu. Tam dopiero wyobraźnia pracowała! Koronnym przykładem jest ta obłędna scena finałowa. Słynny widok na sypialnię, sekundy lecą, czekasz obgryzając paznokcie i nic się nie dzieje. Ale wiesz, że tak się nie może skończyć, że na pewno się coś wydarzy (i masz rację!). Ciśnienie skoczyło mi wtedy chyba do dwustu; wiem, że niektórzy mogą nerwowo nie wytrzymać tych ostatnich minut.

Oczywiście, można zarzucać takim filmom jak ten, brak logiki, wtórność, powtarzalność niektórych pomysłów, czasami wręcz zwykły banał i żadnej refleksji. Chociaż niektórzy będą się doszukiwać psychologicznej głębi w przeżyciach bohaterów, których bezradność w tej sytuacji powoli doprowadza do załamania i rozpaczy, wręcz szaleństwa. Ale chyba nie o to w tym chodzi. Jeśli zgodzimy się, że horror ma przede wszystkim spowodować to, że widz będzie chodził po ścianach ze strachu, to ten film jest w tym zakresie arcydziełem. I nie tylko dlatego - co będę usilnie podkreślać - że pokazuje, iż można straszyć bez potworów z piłą mechaniczną i bryzgającej krwi.

Tak jak już wspomniałem, "Paranormal Activity" jest moim zdaniem bardziej przerażający niż "REC.". A czy jest lepszy? Mimo, że filmy są podobne, właściwie trudno je porównywać. "REC." był genialny, narobił mnóstwo zamieszania, wywindował horror na bardzo wysoki poziom. "Paranormal..." idzie tą samą drogą, straszy jak diabli, ale takim wydarzeniem jak dzieło Hiszpanów z pewnością nie będzie. Osobiście powiem tylko tyle, że o ile "REC." czy choćby "Blair Witch..." bez problemu mogę obejrzeć sobie kolejny raz, i drugi, i trzeci, tak "Paranormal..." nie bardzo. Ten film ma tak nienormalną, dziwną, schizofreniczną wręcz atmosferę, że - nawet wiedząc już co się w kolejnych scenach dzieje - nie mam ochoty zobaczyć go znowu... I w tym jedynym przypadku to jest jednak komplement dla dzieła.

Zobaczcie ten film - naprawdę warto.

Paranormal Activity
USA, 2007
reż. Oren Peli
wyk. Katie Featherstone, Micah Sloat
ocena: 8/10

26. listopada 2009, 23:30 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 20 listopada 2009

advocatus diaboli

Serią tekstów, w których bronię kontrowersyjnych grup chyba wkrótce zapracuję sobie na taką ksywkę. Pisałem już w obronie motocyklistów, dziś będzie o palaczach papierosów, a w bliżej nieokreślonej przyszłości opowiem się za legalizacją narkotyków. No, a potem to już zostaną tylko sataniści, pedofile, redaktorzy Pudelka i fani TurboDymoMena.

I koniecznie muszę dodać, że z żadną z tych grup, których praw bronię, nie jestem w żaden sposób związany. Na motorze nie jeżdżę, papierosa nie zapaliłem w życiu ani jednego (sic!) i to się nigdy nie zmieni. A mój jedyny kontakt z narkotykami nastąpi tylko w przypadku, gdybym pewnego dnia zechciał opuścić ten świat fundując sobie spektakularny złoty strzał.

A o palaczach będzie dziś nie bez powodu. Wczoraj obchodziliśmy (ja nie!) Światowy Dzień Rzucania Palenia. Jeden z ostatnich zapewne. Palantom z Unii Europejskiej nie wystarczają bowiem już wszelkie dotychczasowe szykany wobec palaczy. Więc przygotowują prawo, które zakaże całkowicie uprawy tytoniu i handlu nim! Delegalizacja papierosów ma nastąpić do 2025 roku. Cóż, w siedemnastowiecznej Rosji za zażywanie tabaki obcinano nos, a palaczy karano rozcięciem wargi. A podobno historia kołem się toczy...

Tylko w Polsce jest ok. 9 milionów palaczy papierosów, co oznacza że stanowią oni największą mniejszość społeczną, daleko w tyle zostawiając prawosławnych, Żydów, homoseksualistów, Ślązaków, Niemców, Kaszubów, a nawet leworęcznych. Różnica polega na tym, że w/w mniejszościom jeśli się nawet nie pomaga, to przynajmniej nie utrudnia się życia. A wobec palaczy trwa w najlepsze swoista kampania nienawiści (modne słowo). Albo ładniej: funkcjonuje coś w rodzaju poprawności tytoniowej, wg której palenie jest passe. Niezależnie jak to nazwiemy, przejawy widać wszędzie. Monstrualne ostrzeżenia o szkodliwości palenia na paczkach już niedługo odejdą do przeszłości. Nowe rozporządzenie przewiduje, że paczki papierosów będą wyglądały niczym opakowania wyrobu czekoladopodobnego. Że niby szary, odpychający "dizajn" pudełka, z ledwo widocznym napisem, zniechęci do zakupu. Oczywiście żadnej reklamy wyrobów tytoniowych, papierosy już wkrótce będą sprzedawane spod lady (zakaz ekspozycji), a firmy nie będą zobowiązane do utworzenia w jej obrębie palarni. Już teraz palacze mogą bezpiecznie zapalić właściwie tylko we własnym domu. Przystanki, puby, restauracje, nawet WŁASNE balkony - wszystko to restricted area. Wagony dla palących to w naszym PKP nierzadko fikcja, palarnie na lotniskach to marzenie ściętej głowy (na świecie to - jeszcze - standard). A nie tak dawno jakiś idiota zgłosił projekt ustawy o zakazie palenia we WŁASNYM samochodzie. I to wszystko tylko nasze krajowe przebłyski inteligencji; jeśli wmiesza się (a wmiesza się) w to Unia, to wkrótce spotkania "na papieroska" będą przypominać znane z czasów okupacji tajne komplety.

Z tym wszystkim wiąże się naturalnie kreowany powszechnie wizerunek palacza jako społecznego wyrzutka, który sam doprowadził się do swojego żałosnego losu, więc należy go wypchnąć jak najdalej z przestrzeni publicznej. Zwróćcie choćby uwagę, jak ludzie traktują chorych na raka płuc. Do walki z innymi nowotworami powołuje się potężne kampanie społeczne, spoty reklamowe, wpina się kolorowe wstążeczki w różne elementy garderoby. Tylko nad rakiem płuc wisi jakaś dziwna aura. I ogólna milcząca zgoda, że ci chorzy sami są sobie winni - palili nałogowo, to teraz mają za swoje, inne raki są przez człowieka niezawinione, a palacze sami się o swój los prosili, wiedzieli na co się decydują. Wiecie, że np. w Anglii kilka lat temu władze ogłosiły, że palacze będą usuwani z list oczekujących na zabiegi chirurgiczne? "Bo za pieniądze, które trzeba wydać na czterech palaczy, można by zoperować pięciu niepalących" (to już pachnie wręcz jakąś eugeniką, a napewno podpada pod prawa człowieka).

I takie rozumowanie miałoby jakiekolwiek podstawy, gdyby uzależnienie od papierosów miało charakter uzależnienia czysto psychologicznego (jak np. uzależnienie od hazardu). Ale w rzeczywistości jest zupełnie inaczej, o czym tytoniowo poprawni troglodyci nie mają bladego pojęcia. Zatem specjalnie dla nich krótkie wyjaśnienie. Otóż tym, co najbardziej uzależnia od palenia papierosów nie jest ani smak czy zapach tytoniu, ani specyficzna atmosfera palenia (chociaż to wszystko też), ani nawet demonizowana powszechnie nikotyna, ale kilka innych związków, które zawiera papieros, a które rozregulowują tzw. układ nagradzania i motywacji, który znajduje się w mózgu (konkretnie w śródmózgowiu). W normalnych warunkach układ ten mobilizuje nas do osiągnięcia czegoś, zaspokojenia jakiejś potrzeby, po czym "nagradza" nas (za pomocą przyjemnych uczuć, ukojenia) i "wyłącza się" aż do momentu kolejnej potrzeby. Tymczasem związki o których piszę hamują w organizmie rozkład dopaminy (to taki bardzo ważny dla mózgu związek chemiczny), która zawiaduje układem nagradzania i motywacji. Jeśli dopaminy jest za dużo, układ ten nie wyłącza się, cały czas jest stymulowany i domaga się ciągłego zaspokajania, w postaci tej substancji, która przynosiła ukojenie.

To jest właśnie istota uzależnienia fizjologicznego, na które - w przeciwieństwie do uzależnienia psychologicznego - wpływu nie mamy, niezależnie od naszej motywacji i siły woli. Inaczej mówiąc: palacz papierosów jest zakładnikiem, niewolnikiem własnego mózgu, który zmusza go do sięgniecia po kolejnego papierosa. A nie tym, kim chcieliby go widzieć poprawni tytoniowo: że pali, bo mu się tak podoba, zatruwa życie wszystkim dookoła, a rzucić nie chce, bo mu tak wygodnie. Bo to rzucanie jest generalnie niezwykle proste: wystarczy przykleić kolorowy, reklamowany plasterek, łyknąć jakąś tabletkę i już! Otóż nie już, drodzy troglodyci. Nałogowemu palaczowi, który odstawia "fajki", mózg - domagając się zaspokojenia - funduje podobne wrażenia, co narkomanowi na detoksie. Spróbujcie nie korzystać z toalety przez kilkadziesiąt godzin - mniej więcej ten sam level. Dlatego jeśli ktoś decyduje się rzucać, to po pierwsze: bez fachowej pomocy się nie obejdzie. Bo załóżmy, że na własną rękę bierze pigułki, które "sprawiają", że papierosy przestają smakować. I co wtedy? Mózg domaga się swojej substancji, a jak ją wziąć skoro papierosy nie smakują? Obłęd, schizofrenia. Dlatego niektórym "rzucającym" czasami nawet do końca życia podaje się nikotynę w innej formie (np. w tabletkach). Tak, tak, tą straszną nikotynę...

I jeszcze jeden, ostatni już, mit. Przekonanie powszechne wśród troglodytów, że palacze nie wiedzą, że papierosy szkodzą, więc za wszelką cenę TRZEBA ich uświadomić. No to potem mamy: gigantyczne napisy na paczkach ("palenie powoduje... bla bla bla"), groteskowe zdjęcia przeżartych płuc nałogowca i tym podobne ciekawostki. I znowu kulą w płot, kochani. Mnóstwo badań dowodzi, że palacze doskonale wiedzą, czym rzecz grozi. Ale stosują szereg różnych technik (racjonalizacja, wyparcie itd.) wypychających niepożądane treści ze świadomości. Więc jakkolwiek byście palaczy nie straszyli, nawrócicie w ten sposób mało kogo. I zwiększycie jeszcze ich stres, co sprawi, że niemal na pewno będą palić więcej...

Pomijam już w tym tekście szereg innych aspektów sprawy. Przejaw totalitarnych dążeń państwa, które wie lepiej, co jest dobre dla obywatela (a jeśli ktoś chce dobrowolnie zejść z tego świata w męczarniach, jakimi się palaczy straszy? różne są w końcu gusta). I fakt, że po delegalizacji papierosów niemal na pewno powstanie na tym gruncie potężna mafia, która zadba, by żaden potrzebujący na deficyt papierosów nie cierpiał. Zresztą przejawem żałosnej wręcz naiwności jest już przekonanie (coraz powszechniejsze), że wystarczy zakazać sprzedaży papierosów, porządnie przerazić konsekwencjami palenia, ewentualnie poprzyklejać na siłę te kolorowe plasterki i problem rozwiąże się sam.

Jedyne, co chciałem naprawdę zaakcentować, to fakt, że palacz to nie jest ktoś, kto popełnia rozciągnięte w czasie samobójstwo i jest mu z tym fajnie. Uzależnienie od papierosów nie jest nałogiem, tylko chorobą. A chorobę się leczy. Palacz natomiast jest ofiarą i potrzebuje pomocy (oczywiście nie wbrew swojej woli), a nie wykluczania na margines społeczeństwa i pozbawiania kolejnych praw obywatelskich. Bo podobnie jak z innymi chorobami i trudnościami - jedni są silniejsi i poradzą sobie łatwiej, inni nie.

I wiem, co mi teraz chcecie powiedzieć. Że palacze się sami w swoją chorobę wpakowali, bo każdy z nich zapalił pierwszego papierosa mniej lub bardziej dobrowolnie. Tak, zgoda. Ale zapytajcie sami siebie: nie zdarzyło Wam się sprowokować przeziębienia na przykład niezbyt ciepło się ubierając jesienią czy zimą? Nie jesteście winni skrzywień kręgosłupa, z premedytacją siedząc krzywo przy biurku albo przed komputerem? A ci, którzy cierpią na otyłość z własnej winy? A ci, którzy mają problemy z krążeniem, bo mieli za mało ruchu, bo nie chciało im się uprawiać sportów? A jednak im wszystkim nikt nie odmawia podstawowych praw, nie odbiera im człowieczeństwa, a w ośrodkach zdrowia traktuje się ich na równi z innymi, mają wsparcie, współczucie, zrozumienie. Dlaczego palacze nie mogą liczyć na to samo...?

20. listopada 2009, 21:20 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 14 listopada 2009

mówią gwiazdy

Jeden z najwybitniejszych fizyków wszechczasów - Niels Bohr - powiesił sobie kiedyś nad drzwiami podkowę. Zapytany: "Czyżby Pan, wielki uczony, racjonalista, wierzył w przesądy?", odpowiedział: "oczywiście, że nie wierzę, ale podkowa podobno przynosi szczęście nawet tym, którzy w to nie wierzą".

Muszę przyznać, że do horoskopów miałem zawsze ograniczone zaufanie. Oczywiście, nie nazywam horoskopem tej rubryki w kolorowej prasie, gdzie do każdego znaku zodiaku przyporządkowane (zapewne losowo) jest zdanie w stylu: "w nadchodzącym miesiącu w miłości będziesz mieć szczęście, w pracy szykuje się podwyżka, ale uważaj na brodatego mężczyznę w okularach". Mam na myśli raczej takie zestawienia, gdzie analizuje się osobowość danego znaku zodiaku: Waga jest taka i taka, a Koziorożec ma skłonności do tego i tamtego. Owszem, istnieje coś takiego jak horoskop urodzeniowy (nawet kiedyś uczyłem się go sporządzać) - bierze się dokładną datę urodzenia danej osoby (co do minuty), oraz miejsce urodzenia (z dokładnością do minut, czy nawet sekund geograficznych). Potem dla tego punktu w przestrzeni wykreśla się położenie wszelkich ciał niebieskich dokładnie o tej godzinie, kiedy się dana osoba urodziła i analizuje się "wpływ" gwiazd i planet na tą jednostkę. No, powiedzmy że do tego jeszcze można podejść w miarę poważnie, gdyż jest to maksymalnie spersonalizowane - ostatecznie ile osób urodziło się dnia 8. listopada 1983 roku, o godzinie 15:01 w punkcie 50.849 °N, 17.470 °E ? Najwyżej kilka, jeśli nie tylko jedna (czyli ja!).

Co jednak powiedzieć o takich horoskopach typu: Strzelec jest taki, a Baran taki? Mamy 12 znaków zodiaku, na świecie żyje ok. 6 miliardów ludności. W przybliżeniu przypada więc 500 milionów osób na jeden znak. Czyli co? Każdą spośród tych 500 milionów osób można w miarę ogólnie opisać charakterystyką przypisaną Rakowi/Wodnikowi/Pannie etc. (w wersji chińskiej Świni/Smokowi/Zającowi). Dziwne, prawda? Albo mocniej - nierealne. Owszem, kiedyś interesowałem się astrologią, ale ten właśnie problem, który w istocie jest jej punktem archimedesowym, bardzo mnie do astrologicznej tematyki zniechęcił (chociaż nadal mnie ona w pewien sposób fascynuje). Dlatego tym bardziej zdziwiłem się, gdy przeczytałem w weekendowym wydaniu "NTO" taki właśnie ogólny, choć obszerny, horoskop dla Skorpiona (to mój znak, jak zapewne wydedukowaliście z zamieszczonych wyżej informacji).

Tak właściwie, to mnie zatkało. Znam kilkoro Skorpionów, może niektóre z tych informacji do nich pasują, ale to przecież można przypisać zbiegowi okoliczności. A tymczasem do mnie pasuje prawie wszystko; jakbym czytał książkę o sobie. Owszem, to nie pierwszy horoskop Skorpiona jaki widzę, a w tych poprzednich "zgadzało się" niewiele, ale ten jest pierwszym tak rozbudowanym. Jeśli w ogóle możliwe jest "przeniesienie" osobowości na papier, to w moim przypadku to odwzorowanie jest niemal idealne. Autorka tego horoskopu prześwietliła mnie, moją duszę na wylot. Zresztą, przeczytajcie sami:

W ŻYCIU
  • Skorpion z natury jest pesymistą. Zawsze spodziewa się najgorszego. Uważa, że nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być jeszcze gorzej, dlatego rzadko się uśmiecha.
  • Głównymi cechami Skorpiona są też podejrzliwość oraz nieufność wobec wszystkich i wszystkiego. Dlatego jest zamknięty w sobie, rzadko zdradza własne uczucia i skrzętnie ukrywa emocje. Dla Skorpiona rzeczy są albo białe, albo czarne, nie zna pośrednich tonacji. Nigdy nie jest przeciętniakiem.
  • Patronujący mu Pluton odpowiada za przemiany oraz bolesne doświadczenia, które Skorpion chętnie przeprowadza na sobie, ale i innych. Ma naturę agresywnego eksperymentatora, bo uwielbia badać granice ludzkiej psychiki. Sam ma piekielnie mocny charakter.
  • Dla Skorpiona życie jest walką. Agresję ma we krwi. Uważa, że najlepszą obroną jest atak i zawsze dąży do konfrontacji. Każdy napotkany człowiek jest dla niego potencjalnym wrogiem, dlatego chce poznać jego słabe strony. I zwykle je odkrywa, bo jest świetnym obserwatorem. Dysponuje też doskonałą intuicją, wykrywa najmniejszą nutę fałszu.
  • Zranisz Skorpiona? Masz przechlapane. Obdarzony jest cierpliwością, zdolnościami organizacyjnymi i doskonałą pamięcią. Latami potrafi montować przemyślny akt zemsty. Stres i Twoje emocje jedynie nakręcają go do działania.
W PRACY
  • Skorpion to zadeklarowany indywidualista, także w życiu zawodowym. Nie potrafi grać drużynowo (...), wierzy tylko i wyłącznie sobie. (...) Jego spostrzegawczość i wnikliwość łatwo mogą pójść w stronę zawiści, chorobliwej podejrzliwości i skrywania informacji.
  • Świetnie radzi sobie na stanowiskach, na których dopuszczalny jest element rywalizacji oraz swoboda. Zgodnie z tradycją Skorpionowi przypisane są zawody związane z mrocznymi tajemnicami i olbrzymim ładunkiem emocji - policjanta, detektywa, tajnego agenta, psychiatry, chirurga, maklera.
  • Skorpion świetnie sprawdza się w odpowiedzialnych pracach, w których od początku do końca wszystko zależy tylko i wyłącznie od niego. Nie boi się trudnych i niepopularnych decyzji. Nawet w najgorszych opałach zachowa spokój i bystrość umysłu. Nie ugnie się pod żadnym naciskiem i bez powodu nigdy nie zdradzi pracodawcy, bo najwyżej ceni sobie lojalność i odwagę.
  • Jako szef jest nie lepszy. Zwalcza tchórzy, lizusów, oszustów i życiowe niedorajdy. Tyranizuje słabszych od siebie. Wiele wymaga. Bezlitośnie wytyka każdy błąd i bez ogródek mówi, co myśli o jego autorze; i nawet powieka mu nie drgnie. Docenia jednak tych, którzy są równie kreatywni i samodzielni w pracy.
  • Skorpion pracuje wyłącznie dla pieniędzy. Błyskawicznie się uczy. Niewiarygodnie szybko otrzepuje po klęskach, nawet najbardziej spektakularnych. Niezależnie od okoliczności zawsze wierzy, że choć przegrał bitwę, to nie wojnę. Wydaje się, jakby był zrobiony ze stali.
W MIŁOŚCI
  • Sypiasz ze Skorpionem? Gratulacje, wygrałaś los na erotycznej loterii. W zodiaku nie ma drugiego tak wyśmienitego kochanka. Ma magnetyczny urok, któremu trudno się oprzeć. A właściwie nie warto, bo zapewni Ci przygodę pełną miłosnej pasji i nieskrywanej namiętności.
  • Dla Skorpiona miłość jest równoznaczna z seksem, także perwersyjnym. Ukochana osoba jest dla niego jak ciastko, którego nigdy nie ma dość i którym nigdy się z nikim nie podzieli. Bo Skorpion jak kocha, to na wyłączność i jest obsesyjnie zazdrosny. Zdradzony - staje się niebezpieczny. Zatruje Ci życie intrygami, plotkami i złośliwościami, dlatego bezpieczniej jest okazywać mu bezwzględną lojalność i oddanie, albo zerwać (choć to trudne, bo nie znosi odrzucenia)
  • Zakochany Skorpion będzie Cię zdobywał w sposób długotrwały i niezwykle skomplikowany. Nie lubi, gdy wszystko układa się zbyt prosto! Uwielbia za to, gdy wybranka skrywa jakąś tajemnicę. Dlatego, jeśli jej nie masz, to dorób sobie jakąś, najlepiej mroczną legendę.
  • Nie licz, że Skorpion szybko da się przedstawić Twojej rodzinie i przyjaciołom, pójdzie z Tobą do cioci na imieniny. On - przynajmniej na początku związku - bardzo chroni swoją prywatność. Uważa, że miłość to uczucie które rozkwita wyłącznie pomiędzy dwojgiem i nie potrzebuje publiczności.
  • Gdy Skorpion już odszuka swoją drugą połówkę, będzie jej wierny aż do grobowej deski. (...) Całym ciałem i duszą oddaje się rozkoszy bycia tylko z Tobą. Poświęci Ci się bez reszty. W krytycznych sytuacjach zrobi dla Ciebie dosłownie wszystko - niezależnie od ceny, jaką przyjdzie mu za to ewentualnie zapłacić.
  • W codziennym życiu nie licz na to, że wyciągniesz ze Skorpiona coś, czego nie ma ochoty powiedzieć. Będzie milczał jak głaz.
Jego patronem jest Pluton, kojarzony z tajemnicą, magią, zawiłościami ludzkiej duszy, wpływaniem na innych. Mimo swojego trudnego charakteru, Skorpion ma grono wypróbowanych przyjaciół. Przyciąga ich charyzmą i wewnętrzną siłą.

(na podstawie: "NTO" z dnia 14-15. listopada 2009)

14. listopada 2009, 22:32 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 11 listopada 2009

Polacy i gęsi

Polacy powinni jeść gęś na Święto Niepodległości - postuluje sobotnio-niedzielna "Rzeczpospolita". Niby że gęś jest specjalnością kuchni polskiej od wieków i mogłaby stać się jej symbolem, a przy okazji zajęłaby miejsce w centrum obchodów narodowej rocznicy. Miejsce podobne do tego, jakie zajmuje indyk w tradycji amerykańskiego Święta Dziękczynienia. 11. listopada: flaga na maszt, gęś na stół - tak, to brzmi dumnie! W celu rozpropagowania tej idei odkurzy się nawet słowa klasyka z Nagłowic: "A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy jeść gęsi i swój język mają".

Ale dzisiaj nie będzie o kuchni. Będzie o symbolach. O symbolach od kuchni. Bo tak jak gęś może stać się symbolem polskiej kuchni, tak 11. listopada jest symbolem polskich dążeń niepodległościowych. Nie tam żadną rocznicą odzyskania niepodległości, jak to się wmawia powszechnie ludności pracującej miast i wsi. 11. listopada 1918 roku Polska nie odzyskała niepodległości. Tego dnia jedynie Rada Regencyjna Królestwa Polskiego przekazała kontrolę nad wojskiem polskim Józefowi Piłsudskiemu. Tylko na chłopski rozum: skoro Rada przekazała komuś kontrolę nad wojskiem, to musiała ją wcześniej mieć. I faktycznie miała ją już od ponad miesiąca. A niepodległość Polski Rada ogłosiła dokładnie 7. października 1918 roku, co uznał dotychczasowy niemiecki dowódca Polskich Sił Zbrojnych - generał Hans von Beseler, ustępując ze stanowiska i wyjeżdżając do ojczyzny. Więc teoretycznie powinniśmy świętować 7. października, a nie 11. listopada. Jednak z perspektywy tego, co chcę napisać, jest to zupełnie nieistotne. 11. listopada jest symbolem. Może dlatego, że tego dnia podpisano rozejm w Compiegne, co stanowiło faktyczny koniec I wojny światowej. A może dlatego, że przeciętnemu obywatelowi, gdy myśli o odzyskaniu niepodległości łatwiej jest się utożsamiać z wąsatym marszałkiem Piłsudskim niż z bezimienną Radą Regencyjną.

Dokładnie rok temu pisałem w tym miejscu o rozmienianiu narodowych symboli na drobne. Dzisiaj należałoby pójść krok dalej i zapytać już nie o to, jak te symbole z powrotem "poskładać do kupy", ale czy w ogóle tych symboli potrzebujemy. Bo faktycznie nie potrzeba dogłębnej wiedzy historycznej, by uzmysłowić sobie, że żaden z tych symboli nie jest tak kryształowo czysty, jak chcielibyśmy go widzieć. Ale nie o to chodzi. Benedict Anderson, znakomity historyk i etnolog, pisał, że naród jest wspólnotą wyobrażoną, czyli taką, w której człowiek nie ma fizycznej możliwości poznać wszystkich jej członków, ale czuje wiążącą go z nimi pewną więź, którą umacnia posiadanie wspólnej historii, kultury, tradycji i właśnie pewnych symboli. Dlatego te symbole, o których pisałem wyżej są tak ważne. Bo jakie narodowe symbole nas dzisiaj łączą? Flaga? No, jak grają "nasi" to owszem. Hymn? Jak znajdziecie na ulicy kogoś, kto zna więcej niż jedną zwrotkę, albo nazwisko autora, to gratulacje. Józef Piłsudski? Socjalista! Lech Wałęsa? Są tacy, co by go najchętniej wysłali na Księżyc. Cud nad Wisłą? Przecież to bujda. Obrona Częstochowy? Bzdura - ksiądz Kordecki dogadał się ze Szwedami. Konstytucja 3.maja? Co to za sukces, jak zaraz potem były rozbiory. I tak dalej... Dziś łączą nas inne symbole. Duże czerwone M - tam można dobrze zjeść. Dwa duże M - tam można kupić kolejny elektroniczny gadżet. Trzy małe odwrócone M - ukochany internet! Ale dokąd tylko na takich symbolach dojedziemy - strach pomyśleć...

Amerykanie są jednym z najbardziej zróżnicowanych i kosmopolitycznych społeczeństw świata, ale w każdy ostatni czwartek listopada indyk na stole musi być obowiązkowo! Może z tą gęsią u nas to jednak nie jest najgorszy pomysł? Od czegoś trzeba zacząć...

11. listopada 2009, 21:52 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 10 listopada 2009

unforgettable

Ostatnio robię się chyba za bardzo sentymentalny, ale na starość to podobno normalne. A poza tym przesadne przywiązywanie się do ludzi, rzeczy i sytuacji jest moja wadą wrodzoną, jednak tym razem okazja jest wyjątkowa. Wprawdzie twierdzą, że nigdy nie należy mówić "nigdy", ale wydaje się, że wraz z ostatnim transportem kalendarzy do Holandii właśnie dobiegła końca moja kariera przy masowym składaniu tych przedmiotów. Zajęcie to, które miało być tylko na moment, wypełniało mój czas przez długie miesiące. Pierwszy dzień w pracy (chociaż było to ponad 14 miesięcy temu) pamiętam jak dziś. Już w tym pierwszym dniu nauczyłem się nakładania gumek, sznurków, klejenia, pracy na maszynce i pakowania. A potem już mogłem robić wszystko: i cięcie sznurka, i zszywek, i wiązanie. A pomimo tego, że czasami już miałem dość i wstawania o 4.30 rano i monotonności tej roboty wiem, że teraz będzie mi czegoś ogromnie brakowało. Niespotykanej nigdzie indziej specyfiki tej pracy, ale przede wszystkim ludzi, którzy przez ten okres przewinęli się przez "kalendarze".

Każdemu mogę szczerze życzyć takiej szefowej jak Pani Nadzieja i takich współpracowników jakimi byli: Pan Jan, Pani Ela, Pani Jola, Ania, Sandra, Marta, Aneta, Emilka, Majka, Marcin z długimi włosami, Marcin z pierwszej maszynki, Pani Ania, Pani Basia, Pani Jadzia, Pani Gosia z 2008, Pani Gosia z 2009, Tereska, Liliana, Kasia, Romek, Beata, Bastek, Krzysiek, Mateusz, Damian, Sebastian, Krystian, Pani Ania B., Agnieszka z 2008, dziewczyna która siedziała przy naszym drugim stole w październiku 2008 (przepraszam, zapomniałem imienia...) i... i niech będzie - Pani Tereska też ;)

Z Wami nawet te +7 stopni na termometrze w hali nie wyglądały tak strasznie. Notowałem sobie najlepsze cytaty, a niektóre sytuacje zapamiętam na bardzo długo. Mateusz spadający z krzesła, Marcin liczący kalendarze, Pani Ela płacząca ze śmiechu, Pani Jola na maszynce, zabawki przy pierwszym stole, spóźniający się "dyrektor", łupież na przodach, piramidy i kominy, wspomnienia z Prószkowa, za krótkie sznurki, 10:15, jabłka i gruszki, dzień po kumulacji w totolotku, pusta paleta Pani Gosi, liczenie resztek, wizyty z biura... "Lajny", "lodżistiki", "suplaje", "tankersy", "drillingi", "fsopy", "decembery", "january" i "february". Pięćdziesiątki i setki. I koniec pracy, który każdego dnia Pani Nadzieja ogłaszała charakterystycznym i wyczekiwanym przez wszystkich "doooo widzenia!!!"...

6. listopada 2009, 15:08 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego (z braku czasu wklejam dopiero dziś)

poniedziałek, 9 listopada 2009

one day in your life

Dopiero teraz zaczyna mi się to układać w logiczną całość. Tajemnicze sms-y, rozmowy przyciszonym głosem, jakieś nagłe poruszenie, zmieniony rozkład dnia. I nic nie wzbudziło moich podejrzeń, kompletnie nic. A przecież nie ma intryg i konspiracji doskonałych, zawsze gdzieś coś się sypnie.

Jeszcze nikt mnie nigdy tak nie zaskoczył. Płonące świeczki w ciemnym korytarzu, ręcznie robiona kartka z życzeniami, tort z latającym spodkiem... I to najcenniejsze: świadomość, że ktoś jeszcze pamięta o takiej dziwnej, wyalienowanej, tak oderwanej od rzeczywistości jednostce jak ja.

Wszystkim zaangażowanym w wydarzenia minionego weekendu ogromnie ogromnie dziękuję :))

Takie rzeczy się pamięta do końca życia.

9. listopada 2009, 13:28 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 3 listopada 2009

małpa podkłada nam świnię

"Naczelna małpa w Paryżu włożyła czapeczkę podróżną i wszystkie małpy w Ameryce natychmiast zrobiły to samo". To zaskakująco aktualne i wręcz wizjonerskie zdanie zawarł amerykański pisarz Henry David Thoreau w swoim opus magnum zatytułowanym "Walden". W tych dniach rolę czapeczki podróżnej spełnia maseczka do "ochrony" przed świńską grypą i tylko naczelna małpa zmieniła nieco miejsce zamieszkania.

Przecież to już wszystko było, to jest jakieś schizofreniczne deja vu. Najpierw był słynny SARS, a kilka lat później kolejna fala grypy ptasiej. Goniono łabędzie po bulwarze toruńskim, rozkazywano chłopom trzymać kury w zamknięciu 24/7, a tajemniczy symbol H5N1 każdy Polak znał na pamięć, nie gorzej niż swój numer buta i kołnierzyka. I co? Stało się wówczas coś strasznego? Wymarła połowa ludności? Zamknięto zakłady pracy, szkoły, urzędy? Ogłoszono stan klęski? Jeśli dobrze pamiętam, to chyba nie. Demoniczna zaraza zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. A teraz wróciła. I tylko nazywa się inaczej, a jej symbolem nie jest złowrogi skrzydlaty roznosiciel śmierci, ale różowy kuzyn sympatycznego Prosiaczka, oraz maseczka chirurgiczna, która - jak wmówiła społeczeństwu naczelna małpa - chroni przed świńską grypą.

Akurat tak się złożyło, że wciąż walczę z pozostałościami anginy, więc wczoraj odwiedziłem lekarza, a potem udałem się do apteki. A potem do drugiej... i do trzeciej... Wszędzie wykupiono podstawowe środki przeciwgrypowe, niemal do ostatnich zapasów. No jak na Ukrainie! Ciekawe co by się wydarzyło, gdybym zapytał o te słynne maseczki. Pewnie pani farmaceutka spojrzałaby na mnie takim wzrokiem, jakbym poprosił o liście konopii indyjskiej. A najśmieszniejsze jest to, że ta maseczka zapewnia na ulicy ochronę przed chorobami wirusowymi (a taką jest grypa) mniej więcej w takim samym stopniu jak recytowanie od tyłu fragmentów "W pustyni i w puszczy", stojąc przy tym na jednej nodze.

Z doświadczenia wiemy, że takie sztucznie rozdmuchiwane przez media "sensacje" mają swoje drugie dno - chodzi o to, żeby odwrócić uwagę ludzi od jakiejś innej sprawy, o wiele bardziej dla nich niekorzystnej. Od kilku dni zastanawiałem się, o co chodzi tym razem, bo musiało być to coś naprawdę poważnego, do czego ukrycia nie wystarczy standardowe pokazanie jak się politycy w Sejmie przerzucają inwektywami. I faktycznie - dzisiaj wyszło szydło z worka. Ale musiałem naprawdę przekopać źródła informacji, żeby do tego dotrzeć. Bo na głównych stronach portali internetowych - nic, w "Faktach" TVN - cisza, dopiero w "Wiadomościach" TVP - króciutka wzmianka, gdzieś pod koniec. Prezydent Czech Vaclav Klaus podpisał traktat lizboński, co oznacza, że juz wkrótce powstanie Unia Europejska. Tak, powstanie. Bo do tej pory istniała jedynie Wspólnota Europejska, UE jako nowe super-państwo, z własnym prezydentem, rządem, wojskiem i policją powstanie dopiero teraz. Ale to są szczegóły.

Zwróćcie tylko uwagę na jedną rzecz. Gdy były unijne referenda, kluczowe szczyty, ważne decyzje, wtedy było o tym we wszystkich mediach informacji od cholery. Specjalne wydania wiadomości, pierwsze strony gazet, ba, specjalne dodatki europejskie w gazetach, akademie w szkołach, odgrywanie "Ody do radości" na rynkach miast, cuda wianki. Do głosowania w tym słynnym referendum zachęcali nas wszyscy święci, z obawy przed unijną propagandą strach było otworzyć lodówkę. A teraz? Gdy dziś zlikwidowana została ostatnia przeszkoda do powstania tej upragnionej Unii, wyczekiwanej niczym raj utracony, jest absolutna cisza. A przecież powinny być fanfary, strzelanie korków od szampana, fajerwerki jak na Nowy Rok i ogólnonarodowe deklaracje, że wszyscy jesteśmy dziś Czechami, jako wyraz uwielbienia dla prezydenta naszych południowych sąsiadów. Ostatnie dni to powinno być wsteczne odliczanie do chwili złożenia podpisu, trzymanie kciuków na zmianę, dyżury grup modlitewnych w kościołach...

A nic takiego miejsca nie miało. Szary człowiek pewnie nawet nie ma pojęcia, że dziś zapadła historyczna decycja. Dlaczego tak to wyglądało? Pewnie dlatego, żeby obywatele już za dużo o tej nowej, wspaniałej Unii nie dociekali. Ludzie zrobili swoje, zagłosowali na "tak", teraz już ludzie IM do niczego nie są potrzebni. Do dzisiejszego dnia jeszcze mogli się zbuntować, próbować coś zmienić, odwrócić bieg wydarzeń (chociaż, jak pokazuje przykład Irlandii, nawet obalenie niekorzystnego wniosku w referendum niewiele da, bo ONI zrobią drugie referendum poprzedzając je tak hałaśliwą propagandą, żeby mieć pewność, że tym razem wygrają). Teraz już nie ma odwrotu. 1. grudnia Unia Europejska powstanie, czy nam się to podoba, czy nie. Szkoda, że Vaclav Klaus - przeciwnik Traktatu, załamał się tak szybko (a ja mu przyznałem blogową nagrodę Polityka Roku 2008...), ale dobrze, że chociaż miał odwagę powiedzieć, co o tym myśli, wiedząc, że tej machiny nie da rady zatrzymać sam. Podpisując Traktat, powiedział ze smutkiem, że jest mu przeciwny, gdyż wie, że w momencie jego wejścia w życie Republika Czeska przestanie być niepodległym państwem... Gdyby jeszcze miliony Polaków miały okazję usłyszeć te słowa na żywo, zamiast idiotyzmów w rodzaju dywagacji czy warto się zaszczepić na świńską grypę i czy przypadków hahahajedenenjeden jest już w Polsce trzy, czy może aż cztery...

Tak, twierdzę, że będziemy tej decyzji ogromnie żałować. A jeśli mam rację, że ONI manipulują nami za pośrednictwem mediów tak, aby odwrócić uwagę od niekorzystnych dla nas decyzji, to oznacza, że nasza codzienna rzeczywistość przekracza wyobraźnię wszystkich autorów political fiction razem wziętych. I to nie jest "spiskowa teoria dziejów", ani popadanie w paranoję. To są tylko moje przypuszczenia, czytanie między wierszami. Wydrukujcie sobie ten tekst i wróćcie do niego za rok albo dwa - i wtedy zobaczymy, kto miał rację. W międzyczasie polecam poczytać Aldousa Huxleya albo Orwella. I z mojej strony na razie tyle na ten temat. Szkoda produkować kolejne banały tylko po to, żeby opisywać jak małpy naśladują małpę naczelną. H.D. Thoreau wiedział to już 150 lat temu. Może dlatego zbudował sobie chatkę w lesie i zamieszkał w niej, z dala od małp i ludzi.

3. listopada 2009, 20:08 CET,
50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 1 listopada 2009

polskie zaduszki

















SONY DSC-W5, 1/160, F/10, ISO 100, 24 mm
1. listopada 2009, 10:06 CET

Mam nadzieję, że ten Pan nie będzie miał mi za złe wykorzystania jego sylwetki do tej pocztówki.

sobota, 31 października 2009

święto żywych















Socjaliści próbowali forsować ten dzień jako Święto Zmarłych, aby wyplenić z nazwy religijne skojarzenia. Ale i bez religijnych powiązań, przy okazji tego Dnia szczególnie łatwo popaść w niepotrzebny patos. W górnolotne słowa, które kojarzymy z tym, co w centrum tego święta się znajduje. Bo memento mori, bo śpieszmy się kochać ludzi i tak dalej. Może najlepiej by było, gdybym zamiast garści refleksji ograniczył się jedynie do powieszenia tu tych kilku zdjęć z moich spacerów po cmentarzach...?















Tak trudno pisać cokolwiek o tym dniu, bo jakkolwiek byśmy się nie gimnastykowali, w jego centrum znajduje się śmierć. Śmierć, która - to już truizm - w naszej cywilizacji jest wysoce niepożądana. Kult młodości, piękności, dobrej zabawy - to wszystko o czym trąbią socjologowie, i czego jednocześnie pełno jest w mediach. Tam nie ma miejsca dla śmierci. Śmierci się boimy, odsuwamy myśli od niej, wszystko co się z nią kojarzy tak na poważnie (bo czymś innym jest śmierć w filmach sensacyjnych i grach na PC) to tam kiedyś, to za ileś lat... Gdy staruszkowie głośno roztrząsają, w co chcą być ubrani do trumny, zbywamy ich: Babciu, daj spokój, co ty wygadujesz, pożyjesz jeszcze sto lat. Myślę, że dla wielu ludzi (głównie młodych, ale nie tylko) wizyta na cmentarzu o tej niechcianej śmierci im przypomina. I tak jest każdego roku. Nadchodzi 1. listopada, trzeba będzie jechać na cmentarz. Trzeba będzie, kolejny obowiązek do odfajkowania. Ale co tam! Na sposoby są sposoby. Więc lepiej się skoncentrować na tym, jak logistycznie zorganizować ten dzień, gdzie zaparkować pod zatłoczonym cmentarzem auto, u którego handlarza kupić znicz o 3 grosze taniej. Wszystko, co odsuwa myśli od głównego tematu tego dnia. Może jestem niesprawiedliwy, może to za mocne, kontrowersyjne słowa, może takie podejście cechuje tylko garstkę ludzi...















... ale nie mam zamiaru nikogo w tym miejscu potępiać, wyśmiewać, nawracać. Chcę tylko skierować do ludzi, którzy tak niechętnie do tego święta podchodzą, moje osobiste przekonanie: Wszystkich Świętych to nie jest święto śmierci. Jak mawiał profesor Dumbledore (cytuję z pamięci): dla dobrze ukształtowanego umysłu śmierć jest tylko początkiem nowej przygody. Niezależnie od tego, w co się wierzy. Bo nawet ludzie niereligijni mogą być przekonani, że jakaś forma energii egzystuje po śmierci. A jeśli ktoś jest już zupełnie skrajnym racjonalistą i twierdzi, że wraz ze śmiercią pnia mózgu następuje koniec, ciemność, pustka, nic, to też może do tego święta podchodzić radośnie.















Piotrek zwariował już zupełnie - myślicie w tym momencie. Radośnie?! Niby kościół katolicki twierdzi, że to jest święto radosne, ale nam tematyka śmierci nawet w wydaniu katolickim jakoś się radośnie nie chce kojarzyć. Ponure obrzędy pogrzebowe, z prochu powstałeś, światłość wiekuista, posępne pieśni, wieczny odpoczynek, krzyż, zimna ziemia, requiescat in pace... 1. listopada to wszechobecna zaduma, kamienne twarze prezenterów Wiadomości, wspominamy tych, którzy odeszli, w tle leci żałobna melodia. A co dopiero ma powiedzieć taki ateista, któremu żadna ideologia jakiejkolwiek nadziei na life after death nie daje... Może wyjaśnię nieskromnie, bo na własnym przykładzie.
















Myślę, że tam po drugiej stronie jednak coś jest. Nie wiem co, ale wierzę, że jest. Niekoniecznie błękitne łąki i anioły grające na harfach, a nawet jeśli, to też będzie fajnie. Ale dopuszczam też myśl, że może nie ma nic, jest ciemność, koniec, ostatni gasi światło. I powiem jeszcze więcej: wydaje mi się, że nie boję się śmierci. Nie mówię tu o perspektywie własnej śmierci, bo tego każdy z nas się w jakimś stopniu lęka. Chodzi mi raczej o tematykę śmierci, o to, co we współczesnej cywilizacji się spycha na margines, odsuwa. Mam do niej mnóstwo szacunku i pokory, ale się jej nie boję, nie unikam, nie wypieram ze świadomości. Może to Wam się wydać istotne w kontekście tego, co za chwilę napiszę, ale tak naprawdę to chyba nie ma większego znaczenia. Bo gdy na cmentarz idę z radością, to nie myślę wtedy o tym, co będzie gdy mój czas się skończy, nie myślę o tym, czy po drugiej stronie są śpiewające cienkimi głosami anioły i diabły gotujące grzeszników w kotłach, czy nie ma nic. Bo to i tak w niczym nie pomoże, nie dowiem się tego, aż do chwili, gdy przyjdzie i po mnie zegarmistrz światła. Nie myślę o tym wszystkim, o czym napisałem w pierwszej części tego akapitu. Gdy stoję przy grobie jakiejś osoby, myślę tylko o przeszłości. O tym, kim dla mnie była, o tych wspaniałych chwilach, których była udziałem, o wszystkich z nią spotkaniach, jakie pamiętam, o tym, kim była, co lubiła robić, jeść, jak chciała żyć i jak żyła. Owszem, myślę wtedy: szkoda, że Ciebie już nie ma, bardzo Cię tu brakuje, tęsknimy za Tobą niezmiernie. Ale nas wszystkich przecież też czeka kiedyś ten moment, tak zostaliśmy skonstruowani i im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej. A żyjąc "na maxa", bez tej świadomości, można się niemile zaskoczyć. I zawsze na koniec takiego "spotkania" przy grobie uśmiecham się. Bo cieszę się z tych chwil spędzonych razem, z tego, że ten Ktoś był obecny w moim życiu, chociażby bardzo krótko, że czymś moje życie ubarwił, że może pomógł mi stać się choć troszeczkę lepszym człowiekiem.















A poza tym - chyba nigdzie na świecie w tym dniu nie ma czegoś takiego jak w Polsce. Miliony ludzi na cmentarzach, które po zmroku przypominają z lotu ptaka wielkie płonące dywany. Moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa związane z Zaduszkami właśnie tak wyglądają. Zapach wosku: te dzisiejsze znicze już tak nie pachną, te stare, sprzed 20 lat miały mocny, specyficzny zapach. Jak się szło przez cmentarz, to było niesamowite wrażenie. I te wizyty na cmentarzu pod wieczór. W ciemnościach z każdego zakątka cmentarza, nieważne - na wsi czy w mieście, dobiega blask tysięcy drobnych światełek, między drzewami, między pomnikami. W tym było i jest coś z magii, coś tak pięknego, mistycznego, tak fantastycznie urzekającego, że trudno to opisać słowami. Jeszcze jeden powód by z radością wybrać się na cmentarz. Szczególnie wieczorem. Jak ktoś takie obrazki zna tylko z telewizji - polecam tym bardziej.















Oczywiście to co napisałem powyżej, to tylko moja prywatna recepta. Każdy powinien przeżywać ten dzień zgodnie z własnym sumieniem i potrzebami. I zaduma naturalnie również jest potrzebna. Ja też na cmentarzach nieraz myślę godzinami o tym, co tak pięknie Norman Cousins zawarł w jednym zaledwie zdaniu, pisząc: "Death is not the greatest loss in life; the greatest loss is what dies inside us while we live". Myślę o tym, co w życiu ucieka mi z mojej własnej winy. O tym, co zrobiłem tak, a mogłem/powinienem inaczej. Ale też o tym, że czasami staram się, staję na uszach, a i tak kolejny raz odbijam się od ściany, kolejne niepowodzenie, kolejny cios, chociaż wydaje się, że już więcej nie mogłeś zrobić, aby się tym razem udało. I choć za każdym razem mówisz sobie: powstań z kolan i walcz, to zaczyna brakować chęci, nadziei, motywacji. Rozwija się wyuczona bezradność. Bo walczyć z losem, to jak kopać się z koniem. A przecież ile można? Coś się wewnątrz wypala, coś się kończy, umiera...















W piątkowej "NTO" jest reportaż o ratownikach górniczych. Z wielu zdań jakie tam padają, w pamięci może utkwić szczególnie jedno: "jak popatrzysz kilka razy na śmierć, to już wiesz, że w życiu ważnych jest tylko kilka spraw. I nie warto rozmieniać się na drobne". Oby każdy z nas jak najrzadziej musiał przyglądać się śmierci. Wizyta na cmentarzu może być jednak taką zdecydowanie mniej drastyczną namiastką wydarzenia, które skłania do refleksji i pomyślenia o "czymś więcej". I chciałem jednocześnie tym tekstem pokazać, że nie musi to być grobowa, ponura wizyta, zmuszająca nas do skupienia się na tej myśli o nieuchronności śmierci, którą tak bardzo od siebie odsuwamy. Chciałem wpleść w to jutrzejsze święto trochę radości, uśmiechu i optymizmu, które - wbrew wszelkim pozorom - są w nim obecne. Bo to nie jest święto zmarłych, święto śmierci, tylko pamiątka tych wszystkich, z którymi dane nam było dzielić trochę wspaniałych chwil w naszym życiu.















Pamiętacie ostatnie słowa Don Vito Corleone przed śmiercią?

"Życie jest piękne"...

31. października 2009, 23:59 CET,
50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego