sobota, 28 lutego 2009

hiperfiskalizm

Mrówki po ciarce przechodzą (copyright: T.Olbratowski) jak widzi się starania państwa, jak by tu jeszcze głębiej sięgnąć do kieszeni obywateli. Kilka dni temu wypłynął kolejny absurd. Ministerstwo Finansów wpadło na genialny pomysł: osoby, które z zyskiem sprzedały w kantorach walutę, powinny zapłacić od tego podatek! Zaraz, zaraz, ale z jakim zyskiem?! Jedyna osoba, która w kantorze osiąga zysk, to jego właściciel. Kantory pobierają bowiem prowizję od walutowych transakcji, co jest zresztą ich podstawowym źródłem utrzymania (no, chyba że jeszcze prowadzą usługi ksero), a od tego zysku są już opodatkowane. Klient kantoru nic nie zyskuje, bo jak słusznie zauważa na swoim blogu Janusz Korwin-Mikke wystarczy przeprowadzić prosty eksperyment: wziąć 100 dolarów, zamienić w kantorze na złotówki, potem to samo znowu na dolary i na końcu będziemy mieć mniej pieniędzy niż na początku.

Urzędnikom z Ministerstwa chodziło prawdopodobnie o inny rodzaj zysku. Gdy ktoś skorzystał na dużych różnicach kursowych i kupił np. euro, gdy było tanie, a sprzedał po wysokim kursie. Teoretycznie ma więcej polskiej waluty, niż gdyby sprzedał je po niskim kursie, ale nie o to chodzi. Takich spekulantów jest raczej niewielu. Najważniejsze kwestie są inne. Po pierwsze, jak sprawdzić, kto, kiedy, ile i czego kupił i sprzedał. Po drugie natomiast, co ze stratami z tych transakcji, które też występują i to znacznie częściej. Co z osobami, które zarobiły za granicą w euro, a sprzedały je w Polsce po dramatycznie niskim kursie? Co z osobami, które zaciągnęły kredyty w obcej walucie, a spadający kurs tej waluty spowodował, że muszą teraz płacić bankom znacznie wyższe miesięczne raty? Czy te osoby też będą mogły ująć swoje straty w rocznym zeznaniu podatkowym i dzięki temu zapłacą niższy podatek? Akurat! Indagowany przez dziennikarzy na tą okoliczność przedstawiciel Ministerstwa odpowiedzi wprawdzie nie udzielił, tylko poprosił o przesłanie pytań na piśmie. Jednak rozwiązanie może być tylko jedno i sztaby ekspertów już pewnie nad tym pracują. Państwo cechuje bowiem filozofia Kalego: jak państwo skorzystać na nowych przepisach to dobrze, jak obywatel skorzystać - to źle. To trochę podobnie jak z paliwem: jak cena baryłki ropy wzrasta - polskie stacje benzynowe podnoszą swoje ceny, jak cena baryłki spada - ceny w Polsce bynajmniej nie spadają.

Władza będzie sięgać coraz głębiej do kieszeni podatnika (no bo przecież nie do własnej). Wiecie, że w wielu miastach Polski jest już podatek od deszczu? Autentycznie! Oblicza się go na podstawie powierzchni dachu, kąta jego nachylenia i/lub rocznej średniej opadów na danym terenie. A skoro można opodatkować deszcz, to dlaczego nie powietrze, którym oddychamy? Przyjmie się podobną jak w przypadku abonamentu RTV zasadę domniemania. Skoro jest człowiek, który posiada w domu odbiornik telewizyjny to znaczy, że ogląda telewizję. Skoro jest człowiek, który ma sprawny układ oddechowy to znaczy, że wdycha tlen, a jeszcze dodatkowo wydala ten okropny dwutlenek węgla, który powoduje globalne ocieplenie. Zaraz znajdzie się naukowca, który obliczy ile tlenu przechodzi rocznie przez płuca przeciętnej osoby dorosłej i ustali się zryczałtowaną stawkę podatku od oddychania. Bo przecież powietrze to nasze dobro wspólne. Tylko drzewa wciąż nie pobierają opłat za produkcję tlenu. Może i dobrze, bo jeszcze założyłyby związek zawodowy i zaczęłyby strajkować, a wtedy by dopiero zaparło nam dech w piersiach.

Albo podatek od starokawalerstwa. Za rządów PiS-u już nawet odkurzono ten pomysł. Do końca lat 70. XX wieku obowiązywało w Polsce tzw. "bykowe" - podatek, którzy musieli płacić mężczyźni, którzy przekroczyli 30. rok życia i nie mieli żony ani dzieci. Biorąc pod uwagę coraz większą liczbę singli we współczesnym społeczeństwie, zyski byłyby dla państwa niezłe. Tylko gdzie miejsce na indywidualne decyzje, na wolność osobistą? Czysty socjalizm - prymat grupy nad jednostką. A może podatek od dóbr luksusowych? Nie, nie od alkoholu. Już jest akcyza. Od czekolady na przykład. Przecież jedzenie czekolady sprawia przyjemność. Nieopodatkowaną przyjemność! Jak można było do tego dopuścić?! Tylko jak sprawdzić, kto ile zjada czekolady, przecież niektórzy mogą produkować słodkości domowymi sposobami. Nasze wspaniałe państwo jednak i z tym sobie poradzi. Przecież metabolizmu nie da się oszukać. Więc na przykład nakaże się instalowanie w toaletach specjalnych przyrządów analizujących skład ... no, wiecie czego ;] Albo wprowadzi się obowiązek dostarczania co jakiś czas próbek sami-wiecie-czego do laboratoriów i na tej podstawie obliczy się roczne spożycie czekolady dla danej osoby... Dobrze, czas na podsumowanie, bo wyobraźnia już mnie ponosi... ;]

Dążymy do modelu państwa fiskalnego. Opodatkować wszystko, co się da. I tak mamy już w Polsce opodatkowany każdy rodzaj zysku: także darowizny, spadki, wygrane na loterii. Mamy też VAT, podatek od psa, słuchania muzyki u fryzjera i od niemal każdej czynności związanej z samochodem. Dalsze poszukiwanie pieniędzy w kieszeniach podatników narażać już będzie państwo jedynie na śmieszność. Dlatego ogłaszam pierwszy blogowy konkurs! Pomóżmy urzędnikom. Co jeszcze mogłoby państwo opodatkować? Wpisujcie propozycje w komentarzach. Osoba, która nadeśle najlepszą - moim zdaniem - propozycję, zostanie nagrodzona dużym piwem ;D I zapewniam, że od tej wygranej nie będzie podatku. Ja zgłaszam pierwszy pomysł: podatek od głupoty. Jak mierzyć poziom głupoty - tego jeszcze nie wiem, ale wiem za to, w jakiej grupie zawodowej zebrano by najwięcej tego podatku. Dla ułatwienia dodam, że przedstawiciele tej grupy zwykle przebywają w Warszawie, w takim dużym, okrągłym, białym budynku.

28. lutego 2009, 12:16 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 26 lutego 2009

touch of divinity

Ten tekst powstał spontanicznie. Dziś rano, przeglądając internet, przypadkowo natrafiłem na informację, która mnie zelektryzowała. W maju ukaże się nowa płyta Amorphis! :) Pomyślałem, że to dobra okazja, żeby zabrać Was w krótką podróż przez moje spotkania z Amorphis. To pierwszy zespół, który swoją twórczością dosłownie wbił mnie w fotel. Wciąż jednak są raczej mało znani i właściwie nigdy nie zostali docenieni tak, jak na to zasługują. A zatem - ubieramy się ciepło i ruszamy do mroźnej Finlandii...

Istnieją od 1990 roku. Nazwa pochodzi od greckiego amorphous - bezkształtny. Taka też miała być ich muzyka, nieokreślona, trudna do zdefiniowania, innowacyjna. Ich pierwsze nagrania, których zwieńczeniem była płyta The Karelian Isthmus, to klasyczny death/doom, nic specjalnego zresztą. Jednak już w 1994 roku ukazał się drugi album Amorphis - Tales From The Thousand Lakes. Płyta, która - w opinii krytyków i dziennikarzy muzycznych - przewróciła metalową scenę do góry nogami. Już zdumiewający jest fakt, że zespół oparł warstwę liryczną płyty na "Kalevali" - fińskiej epopei narodowej (wyobrażacie sobie, jakby w Polsce ktoś nagrał rockowy materiał w oparciu o teksty z "Pana Tadeusza"...?). To zresztą będzie od tej pory charakterystyczna cecha Amorphis. Następne płyty, z wyjątkiem dwóch, będą stanowić spójne całości, gdzie każda opowiadać będzie jakąś historię z "Kalevali", która jest czymś w rodzaju zbioru legend i pieśni zakorzenionych w fińskich wierzeniach i kulturze ludowej. Wracając do "Tales...", Amorphis na tej płycie dokonał rzeczy nieprawdopodobnej. Połączył metalowy ciężar i urzekające melodie oparte na fińskim folku. Nie są to jednak wesołe, skoczne humppy (tamtejsza odmiana polki), ale pełne tajemnicy i mroku klimatyczne pasaże. Mocne, wciąż doomowe jeszcze brzmienie gitar i klawiszowe melodie kapitalnie się uzupełniają, dodatkowo przeplatają się dwa rodzaje wokalu: growling Tomiego Koivusaari i czysty śpiew Villego Tuomi. Efekt jest wręcz magiczny: z jednej strony atmosfera płyty jest mroźna, przeszywająca irracjonalnym chłodem, z drugiej strony całość kipi niesamowitą energią. To już była płyta genialna, ale ambitni Finowie na tym nie poprzestali. Kolejna płyta - Elegy utrzymała ich pozycję metalowych wizjonerów. Widoczne już były jednak pewne zmiany: lżejsze gitary, mniej mroku, więcej radości grania i swoistej "hipisowskiej" atmosfery. I wciąż wybitne melodie, mistrzowsko wplecione w metalowy materiał. Pojawił się też nowy czysty wokal: Tuomiego zastąpił Pasi Koskinen, którego bardzo charakterystyczny, "przeciągający" śpiew stał się wizytówką zespołu na następne lata. Bo Amorphis dopiero wchodził na szczyt. Trzy lata po "Elegy" ukazało się ich dzieło życia - Tuonela. Jeśli "Tales..." było płytą genialną, to na "Tuonelę" (w "Kalevali" tak nazywała się kraina umarłych, odpowiednik Hadesu) brakuje już przymiotników. To jest prawdopodobnie najlepsza, najbardziej wciągająca, najbardziej urzekająca płyta jaką kiedykolwiek miałem okazję przesłuchać. Spójna od pierwszej do ostatniej minuty, bez jakiegokolwiek słabego punktu. Zupełnie zniknął growling, melodie przechodzą wszelkie wyobrażenia, zresztą instrumentarium też się wzbogaciło, bo słyszymy tu i saksofon, i flet (można zagrać metalowy kawałek na flecie! posłuchajcie ścieżki "Rusty Moon"), i azjatycki sitar. Ta płyta po prostu porywa; słuchając jej znika rzeczywistość wokół, bo dźwięki wylewające się z "Tuoneli" sprawiają, że nagle jesteśmy w mroźnej Laponii, pokonujemy zasypane śniegiem, ponure pustkowia i bezkresne jeziora. To jest autentycznie jedyny album, który wywarł na mnie takie wrażenie, wciągnął, zatopił w swoim wnętrzu. Nic dziwnego, że po takim czymś trudno było oczekiwać, że Amorphis może jeszcze nagrać coś lepszego. A jednak prawie im się to udało! Nie, nie nagrali lepszego materiału od "Tuoneli", bo to już byłoby osiągnięcie muzycznego Absolutu, porwanie się na kongenialność, ale nagrali równie dobry (co już było dużym wyczynem). Wydany dwa lata po "Tuoneli" Am Universum pozwolił im utrzymać się na klimatycznym szczycie. Album otwiera "Alone" - absolutny dynamit, kawałek porywający rytmem, energią, melodyką, z wbijającym w ziemię refrenem, z miażdżącą pracą gitar; chyba najwybitniejsze pojedyncze dzieło Amorphis. Cała płyta jednak nie utrzymała tego poziomu, jest już kilka słabszych momentów. Gdyby składała się tylko z utworów klasy "Alone", "Veil Of Sin" czy "Grieve Stricken Heart" wtedy oznaczałoby to, że Amorphis przeszedł sam siebie, co po "Tuoneli" graniczyło z niemożliwością. Droga w dół musiała więc kiedyś się rozpocząć. Po kolejnej dwuletniej przerwie ukazał się Far From The Sun. Płyta bardzo nostalgiczna, głos Pasiego nieprawdopodobnie smutny, mnóstwo depresyjnych momentów. Tylko brzmienie wciąż to samo, chociaż już jakby mniej przebojowości, klimatu, a za to więcej powtarzających się motywów, znanych z poprzednich płyt, ale już bez tej magii, bez tej świeżości. Ale wersja unplugged tytułowego kawałka dawała nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Tak mistrzowskiego współbrzmienia klawiszy i akustycznych gitar nie słyszałem nigdy wcześniej ani później. Chwilowy powrót na szczyt, pojedynczy dotyk boskości, blask dawnej chwały...

Niedługo potem skończyła się pewna epoka. Pasi Koskinen zakomunikował, że odchodzi z Amorphis. Zostawia zespół, który uczynił z niego jednego z najzdolniejszych wokalistów młodego pokolenia. Wtedy mówiono, że już się nie pozbierają. Mają za sobą gorszą płytę, promocyjną klapę (z winy nowej wytwórni), a ponadto odchodzi człowiek, którego głos zdefiniował styl zespołu. Milczenie trwało długie trzy lata. Gdy w końcu lider zespołu, gitarzysta Esa Holopainen ogłosił, że Amorphis nagrywa nową płytę, która w dodatku ma być powrotem do korzeni, zapewne niewielu w to uwierzyło. Na początku 2006 roku pojawiło się Eclipse. I faktycznie, w jej brzmieniu można doszukać się dalekich odniesień do "Elegy", teksty znowu nawiązują do "Kalevali" ("Am Universum" i "Far..." nie były oparte na fińskiej epopei), powrócił też growling (nowy wokalista Tomi Joutsen prezentuje się solidnie), chociaż nikt też nie ma wątpliwości, że nagranie materiału klasy "Tuoneli" jest już nieosiągalne. Jednak melodie na "Eclipse" nie pozostawiają wątpliwości, że to Amorphis. Bujający początek "Born From Fire", otwarcie "Same Flesh" i "Empty Opening", całość "The Smoke" - to znowu ten mroźny klimat z początków kariery! A już niewiele później otrzymujemy ostatni jak dotąd album Amorphis. Latem 2007 roku ukazuje się Silent Waters. Na początku zdziwienie: dwa pierwsze kawałki brzmią jakby żywcem wyjęte z "Tales...."! Podobna pasja, energia, żywioł. Potem już jest jednak różnie, płyta wybitna oczywiście nie jest, ale tytułowy "Silent Waters" może zachwycić, są też akustyczne eksperymenty ("Enigma"), genialne klawiszowe partie (ballada "Her Alone") i kapitalny temat przewodni w "Shaman".

Amorphis osiągnął to, co nie udało się większości muzycznych grup. Zdefiniował swój własny, unikalny styl. Nie sugerujcie się tym, jak próbują zaszufladkować ich dziennikarze, to nie jest ani "melodic death metal" ani "rock progresywny". Najwęższa kategoria jaka ich mieści, to moim zdaniem "metal klimatyczny". Ale ja kocham Amorphis za to, że są unikalni i za to, że tworzyli i tworzą wciąż piękne rockowo-metalowe kompozycje okraszone wspaniałymi melodiami, a nie ograniczają się tylko do "darcia mordy". Bogactwo instrumentarium (na "Am Universum" grali nawet na pile!), nieszablonowość, swoisty patriotyzm (w odniesieniach do literackiego dzieła narodowego), pasja i konsekwencja - to wszystko uczyniło z Amorphis jeden z najbardziej niezwykłych zespołów przełomu wieków.

29. maja światło dzienne ujrzy Skyforger (już sam tytuł przyprawia o dreszcze). I jestem pewny, że Amorphis znowu czymś nas zaskoczy, pokaże, że wciąż jest na klimatycznym szczycie. Nawet jeśli nie będzie to dzieło na miarę "Tuoneli" czy "Am Universum". A może...? Właśnie dlatego nie mogę się doczekać premiery. A przez te trzy miesiące pozostaje mi przemierzać bezkresne pustkowia Finlandii wraz z dotychczasowymi dziełami Amorphis. Wybierzecie się w taką podróż razem ze mną...?

(dziś proponuję dostępne w sieci radiowe wersje "Alone" i "Silent Waters", są wprawdzie krótsze niż albumowe i tracą troszkę klimatu, ale duch Amorphis pozostaje)





26. lutego 2009, 23:20 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 24 lutego 2009

tradycja na kiju od szczotki

Uwaga, zacznie się groźnie. Posłowie PiS zgłosili projekt nowej ustawy. Chodzi o wywieszanie flag narodowych podczas świąt państwowych, co dotąd było obligatoryjne tylko dla instytucji publicznych. Posłowie Partii Obojga Kaczorów chcą, aby ten obowiązek dotyczył teraz wszystkich prywatnych właścicieli domków jednorodzinnych, wielorodzinnych i właścicieli budynków komercyjnych. To nie żart. Oni naprawdę chcą obywateli zmusić, przy pomocy prawa, do wywieszania flag za oknem przynajmniej cztery razy w roku (tyle jest ustawowych świąt państwowych wolnych od pracy; wszystkich świąt państwowych jest 2 razy więcej, a o niektórych pewnie mało kto słyszał, np. Dzień Podziemnego Państwa Polskiego - 27 września). Ale uwaga! Teraz będzie najlepsze - za złamanie przepisu (tj. niewywieszenie chorągwi) projekt nie przewiduje żadnych kar.

No to jesteśmy w domu. Posłowie chcą wprowadzić kolejne martwe prawo, którego egzekwowanie będzie niemożliwe, a otwarte zagwarantowanie braku kar za nieprzestrzeganie tego prawa kompromituje w całości zarówno ten przepis, jak i samo pojęcie prawa. Zresztą karanie za niewywieszenie flagi i tak jest niewykonalne. Trzeba by zatrudnić armię urzędników-kontrolerów, którzy w święta państwowe (cztery z nich są - przypominam - ustawowo wolne od pracy!) patrolowaliby ulice polskich miast i wsi w poszukiwaniu tych okropnych anty-patriotów, którzy nie czczą w należyty sposób święta państwowego. Ale byłaby komedia! Jak z filmów Barei. Alternatywnie, państwo mogłoby liczyć na wielu uczynnych obywateli, którzy ochoczo podkablują nielubianego sąsiada, że ten nie wypełnił patriotycznego obowiązku.

Zresztą sama idea projektu jest tak idiotyczna, że chyba nawet pomysłodawcy nie wierzą w jego powodzenie (prawdopodobnie jednak ustawa przejdzie, bo podobno część posłów PO również zamierza ją poprzeć). Dotąd wielu ludzi z własnej woli kupowało flagi i wywieszało je podczas świąt państwowych, co było fantastycznym przejawem patriotyzmu właśnie i przywiązania do narodowej tradycji. Teraz oni zapewne z tego zrezygnują, żeby nie być kojarzonymi z pomysłem partii powszechnie uznawanej za niepoważną, a inni dla świętego spokoju wywieszą biały i czerwony kawałek szmaty na kiju od szczotki (i będą się kłócić z organami kontrolnymi o definicję flagi), a z tradycji zrobi się parodia. A nawet jeśli nie, i Polska zaczerwieni się flagami narodowymi - będzie to już jednak odbierane zupełnie inaczej. Nie jako wspaniały przejaw autentycznego i świadomego przeżywania święta narodowego, ale jako realizowanie kolejnego przymusu narzuconego przez państwo.

Jest taki ustrój, który opiera się na zakazach, nakazach i przymusach, a wszystko co się w nim robi - robi się na pokaz. Ustrój ten to socjalizm. Całkiem niedawno mieliśmy jeszcze wokół siebie miliony przepisów, zaklinanie rzeczywistości, sztucznie celebrowane święta państwowe, udawanie, że w kraju nie ma bezrobocia i wszyscy są szczęśliwi, "dobrowolne" udziały w czynach społecznych i pochodach pierwszomajowych, fikcyjnie tworzone miejsca pracy, a przed wizytą ważnych dygnitarzy układało się nowy chodnik, wylewało asfalt i malowało trawę na zielono. Pomysł z flagami tak wyraźnie pachnie socjalizmem, że powinien przekonać resztę tych niedowiarków, którzy mają jeszcze jakiekolwiek złudzenia, że PiS i PO to partie prawicowe. O ile lepiej żyłoby się pewnie w państwie, w którym jest niewiele przepisów, ale surowo i konsekwentnie przestrzeganych, zamiast w soc-państwie miliona praw i dyrektyw, z których większość to kretynizmy typu: obowiązek zatrudniania eksperta przeciwpożarowego w każdej firmie czy właśnie obowiązek wywieszania flagi.

To jest zresztą cecha charakterystyczna współczesnej polityki. Ważne, żeby się o danej osobie/partii mówiło, nieważne jak. A im bardziej debilny projekt się zaproponuje, tym będzie o tym głośniej. Chyba o to w tym chodzi. Bo argumenty, że pomysłodawcom ustawy zależy na szerzeniu świadomości konieczności czczenia świąt państwowych, są na poziomie epoki kamienia łupanego. Inne prawdopodobne wyjaśnienie tego wybitnego osiągnięcia intelektualnego grupki posłów PiS jest takie, że jakiś podupadający producent flag w odpowiedni sposób zmotywował tych posłów do skonstruowania i przepchnięcia przez parlament zbawiennej dla niego ustawy. A może któryś z autorów projektu ma w rodzinie producenta flag...?

24. lutego 2009, 16:56 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 21 lutego 2009

Darwin w lodówce

Od niewiele ponad tygodnia Karol Darwin jest wszędzie. Czyżby naukowcy odkryli jakąś lukę, albo coś równie istotnego w teorii słynnego biologa? A może pojawiło się jakieś unikatowe zjawisko w przyrodzie, które owa teoria świetnie wyjaśnia? Nie, skądże. 12. lutego obchodziliśmy (?) 200. rocznicę urodzin Darwina, a w tym roku przypada także 150. rocznica opublikowania jego najsłynniejszej pracy "O pochodzeniu gatunków". I to wystarczyło, żeby media natychmiast zapełniły się osobą wielkiego naukowca. Darwin jest w "Wyborczej" i "Rzeczpospolitej", "Polityka" rozpisuje się o związkach (intelektualnych rzecz jasna) Darwina z jego słynnym imiennikiem - Marksem, "Trybuna" rozwodzi się na temat częściowego uznania przez watykańskich decydentów niektórych aspektów teorii ewolucji, a "Angora" tradycyjnie zbiera to wszystko w jedną całość.

Już sama ta sytuacja jest chora. Osoba, która dokonała czegoś wielkiego, ma szansę zaistnieć w ogólnodostępnych mediach tylko wtedy, gdy: umrze, przypada rocznica śmierci tej osoby, dostanie jakąś kojarzoną przez wszystkich nagrodę, albo ktoś odkryje jej: romans/nieślubne dziecko/współpracę z SB lub tajnym wywiadem (niepotrzebne skreślić). W przeciwnym wypadku dokonania, które wymagają jakiegokolwiek intelektualnego wysiłku, nie mają szans się przebić do telewizyjno-prasowej świadomości zdominowanej przez różne Dody, Tańce z Gwiazdami i życie codzienne premiera Tuska. A odrębną sprawą jest to, w jaki sposób dokonania tej osoby są przedstawiane. Karol Darwin i jego koncepcje są tu doskonałym przykładem (czego pewnie zdążyliście się domyślić, bo w jakim innym celu mogłem napisać właśnie taki pierwszy akapit).

W publicznej "debacie" (celowo pomijam idiotycznie używane w tym miejscu przez media słowo "dyskurs", które pierwotnie znaczyło zupełnie coś innego) wspomnienia o Darwinie i jego teoriach sprowadzają się do obrony/atakowania stanowiska, że "człowiek pochodzi od małpy". Nawet jak ktoś napisze coś bardziej ambitnego (zapiski z podróży Darwina dookoła świata, czy wspomniane związki z marksizmem), to i tak rozmyje się to w morzu medialnej paplaniny. Zresztą zapytajcie 100 osób na ulicy, z czym kojarzy im się Darwin, a gwarantuję, że większość odpowiedzi będzie się koncentrowała wokół czegoś w rodzaju: "on powiedział, że człowiek pochodzi od małpy". I to widać: AKURAT TERAZ przypomniano, że Kościół Rzymskokatolicki już jakiś czas temu przyjął, że część koncepcji Darwina może być prawdą i nie kłóci się z kościelnymi dogmatami, co natychmiast wojujący racjonaliści, ustami niezastąpionej Joanny Senyszyn, wykorzystali do jadowitego stwierdzenia, że "Kościół wreszcie przestał tolerować nieuctwo" itd.

Cała ta "debata" jest poniżej wszelkiego poziomu. Zamiast już faktycznie wykorzystać Darwinowy jubileusz do jakiegoś cyklu publikacji/programów o naukowej wartości (a jednocześnie by społeczeństwo mogło swoją wiedzę na ten temat rozszerzyć), powtarza się banały i odgrzewa stare podziały typu: katolicy kontra racjonaliści. W USA kilka lat temu mieliśmy dobitny przykład kretyńskiej pseudo-debaty publicznej, w wyniku której zwolenników kreacjonizmu ("Bóg stworzył świat w 7 dni, a właściwie 6") i ewolucjonizmu ("człowiek pochodzi od małpy" - tu już powinno wręcz ociekać ironią) próbowano pogodzić potworkiem o nazwie "inteligentny projekt". A wszystko to, ponieważ nie potrafiono zdecydować, czego uczyć dzieciaki w szkołach: kreacjonizmu, ewolucjonizmu, obydwóch czy żadnego. Najprostsze rozwiązanie (którego oczywiście na początku nie akcentowano, bo media zanotowały całkiem niezłą oglądalność programów dotyczących tego sporu, który wtedy zelektryzował USA) było wręcz oczywiste: ewolucjonizmu uczyć na lekcjach biologii/przyrody, kreacjonizmu na lekcjach religii, a o "inteligentnym projekcie" można ewentualnie wspomnieć na lekcjach historii najnowszej, w kontekście omawiania najgłupszych pomysłów XXI wieku.

Dobrze, dobrze - powiecie pewnie - ale przecież kreacjonizm z ewolucjonizmem się kłóci. Nic podobnego. Tylko - jak zwykle zresztą - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Teoria ewolucji jest jedną z najlepiej udowodnionych i najmocniejszych teorii w naukach przyrodniczych; jest podstawą współczesnej biologii. Kwestionowanie jej byłoby działaniem porównywanem z kwestionowaniem faktu, że Ziemia jest okrągła. Oczywiście, jak każda naukowa teoria, także teoria ewolucji jest ograniczona warunkami jej stosowalności i - co najważniejsze - jest otwarta na nowe odkrycia i uzupełnienia (gdyż w przeciwnym wypadku stałaby się dogmatem). A to oznacza, że wkrótce może pojawić się jakaś koncepcja, która w istotny sposób uzupełni lub nawet wyprze teorię Darwina (najbliżej tego jest chyba koncepcja "dewolucji człowieka" Michaela Cremo i Richarda Thompsona). Na dziś jednak podstawowe założenia teorii ewolucji: dotyczące dziedziczenia, dostosowywania się organizmów do warunków zewnętrznych, przeżywania najlepiej przystosowanych, mechanizmów doboru etc. są na tyle dobrze opisane i udowodnione, że nie ma naukowych podstaw, aby je odrzucać. Tymczasem stwierdzenie, że "człowiek pochodzi od małpy" jest bardzo uproszczonym wnioskiem (sam Darwin nigdy takiego związku nie sugerował), WYNIKAJĄCYM z teorii ewolucji, a nie będącym jej założeniem, o czym wielu troglodytów nie wie, albo wiedzieć nie chce.

Natomiast stawiana w opozycji "nauka Kościoła", która "głosi" że świat został stworzony przez Boga, kłóci się z teorią ewolucji tylko pozornie, i - ale to już moim zdaniem - ta opozycja jest sztucznie podsycana w tzw. szerszym społeczeństwie. Swój sens ma już najprostsze wyjaśnienie (a takich wyjaśnień są setki), mianowicie, że biblijny okres 7 dni ma znaczenie jedynie symboliczne. Gdzie bowiem jest w Biblii napisane, że te 7 dni to było faktycznie 7 dni w takim rozumieniu, jak pojmujemy je dzisiaj, czyli 7 razy po 24 godziny czasu środkowoeuropejskiego. Przecież autor tych słów mógł w metaforyczny sposób przedstawić całą historię naszej planety: Dzień Pierwszy ("Bóg stwarza Niebo i Ziemię") to te kilka miliardów lat, gdy formowała się nasza galaktyka, Dzień Drugi... itd. aż do Dnia Szóstego ("Bóg stwarza człowieka"), którym byłby geologiczny okres holocenu, trwający od ok. 12 000 lat i którego nieodłączną cechą jest powstanie i ewolucja gatunku homo sapiens sapiens. To jednak wojujący racjonaliści, którzy zwykle jedynie sobie przypisują prawo do dosłownego, pozbawionego symboli i metafor, interpretowania rzeczywistości, w tym przypadku akurat tą umiejętność przypisują osobom religijnym, na zasadzie: "Oni wierzą, że Bóg stworzył świat w ciągu 7 dni". Drodzy Racjonaliści, zdecydujcie się! Jeśli przypisujecie sobie dosłowność, a - upraszczając - chrześcijanom stosowanie symboli i metafor, to przyjmijcie do wiadomości, że owi chrześcijanie wierzą, że biblijny okres 7 dni jest takim właśnie symbolem, przenośnią, i nie ma nic wspólnego z wiarą, że świat jaki znamy dziś powstał w okresie 7x24 godziny, ergo nie kłóci się z tak umiłowanym przez Was skrajnie naukowym podejściem do rzeczywistości. Nawiasem mówiąc, metafora 7 dni mogłaby być też świetnym argumentem dla deistów. (Deizm to taka koncepcja religijna, której zwolennicy uważają, że Bóg stworzył świat i od tej pory nie ingeruje w jego funkcjonowanie, tylko obserwuje sobie, co się tu ciekawego dzieje). Wystarczy przyjąć, zgodnie z tą metaforą, że siódmy dzień ("Bóg odpoczywa") trwa od momentu wykształcenia się gatunku homo sapiens sapiens. Bóg nie wpływa na funkcjonowanie świata, odpoczywa, obserwuje, wszystko zgodnie z założeniami ;] Ale to już taka dygresja...

W okresie socjalizmu modny był pewien dowcip. Gdy ktoś zdobywał szczególną popularność, mówiono, że wszędzie jest go pełno i aż strach otworzyć lodówkę. Od tygodnia w tej lodówce jest Karol Darwin. Problem w tym, że w lodówce przechowuje się też odgrzewane kotlety. A Darwin i jego dorobek naukowy zasługują na więcej niż tylko wycieranie sobie nim gęby przy okazji kolejnych rocznic urodzin czy śmierci, aby w jakimś idiotycznym sporze udowodnić tym wstrętnym racjonalistom/zaściankowym katolikom, że ma się rację...

środa, 18 lutego 2009

ku pokrzepieniu serc ;]

Uff, najdłuższa przerwa w historii tego bloga dobiegła końca... A powrót do pisarskiej działalności następuje w odpowiednim momencie, bo oto w czeskim Libercu rozpoczynają się Mistrzostwa Świata w narciarstwie klasycznym (tj. skoki, biegi i kombinacja norweska czyli skoki+ bieg). Nasze nadzieje - skromne jak zwykle - związane są z osobami Adama Małysza (skoki) i Justyny Kowalczyk (biegi). Na poprzednich mistrzostwach - 2 lata temu w japońskim Sapporo - też na Małysza nikt specjalnie nie stawiał, a już szczególnie po kiepskim występie w pierwszym konkursie na dużej skoczni. Tymczasem kilka dni później na skoczni średniej Orzeł z Wisły zdeklasował rywali. Wtedy, na fali ogólnonarodowego entuzjazmu, napisałem na jednym z forów internetowych tekst utrzymany w biblijnej stylistyce, który chciałbym poniżej - ku pokrzepieniu serc - wkleić. Rodacy, ducha nie gaście! ;] Będzie dobrze :) A jeśli Małysz w Libercu zdobędzie medal, obiecuję wszem i wobec napisać i udostępnić tu kontynuację owego tekstu :)

Czytanie z listu Włodzimierza Szaranowicza do Polaków, 3. marca 2007:
Bracia i Siostry. Wielka radość zapanowała dziś w sercach naszych. Oto bowiem Adam Małysz poszybował na nartach dalej niźli ptaki powietrzne. Ten mały człowiek z wąsami pobił na japońskiej ziemi trzy znamienite królestwa: fińskie, norweskie i austriackie. A sukcesy te nie byłyby możliwe, gdyby nie pomoc Nauczyciela z dalekiego kraju, z mroźnej Laponii. A imię jego Hannu Lepistoe. On to przybył natychmiast z ziemi włoskiej do polskiej, by potęgę naszą, po niegodnym poprzedniku Kuttinie, radą swoją i mądrością odbudować. Poznał on bowiem starożytne proroctwa, które zwiastowały nam radosną nowinę, że w 35 lat po niezwykłych czynach niejakiego Wojciecha Fortuny w mieście zwanym Sapporo, chwalebne te dzieła w miejscu owym Orzeł z Wisły powtórzy. I słowo ciałem się stało.
Zaprawdę powiadam Wam, jednak nie od początku wszystko się działo po myśli naszej. Gdy na dużej konstrukcji wielu upokorzeń doznaliśmy, sądzić poczęli ludzie małej wiary, że dla mistrza naszego to już ostatnia wieczerza. A tłumy wiwatujące, zgromadzone na miejscach przestrzennych, rozchodziły się w smutku, trwożąc się i szepcząc między sobą: "cudu nam potrzeba".
A oto wzburzeni ludzie szemrać poczęli na forach internetowych przeciw Adamowi i jego towarzyszom. I przystąpili do niego w gazetach piszący i pytali, co wydarzyć się może w sobotę o brzasku. On jednak nic im nie odpowiedział, tylko miast w kwalifikacjach siły swoje mierzyć, udał się w miejsce ustronne i tam dzień cały przebywał, odpoczywając. I oto poranka tego radosnego wzleciał on na obcej ziemi ponad wszystkimi, odległości tak znaczne osiągając, że dziwili się temu starzy patriarchowie i uczeni w skokach mówiąc, że dalej już tylko bociany szybować potrafią. I wszystko się stało, jak się stać miało, a radość wielka zapanowała w całej krainie od brzegów morza, aż po szczyty gór.
A o wszystkim w szczegółach będzie napisane w Księdze Jedynego Rodzaju. I wydarzenia te pamiętne przekaże potomnym List do Apoloniusza. Amen.

18. lutego 2009, 23:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 6 lutego 2009

kącik satyryczny (część 3.)

















(Kliknięcie na obrazek -> wyświetlenie go na pełnym ekranie)