poniedziałek, 30 marca 2009

"Nienarodzony" (recenzja)


Horrory generalnie można podzielić na te z gatunku "klimatycznych" (np. "Blair Witch Project", "Lśnienie", szkoła hiszpańska etc.), gdzie straszy się klimatem niedopowiedzenia, buduje się atmosferę grozy, stopniowo zagłębia się widza w mrok tajemnicy, oraz te spod znaku "Piły", gdzie "straszy się" przerażającym monstrum, które przy akompaniamencie upiornych wrzasków i bryzgających hektolitrach krwi obdziera ze skóry kolejno wszystkich bohaterów, by na końcu doszło do konfrontacji z bohaterem głównym. Różnica pomiędzy nimi może (choć nie dla wszystkich musi) sprowadzać się do tego, że te pierwsze pozostawiają niezatarte wrażenie w pamięci, podczas gdy te drugie wywołują najczęściej salwy śmiechu (z absurdalności oglądanej na ekranie jatki). Jeśli zastosujemy takie kryterium podziału horrorów, obecny właśnie na ekranach naszych kin "Nienarodzony" znalazłby się gdzieś pośrodku.

Szczegóły fabuły możecie przeczytać na setkach witryn internetowych, nie tylko tych poświęconych Dziesiątej Muzie, więc tutaj tylko dosłownie dwa zdania pro forma. Główna bohaterka zaczyna mieć dziwne wizje i sny. Z pomocą przyjaciół stopniowo odkrywa mroczną przeszłość swojej rodziny i grożące jej śmiertelne niebezpieczeństwo - zły duch pragnie zawładnąć jej ciałem, a w drodze do tego celu nie cofnie się przed niczym. Jedynym ratunkiem wydaje się być pomoc pewnego rabina i wykonanie przez niego żydowskich egzorcyzmów. Pomysł na film w zasadzie niezły. Duży plus za nawiązanie do żydowskich tradycji i folkloru, za rzut oka na mroczne karty historii (eksperymenty na ludziach w obozie Auchschwitz), wreszcie za dość zagadkową atmosferę na początku filmu. Dobrze, chociaż wtórnie (bo od razu przed oczami staje nam "Omen"), prezentuje się też personifikacja wszechmocnego Zła w postaci chłopca.

Na tym plusy niestety się kończą, a zaczynają "plusy ujemne". Aktorstwo jest co najwyżej przeciętne (wyjątkiem - sam Gary Oldman w roli rabina!), postaci mało wyraziste (może poza babką głównej bohaterki), efekty specjalne - jeśli już są - nie zachwycają, a w połowie filmu diabli biorą (dosłownie!) zagadkową atmosferę. Od momentu gdy sparaliżowany staruszek zamienia się w groteskowego człowieka-pająka, film niebezpiecznie dryfuje w stronę horroru z gatunku "Piły". Owszem, to jedna z najważniejszych funkcji horroru - przerażać. I faktycznie nie brakuje momentów, w których widz podskakuje na fotelu ze strachu. Mam jednak wrażenie, że twórcy przekroczyli pewną granicę, od której zaczyna się właśnie owa przestrzeń śmieszności w filmie grozy. Przestrzeń, którą wypełniają coraz wymyślniejsze upiory, pies z odwróconą głową, gigantyczne insekty wypełzające z kanalizacji, wykrzywione w przerażających grymasach twarze i wszechobecne, pulsujące błękitnym blaskiem oczy. A scena, podczas której dziecko sąsiadów goni z tasakiem w ręku przyjaciółkę naszej bohaterki, jest tak sztuczna, że "rozkłada" wręcz całe napięcie.

W mojej ocenie film ratuje jedynie aktorstwo Oldmana, odwołania do żydowskich wierzeń, dosłownie kilka niezłych, "horrorowych" momentów i ewentualnie finałowa sesja egzorcyzmów w zrujnowanym "psychiatryku". Niestety, ogólnie ciekawą koncepcję scenariusza przykryło tandetne efekciarstwo na poziomie filmów grozy klasy C, oraz sceny z niby-upiornymi potworami, lśniące kiczem niczym Józef Oleksy łysiną. Cóż, nie każdy twórca horroru nazywa się Stephen King. A ciemności i zalane krwią monstra nie zawsze wystarczają, aby widza przestraszyć. Po "Blair Witch Project" bałem się wchodzić do lasu, po "REC." tygodniami oglądałem się za siebie w piwnicach i opuszczonych miejscach. Pisząc ten tekst, kilka godzin po seansie "Nienarodzonego", nie pamiętam z tego filmu już prawie nic...

Nienarodzony (Unborn)
USA, 2009
reż.: David S. Goyer
wyk.: Carla Gugino, Gary Oldman
ocena: 3/10

30. marca 2009, 23:05 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 29 marca 2009

czas (na zmiany)

Jak zapewne zauważycie, sygnaturka, którą umieszczam na końcu każdego wpisu, od dziś nieco się zmieni. W miejscu, w którym wpisuję godzinę powstania tekstu, literki CET zastępują literki DST. Jeśli nie wiecie, co owe tajemnicze symbole oznaczają - śpieszę z wyjaśnieniem, chociaż może skojarzycie tą zmianę z przeprowadzoną wczoraj w nocy inną zmianą.

CET to Czas Środkowoeuropejski (Central European Time), czas właściwy dla naszej długości geograficznej, najwłaściwiej oddający położenie Słońca, różniący się o godzinę od czasu uniwersalnego (UTC, dawne GMT). Czyli, krótko mówiąc - czas normalny dla naszego położenia geograficznego. Co zatem oznacza, że wczoraj w nocy przeszliśmy na czas nienormalny, bo tak należy określić DST - czas oszczędzania światła słonecznego (Daylight Saving Time), nazywany też czasem letnim dla naszej strefy geograficznej (CEST - Central Europe Summer Time). Wprowadzono go z różnych powodów, z których każdy jest co najmniej dyskusyjny.

Najczęściej podnoszonym argumentem jest chęć oszczędzania światła słonecznego. Na pierwszy rzut oka brzmi nieźle - w lecie jest dłużej jasno, więc jeśli jeszcze sztucznie dzień wydłużymy, to zaoszczędzi się na oświetleniu. Ale tylko na pierwszy rzut. Jeśli dłużej jest jasno wieczorem, to też dłużej jest ciemno rano, gdy ludzie wstają do pracy, więc co się oszczędzi wieczorem, to straci się rano. Dodatkowo, w społeczeństwie np. amerykańskim, gdzie gros domostw posiada elektryczną klimatyzację, gdy ludzie wstają rano o godzinę "wcześniej" jest bardziej zimno, więc podkręcają klimatyzatory, żeby w ogóle im się chciało wstać. W różnych stanach USA i w wielu innych państwach, które przechodzą na DST, prowadzono badania, jak bardzo zmniejszyło się zużycie energii elektrycznej w miesiącach obowiązywania czasu letniego. Wyniki oczywiście są niejednoznaczne, niemniej jednak wskazują, że nawet jeśli są jakieś oszczędności, to rzędu 1-2 %, a w niektórych rejonach dowiedziono nawet pięcioprocentowych strat.

Dla indywidualnego klienta nie ma więc większych korzyści z przejścia na DST. Może są zatem dla ogółu systemu energetycznego? Raczej wątpliwe. Gospodarstwa domowe są mało istotnym odbiorcą prądu. Największym są oczywiście wielkie zakłady przemysłowe, które i tak pracują "na okrągło" i zmiana czasu nie robi im różnicy. Szacuje się, że zaledwie ok. 15-17 % ogółu energii elektrycznej kierowana jest do klientów indywidualnych (czyli do naszych domów). A kilkadziesiąt lat temu, gdy zmianę czasu wprowadzano, ten procent był z pewnością jeszcze niższy. Po pierwsze, z uwagi na istnienie za socjalizmu gigantycznych kombinatów przemysłowych, po drugie - w naszych domach było wtedy zdecydowanie mniej urządzeń elektrycznych codziennego użytku. Najbardziej radykalni twierdzą, że wówczas gospodarstwa domowe pobierały zaledwie 1% wytwarzanej energii elektrycznej.

Owszem, są niezaprzeczalne korzyści z faktu, że w lecie jest jeszcze dłużej jasno, niż pozwalałoby na to słońce - lepsze samopoczucie, większe bezpieczeństwo na drogach, bezpieczniejsze powroty do domów wieczorami itd. Czy jednak wszystkie koszty dwukrotnie w ciągu roku dokonywanej operacji zmiany czasu są tego warte? Chaos komunikacyjny, informatyczny, problemy wielu osób z "przestawieniem" zegara biologicznego, kłopoty rolników (spróbujcie przekonać koguta, aby od dziś piał o godzinę później, albo wytłumaczcie krowom, że od teraz będą dojone o godzinę wcześniej). Radykalni liberałowie przekonują, że operacja zmiany czasu to tak naprawdę jedynie przejaw autorytarnych dążeń współczesnych państw, które chcą zapanować nad wszystkim, również nad tym, czego kontrolować z pozoru nie sposób - czyli nad czasem (skoro można zmusić obywatela do używania innego czasu, to można go zmusić i przekonać do wszystkiego - vide Rewolucja Francuska i wprowadzony na jej fali nowy kalendarz). Fakt, że zaledwie 70 krajów (tylko 1/3 wszystkich państw świata) przechodzi na czas letni pokazuje, że może tych kosztów ponosić nie warto, bo jednoznacznego bilansu zysków i strat praktycznie sporządzić się nie da. I przy okazji pokazuje to, w jakim typie państwa żyjemy ;>

A przyroda i tak żyje swoim rytmem...

29. marca 2009, 22:03 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 27 marca 2009

afterparty

Tydzień temu napisałem prawdopodobnie najbardziej jadowity, cyniczny i prowokacyjny tekst w całej mojej pseudo-literackiej karierze. Tekst, w którym dokopałem zarówno obydwu stronom "krapkowickiej wojny religijnej", lokalnej władzy i przepełnionym hipokryzją mieszkańcom, ale także wielbicielom mydlanych oper, celebrytom i mniejszości niemieckiej. Oczekiwałem, że po tej publikacji świat zadrży w posadach, temperatura dyskusji wywołanych tym tekstem stopi internetowe łącza i klawisze klawiatur, a moja skromna osoba stanie się w lokalnej społeczności persona non grata. Przewidywałem, że posypią się na mnie obelgi i oskarżenia o fakt bycia Żydem, masonem, liberałem, zboczeńcem i małpą w czerwonym, mój profil zostanie demonstracyjnie usunięty z Naszej-Klasy, a za moją głowę (lub inną część ciała) zostanie wyznaczona nagroda i odtąd będę zmuszony przemykać z domu na dworzec PKS w przebraniu, najlepiej kobiety. Minęło 7 dni i nic takiego się nie wydarzyło. W ogóle nic się nie wydarzyło...

Po pierwsze, uprzedzając ewentualne nieporozumienia, tekst ten nie miał za cel obrażenia żadnej ze stron religijno-miejskiego konfliktu. Sprowadzając do absurdu całą sytuację, chciałem jedynie podkreślić bezsensowność całego konfliktu, nadawanej mu rangi i idiotyczności niektórych działań w ramach owego konfliktu podejmowanych. Czyli - po polsku - chciałem unaocznić, że cała ta sprawa to klasyczne "robienie wideł z igły". Chciałem również wyrazić osobisty sprzeciw i niezgodę wobec sytuacji, w której w kościele w moim mieście jestem ostrzeliwany podejrzliwymi spojrzeniami współparafian, czy przypadkiem nie jestem może "jednym z tamtych" (a muszę dodać, że mam awersję do niektórych zasymilowanych przez większość gestów, regułek i praktyk, co ową podejrzliwość jeszcze wzmacnia). Chciałem wreszcie wykrzyczeć, że jeśli ktoś ma ochotę budować gdziekolwiek drugie Betlejem, Jerycho, Fatimę, drugą Japonię czy Kanadę, a nawet drugie Jonestown, to niech robi to w taki sposób, aby nie wpływać na egzystencję pozostałych mieszkańców!

Bardziej interesujące jest jednak to, dlaczego nic się nie wydarzyło po opublikowaniu tego tekstu. Odpowiedź jest nadzwyczaj oczywista - po prostu tego bloga prawie nikt nie czyta. Oczywiście, nie oczekiwałem tutaj takiej statystyki wejść, jaką na swoich blogach mają Janusz Korwin-Mikke, Janusz Palikot czy Atrakcyjny Kazimierz, to jasne. I tak nawet nie mam tutaj licznika wejść. Są jednak inne sposoby, aby sprawdzić czytelnictwo własnego bloga. Pamiętając przy tym także o uwagach, jakie spotykałem na początku jego istnienia - że posty za długie, że trudnym językiem pisane, że niepopularna tematyka (np. polityczna) etc. Zresztą nawet nie chciałbym wiedzieć, jak wiele osób spośród tych, które mówiły: "daj adres, zajrzę w wolnej chwili", faktycznie tego bloga odwiedziły. Może po prostu nie trafiłem w okres prosperity blogów, który - w mojej ocenie - zakończył się jakieś dwa lata temu. Teraz modne są wideoblogi, portale społecznościowe, strony jeszcze bardziej interaktywne, które przemawiają do odbiorcy dźwiękiem, obrazem, tańcem, śpiewem i setką innych doznań, a nie słowem pisanym. I - co najważniejsze chyba - dostarczają temu odbiorcy jedynie taniej, niewyrafinowanej rozrywki, a nie zmuszają go do odrobiny chociaż refleksji, osobistych przemyśleń, zastanowienia się nad kontrowersyjnym tematem.

Zrobiłem prostą, ale wiele mówiącą statystykę. W ciągu 5 miesięcy istnienia tego bloga opublikowałem 32 teksty, do których nadesłano 25 komentarzy (nie licząc moich własnych), spośród których aż 20 (czyli 80%) było autorstwa zaledwie dwóch osób. Czy dla dwójki wiernych Czytelników, jakimi są Zając i Jabol, warto dalej to "ciągnąć"? Oczywiście, że tak. Jeden z moich profesorów, w odpowiedzi na pytanie, czy jest sens prowadzić wykład dla zaledwie dwóch studentów, stwierdził, że on będzie wykładał nawet do ściany, ponieważ mu za to płacą. Mi wprawdzie prowadzenie tego bloga korzyści materialnych nie dostarcza, ale dostarcza mi za to mnóstwo satysfakcji. I jak długo będę czerpać z tego radość, tak długo nowe wpisy powinny się ukazywać. Choćby miały nawet trafiać w próżnię. Ale nie ukrywam, że napisanie przeciętnego tekstu, którego lektura zajmuje Wam zaledwie 5 minut, pochłania około godziny cennego czasu, a im mniej wiernych Czytelników, takich jak Wyżej Wymienieni, tym silniejsza pokusa, żeby - szczególnie w okresach dużego natłoku innych zajęć - dać sobie z tym spokój.

I nie odbiorę tego jako osobistej porażki. Przyzwyczaiłem się już do bycia ignorowanym, lekceważonym, marginalizowanym i zbędnym. I szczerze mówiąc, coraz mniej mnie to dotyka.

A kiedyś ułatwię to Wam, drogie społeczeństwo, jeszcze bardziej...

27. marca 2009, 21:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Ostatnie doniesienia z frontu religijnej wojny w Krapkowicach: w tym tygodniu odbyło się w kościele specjalne czuwanie z egzorcystą i procesja wraz z nim przez miasto. Czegoś takiego nie było co najmniej odkąd należę do tej parafii, czyli od 19 lat. A zorganizowano to akurat teraz! Mam w swojej naiwności uwierzyć, że to tylko zbieg okoliczności...?

piątek, 20 marca 2009

Agencie Mulder, przybywaj !!!

Dawniej moje miasto było zacisznym i spokojnym miejscem. Nawet pociągi już tu nie dojeżdżały, odkąd w 1997 roku powódź zburzyła potężny most kolejowy. Owszem, Krapkowice były kiedyś znane z dwóch dużych fabryk, a ostatnio bardziej z faktu, że mieszka tutaj jeden z przywódców Mniejszości Niemieckiej (co złośliwi wykorzystali do określenia Krapkowic mianem "centrum Rzeszy"), z kina w którym częściej odbywają się kiermasze używanej bielizny niż seanse filmowe, oraz z największej w tej części Europy liczby niemieckich supermarketów w przeliczeniu na głowę mieszkańca. A jednak żyło się tutaj jak u Pana Boga za piecem.

Ostatnio jednak wszystko się zmieniło. Moja okolica trafiła na łamy ogólnopolskich mediów i na pierwsze strony internetowych portali. Zrobiło się niezwykle światowo. Teraz Krapkowice to tak naprawdę Sycylia, Belfast (szczególnie podczas przemarszu oranżystów), Twin Peaks i afrykańskie safari w jednym. Właściwie to już strach wychodzić z domu, nie mając przy sobie zestawu obronnego, na który składa się woda święcona i zbiór przydatnych zwrotów, np. "nicht schuessen!", "odmawiam komentarza dla Gazety Wyborczej i TVN", albo "ja nic nie wiem, ja tu tylko sprzątam". Po zmroku natomiast dobrze jest ten zestaw uzupełnić o trochę czosnku i niezłą strzelbę. Co się takiego wydarzyło, zapytacie. W zasadzie niewiele. Gmina jest owładnięta religijną wojną, członkowie tajemniczego ruchu, którzy za bardzo odnowili swoją wiarę, próbują opanować lokalne urzędy i instytucje, ksiądz wyświetla horrory podczas niedzielnego kazania, a w okolicy grasuje krwiożercza bestia. Ale po kolei...

Zaczęło się od tego, że blisko ćwierć wieku temu zainstalowała się przy krapkowickiej parafii grupa modlitewna związana z ruchem Odnowy w Duchu Świętym (zwana dalej "Odnową"). Z początku była to jedna z wielu przykościelnych grup i nic ciekawego się nie działo. Jednak z czasem, pod wpływem charyzmatycznego lidera grupy, który bardzo specyficznie interpretuje katolickie dogmaty i tradycje, zaczęły narastać konflikty pomiędzy Odnową a parafią i tradycyjnymi katolikami z Krapkowic (zwanymi dalej "parafianami"). A więc w skrócie: członkowie Odnowy twierdzą, że to oni są bliżej Prawdy niż inni, parafianie natomiast widzą w Odnowie zalążek niebezpiecznej sekty.

I już? Oczywiście, że nie. Teraz się dopiero zaczną pikantne szczegóły ;> Otóż parafianie są zbulwersowani nietypowym przebiegiem spotkań Odnowy, odmawiają im prawa nazywania się "katolikami" i bacznie obserwują, w jaki sposób "ci z Odnowy" uczestniczą w tradycyjnych praktykach, np. czy przyklękają w odpowiednim miejscu i czasie, albo czy dyskretnie nie wypluwają hostii po komunii św., którą rzekomo przyjmują jedynie dla zmyłki. Z kolei członkowie Odnowy trzymają się razem, pomagają sobie wzajemnie w różnych sprawach (chociaż są dla siebie teoretycznie obcy), a także powtarzają różne dziwne zwroty, inaczej wychowują dzieci i generalnie trudno się z nimi dogadać. Zauważono też, że wciągani do Odnowy nowi członkowie zaczynają zmieniać swój styl życia, stosunek do parafian i religii. Gdy proboszcz stracił cierpliwość i zagroził z ambony członkom Odnowy ekskomuniką, a po mszy rozdawał gazetkę o wiele mówiącym tytule "Sekty i fakty", niewidzialna ręka rozwiesiła po mieście plakaty szkalujące krapkowickich duszpasterzy. Jednak proboszcz, zobligowany przez opolskiego Arcybiskupa, który jest wielkim ekumenistą, musi nadal zapewniać Odnowie miejsce spotkań. Na początku była to salka katechetyczna, a gdy tam grupa przestała się mieścić, udostępniono jej nieużytkowany kościół p.w. Miłosierdzia Bożego. A tam to się dopiero działo! Odnowa organizowała między innymi seanse (uwaga!) wylewania Ducha Świętego, podczas których - jak wróble ćwierkają - dochodzi wśród uczestników do przypadków transu, omdleń, konwulsji i mówienia w obcych, starożytnych językach (np. po aramejsku!). Gdy zatem życzliwi donieśli gdzie trzeba, że w kościele odbywają się takie rzeczy, potajemnie wyniesiono stamtąd Najświętszy Sakrament, a żeby to się nie wydało, zostawiono dla zmyłki czerwoną lampkę! No intryga taka, że książki Agathy Christie, to przy tym apoteoza prostoty i nieskomplikowania.

Parafianie boją się też czegoś innego. Otóż Odnowa ma "swoich ludzi" we wszystkich krapkowickich urzędach i instytucjach publicznych, a także w szkołach i lokalnych mediach, i to na najwyższych stanowiskach. Podobno mają nawet zamiar wystawić swojego kandydata na burmistrza. Wtedy to już w ogóle będzie Sodoma i Apokalipsa - założą nam tu jakąś komunę i zrobi się niefajnie. Z drugiej strony w parafii też jakaś dziwna mobilizacja nastąpiła. Właściwie to za małe słowo. Tam się dzieją cuda na kiju! Najpierw jeden z wikarych wyklął podczas kazania astrologię, karty Tarota i leki homeopatyczne, jako natchnione dzieło Szatana. Nie minęło kilka miesięcy, gdy drugi wikary wyświetlił podczas kazania fragmenty filmu. I to nie byle jakiego! Od razu "Egzorcyzmy Emily Rose", najbardziej pikantne sceny. Chodzą plotki, że ów ksiądz zajmie się teraz organizacją w Krapkowicach koncertu zespołu Behemoth, zapuści włosy i zacznie się ubierać na czarno... (a nie, to akurat kiepska puenta). Bardziej jednak prawdopodobne, że duszpasterze zabiorą się teraz za sformowanie parafialnych patroli i katechetycznych bojówek. Ochotników z pewnością nie zabraknie.

Z prawnego punktu widzenia do działalności Odnowy nie można się przyczepić. Mnie najbardziej zaintrygowały te seanse wylewania Ducha Świętego. Wśród wielu znawców analizujących te praktyki nikt jednak nie zwrócił uwagi na fakt, że Duch Św. to po łacinie Spiritus (Sanctus). No to już wszystko jasne! Oni tam po prostu spirytus wylewają w trakcie tych seansów, jako wyraz swojego uwielbienia dla abstynencji jako takiej i niechęci do wszelkich napojów na spirytusie bazujących. A ta nazwa - wylewanie Ducha św. - to dla zmyłki po prostu, podobnie jak z tą czerwoną lampką, tylko vice versa. Natomiast samo wylewanie alkoholu w trakcie grupowych spotkań nie jest sprzeczne z prawem. Co najwyżej można członków Odnowy znienawidzić za marnowanie drogocennego surowca. Potrzebującym by lepiej rozdali! Natychmiast wielu by się znalazło. A jak bardzo by wtedy wielbili imię Pana! A ilu zagubionych osiągnęło by kontakt z Absolutem. Cud byłby większy niż w Kanie Galilejskiej. A może nawet cudowne rozmnożenie by nastąpiło. Potrzebujących. Niestety, wylewanie wódki jest w naszym kraju dozwolone. Nawet wylewanie za kołnierz. Chyba, że za cudzy kołnierz. Wtedy to można by podciągnąć pod molestowanie i modny ostatnio mobbing. Aha, i nic dziwnego, że omdlenia i konwulsje podczas tego rytualnego wylewania następują - gdy ludzie widzą ile tego cennego płynu wsiąka w grunt, to nawet i w trans można wpaść. A spragnieni obcymi językami mówić poczynają...

Więc jakby tego było mało, w okolicy pojawiła się krwiożercza bestia. W gminie Biała, na granicy powiatu krapkowickiego i prudnickiego, coś w nocy zagryza dziesiątki cielaków i świń. Z jednej chlewni, w ciągu jednej nocy, zniknęło 30 prosiąt. Znalezione szczątki mają wyżarte wnętrzności. Ten fakt i odkryte ślady łap wykluczają nawet wielkiego psa - wskazują bowiem, że morderca ma ponad 60 kilogramów wagi, należy do rodziny kotowatych i atakuje, skacząc na ofiarę z tyłu i zadając pazurami rany cięte. Znaleziono też sierść, a dzisiaj okazało się również, że jeden z mieszkańców w sąsiedniej gminie nakręcił amatorski film, na którym widać sylwetkę drapieżnego, wielkiego kota. Specjaliści mówią, że najprawdopodobniej to puma lub lampart, ale wśród podejrzanych są też tygrys i lwica. Co tu dodać...? Mówi się wprawdzie, że rzeczywistość nam dziczeje, ale żeby aż tak dosłownie... Władze twierdzą, że zwierzę mogło uciec z hodowli lub cyrku po czeskiej stronie granicy, albo z nielegalnego transportu pobliską autostradą. I apelują do mieszkańców o nie wychodzenie z domów po zmierzchu. Pojawiają się już jednak głosy, że przeniosły się do Polski południowoamerykańskie chupacabras (z hiszp. "wysysacze kóz") - legendarne, tajemnicze potwory, które głównie w Meksyku spowodowały tysiace niewytłumaczonych, mrożących krew w żyłach ataków, rozszarpując swoje ofiary i wysysając im krew.

Tego wszystkiego jest już za wiele. Nie dość, że moje miasto stoi na progu religijnej wojny, rozmowy są tylko o Odnowie, miasto kipi od plotek, ludzie patrzą na siebie podejrzliwie, to jeszcze w mroku czai się zło. Jak w Twin Peaks - niedługo z lasów okalających Krapkowice wyjdzie krwiożerczy potwór i nas wszystkich pożre. Może rację ma lider Odnowy, może to kolejny znak, że Koniec jest bliski. Sam wielokrotnie zapowiadał ów guru, że chce z Krapkowic stworzyć drugie Betlejem - miejsce narodzin nowej Wspólnoty. Trochę racji ma: o tamtej wiosce też nikt nie słyszał przed narodzeniem Jezusa, podobnie jak o Krapkowicach przed powstaniem Odnowy. Faktycznie, szopek i niegościnnych karczmarzy jest tu w okolicy trochę, osłów to nawet całe mnóstwo, a i trzech mędrców jakoś się znajdzie. Tylko do tej całej układanki nie bardzo pasuje ten lampart pożerający prosiaki... Ale może jednak faktycznie krapkowiczanie są wspólnotą wybraną, która ocaleje. Starożytne proroctwa powiadają na przykład, że po końcu świata Niemców zostanie tylu, co pod jednym drzewem się zmieści. A ilu ocaleje mieszkańców Krapkowic? Może tylu, ilu zmieści się na jedynym moście przez Odrę w mieście, albo w sali kinowej, w której co drugi rząd stanowią drewniane krzesełka, albo pod dachem na dworcu PKS...

Najgorsze jednak jest to, że święty spokój diabli wzięli, bo teraz tu się tyle dzieje, że zjadą się zaraz do Krapkowic wszyscy święci. Media z kraju i zagranicy, żądni sensacji paparazzi, CBA, ABW i HWDP, Tomasz Lis, Janusz Palikot i Atrakcyjny Kazimierz, Święta Inkwizycja, domorośli myśliwi, przedstawiciele Ministerstwa Obrony Przed Sektami (MOPS), Jan Maria "Niemcy mnie biją" Rokita, naukowcy z PAN-u i PAN-i, Doda, Kasia Cichopek i Agata Młynarska, Mariusz Pudzianowski i Maciej Kurzajewski, liberałowie, scjentolodzy, Rydzykanci, Żydzi, łysi i blondynki, "zieloni", "czerwoni" i "żółci", Rycerze Jedi, homo, hetero i trio, miłośnicy "Mody na sukces", wielbiciele talentu braci Mroczek, sobowtóry Elvisa, prawdziwy Elvis, smakosze dykty i koktajlu Hiroszima, entuzjaści UFO, wyznawcy subkultury EMO, badacze niewyjaśnionych zjawisk, oraz poszukiwacze zaginionej arki, bursztynowej komnaty i straconego czasu.

Agencie Mulder, larum grają! Wróć z emerytury, zostaw to nędzne życie niespełnionego pisarza i przygodny seks z tymi wszystkimi ponętnymi dziewczynami z Miasta Aniołów. Rzuć to i przybywaj do nas, do Krapkowic! Potrzebujemy Cię tutaj! Jest sprawa do Archiwum X. A nawet do Archiwum Y...

20. marca 2009, 23:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Przy pisaniu tekstu korzystałem z artykułu Edyty Gietki "Schizma w powiecie", Polityka nr 12/2009

sobota, 14 marca 2009

poeta z Ponidzia

Dziś obchodziłby 57. urodziny... Kto wie, może dalej koncertowałby, może dalej pisałby nowe utwory. Jeśli tak, pewnie wciąż byłby poza głównym nurtem muzycznej sceny. Dziś to, co nazywamy "piosenką turystyczną" pojawia się tylko na niszowych festiwalach i studenckich przeglądach. Wtedy, gdy żył, po prostu nie należał do grupy artystów akceptowanych przez socjalistyczną władzę i kontrolowane przez nią media. A jednak jego piosenki znajdują się we wszystkich śpiewnikach, a ta najbardziej znana, zaczynająca się od słów: "skąd przychodził, kto go znał" jest wręcz ponadczasowa i należy do absolutnego kanonu polskiej muzyki. Z wielu zdań, które o nim napisano, najbardziej spodobało mi się jedno: "za życia nazywany mistrzem, stał się legendą, kiedy odszedł". Wojciech Bellon. Dziś obchodziłby 57. urodziny...

Urodził się w Kwidzynie, 14. marca 1952 roku. Jednak nie jest najistotniejsze ani to, gdzie się urodził, ani to, że później przeprowadzał się kilkakrotnie, by ostatecznie osiąść w Busku Zdroju. Najważniejsze jest to, co pokochał: poezję, muzykę, ludzi i górskie wędrówki, Bieszczady, mityczną wręcz krainę, którą nazywał "bukowiną". W 1971 roku założył razem z przyjaciółmi Wolną Grupę Bukowina, zespół - muszę tutaj użyć tego wyświechtanego słowa - kultowy w historii polskiej muzyki. Dla Bukowiny napisał kilkadziesiąt piosenek, które wydane zostały dopiero po upadku socjalizmu. Już sama nazwa zespołu musiała denerwować ówczesne władze, nie mniej niż długie włosy i nonkonformistyczny, wolny styl życia Wojtka Bellona. Jednak on i jego twórczość zdobyły niezwykłą popularność, której przejawem były nagrody i wspaniałe występy na studenckich festiwalach, przeglądach poezji śpiewanej i piosenki turystycznej. Z braku oficjalnych nagrań, piosenki Bukowiny kolportowane były w "drugim obiegu" nagrywane na magnetofonach. Koncertował wraz z zespołem po całym kraju, co stało się jego podstawowym źródłem utrzymania, a tym samym uczyniło z muzyków Bukowiny profesjonalistów. To też stało się powodem zawieszenia działalności zespołu, w 1982 roku, na trzy lata przed śmiercią Wojtka Bellona. Śmiercią do dziś nie w pełni wyjaśnioną i owianą mgiełką tajemnicy...

Wojtek rozwiązał Wolną Grupę Bukowina, bo ów profesjonalizm nie pasował do ducha zespołu. Nie korespondował z tekstami i klimatem piosenek Bellona. Właśnie ten niesamowity klimat, duch pieszych wędrówek, czystej przyrody, bieszczadzki czar zawarty w każdej nucie to te elementy, które uczyniły z Bukowiny zespół niepowtarzalny, a jej twórczość wniosły do kanonu polskiej muzyki. Jakichkolwiek słów w tym miejscu by użyć, nie ma sposobu by oddać nimi skalę mistrzostwa piosenek Bukowiny. Wystarczy wsłuchać się w "Nutę z Ponidzia", czy "Tu przy piwie" (melodia z tej piosenki po prostu powala) by przenieść się na nieskażone cywilizacją wiejskie przestrzenie, pola złocące się żytem, zielone łąki, oświetlone słońcem na błękitnym niebie. Wystarczy wsłuchać się w "Sprzysiężonych" czy "Późną nocą jesieni już blisko" by znaleźć się nagle na bieszczadzkim szlaku, siedząc nocą przy ognisku w kręgu turystów, którzy wieczorny postój w górach, pomiędzy rozbitymi namiotami, umilają sobie śpiewając przy akompaniamencie akustycznej gitary. Sami wokół dzikiej przyrody, otoczeni przez jej odgłosy, przez ciemność, wsłuchani w niezapomniane melodie... Magia... A przecież Wolna Grupa Bukowina to dziesiątki takich piosenek. Jest ponadczasowy "Majster Bieda", jest chyba najpiękniejsza polska ballada wszechczasów "Kołysanka dla Joanny", są cudownie melodyjne "Bez słów" i "Zakochani", jest szereg piosenek opisujących piękno przyrody i górskiego krajobrazu, a także miłość i potrzebę bliskości drugiego człowieka. "Bukowina" i "Bukowina II", "Ponidzie", "Rzeka", "Pejzaże harasymowiczowskie", "Piosenka wiosenna" z niesamowitą energią, "Piosenka o zajączku" z prowadzącą harmonijką i genialnym wprost tekstem, "Azyl", "Sielanka o domu", "Niedokończona jesienna fuga", tajemnicze "Między nami"... To tylko te, które przychodzą mi do głowy w pierwszej chwili.

Nie miałem zamiaru napisać tutaj epitafium dla Wojtka. Wiem też, że żadne słowa nie oddadzą klimatu Jego piosenek. Piosenek, które wywołują wspomnienia, albo wzbudzają marzenia. Marzenia, by znaleźć się w nocy, przy ognisku, na bieszczadzkim szlaku i słuchać Jego piosenek, Jego gry na akustycznej gitarze, Jego śpiewu... Ale Jego nie ma już między nami. I cokolwiek by nie napisać, nie będzie to w stanie się zmierzyć z Jego legendą. Z pokorą oddam więc głos tym, którzy byli najbliżej tego celu. Artystom z innej kultowej grupy tamtych lat, którzy jedną ze swych piosenek poświęcili Mistrzowi. Nazywają się Stare Dobre Małżeństwo, a piosenka to po prostu "Piosenka dla Wojtka Bellona":

"Powiedz dokąd znów wędrujesz?
Czy daleko jest Twój sad?
- Hen w krainy buczynowe
Ze mną tam układa pieśni wiatr
Hen w krainy buczynowe
Ze mną tam nikogo tylko wiatr

Zmierzchy grają a przestrzenie
Własny mi podają dźwięk
Takie śpiewy z nimi lub milczenie
W którym znika każdy dawny lęk
W takich śpiewach lub milczeniu
W szumie świętych buków zginął lęk

Zaszumiały Cię powietrza
I ruszyłeś sam na szlak
Ten ostatni, ten najlepszy -
Przyszedł czas, Pan dał Ci znak
Ten ostatni, ten najlepszy -
Przyszedł czas, Pan dał Ci znak

Ten ostatni, ten najlepszy -
Przyszedł czas, Pan dał Ci znak..."

14. marca 2009, 21:10 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. W 1992 roku, 7 lat po śmierci Wojtka, członkowie Wolnej Grupy Bukowina reaktywowali zespół i koncertują do dziś, śpiewając piosenki Wojtka i wszędzie wzbudzając owacje. Występowali nawet na Przystanku Woodstock kilka lat temu. Wydana została również pełna dyskografia Bukowiny na płytach CD. Szkoda tylko, że On tego nie dożył...

niedziela, 8 marca 2009

Dzień Kobiet

Mam nadzieję, że zdążę z tym wpisem, dopóki jeszcze jest 8. marca. Bo tak naprawdę nie wiem, co chciałbym właściwie napisać, nie mam pojęcia, od czego zacząć. Chyba najrozsądniej będzie od początku...

Za socjalizmu był obowiązkowy goździk wręczany "do góry nogami", dodatkowy przydział luksusowego towaru, sztampowa akademia "ku czci" i życzenia od I. sekretarza, a w przedszkolu dzieci rysowały laurki dla mamy i babci. Przewidywalnie i topornie do bólu. Niezwykłe, że nie wpadł nikt wtedy na pomysł, żeby 8. marca uczynić dniem wolnym od pracy, wszak święto to ustanowiła - o czym mało kto wie - Międzynarodówka Socjalistyczna w Kopenhadze, co dziwić specjalnie nie powinno, gdyż tendencje emancypacyjne najsilniej rozwijały się właśnie w ruchach robotniczych. Teraz tylko pozornie się coś zmieniło. Gdy przychodzi 8. marca kwiatki i czekoladki sprzedają się jak rzadko, profile na Naszej-Klasie zapełniają się wątpliwej urody bukietami wykonanymi ze znaków graficznych, a sms-ami i za pośrednictwem GG krążą często pobrane ze specjalnych portali internetowych jednakowe życzenia. Na ulice miast wychodzą różne "manify", podczas gdy media prześcigają się w dyskusjach o feminizmie i równouprawnieniu. Zmieniły się tylko środki, nie zmieniła się forma, a refleksje... Ich chyba nigdy nie było. Złożyć życzenia, wręczyć kwiat, odfajkowane, zadanie wykonane, mission complete...

Wikipedia wymienia aż/tylko 15 rodzajów feminizmu (w tym m.in. feminizm socjalistyczny, czerwony i lesbijski). Zmuszając nas 8. marca do wysłuchania kolejnego bełkotu pani profesoressy Senyszyn albo Środy, media przekonują wiernych odbiorców, że ci podjęli refleksje nad rolą kobiety we współczesnym świecie. 8. marca mija, wszystko wraca do normy. "Feminizm - tak, ale...", "Równość płci - owszem, ale...", "Nie no, do tego kobiety się w ogóle nie nadają...", "Baba za kierownicą?!". Brzmi znajomo...?

Feminizm jest sztucznie stworzoną ideologią o niczym. Osiągnięcia intelektualne feministek są albo tautologiami, albo wyważają otwarte drzwi, albo sprowadzają się do absurdu. Wystarczy tylko bliżej im się przyjrzeć. Zapytajmy 100 osób na ulicy, czym jest feminizm. Założę się, że odpowiedzi typu: "dąży do równości kobiet i mężczyzn" będą dominujące. Problem w tym, że to banał. Fakt istnienia różnic (biologicznych, fizycznych itd.) między kobietami i mężczyznami jest oczywisty i kwestionowanie takiego stanu rzeczy jest równe bezsensowne, jak zaprzeczanie podstawowym prawom fizyki. Natomiast utrzymywanie, że nie ma obecnie żadnej dyskryminacji kobiet jest również absurdalne - nierówności wciąż są, szczególnie na rynku pracy, ale nie tylko, i przykłady można mnożyć. Co więcej, należy dążyć do zmiany tego stanu rzeczy. Tylko czy potrzeba w tym celu krzykliwej pseudo-ideologii?

Feminizm zamienia się w swoją własną karykaturę. Skrajne przedstawicielki tego nurtu ośmieszają się wręcz swoimi pomysłami totalnej równości (np. słynna kampania kilka lat temu, chyba w Szwecji, nakłaniająca kobiety do korzystania z pisuarów). Aby uprawdopodobnić swoje tezy, stworzono nawet odrębną naukę, która ma naukowo tłumaczyć feministyczne postulaty. Nazywa się bardzo ładnie - gender studies - nauki o "płci kulturowej", czyli wpływie społeczeństwa, jego norm i kultury na pojmowanie i realizowanie ról związanych z płcią (definicja moja). Byłem w 2004 roku na trzydniowej konferencji poświęconej gender i naukowo tam raczej nie było. Bombardowano za to słuchaczy statystykami o nierówności płci na rynku pracy itd. (po cholerę? przecież gołym okiem widać, że te nierówności są, a być ich nie powinno), rzucano banałami i frazesami o potrzebie równości, a nawet momentami było śmiesznie, gdy prelegentka próbowała poprzeć tezę przykładami, które ilustrowały zupełnie coś innego. Opowiedziała historyjkę, jak na jakimś zjeździe feministek postawiono kilkudziesięciokilogramowy ciężar, wprowadzono mężczyznę typu "metr pięćdziesiąt w kapeluszu, waga papierowa", który oczywiście nie podniósł ciężaru nawet o milimetr, a zaraz po nim weszła sztangistka, która bez trudu dźwignęła i tego faceta i ciężar, i to jedną ręką.

Pani prelegentka pewnie myślała, że unaoczni fakt, iż mężczyźni nie zawsze są silniejsi fizycznie od kobiet. A w rzeczywistości strzeliła sobie w kolano, bo przecież to jest oczywiste - zobrazowała tylko relatywizm. I tu dochodzimy do sedna problemu. W społeczeństwie, nie tylko polskim, pokutują wciąż dziesiątki mitów. Mężczyźni lepiej jeżdżą samochodami, są lepsi w naukach ścisłych, kobiety nie powinny mieć prawa głosu, nie umieją strzelać z broni, nie powinny się brać do polityki etc. No, nóż się w kieszeni otwiera! Po pierwsze, to jest tylko statystyka. W wąskim gronie mojej rodziny i najbliższych przyjaciół znam przynajmniej dwie dziewczyny, które jeżdżą autem pewniej niż 50% znanych mi facetów. Co oczywiście nie zmienia faktu, że STATYSTYCZNIE wśród ludzi jeżdżących dobrze autem więcej jest mężczyzn niż kobiet. To, że STATYSTYCZNIE kobiety lepiej sobie radzą z wykonywaniem kilku czynności naraz nie oznacza, że żaden facet nie może być w tej umiejętności lepszy niż 99% kobiet. Po drugie, co wynika z pierwszego, to są normalne wewnątrzgrupowe zróżnicowania. Mnóstwo facetów jest beznadziejnych w tych "typowo męskich" dziedzinach, czego się już tak wyraźnie nie akcentuje. To, że nie wszyscy mężczyźni idealnie strzelają, prowadzą auto, podnoszą ciężary, grają w szachy, znają matematykę itd. jest pojmowane jako coś oczywistego, normalnego, tak jak to, że Murzyni kiepsko zjeżdżają na nartach i pływają, a Biali raczej nie są potentatami w biegach długodystansowych. Ale gdy już jest choćby minimalna różnica międzypłciowa - ogłasza się to przy dźwiękach fanfarów. I wreszcie po trzecie, co łączy się z pierwszymi dwoma, fakt że statystycznie kobiety są w czymś "gorsze" nie wynika z żadnych biologicznych uwarunkowań, tylko z historii i kultury (tu ukłon w stronę gender studies). Jeśli kobiety statystycznie gorzej strzelają i znają matematykę, wynika to z faktu, że przez wieki ich dostęp do tych czynności był utrudniony lub wręcz niemożliwy. Czysty ewolucjonizm. Gdyby od tysięcy lat kobiety zajmowały się zdobywaniem pożywienia dla rodziny, to one miałyby dziś lepiej wyostrzone pewne zmysły, lepszą sprawność fizyczną, umiejętności walki itd. Ale kobiety rodziły dzieci, więc rola dostarczyciela pokarmu niejako w naturalny sposób przypadła mężczyźnie. Co nie znaczy, że tak się musiało stać - spójrzcie choćby na organizację życia pszczół.

W najlepszym chyba polskim serialu przełomu wieków - w "Rodzinie Zastępczej" - jedna z bohaterek, kobieta wyzwolona, bywalczyni salonów stwierdza z całą stanowczością: "Feminizm jest bez sensu! Równouprawnienie zakłada, że kobieta i mężczyzna są sobie równi, a przecież to nieprawda. W przyrodzie samica odgrywa nieporównywalnie większą rolę niż samiec. To o kobietach pisze się wiersze, śpiewa piosenki, maluje się je. Mężczyzna jest po to, żeby służyć kobiecie, spełniać jej zachcianki i zachwycać się jej urodą". O! To rozumiem! Szkoda tylko, że nie rozumieją tego natchnione feministki. Szkoda, że zamiast działań na rzecz poprawy faktycznie trudnej sytuacji kobiet we współczesnym społeczeństwie, ich jedyne osiągnięcia to: wprowadzenie do języka sztucznych, dziwnych odmian typu: psycholożka, socjolożka czy pedagożka, dążenie do tego, aby figurki w sygnalizacjach świetlnych na skrzyżowaniach miały sukienki i doszukiwanie się źródeł nierówności w systemach politycznych i religijnych. Szkoda, że zamiast walczyć z dyskryminacją kobiet na rynku pracy i z idiotycznymi stereotypami, jak te przywołane w poprzednim akapicie, zajmują się absurdalnym udowadnianiem, że kobieta i mężczyzna są sobie równi. Bo nie są równi, to oczywiste. Tylko kobiety rodzą dzieci, o kobietach mówi się "płeć piękna", ustanowiono Dzień Kobiet, a nie Dzień Mężczyzn itd.

Drogie Dziewczyny: z okazji Waszego Święta życzę Wam jak najwięcej tego, co sprawia, że pisze się o Was wiersze, śpiewa piosenki i tworzy malarskie arcydzieła. Życzę Wam jak najwięcej tego uśmiechu, który sprawia, że pochmurny dzień natychmiast zmienia się w słoneczny, jak najwięcej tego wdzięku, który sprawia, że mężczyźni przestają przy Was myśleć racjonalnie. Po prostu - bądźcie nadal tą najpiękniejszą częścią życia na tej planecie, czyli pozostańcie sobą :)

Za rok o tej porze będziemy obchodzić 100. rocznicę ustanowienia Dnia Kobiet. Mam nadzieję, że wciąż będzie to jeszcze Dzień Kobiet, a nie Dzień Feminizmu.

8. marca 2009, 23:56 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego