środa, 29 kwietnia 2009

raport z lodowisk (cz.3)

Ostrzegałem, że będę nieobiektywny i stronniczy ;> Dlatego nie mogę rozpocząć podsumowania trzeciej kolejki spotkań pierwszej rundy Mistrzostw Świata inaczej, niż od meczu Finów z Czechami.

To był pierwszy mecz reprezentacji Finlandii na tych mistrzostwach, który obejrzałem na żywo w telewizji. Obejrzałem - i jestem oczarowany :D Już nawet nie chodzi o sam rezultat - Finowie po kapitalnym, emocjonującym meczu odprawili naszych południowych sąsiadów, którzy tutaj mierzą naprawdę w najwyższe cele. Bardziej chodzi mi o styl gry. Nowy, młody trener Jukka Jalonen zupełnie odmienił ten zespół. Nie ma gwiazd, ale jest team! Jest duch, jest atmosfera w ekipie, jest walka o każdy centymetr lodu; Finowie strzelają z wszelkich pozycji, odważnie atakują, bez respektu dla rywala. Nie załamali się nawet w momencie, gdy przegrywali już 1-3. Strzelili 3 bramki i mecz wygrali, mimo absencji (grypa) podpory zespołu - znakomitego obrońcy Petteri Nummelina. Wprost fenomenalnie grają w przewagach, a pierwszy atak w składzie: Miettinen-Hagman-Niko Kapanen robi na tym turnieju furorę. Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio Finlandia przystępowała do drugiej rundy z kompletem punktów, a - powtórzę - to jest teoretycznie najsłabszy skład Finów w ostatnich 10 latach. Po raz kolejny potwierdza się zasada, że nazwiska nie grają. Po tym, co dziś zobaczyłem, z ogromnym optymizmem patrzę w przyszłość. To naprawdę mogą być wielkie mistrzostwa, to naprawdę może być ten czas!

W innych grupach niespodziewanych rezultatów nie było. Poza zasięgiem są Kanadyjczycy, którzy zmietli Słowaków i pewnie wygrali grupę A. Obudzili się gospodarze turnieju - Szwajcarzy i postraszyli trochę Ruskich. Natomiast w innym hitowym starciu, Szwedzi dokonali czegoś podobnego jak w tym pamiętnym ćwierćfinale z Finlandią w 2003 roku. Mimo, że przegrywali z USA już 2-5, odrobili straty i zwyciężyli (po dogrywce) 6-5. Jednak to Amerykanie wygrali grupę C, ale Szwedzi walczyli o każdy punkt jak o niepodległość (w kontekście rozstawienia w ćwierćfinałach naturalnie). Znamy już też zespoły, które powalczą o utrzymanie w elicie. Zgodnie z przewidywaniami są to Węgry i Austria, oraz trochę nieoczekiwanie Niemcy i Dania, które przegrały bezpośrednie mecze z teoretycznie słabszymi Francją i Norwegią. Kto z nich spadnie do Division1 ? Najmniej szans będą mieć pewnie Węgrzy (mimo niezłego początku mistrzostw), ale pozostałe zespoły są już tak wyrównane, że jakiekolwiek typowanie to po prostu loteria.

Teraz przed nami druga runda. Grupa A łaczy się z grupą D, a grupa B z C. A to oznacza dwa razy więcej znakomitych spotkań i jeszcze więcej emocji. Już jutro: Kanada-Czechy i Rosja-Szwecja! Teraz dopiero się będzie działo :D Stay tuned ;)

29. kwietnia 2009, 23:35 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

raport z lodowisk (cz.2)

Coraz więcej się dzieje na szwajcarskich lodowiskach :) Za nami druga kolejka spotkań grupowych i wreszcie sypnęło niespodziankami.

O pierwszą pokusili się Białorusini, którzy długo prowadzili z faworyzowaną Słowacją. Nasi południowi sąsiedzi, którzy na tych mistrzostwach męczą się niemiłosiernie, znowu zdobyli bramkę w końcówce wyrównując stan gry, ale w rzutach karnych lepsi byli już Białorusini. Słowakom nie pomógł słynny bramkarz Jan Laszak (członek mistrzowskiej drużyny z 2002 roku), który wyjechał na lód na decydujące strzały. Drugą sensację sprawili Łotysze. Wprawdzie przyzwyczailiśmy się do tego, że to solidny zespół, etatowy uczestnik drugiej rundy, ale dziś pokonali oni (również po karnych) Szwedów, którzy wyglądali tu od początku bardzo mocno.

Generalnie wszystko się trochę skomplikowało. Austriacy, po których w sobotę przetoczyli się Szwedzi, dziś mocno postraszyli Amerykanów, którzy z kolei - wobec wpadki Szwedów - wyrastają na faworyta grupy C. W grupie A szaleją Kanadyjczycy, ale za nimi już wszystko jest możliwe. W grupie B Szwajcarzy wymęczyli drugie jednobramkowe zwycięstwo, a Rosjanie drugi raz z rzędu wygrali różnicą 5 bramek. Kto z dwójki Francja - Niemcy przejdzie do drugiej rundy, zdecyduje bezpośrednie starcie, teoretycznie lepsi są Niemcy, ale pieniędzy bym na nich nie postawił żadnych. Wreszcie, grupa D. Czesi przegonili Norwegów, a "moi" Finowie nie mieli problemów z Danią (Antti Miettinen wyrasta na gwiazdę pierwszego ataku). Właśnie środowe spotkanie Czechów i Finów (godzina 20:15, obecność obowiązkowa!) może być hitem całej pierwszej rundy, bo punkty te będą już teraz bezcenne w kontekście rozstawienia do ćwierćfinałów, a w innych grupach sytuacja aż tak wyrównana nie jest. Grupę A wygrają Kanadyjczycy, chociaż zgnębieni tu Słowacy napewno im się postawią. W grupie B Ruscy odprawią gospodarzy, chyba że u Szwajcarów nagle coś "zaskoczy", ale na razie na to się nie zanosi. Ciekawie może być jeszcze tylko w straciu Szwedów z USA. Jeśli młodzi Amerykanie nie przestraszą się Skandynawów, a Robert Esche w bramce będzie miał swój dzień, to Szwedzi mogą przystąpić do drugiej rundy z sensacyjnym dorobkiem zaledwie jednego punktu, a tym samym ich droga do strefy medalowej stanie się niezwykle wyboista.

Mówi się, że mistrzostwa zaczynają się tak naprawdę od drugiej rundy, ale już trzecia kolejka rundy pierwszej jest przedsmakiem tych emocji. Tu już nie ma żadnych kalkulacji, gra jest o wysoką stawkę. A dodatkowo zapełniają się oficjalne rostery, coraz więcej graczy z NHL wzmacnia swoje reprezentacje. Teraz dopiero będzie się działo :)

27. kwietnia 2009, 23:05 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 25 kwietnia 2009

raport z lodowisk (cz.1)

Ależ się pięknie rozpoczęły hokejowe mistrzostwa świata! W pierwszej kolejce spotkań wielkich niespodzianek wprawdzie nie było, ale już emocji zdecydowanie nie zabrakło.

Mam tu na myśli przede wszystkim mecz wczorajszy. Słowacja - jedna z najlepszych reprezentacji świata, w dodatku dysponująca tu naprawdę niezłym składem, grała z Węgrami - hokejowym "kopciuszkiem". Starcie Dawida z Goliatem. Węgrzy momentami robili zabawne wręcz kiksy, ale ambicji i determinacji mieli w nadmiarze. Na początku trzeciej tercji przegrywali już 1-3, a jednak wyrównali, a bramki strzelali naprawdę widowiskowe. Ludzie przecierali oczy ze zdumienia widząc jak Słowacy biją głową w mur. Szwajcarska publiczność żywiołowo dopingowała dzielnych Węgrów. Do sensacji, jaką niewątpliwie byłby remis i dogrywka, zabrakło 14 sekund. Tyle czasu przed końcową syreną Słowacy strzałem rozpaczy Lubosza Barteczko zdobyli zwycięską bramkę. Szkoda, ale jeśli Węgrzy zagrają tak z Białorusią, nie będą bez szans w walce o 3. miejsce w grupie A.

Widowiskowych zawodów pozazdrościli Słowakom i Węgrom Amerykanie i Łotysze. W dzisiejszym starciu tych zespołów również wiele się działo. Amerykanie zawsze słynęli z frywolnej i beztroskiej gry, a gdy do tego Łotysze zaczęli jeździć z szybkością japońskich pociągów, to zrobił nam się mecz, że czeski sprawozdawca nie nadążał z komentowaniem akcji. Co rusz pod bramką, a to amerykańską, a to łotewską działy się rzeczy nieprawdopodobne. Ostatecznie skończyło się wynikiem 4-2 dla USA, ale mecz był naprawdę kapitalny.

Krótko o pozostałych wydarzeniach, gdzie wszystko przebiegało raczej zgodnie z przewidywaniami. Swoich rywali roznieśli Kanadyjczycy i Rosjanie, strzelając piękne bramki i potwierdzając, że będą chyba głównymi faworytami tego turnieju. Szczególnie Ruscy, którzy przywieźli taki skład, że strach się bać. Tradycyjnie bardzo mocni są Czesi (5-0 z Danią) i Szwedzi, którzy zdemolowali Austrię. Więcej należało się spodziewać po Szwajcarach, którzy rok temu dotarli aż do ćwierćfinału, a teraz występują przecież u siebie, na własnych lodowiskach. I na koniec oczywiście Finowie :) Młody zespół, dowodzony przez doświadczonych obrońców Petteri Nummelina i Janne Niinimaa, rozbił Norwegię 5-0. Tą samą Norwegię, z którą rok temu o wiele silniejszy team trenera Douga Sheddena męczył się niemiłosiernie nawet w dogrywce. Obecny fiński trener Jukka Jalonen był wówczas asystentem Sheddena i może wyciągnął wnioski, jak zespołu prowadzić nie należy. A to oznaczałoby, że Finlandia może być kandydatem do miana "czarnego konia" tych mistrzostw. Tym bardziej, że możliwe są jeszcze jakieś wzmocnienia. 5 miejsc w rosterze wciąż pozostaje wolnych...

25. kwietnia 2009, 22:25 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 24 kwietnia 2009

zaczyna się :)

Nareszcie!!!

Czekałem cierpliwie cały rok. Jeszcze tylko odwrócę antenę bardziej na południe, żeby lepiej odbierać czeską telewizję, i będzie można zaczynać. Mistrzostwa świata w hokeju na lodzie! Najbardziej oczekiwane przeze mnie sportowe wydarzenie roku, z którym nie mogą się równać żadne igrzyska olimpijskie ani jakiejkolwiek inne sportowe imprezy. Chociaż sam na łyżwach poruszam się raczej kiepsko, oglądanie hokejowych meczów budzi we mnie emocje, których nie jest w stanie wywołać żadna dyscyplina związana z dowolną piłką, ani żaden narodowy idol z przypiętymi do nóg nartami, w rękawicach bokserskich, tudzież pędzący po asfaltowym torze ośmiusetkonnym pojazdem. Dynamika hokeja, nieprzewidywalność tej gry, jej specyfika, pewna elitarność, a także nieporównywalna z niczym atmosfera tych dwóch tygodni na przełomie kwietnia i maja - wszystko to sprawia, że co roku czekam na hokejowe mistrzostwa z najwyższym podekscytowaniem. Gdyby nie różne obowiązki, studia i skromne życie towarzyskie jakie wiodę, najchętniej zamykałbym się na owe dwa tygodnie w domu z cysterną piwa i wagonem słonych paluszków, aby przez każde popołudnie i wieczór śledzić rozgrywki, a przedpołudniami odsypiać wrażenia dnia poprzedniego ;] Ale cóż - tak dobrze być nie może... Pozostaje zatem wybieranie co ciekawszych spotkań, w tym naturalnie wszystkich, w których zagrają Finowie :)

Reprezentacja Finlandii zapisuje w najnowszej historii hokeja na lodzie kartę niemal tragiczną. Liczbą spektakularnie pechowych porażek w decydujących meczach, poniesionych przez Finów na przestrzeni ostatnich - powiedzmy - 10 lat, można by obdzielić co najmniej kilka narodowych ekip. Jednak to nie tak, że kibicuję Finom dlatego, że mają nieprawdopodobnego pecha. Jest wręcz odwrotnie - historia moich doświadczeń z hokejowymi mistrzostwami, począwszy od pamiętnego turnieju w 2001 roku, to szereg ogromnych nadziei i wielkich oczekiwań, które z równie wielką siłą brutalnie roztrzaskiwały się o lód. Wystarczy powiedzieć, że Finowie tylko raz (a przypomnę - Mistrzostwa Świata są w hokeju co roku, nie co cztery lata, jak w sportach związanych z piłką) wygrali ów turniej. A wiktoria ta - odniesiona w 1995 roku w Szwecji - z perspektywy późniejszych doświadczeń urasta wręcz do miana niedoścignionej legendy, mitu sukcesu, którego pewnie już nigdy nie uda się powtórzyć, niezależnie od tego, kto wyjdzie na lód. Tak, jakby zwycięstwo to obłożone było jakąś klątwą.

Jak tu jednak nie mówić o fatum, skoro odkąd regularnie śledzę hokejowe mistrzostwa, wygląda to dla Finów mniej więcej w następujący sposób. W 2001 roku awans do finału, tam prowadzenie z Czechami już 2-0, ale przeciwnicy wyrównują w ostatniej tercji, a w dogrywce strzelają decydującą bramkę z niczego. Rok później przegrana w półfinale z Rosją rzutami karnymi, a w meczu o brązowy medal - porażka ze Szwecją mimo, ponownie, prowadzenia już 2-0. W 2003 roku turniej odbył się w Finlandii. Na zawody w ojczyźnie Finowie ściągnęli swoje największe gwiazdy z ligi NHL. A zaowocowało to jedną z najbardziej spektakularnych klęsk w historii hokeja w ogóle. W ćwierćfinale prowadzili już ze Szwecją 5-1 w połowie drugiej tercji, by mecz przegrać 5-6... W kolejnym roku była porażka w ćwierćfinale z Kanadą po dogrywce, mimo prowadzenia w meczu już - tak, tak - 2-0. Rok 2005 to znów porażka w ćwierćfinale, z Rosją tym razem, rzutami karnymi. A rok następny zaznaczył się przegraną w półfinale, dla odmiany z Czechami, w ostatnich minutach trzeciej tercji, naturalnie mimo wcześniejszego prowadzenia. Potem był rok 2007 i pamiętny wygrany półfinał z niezwyciężoną wówczas Rosją, co z tego jednak, skoro finał skończył się jak zwykle, czyli przegraną, tym razem z Kanadą. I mimo heroicznego gonienia wyniku z beznadziejnego stanu 0-3. A rok ubiegły to było już totalne nieporozumienie, plus beznadziejny trener. W grupie Finowie męczyli się nawet z Norwegią, więc nikogo nie zdziwiło, gdy w półfinale z Rosją skończyło się blowoutem i kiepskiej oceny całego turnieju nie mogło już zmienić zwycięstwo w meczu o brązowy medal z niewygodną zawsze dla Finów Szwecją. A po drodze był jeszcze Puchar Świata w 2004 roku, którego finał zakończył się nieudanym pościgiem za Kanadą, oraz Igrzyska Olimpijskie 2006, z identycznym niemal finałem-thrillerem (przeciwko Szwedom).

I wszystko wskazuje, że w tym roku znów fajerwerków nie będzie... Trwające play-offy w NHL plus kontuzje wielu zawodników sprawiają, że na turniej do Szwajcarii przyjedzie najsłabsza chyba reprezentacja Finlandii odkąd regularnie oglądam Mistrzostwa Świata. Gdy opublikowano pierwsze oficjalne rostery - złapałem się za głowę. Na bramce i w obronie jeszcze jakoś to wygląda (jest nieśmiertelny Petteri Nummelin!), ale zestawić z tego składu jakiś w miarę przyzwoity pierwszy atak, będzie czymś w rodzaju mission impossible. Dość powiedzieć, że rok temu tacy gracze jak Tuomo Ruutu, Olli Jokinen czy Mikko Koivu grali zaledwie w drugiej formacji, bo pierwszy atak stanowiły jeszcze większe gwiazdy. A teraz, gdyby choć jeden z nich znalazł się w kadrze, trener Jukka Jalonen z radości otworzyłby pewnie szampana. A może właśnie w tym należy upatrywać szansy? Może zawodnicy, którzy na poprzednich turniejach grali w trzecich i czwartych atakach, teraz powalczą na całego? Nic tak nie spaja zespołu, jak kłopoty. Inne reprezentacje też kosmicznych składów na mistrzostwa nie przywożą, chociaż i tak zdecydowanie silniejsze. A doświadczenie uczy, że Finowie walczyli bardziej i więcej osiągali na turniejach, gdy mieli skład teoretycznie gorszy (vide awans do finału 2007) niż gdy przyjeżdżały z NHL największe nazwiska. Owszem, gdy na bramce stał Mikka Kiprusoff, a na gry w przewadze wyjeżdżała na lód super-formacja w składzie: Teemu Selaenne, Saku Koivu, Jere Lehtinen (lub Ville Peltonen) to aż mrówki przechodziły po ciarce, a ludzie wstrzymywali oddech, ale zwykle cały turniej kończył się wówczas piękną katastrofą (wyjątkiem - Puchar Świata 2004).

Więc jakkolwiek banalnie i patetycznie to zabrzmi, oraz mając świadomość, że za dwa tygodnie pewnie będę musiał te słowa odszczekać, mimo wszystko wygłoszę apel: Panowie, jeśli można dokonać czegoś wielkiego, przeciw wszystkim, przeciw zdrowemu rozsądkowi, to teraz jest właśnie ten moment, ten czas! Do boju!!!

24. kwietnia 2009, 18:10 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Obiecuję zrobić wszystko, żeby - mimo całej mojej fascynacji tą grą - na najbliższe dwa tygodnie blog ten nie przekształcił się w blog hokejowy ;]

wtorek, 21 kwietnia 2009

in memoriam: Miika Tenkula (1974-2009)

"The rain comes falling down
my life flows to the ground
no longer feeling the pain
my flame now fading away

no longer feeling the flame
no longer feeling the rain..."
(Sentenced)

miałem już gotowy inny tekst na dziś... wystarczyło wkleić...

ale widocznie tak miało być...

piszę te słowa na gorąco, w dosłownie kilka minut po tym, jak się dowiedziałem...

każda śmierć boli... śmierć członka rodziny, przyjaciela, kolegi/koleżanki...

ale są też ludzie, których nigdy nie znaliśmy osobiście, ba, oni nie wiedzieli nawet o naszym istnieniu, a jednak są, byli dla nas kimś ogromnie ważnym w pewien sposób

takiego kogoś muszę dzisiaj pożegnać...

a co najbardziej paradoksalne, on nie żyje już od dwóch miesięcy...

a ja dowiedziałem się dopiero dziś, przypadkiem, równie dobrze mógłbym żyć w nieświadomości przez kolejne tygodnie, miesiące...

ale widocznie tak miało być, właśnie teraz, właśnie dziś...

teraz dopiero okazuje się, jak idiotycznie infantylne było opisywanie w tym miejscu kilka tygodni temu rozpadu olsztyńskiego zespołu siatkarskiego; owszem, wiązało się z nim wiele fantastycznych chwil i emocji w moim życiu, ale z perspektywy dnia dzisiejszego, tamten podniosły, grobowy nastrój wydaje się być jedynie śmiesznie banalną egzaltacją... wybaczcie...

wtedy napisałem, że czuję się jakbym stał nad grobem kogoś dla mnie ważnego... ironia losu sprawiła, że dziś naprawdę nad nim stoję...

Jego nazwisko nic Wam pewnie nie powie. Miika Tenkula, fiński gitarzysta, kompozytor, także autor tekstów. W 1989 roku założył w Oulu, na pograniczu mroźnej Laponii, zespół SENTENCED. A każdy, kto mnie trochę lepiej zna ten wie, że ta nazwa i ta kapela to dla mnie niemal druga religia. Infantylne, powiecie. Rozpaczać publicznie po śmierci idola. Może...

Dla mnie jednak SENTENCED to nie tylko muzyka. Oni zbudowali wokół swojej twórczości swoistą "filozofię". Specyficzne podejście do życia i śmierci, do samobójstwa, genialne teksty, z których większość znam na pamięć, nasycone czarnym humorem, cynizmem i kapitalną ironią. Do mnie trafiało to w stu procentach.

Zawsze śmieszyło mnie trochę, gdy ludzie opowiadali, jak to jakiś film, muzyka, książka, zmieniła ich życie. Jak to? - pytałem - Pojedynczy akt twórczości wpływa na coś tak długiego, skomplikowanego jak całe życie? Tłumy fanów na pogrzebach ich idoli zwykle napawały mnie podejrzeniami, co do prawdziwości owych egzaltacji. A dziś? Dziś sam z przerażeniem odkrywam, jak wiele "zawdzięczam" SENTENCED. Moje cechy osobowości, to jaki jestem, trochę mizantrop, trochę uciekający od rzeczywistości, często ironiczny i cyniczny, moje specyficzne poczucie humoru, mój intelektualizowany sarkazm - może taki byłem w jakimś stopniu już wcześniej, ale w SENTENCED znalazłem dla tych cech oparcie, oni w pewnym zakresie "pomogli" mi je rozwinąć. Dzięki SENTENCED, dzięki ich tekstom zacząłem się poważniej interesować problemem samobójstw, a to w prostej linii zaprowadziło mnie na studia psychologiczne. Teraz wydaje mi się, że nie mogłem lepiej trafić. A gdybym nie napotkał kiedyś SENTENCED, czy byłbym tu, gdzie jestem? A może przesadzam...

Na koncertach zawsze w cieniu, ale to on był kręgosłupem, mózgiem i sercem SENTENCED. A ten zespół był jego życiem. On napisał większość kompozycji na przestrzeni 16 lat życia SENTENCED. Jego partie gitarowe wgniatały w ziemię, a jednocześnie potrafił stworzyć niesamowitą, mroczną, melancholijną atmosferę. On napisał najpiękniejszy - tak, teraz już jestem tego pewien - kawałek muzyki na tej planecie: kompozycję "No One There", która wieńczy nieziemską wręcz płytę "Cold White Light". W 2005 wspólnie podjęto decyzję o popełnieniu zespołowego "samobójstwa", aby odejść jak Mistrzowie, u szczytu sławy, w pełni sił twórczych, po nagraniu dwóch ostatnich płyt ocierających się o geniusz. Nie chcieli odcinać kuponów od sławy przez kolejne lata, chcieli pozostać legendą, zrealizować to, o czym pisali w tekstach. Gdy droga się kończy, gdy tutaj nie ma już nic do zrobienia, pozostaje przyłożyć rewolwer do skroni...

Pożegnalny koncert w ich rodzinnym Oulu, w październiku 2005, to było wydarzenie ponadczasowe. Najlepszy, absolutnie najlepszy live performance jaki kiedykolwiek słyszałem. Płytę DVD z tym nagraniem przechowuję niemal jak relikwie. Potem każdy z nich poszedł swoją drogą, wokalista Ville występuje w zespole Poisonblack, perkusista Vesa zajmuje się grafiką komputerową itd.

Miika chyba nie potrafił znaleźć sobie innego celu, dla niego nie było życia poza SENTENCED. Mówiło się, że izoluje się od świata, że pije.
19. lutego 2009 znaleziono go martwego w jego własnym domu. Miał 34 lata. Przeżył dzieło swojego życia zaledwie o 3 lata...

W jego przypadku pogrzeb SENTENCED był jego własnym pogrzebem. Tylko trochę odłożonym w czasie. To, o czym pisał w tekstach, spełniło się w rzeczywistości. Stał się żywym przykładem idei i istoty SENTENCED. I zapewne zwróciłby teraz uwagę na dwuznaczność pojęcia "żywy przykład" w tym zdaniu. Pewnie z właściwym sobie czarnym humorem i ironią zamieniłby te słowa na "martwy przykład"...

Mimo, że decyzja o uśmierceniu zespołu była ostateczna i nieodwracalna, ja przez te trzy lata wciąż miałem nadzieję, że może jednak kiedyś wrócą. Chociaż na jeden koncert. Chociaż byłoby to sprzeczne ze wszystkim, o czym pisali. Teraz już jest jasne, że tak się nie stanie... Zza grobu się nie wraca. SENTENCED pozostanie legendą...

Co z tego, że jutro mam zajęcia, a w czwartek kolokwium. Dziś wieczorem włączę DVD z tym ostatnim koncertem, który od dziś nabiera zupełnie innej wymowy. Dwie i pół godziny pogrzebu SENTENCED, dwie i pół godziny dla Miiki. A mniej więcej w połowie, przed kawałkiem "Noose", Ville wtrąci zapowiedź: "Let's put the rope around our necks one last time. Hit it, Miika!". I dopiero wtedy dotrze do mnie, co tak naprawdę się dziś wydarzyło...

Nie wiem, co powiedzieć... Nie umiem wyrazić słowami, jak ważne było i jest dla mnie to, czego dokonał...

Żegnaj...

21. kwietnia 2009, 19:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Na koniec, niech Miika przemówi ostatni raz, dźwiękami swojego najwybitniejszego dzieła. To fragment owego pożegnalnego koncertu. Chociaż rzadko pokazywany przez kamery, na pewno uda się Wam Go wypatrzeć. Stoi sam, w cieniu, z prawej strony sceny. Niewysoki, z widoczną nadwagą...

czwartek, 16 kwietnia 2009

dział foto (1): fabryki, kominy...


Gigantyczne zakłady przemysłowe, potężne kominy, hale produkcyjne, dziwne urządzenia, których funkcja i działanie nie jest znana większości śmiertelników. Zniszczone fabryki, które już nie pamiętają dawnej, socjalistycznej świetności, oraz prężnie działające kombinaty. Każdy z nas zna takie miejsca. Mijamy je codziennie w drodze do pracy, szkoły, na zajęcia. Może mieszkamy tuż obok nich, oglądamy je codziennie przez okna, przywykliśmy do nich już tak bardzo, że czasami w ogóle nie zwracamy na nie uwagi. Czy takie obiekty mogą być w jakikolwiek sposób atrakcyjne dla fotografii?

Oczywiście! Wszystko sprowadza się jednak do tego, aby przedstawić je na zdjęciu w sposób niezwykły, niekonwencjonalny, niecodzienny, a nie tak, jak spostrzegamy je na co dzień. Wtedy rezultaty mogą być zaskakujące nawet dla tych, którzy patrzyli na nie przez kilkadziesiąt lat i wydawałoby się, że powinni znać ich każdy szczegół. Jak to zrobić? A to już kwestia pomysłowości, inwencji i kreatywności fotografa. Najpiękniejsze w fotografii jest bowiem to, że każdy z nas patrząc na coś, widzi tak naprawdę coś innego, ma w głowie inną wizję, inną ideę przedstawienia tego na zdjęciu. I cała sztuka sprowadza się do tego, aby tą ideę, która pojawiła się w umyśle, przenieść na błonę fotograficzną/matrycę światłoczułą (zależnie od tego, kto jakim sprzętem się posługuje).

Jednakże kilka bardzo ogólnych pomysłów spróbuję wymienić. A zatem można na przykład wykorzystać zjawiska meteorologiczne (ciekawy układ chmur, wschód/zachód słońca, tęcza etc.), można też przedstawić fabrykę/komin w tle (niekoniecznie ostrym) a na pierwszym planie jakiś kontrastowy albo zaskakujący element. Jaki? Kwitnące kwiaty na tle dymiących kominów, coś czystego, odnowionego na tle odrapanych, zniszczonych hal, przejeżdżający pociąg, przelatujący samolot, ptak, nawet składowisko śmieci. Ale można też sytuację odwrócić - potraktować fabrykę jako pierwszy plan dla jakiegoś (niekoniecznie kontrastowego) krajobrazu. Miasto "wciśnięte" pomiędzy dwa kominy, krajobraz górski widziany przez wybite szyby hali produkcyjnej... Niesamowite efekty dają zdjęcia nocne, szczególnie wciąż funkcjonujących, a więc sztucznie oświetlonych zakładów. Albo banalny zabieg zamiany kolorystyki zdjęcia z pełnej RGB na sepię albo B&W. Świat przecież widzimy kolorowym, a jak wyglądałby, gdybyśmy go widzieli jedynie w bieli i czerni? Ale tak naprawdę takich pomysłów mogą być miliony, a każdy z nich równie interesujący. Aby w ciekawy sposób widzieć świat, nie trzeba być dyplomowanym fotografem. Tego nie uczą na żadnej uczelni. Tam uczą jedynie, jak tą wizję utrwalić. Ale to już jest kolejny krok...


Ten tekst ilustruje kilka przykładów z mojego fotograficznego "dorobku", które obrazują jak wykorzystać zjawiska meteorologiczne i elementy pierwszego planu, aby w niebanalny sposób sfotografować przemysłową infrastrukturę.















(Jak zawsze -> kliknięcie na obrazek powoduje wyświetlenie go w pełnym rozmiarze)

16. kwietnia 2009, 23:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Ten wpis inauguruje kolejny "kącik" na blogu, tym razem fotograficzny. Jednak bardziej niż pewnego rodzaju poradnik, będą to moje refleksje na różne fotograficzne tematy, gdyż sam jestem raczej fotoamatorem i nie uzurpuję sobie prawa do bycia wyrocznią w tej dziedzinie. Niemniej jednak, chciałbym od czasu do czasu napisać coś z cyklu "dla żółtodziobów", gdyż wiem, że wielu z Was nie ma pojęcia, czym jest np. balans bieli, głębia ostrości, autofokus czy temperatura barwowa, albo jak w pełni wykorzystać możliwości swojej "cyfrówki". A wiem jak ważne jest, aby o takich "kosmicznych" na pierwszy rzut oka pojęciach pisać zrozumiałym i przystępnym językiem. Więc jeśli takie wpisy się pojawią, to będą napisane tak, jak chciałbym o tym przeczytać, gdy kiedyś zaczynałem swoją przygodę z fotografią.

niedziela, 12 kwietnia 2009

uśmiechnijcie się !!!

"Dlaczego Chrystus po zmartwychwstaniu ukazał się najpierw kobietom? Ponieważ chciał, aby ta wieść jak najszybciej się rozeszła." Jeśli od takich słów ksiądz rozpoczyna wielkanocne kazanie, to należy się spodziewać czegoś wyjątkowego. I faktycznie tak było. Było genialnie. W pięciu minutach (sic!) ów ksiądz zmieścił wszystko: było o radości świąt, była pochwała "pozytywnego" plotkarstwa, była refleksja, było o świętach niewierzących, był humor. Było wszystko. I była przede wszystkim znakomita parodia osiedlowego plotkarstwa na jednym oddechu: "A słyszała Pani, sąsiadko, jak ta z drugiego bloku, wie Pani, z trzeciej klatki, ta co w zeszłym tygodniu wyjechała, to ona znowu jest, chłop jakiś do niej zachodzi, czarnym takim samochodem podjeżdża; a ta z pierwszego piętra to kapelusz sobie znowu nowy kupiła, no ja widziałam, taki czerwony, okropny, skąd ona na to bierze, a znowu ta co ma tego białego psa, to trzeci raz w tym tygodniu zsypu nie zamknęła, ja na nią do administracji napiszę."

Mam teraz wykłady z pewnym doktorem, który ma bardzo podobny typ humoru i aktorsko-parodiujące zdolności. Gdy on czasami coś powie, to ludzie leżą pod ławkami ze śmiechu. Ale dziś rano w kościele prawie nikt oprócz mnie się nie śmiał. Wprawdzie coś się już w tej materii zmienia, ale wciąż przyzwyczajeni jesteśmy do innej kościelnej rzeczywistości. Do nudnych nabożeństw przeżywanych z grobową miną (nawet w tak radosne dni jak ten), do chorałów gregoriańskich i do deklamowania niezmiennych od lat regułek. I do innych kazań. Przyzwyczajeni jesteśmy, że ksiądz z wysokości ambony naucza ex cathedra, z ponurym obliczem grzmi przeciw nieprawości, rzuca skomplikowanym słowem, operuje dogmatami, przekazuje prawdy objawione, wytyka grzechy tego świata, piętnuje aborcję i rozwiązłość seksualną, albo po prostu czyta z kartki tekst nudny jak Poranek w TVN24. Ale żeby ksiądz coś śmiesznego podczas kazania powiedział?! Kto to widział?! Nie, to musi byś jakiś haczyk, to pewnie tak naprawdę nie jest śmieszne, nie uśmiechnę się, nie wypada. Nawet w tak wesołe święta - cokolwiek jest podłożem tej radości - musi być przewidywalnie, patetycznie, ponuro i sztywno. A przecież obydwa największe święta chrześcijan to święta radosne...

Ile było dziś takich mszy w kraju? Założę się, że miliony. Nic dziwnego, że katolików często określa się jako ponurych smutasów, konserwatywnych, zaściankowych "moherów". A ja miałem to szczęście być dziś na mszy (szkoda, że to nie w mojej parafii) z refleksją, z uśmiechem, z pozytywnym przesłaniem i - jakkolwiek to banalnie zabrzmi - z okazją, aby na nowo odnaleźć sens tych świąt. I nie nawołuję tu do tego, aby w kościele grały gitary elektryczne, śpiewało się gospel, a księża tańczyli polkę z zakonnicami. Ale apeluję, drodzy katolicy - UŚMIECHAJCIE SIĘ! Szczególnie w tak radosnym okresie świąt. I oby było więcej takich księży, który do tego uśmiechu prowokują. Takich, których aż chce się słuchać, dla których aż chce się chodzić do kościoła, którzy mają odwagę cokolwiek zmieniać. Tylko dlaczego wciąż jest ich tak niewielu...?

Nawet słońce wyszło zza chmur podczas tego dzisiejszego kazania :)

No to idę świętować :) Trzymajcie się, Wesołych Świąt!!! :)

12. kwietnia 2009, 14:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 10 kwietnia 2009

inna historia

Fakt, że On istniał jest niepodważalny. Bo był postacią historyczną. Żył na terenach dzisiejszego Izraela i umarł w pierwszej połowie I wieku n.e.

W tym momencie kończy się kwestia wiedzy. Co było potem, to już jest kwestia wiary. Dla każdego z nas zaczyna się inna historia, każda tak samo prawdopodobna. Każda mogła się wydarzyć i żadna nie musiała. Chrześcijanie mniej lub bardziej gorąco wierzą, że On zmartwychwstał. Ateiści przekonują, że nic takiego miejsca mieć nie mogło. Jedni teraz przeżywają ważny czas, inni (nie uznający kalendarza gregoriańskiego) przeżywać będą go za kilkanaście dni, niektórzy ostentacyjnie zachowują się, jakby to był zwykły dzień, a niektórzy zamiast historii Chrystusa obejrzą sobie "Żywot Briana". Każdy na tych samych prawach, im prawdziwiej - tym lepiej.

Jednak co tak naprawdę zdarzyło się tam, niecałe dwa tysiące lat temu, pozostanie na zawsze tajemnicą. On mógł zmartwychwstać, natchnąć swoich uczniów, umocnić ich tak bardzo, że mieli siłę - wbrew przeciwnościom - założyć nową religię, która w błyskawicznym tempie podbiła Europę. Ale mógł umrzeć tak jak wszyscy, a tylko pamięć o Nim wzmacniała rodzące się chrześcijaństwo. A mogło być też tak, jak twierdzą orędownicy różnych spiskowych teorii: ciało wykradziono, uciekł do innego kraju, przekupił kogoś, wcale nie wisiał na krzyżu, był kosmitą, nigdy nie istniał... Niech każdy wierzy w to, w co chce. Ale niech wierzy.

Ale my nie chcemy wierzyć. My chcemy wiedzieć. Wiedzieć wszystko. O Nim, o tamtych wydarzeniach. Zajrzyjcie do gazet przedświątecznych, włączcie telewizory, portale internetowe. Co tam mamy? Jak wyglądał Jezus, a jak Piłat, co Apostołowie jedli podczas ostatniej wieczerzy, kto siedział koło kogo przy stole, ile kilometrów szło się z krzyżem, po jakiej kostce, ile ważył ten krzyż, jaka była wówczas pogoda, co jest dziś tam, gdzie była Golgota etc. To już nawet nie chodzi o to, że odsuwa to uwagę ludzi od tego, co istotniejsze w tych wydarzeniach. Bardziej o to, że obdziera się te wydarzenia z resztek tajemnicy, niedopowiedzenia. Ja nie chcę wiedzieć, jakie wino pił Jezus w Wieczerniku, ile płaczących kobiet spotkał po drodze, albo ile wzrostu miał święty Piotr. Chcę, aby ta historia pozostała dla mnie taką, jaką była, gdy poznawałem ją po raz pierwszy. Z mgiełką tajemnicy, z mnóstwem niewiadomych, z ogromną przestrzenią dla wiary i własnej wyobraźni.

Ale ludzie chcą wiedzieć. Budować spójny obraz z tych strzępków informacji. Przekonywać siebie, że było tak, jak im powiedzą. Dlatego powstają takie artykuły, dlatego wysoką oglądalność mają filmy, takie jak słynny całkiem niedawno "Zaginiony grób Jezusa" Jamesa Camerona i Simchy Jacobovici. NB. znakomity film dokumentalny. Opisuje badania archeologiczne, w wyniku których odkryto stare ossuaria (kamienne urny), a w nich - jak można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem - znajdują się doczesne szczątki Jezusa z Nazaretu i Jego rodziny. Film zrobiony bardzo rzetelnie i z dużą dbałością o szczegóły. Ale medialny szum wokół niego przekonywał, że oto mamy do czynienia z dziełem, które wstrząśnie podstawami największej religii świata. Jak niedługo wcześniej "Kod Leonarda da Vinci". Miód na serce ateistów i racjonalistów. Tylko co z tego? Znaleziono grób Jezusa? Świetnie! To już mamy pewność, że ten w którego wierzymy - istniał naprawdę. Zmarł? Zmarł. Przecież w to też wierzymy. A nawet Biblia powiada, że po śmierci powrócił nie w takim ciele, w jakim żył, ale w "przemienionym". Jak duch przechodził przez ściany, znikał i pojawiał się nagle. Że miał żonę? Co w tym złego? Miał dzieci? Może i miał, co w związku z tym? Przecież Kościół naucza, że rodzina jest największą wartością, więc to nawet dobrze. Żaden z faktów przedstawionych w tym filmie nie kłóci się z podstawami chrześcijańskiej religii i wiary. Przynajmniej mojej wiary.

A to tylko jedna z możliwych wersji tamtej historii. Dlatego pozwólmy ludziom wierzyć w to, w co chcą. Nie oświecajmy ich nagle, niczym deus ex machina, jedynie słusznym rozwiązaniem, jedyną poprawną wersją historii, bazującą też tylko na domysłach. Bo tej prawdziwej wersji nie poznamy pewnie nigdy. I dobrze. Już po raz drugi zacytuję na tym blogu "Byka" - znakomitego felietonistę "Nieznanego Świata" - który napisał kiedyś: "Jeśli na bazie naukowej wytłumaczymy już wszystko - co nam zostanie? Do kogo będziemy się modlić, kogo przywoływać na pomoc?"...

Może On tego właśnie chciał. Aby Jego nauka, Jego idea na zawsze pozostała kwestią wiary, a nie wiedzy. Wiedzę po prostu przyjmujemy do wiadomości, wiara wymaga od nas czegoś więcej. Refleksji, czynów, przykładów, odwagi? Może na to Jego idee zasługują? Nie wiem. Spróbujcie na to pytanie odpowiedzieć sami.

Ja wierzę, że tam, po drugiej stronie, coś jednak jest...

... i On nam to udowodnił, był pierwszym, który pokazał, że warto w tamtą stronę iść...

10. kwietnia 2009, 22:06 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 5 kwietnia 2009

pocztówka ze skansenu














Tradycyjnie w Niedzielę Palmową odwiedziłem opolski skansen - Muzeum Wsi Opolskiej, gdzie tego dnia corocznie odbywa się Jarmark Wielkanocny. Można oczywiście narzekać, że z ciekawej imprezy odkurzającej ludowe zwyczaje, zrobił się obecnie piknik dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Można utyskiwać na zaparkowane wszędzie samochody niszczące klimat tego miejsca i konieczność przepychania się w tłoku niemal na każdym metrze kwadratowym skansenu. Można dziwić się, że obok arcydzieł sztuki ludowej i świątecznych wyrobów sprzedaje się tu także perfumy, kiczowate zające w lokomotywach (tandeta roku!), oraz przysłowiowe mysz, mydło i powidło. Ale jeśli ktoś chce ciszy i spokoju, niech po prostu odwiedzi Muzeum w jednym z pozostałych 364 dni roku. A i to miejsce zasługuje - chociaż raz w roku - na tak liczne odwiedziny.

Jednak chciałbym zwrócić uwagę na coś innego. Tysiące ludzi przemierzających skansen w poszukiwaniu czegoś, co w świątecznym okresie przypomni im tradycję ich dziadków i babć, mężczyźni z piwem miodowym, Ślązacy z grillowaną kiełbaską, dzieci z balonami i drewnianymi zabawkami... Pewnie niewielu z nich zauważyło dosłownie tuż obok tego zgiełku, tłoku, gwaru, obrazki takie jak ten powyżej. A nie trzeba było szukać daleko. Ten kot zasnął tuż obok wejścia do chałupy, którym przechodzą dziesiątki osób na minutę. Wystarczyło trochę wychylić się z mainstreamu, spojrzeć w innym kierunku niż patrzą wszyscy, zapomnieć o tych tysiącach ludzi wokół. Świat w świecie, ukryty wymiar, inna rzeczywistość...

5. kwietnia 2009, 22:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Więcej zdjęć:
http://picasaweb.google.com/piotrek.phl.83/SkansenWStarejFotografii#

sobota, 4 kwietnia 2009

środa, 1 kwietnia 2009

dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą

Wczoraj wieczorem zakończyła się pewna epoka. AZS Olsztyn, po pięciu "medalowych" latach, nie awansował nawet do półfinału siatkarskich mistrzostw Polski. To oznacza prawdopodobnie definitywny rozpad tej drużyny, raczej nie uda się zatrzymać w klubie tych siatkarzy, którzy przez ostatnie sześć sezonów decydowali o obliczu tego zespołu. Chociaż moja rodzinna Opolszczyzna oszalała za siatkówką już wcześniej, za sprawą sukcesów Mostostalu Kędzierzyn-Koźle, dopiero właśnie AZS z drugiego końca Polski sprawił, że pokochałem oglądanie siatkówki; właściwie oglądałem tylko ich mecze. Ale nic nie trwa wiecznie...

AZS był czołowym zespołem kraju jeszcze na początku lat 90. XX wieku, potem nadeszły lata "chude". Wreszcie w 2003 roku pojawił się potężny sponsor, z zamiarem przywrócenia klubowi dawnej chwały. Sprowadzono znanych zawodników, potem pojawił się drugi wielki sponsor, skład uzupełniano kolejnymi świetnymi siatkarzami, a jednak przez pięć lat z rzędu nie udało się zdobyć upragnionego złotego medalu; zawsze czegoś zabrakło, czasem jedna piłka, jeden błąd, kontuzja...

Tuż przed początkiem aktualnego sezonu, strategiczni sponsorzy nagle się wycofali z finansowania klubu. Władze AZS-u zostały "na lodzie", z gigantycznymi kontraktami najlepszych siatkarzy na kilka dni przed startem ligi. Wtedy większość drużyny zdobyła się na gest niezwykły. Znani siatkarze, mogący bez trudu znaleźć zatrudnienie w innych czołowych, wypłacalnych klubach, wykazali godną najwyższego podziwu postawę przywiązania do zespołu - zdecydowali, że mimo dramatycznej sytuacji finansowej klubu, zostaną w AZS-ie i zgodzą się na znaczne obniżenie kontraktów. Paweł, Grzesiek, Wojtek, Olli - nigdy Wam tego nie zapomnę!

I właśnie ten sezon, który wczoraj praktycznie się skończył, był chyba największym przeżyciem w ciągu tych sześciu wspaniałych sezonów. Dwa srebrne i trzy brązowe medale, które przez ten okres odbierane były z niedosytem, teraz byłyby szczytem marzeń. Czterech znakomitych, doświadczonych siatkarzy, uzupełnionych juniorami i graczami drugiego szeregu, mimo niepewnej przyszłości, sporej dawki pecha i wielu kontuzji, do końca stawiało heroiczny opór bogatym, pełnym gwiazd zespołom z Bełchatowa, Kędzierzyna, Rzeszowa i Jastrzębia. Jak w tandetnym, amerykańskim filmie sportowym, gdzie żółtodziób startujący z pozycji underdoga pokonuje faworyzowanego mistrza, Dawid - Goliata. Ale w olsztyńskiej wersji nie było happy-endu...

To jest chyba koniec. Nie wiadomo, co będzie z AZS-em w następnym sezonie, czy uda się wreszcie pozyskać sponsora, ale pewnie nawet ci najwierniejsi siatkarze w końcu odejdą. To już nigdy nie będzie ten sam team. Jest mi szczególnie trudno, bo zżyłem się z tym zespołem ogromnie. Pamiętam wszystkich zawodników, którzy przewinęli się przez AZS w przeciągu tych sześciu lat. Tych, którzy tutaj wystartowali do wielkiej kariery (Kadziewicz, Możdżonek), tych, którzy tutaj kariery zakończyli (Szyszko, Kuciński, Śmigiel), zagraniczne gwiazdy (Andrae, Lambourne, fantastyczny Kunnari), meteory (Bąkiewicz, Gruszka, Ruciak) i tych najwierniejszych, którzy byli przez cały czas (Zagumny, Grzyb, Sordyl). Pamiętam każdy sezon, wszystkie mecze, wszystkie dramatyczne chwile, wszystkie emocje, przez które straciłem pewnie kilka lat życia na starość, ale zyskałem coś znacznie cenniejszego. Pamiętam każde zwycięstwo, każdą porażkę, każdy tie-break, każdą łzę. Pamiętam ten mecz z Mostostalem w sezonie 2003/2004, gdy rozgrywać musiał Mariusz Sordyl, bo przez kontuzje zabrakło rozgrywających. Pamiętam ten zwycięski półfinał z Częstochową w następnym sezonie, gdy Gierczyński nie chciał podpisać protokołu, ten słynny mecz ze Skrą po świętach, okrzyknięty przez ekspertów widowiskiem wybitnym, ten ostatni wyczerpujący ćwierćfinał z Resovią rok temu, te wszystkie boje z Jastrzębiem... Pamiętam wreszcie ten decydujący półfinał ze Skrą w Bełchatowie, we wtorek 6. kwietnia 2004, najlepszy mecz jaki widziałem ever, jedyny raz w życiu, gdy po zwycięstwie płakałem ze szczęścia. Z tamtego spotkania pamiętam każdą piłkę, każdą minutę; ostatni set, gdy Skra z wyniku 13-7 dla AZS dogoniła zagrywkami na 13-13, to był horror wszechczasów, coś takiego, co się pamięta do końca życia.

I na zawsze zapamiętam, że rok temu nie uciekliście z tonącego okrętu, że podjęliście walkę...

Wiem, że to pewnie pożegnanie. Wprawdzie to "tylko" sport, ale jestem pewny, że w przyszłym sezonie czegoś mi będzie brakowało. Może powiecie, że przesadzam, bo to "tylko" przegrany mecz, ale czuję się jak nad grobem kogoś bardzo dla mnie ważnego. Jak Ville Laihiala, który podczas pożegnalnego koncertu nieodżałowanego Sentenced, przed ostatnim kawałkiem, jaki kiedykolwiek zagrali, ze łzami w oczach mówił do mikrofonu: "I don't really know what to say here". Ja też nie mam pojęcia, co w tym miejscu powiedzieć, napisać...

Dziękuję Wam za te piękne sześć sezonów, za niesamowite emocje... Dziękuję za wszystko...

Coś się skończyło...

1. kwietnia 2009, 12:06 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego