sobota, 30 maja 2009

listel ibn Ladena do celebrytów

Kilkanaście dni temu internet rozgrzała do czerwoności debata nad językiem polskim. A pretekstem do niej nie były bynajmniej wyniki matury, choć na kreatywność młodzieży kończącej szkoły średnie jak zwykle można było liczyć (w tym roku niekwestionowanym zwycięzcą jest maturzysta, który napisał, że Antoni Czechow był pierwszym prezydentem Rosji). Internautów podzielił były pracownik oświaty, pan Edward Janczarek, który domaga się reformy ortografii i ujednolicenia pisowni "podwójnych literek", spędzających sen z powiek milionom uczniów (i nie tylko). Pan Edward nie tylko domaga się tego w domowym zaciszu, ale też powysyłał stosowne pisma do wszystkich świętych, profesorów, polonistów, a także do Janusza Palikota (poważnie!).

Oczywiście mało kto spośród marzących, żeby było tylko jedno "u", "żet" i "ha" wie, że nie jest to pierwsza próba tego typu. Już przed wojną powołano Komitet Ortograficzny, którego członkowie w 1936 roku ostro popili (co jest tajemnicą poliszynela) i przeprowadzili reformę, która "przyklepała" większość poprzednich zmian pisowni, oraz wprowadziła kilka własnych propozycji (przedtem np. słowo "puhar" pisało się właśnie tak). Podobno członkowie tegoż Komitetu ustalili również, że na następnym spotkaniu zlikwidują te sławetne "podwójne literki". Wybuch II wojny światowej uniemożliwił jednak kolejne zebranie, dzięki któremu członkowie Komitetu mogli uzyskać nieśmiertelną sławę oraz wieczną cześć i uwielbienie milionów dzieciaków, którym po nocach śnią się dyktanda i klasówki z polskiego. Może nawet otrzymaliby pomnik. Z inskrypcją: "Wspaniałym Dobroczyńcom - wdzięczna młodzież szkolna miast i wsi".

Wracając jednak do internetowej dyskusji. O wiele ciekawsze niż rozstrząsanie czy powinno być "ce-ha" i "samo ha", jest zadanie sobie pytania, w jaki sposób kształtuje się język którym mówimy, oraz jak bardzo my - jako jego użytkownicy - mamy prawo w niego ingerować. Poszukiwanie odpowiedzi na to pytanie prowadzi nas wprost do osoby wybitnego językoznawcy szwajcarskiego - Ferdinanda de Saussure. Dokonał on słynnego rozróżnienia na la langue (język sam w sobie, jako system znaków i reguł ich tworzenia) oraz parole (indywidualne przykłady użycia języka, czyli konkretne wypowiedzi pojedynczych osób). Ponieważ parole jako sposób mówienia (w sensie dobieranych słów) charakterystyczny dla każdego z nas jest kwestią indywidualną, nie podlega żadnym ograniczeniom. Kwestią wolności każdego człowieka jest, czy ten sam sens komunikatu wyrazi za pomocą słów: "Spier***" czy: "Może byś tak uprzejmie sprawdził, czy nie ma cię w drugim pokoju i został tam, uprzednio zamykając za sobą drzwi, ponieważ pokój nie lubi być pusty". Zastanówmy się jednak kto, kiedy i na jakiej podstawie może dokonywać zmian w la langue, narzucając wszystkim komunikującym się danym językiem reguły poprawności. Kto lub co uprawnia grupkę profesorów do ingerowania w sam rdzeń kodu komunikacji?

Współcześnie jednak niewielki procent ogółu społeczeństwa stosuje się do reguł brodatych członków Rady Języka Polskiego, więc - możecie powiedzieć - pytanie to nie ma sensu, bo "profesorowie sobie, a każdy i tak będzie mówił jak chce". Zgoda, idźmy tym tropem. Jeśli nie językoznawcy, to kto ma współcześnie wpływ na to, jak mówimy, jakich słów dobieramy, jakimi wyrażeniami się posługujemy? Rodzina, koledzy, otoczenie społeczne. W porządku. A oni skąd czerpią inspiracje? Eee... z mediów...? Bingo! To media kształtują, mniej lub bardziej, sposób w jaki mówimy. Czy tego chcemy, czy nie. Gorzej, gdy media zaczynają być tego świadome i starają się kształtować nasz język według własnego "widzimisię". Szczególnie celuje w tym tygodnik "Polityka", który swego czasu próbował przeforsować polską wersję słowa "e-mail". Ponieważ "poczta elektroniczna" jest za długie i tym samym niepraktyczne, wymyślono słówko "listel" (jako skrót od "list elektroniczny"). No, sprytne, fajne, tylko w ogóle się nie przyjęło, mimo usilnych starań "Polityki", kampanii i artykułów prasowych (do dziś chyba ta wersja widnieje w stopce każdego numeru pisma). Po prostu Polacy wcześniej zasymilowali słowo "mejl" i już się teraz ich siekierą od tej wersji nie odrąbie. Oczywiście, to nie tylko polska specyfika, skąd. Na całym świecie na określenie komputera przyjęły się różne warianty angielskiego słowa "computer", nagięte tylko do potrzeb danego języka. Z najpopularniejszych języków chyba tylko francuski i hiszpański mają własne odpowiedniki tego słowa (odpowiednio "ordinateur" i "ordenador"), chociaż sprytni Hiszpanie praktycznie nie używają wersji narzuconej im przez brodatych, lecz posługują się też kalką z angielskiego: "el computador".

Wracając jednak do słowotwórczych zapędów polskich mediów. Nowszym, wspólnym pomysłem "Polityki" i "Wyborczej" jest lansowanie słówka "celebryci" na określenie osób, które są znane z tego, że są znane. Oczywiście, spolszczenie słowa celebrities jest tak sztuczne jak nos Michaela Jacksona, ale publicyści owych gazet posługują się tym potworkiem (słowem, nie nosem Michaela Jacksona rzecz jasna) we wszelkich dyskusjach i programach telewizyjnych, aby je właśnie na siłę spopularyzować. Inny przykład. Po zamachach 11.września głośno stało się na całym świecie o pewnym Arabie nazwiskiem... no właśnie... "Wyborcza" pisała "ben Laden", "Rzeczpospolita" - "ibn Laden", a jeszcze inne pisma - "bin Laden". No to jak on się w końcu nazywa?! Poszukując właściwej pisowni natkniemy się naturalnie na mnóstwo sprzecznych źrodeł. Jedni twierdzą, że to zależy od tego, czy używamy arabskiego klasycznego, czy nie; inni - że istotne jest, czy przed naziwskiem podajemy imię czy nie (czyli "Osama bin Laden był tu i tu", ale "zwolennicy ibn Ladena"). Cały ten cyrk sprawiał wrażenie, że każda z gazet chciała pokazać, jaka to jest "ynteligentna" posługując się inną formą nazwiska niż konkurenci. Cud, że nie doszło pomiędzy zwolennikami wymienionych pism do rękoczynów, w celu udowodnienia poprawności własnej wersji pisowni nazwiska diabłu ducha winnego Araba. Owszem, co nas obchodzi przywódca... hmm... Al-Kaidy? (spotkałem się też z wersją Al-Qaida...). Ale aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby jedni dziennikarze pisali "Tusk", a inni "Tósk"...

Zresztą - co jest chyba oczywiste - każdy język jest specyficzny. Więc dosłowne tłumaczenie na nasz język wszystkiego co się rusza, często naraża jedynie na śmieszność. A w najlepszym przypadku na nieporozumienia i zagubienie sensu pierwotnych aluzji i ukrytych znaczeń, które w oryginale były oczywiste. Wiedzą o tym najlepiej tropiciele błędów w tłumaczeniach zagranicznych tytułów filmów i list dialogowych na język polski. Dlatego znacznie lepiej jest zostawić coś w oryginalnym brzmieniu, niż dokonać takiego morderstwa, jakie popełniono na tytule najpopularniejszego obecnie serialu medycznego. Nawet w USA chyba tylko niewielki procent fanów Grey's Anatomy dostrzega prostą, ale genialnie subtelną aluzję w tytule, czytelną zapewne dla wszystkich studentów medycyny w krajach anglojęzycznych. Niestety, ten kto tak topornie przetłumaczył ten tytuł jako "Chirurdzy", pozbawił możliwości odkrycia tego smaczku co bystrzejszych polskich widzów. A takich przykładów są setki...

Konkludując, wszelkie próby ingerowania w język, jakim posługują się ludzie, są bezsensowne. I nie tylko dlatego, że chęć narzucenia społeczeństwu własnej wersji jakiegoś słowa przypomina zawracanie Wisły kijem; ludzie będą mówić między sobą jak im się żywnie podoba, a nie jak im ktoś narzuci. I to właśnie zmiany w parole powinny kształtować la langue, a nie odwrotnie. Powinniśmy obserwować jak mówi większość i na tej podstawie modyfikować rdzeń języka. Jeśli większość posługuje się słowem "imejl" a nie "listel", to należy włączyć "imejl" do naszego języka. Wiem, że to bardzo egalitarystyczne podejście, ale akurat w przypadku języka uzasadnione. Bo to język jest dla ludzi, a nie ludzie dla języka. Bo to ludzie asymilują język, są warunkiem sine qua non jego istnienia (spójrzcie na setki dialektów, które zanikają, bo wymierają ci, którzy się nimi posługiwali), wreszcie - to ludzie przekazują język, jako podstawę tradycji, kultury, kolejnym pokoleniom. Dzieci uczą się mówić słuchając innych, rodziców, kolegów, a nie czytając "Słownik Języka Polskiego". Bez Rady Językowej i Komitetu Ortograficznego nasz język przetrwa, bez nas - nigdy... Bo język to my.

30. maja 2009, 23:20 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 23 maja 2009

K-PAX

Jesteś psychologiem klinicznym. Pracujesz w renomowanej klinice psychiatrycznej. Od lat stosujesz te same lekarstwa, przywiązany jesteś do tych samych technik, terapii. Jesteś pewny, że nic Cię już nie jest w stanie zaskoczyć.

Pewnego wiosennego dnia przywożą pacjenta. Na dworcu napadnięto kobietę, on był w pobliżu, pomógł jej wstać. Policjanci przesłuchiwali świadków, on nie miał przy sobie dokumentów i utrzymywał, że przybył z kosmosu. Więc policja wysyła go do kliniki. Bo gdzieżby indziej. Tajemniczy pacjent intryguje Cię. Decydujesz się wziąć jego "sprawę". Na pierwszy rzut oka wygląda i zachowuje się jak człowiek, mówi Twoim językiem. No, może tylko te ciemne okulary, które nosi przez cały czas. Ale gdy w gabinecie, podczas sesji, zasłaniasz okna i przyciemniasz lampy, zdejmuje te okulary. Może po prostu ma nadwrażliwość na światło. W międzyczasie laboranci przeprowadzają na nim wszelkie testy. Zdrowie, pamięć, wszelkie zmysły - wszystko w jak najlepszym porządku. Zgadza się, ma nadwrażliwość na jasne światło, a poza tym odbiera promieniowanie w zakresie 300-400 angstremów (czyli po prostu "widzi" ultrafiolet). To już jest niebywałe - myślisz, ale próbujesz bagatelizować tą anomalię. W trakcie sesji starasz się poznać go lepiej, ponad to, co mówią testy medyczne. Odkrywasz, że ma niesamowitą wiedzę ogólną, praktycznie ze wszystkich dziedzin nauki, a z matematyki i fizyki - wręcz wybitną. Geniusz - myślisz - zdarzają się tacy. Obserwujesz, jak zachwyca się smakiem owoców. Pewnie je uwielbia - notujesz w myślach. Chcesz wiedzieć o nim więcej, poznać jego osobowość, relacje społeczne, przeszłość, odkryć dlaczego ucieka w inną tożsamość, dlaczego podaje się za kosmitę. Ale on nie daje Ci tej szansy. Przedstawia Ci zadziwiająco spójny świat. Jest z innej planety, podróżuje po wszechświecie, obserwuje jak się żyje w różnych galaktykach, teraz trafił na Ziemię. Nie operuje znanymi Tobie kategoriami pojęciowymi. Rodzina, szkoła, dzieciństwo, bracia, siostry, przyjaciele - czegoś takiego nie ma na jego planecie. A przy tym jest dla Ciebie przerażająco logiczny. W jego opowiadaniu nie ma nutki wahania, ani jednego zająknięcia, wszystko pasuje do siebie jak w najlepszej układance. Tak jakby to była faktycznie prawda... Ale to nie może być prawda! - protestujesz. Przecież on nie może być kosmitą. Nie ma życia na innych planetach!

Chcesz, żeby Ci opowiedział więcej o swoim świecie. Masz w rodzinie astronoma, prosisz go o przygotowanie jakichś podchwytliwych pytań. Ale Twój pacjent na wszystkie odpowiada bez zarzutu, co więcej - opisuje Ci w szczegółach swoją planetę i jej otoczenie. I okazuje się, że to faktycznie niedawno odkryty gwiazdozbiór. Wszystko się zgadza! Ale o tym wie tylko trzech profesorów na świecie. Skąd wie o tym znaleziony na dworcu schizofrenik?! Zaczynasz zadawać sobie coraz więcej pytań... Zapraszasz go do domu na niedzielny obiad. Może widok szczęśliwej rodziny coś w nim odblokuje... Ale on porozumiewa się z Twoim psem! Przedstawia Ci świat z perspektywy Twojego psa - jak go traktujesz Ty, Twoje dzieci... Wciąż starasz się przekonywać siebie, że to "normalny" pacjent, ale zaczyna brakować Ci argumentów...

A co najgorsze on zaczyna leczyć innych pacjentów z Twojej kliniki! Pacjenci z maniami, fobiami, schizofrenią - wszyscy po rozmowie z nim zaczynają się zmieniać. Właśnie, po rozmowie! Mógłbyś pomyśleć, że on ma jakieś zdolności bioenergoterapeutyczne, jakieś specyficzne uzdolnienia, przecież zdarzają się tacy. Ale nie! On z nimi tylko rozmawia. A oni twierdzą, że po tych rozmowach czują się lepiej, że to im pomaga. Ludzie, których swoimi "sprawdzonymi" metodami nie potrafiłeś wyleczyć od lat. Spełnia się Twój zły sen - on jest dla nich kimś ważniejszym niż Ty, słuchają jego, nie Ciebie, wierzą jemu, nie Tobie. A przecież on tylko mówi, że słucha ich i mówi do nich ich językiem. Nic więcej. Co za bezczelność! Tak, jak Ty byś mówił do nich do tej pory po chińsku... Trafia na oddział dziecięcy. Jest tam mały pacjent z autyzmem. Bardzo zaawansowanym. Nikomu jeszcze nie udało się nawiązać z nim kontaktu. Ale Twój pacjent podchodzi do chłopca. I następuje niemal cud! Podczas tej rozmowy widzisz przez kilka minut zdrowe, normalne dziecko, swobodnie komunikujące się z nim. Właśnie - z nim. On odchodzi, a mały pacjent wraca do swojego smutnego stanu. Ty znowu stoisz przed nieprzekraczalną barierą autyzmu...

Nie potrafisz go rozgryźć. Ten jego spokój, opanowanie, konsekwencja, a przede wszystkim skuteczność, są dla Ciebie wręcz denerwujące. Czasami wydaje ci się, że on z Ciebie drwi. Najgorsze jest to, że Ty zaczynasz mniej myśleć o nim, a bardziej o sobie. Bo on z każdym kolejnym dniem rozbiera na kawałki Twoją pewność siebie, dekonstruuje Twój wygodny, spokojny, przewidywalny świat. Naraża na szwank Twoją zawodową opinię, karierę. Nie reaguje na żadne leki. Raz nawet znika na kilka dni. Może jakoś wymknął się niezauważony - myślisz, ale chyba już sam w to nie wierzysz... Ale nie! Nie poddasz się tak łatwo! On musi mieć jakiś słaby punkt. Każdy ma. Znajdziesz ten słaby punkt. Udowodnisz, że to człowiek taki jak my, tylko z problemami. Tymczasem Twój pacjent mówi Ci, że 27. lipca wraca na swoją planetę. Tradycyjna wiedza psychologiczna podpowiada Ci, że w tym dniu może on sobie albo komuś zrobić krzywdę. Masz mało czasu. Trzy tygodnie. Wpadasz na pomysł. Jest sposób, jak go rozszyfrować. Chwytasz się ostatniej chyba deski ratunku, jaką jest hipnoza...

On nazywa się prot (tak, z małej litery) i pochodzi z planety K-PAX. Ty jesteś mieszkańcem planety, którą my nazywamy Ziemią, a mieszkańcy wszechświata - planetą B-TIK. Ty nie wierzysz w życie na innych planetach, ani żadne międzygwiezdne podróże na promieniu światła. On też chyba nie ma złudzeń, że uwierzysz. Ale ma jeszcze nadzieję, że na swój świat spojrzysz z nieco innej perspektywy, że zaczniesz dostrzegać piękno tego świata, które jest tuż obok Ciebie, a którego nie zauważasz, goniąc za pieniędzmi, imprezami, sławą, karierą... Że zaczniesz słuchać swoich pacjentów, a nie tylko ich leczyć... Że zrozumiesz, że każdy zasługuje na swoją szansę, niezależnie od tego, jaki jest, w co wierzy, co o sobie mówi...

Wbrew pozorom to nie jest opowieść o nim. To jest opowieść o Tobie...

Nie mogłem napisać tego tekstu w ramach recenzji, gdyż zarówno książka Gene'a Brewera "K-PAX", jak i powstały w oparciu o nią wybitny film Iana Softley'a (o tym samym tytule) tworzą nierozerwalną całość. A ponadto - w mojej opinii - wykraczają daleko poza standardową twórczość. Dla mnie są czymś w rodzaju "way of life", miały pewien wpływ na wybór moich studiów, na tytuł tego bloga, na moje zainteresowania... W trakcie niesamowitej sceny, kiedy prot rozmawia z autystycznym chłopcem, wręcz ciarki przechodziły mi po plecach. I pewnie będę nieobiektywny twierdząc, że książka ta powinna być lekturą obowiązkową na studiach psychologicznych. Bo to nie jest fantastyka pełna zielonych ludzików z antenkami, trójgłowych potworów i gwiezdnych wojen. To jest historia zwykłych ludzi, którzy stykają się z czymś niezwykłym. To jest opis procesu, podczas którego lekarz staje się pacjentem, a pacjent - lekarzem. To jest potwierdzenie tezy, że nie zawsze akademicki tytuł i lata doświadczeń wystarczają, aby skutecznie pomagać innym. Wreszcie - jest to moje prywatne przekonanie - że kosmici (a kto mnie zna, ten wie, że wierzę w życie pozaziemskie) jeśli kiedykolwiek pojawią się wśród nas, to nie w widowiskowy sposób znany z filmów typu "Dzień Niepodległości", tylko właśnie tak. Może właśnie ktoś z nas spotka na swojej drodze takiego prota, który odczyta nas jak otwartą książkę i przewróci do góry nogami nasz wygodny, przewidywalny świat... I co wtedy zrobimy? Nawiążemy z nim dialog, czy wyślemy go do "psychiatryka" i niech tam się martwią, co z nim zrobić...?

23. maja 2009, 22:10 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 17 maja 2009

lubię Eurowizję ;)

Konkurs piosenki Eurowizji to impreza, podczas której poziom kiczu, tandety oraz muzycznego i estetycznego bezguścia przekracza wszelkie europejskie normy. A jednak każdego roku poświęcam te dwie godziny, aby transmisję z Eurowizji obejrzeć. Nie, nic mi się w głowę nie stało. Naprawdę oglądam Eurowizję ;) Owszem, nie z nosem przyklejonym do ekranu telewizora, tylko robiąc jednocześnie coś innego. Dlaczego jednak w ogóle tracę czas, żeby śledzić występy podczas festiwalu, który jest już synonimem złego stylu i artystycznego banału?

Na pewno dlatego, że jest to impreza z ogromną tradycją. Również dla "sąsiedzkiego" głosowania (zwykle państwa głosują nie na piosenki, ale najwyższe noty przyznają zaprzyjaźnionym i sąsiedzkim krajom: Niemcy - Turkom, Andora - Hiszpanii, Białoruś - Rosji itd.). Także dla genialnego komentarza Artura Orzecha. W inteligentnie ironiczny, a nieraz złośliwy wręcz sposób wyśmiewa on wszelkie wady Eurowizji oraz kiczowatość rozmaitych artystycznych popisów, a jednocześnie potrafi docenić to, co naprawdę nietuzinkowe. Oglądam festiwal też dlatego, że pośród morza tandety zawsze znajdzie się choćby jedna propozycja wybitna (vide bośniacki zespół Hari Mata Hari sprzed bodaj trzech lat).

Ale przede wszystkim oglądam Eurowizję dla tych wszystkich artystów, którzy z kiczowatej konwencji Eurowizji robią sobie po prostu jaja. Tak tak, oglądam Eurowizję, żeby się pośmiać. Parodie na Eurowizji były, są i - mam nadzieję - będą. Chociaż może nie są już tak doceniane jak kiedyś, już nie zajmują czołowych miejsc. Ale nadal trzymają się nieźle. Wystarczy kilka przykładów z ostatnich lat. Przede wszystkim należy wspomnieć zwycięstwo fińskiego zespołu LORDI w 2006 roku (muzycy poprzebierani jak bestie z horroru). Norwegowie kiedyś przysłali zespół w stylu KISS, z wokalistą-transwestytą, Mołdawię reprezentowała folk-punkowa kapela ze staruszką grającą na ogromnym bębnie, Łotysze poprzebierali się za piratów, a Niemcy z kolei wystawili zespół country - muzycy poprzebierani za kowbojów, kręcące się gitary i kaktusy na scenie :D Zawsze można w tej materii liczyć na Francuzów: dwa lata temu przysłali kapelę facetów ubranych na różowo, a rok temu wystąpił sam wielki Sebastian Tellier, który na scenę wjechał melexem, potem nawdychał się helu z trzymanej w ręku gumowej kuli i śpiewał piskliwym głosem, a akompaniował mu chórek kobiet z brodami. Rok temu znakomity był również bośniak Elvir "Laka" Laković, który podczas swojego występu rozwiesił na scenie pranie, z towarzyszeniem babć poubieranych w ślubne suknie. Chociaż i tak mistrzostwo wszechczasów należy się Ukrainie. W 2007 roku reprezentował ich facet przebrany za kobietę skrzyżowaną z teletubisiem, z wielką ruską gwiazdą na głowie i piosenką pełną politycznych i seksualnych aluzji. Naprawdę niemal umarłem ze śmiechu oglądając ten występ; dla takich popisów warto poświęcić te dwie godziny w majowy, sobotni wieczór.

W tym roku też nie było najgorzej. Nie brakowało ludzi, którzy pokazali, co myślą o obecnej formule Eurowizji i zmieszali z błotem całą konwencję tego festiwalu. Belgów reprezentował klon Elvisa Presleya, Czesi przysłali zespół cygański, kabaret zrobili Łotysze, dla Niemców śpiewał amerykański wokalista, Francuzi wystawili słynną Patricię Kaas, a wszystkich i tak przebili Serbowie - kapitalny występ faceta z fryzurą z kategorii "piorun w rabarbar". Niestety, większość tych parodii nie przeszła nawet fazy półfinałowej... Europejczycy woleli miałkie, popowe pioseneczki. Więc zamiast zachwycać się dziś tegorocznym zwycięzcą - urodziwym, młodym Norwegiem i jego kompletnie bezbarwnym utworem, powróćmy pamięcią do najlepszego eurowizyjnego występu ever. Enjoy! :)



17. maja 2009, 14:10 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 16 maja 2009

my way

"Co dzień,
gdy przejdziesz próg,
jest tyle dróg
co w świat prowadzą

I znasz sto mądrych rad,
co drogę w świat wybierać radzą

I wciąż ktoś mówi ci,
że właśnie w tym tkwi sprawy sedno

Byś mógł z tysiąca dróg
wybrać tę jedną


Gdy tak zrządzi traf,
że świata praw
nie zechcesz zmieniać

I gdy kark umiesz zgiąć,
gdy siłą wziąć
sposobu nie ma

Gdy w tym nie zgubisz się,
nie zwiodą cię niełatwe cele

Wierz mi, na drodze tej
osiągniesz wiele


Znajdziesz na tej jednej z dróg
i kobiet śmiech, i forsy huk

Choćby cię kląć świat cały miał,
lecz w oczy nikt nie będzie śmiał

Chcesz łatwo żyć,
to śmiało idź, idź taką drogą


I nim, nie raz, nie sto,
osiągniesz to, mój przyjacielu

I nim przetarty szlak wybierzesz,
jak wybrało wielu

I nim w świat wejdziesz ten,
by podług cen
pochlebstwem płacić

Choć raz, raz pomyśl,
czy czegoś nie tracisz...


Bo przecież jest niejeden szlak,
gdzie trudniej iść, lecz idąc tak

Nie musisz brnąć w pochlebstwa dym
I karku giąć przed byle kim
Rozważ tę myśl, a potem idź,
idź swoją drogą..."

(słowa: Paul Anka dla Franka Sinatry, tłumaczenie: Wojciech Młynarski)

Często myślę, że to chyba najpiękniejszy i najprawdziwszy tekst, jaki napisano na tej planecie. Ale jeszcze częściej chciałbym, żeby te słowa jednak nie były prawdą...

16. maja 2009, 00:30 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 13 maja 2009

w obronie motocyklistów

Hokejowe mistrzostwa świata już się zakończyły, więc można zająć się wreszcie sprawami bieżącymi, oraz wrócić do kilku tematów zaległych. Jednym z najpilniejszych, którym zamierzałem się zająć, była głośna kampania społeczna policji przeciw brawurze motocyklistów, a najwięcej kontrowersji wzbudził widoczny obok plakat z hasłem - dla mnie przynajmniej - bulwersującym.

Policja argumentuje, że hasło musiało być wyraziste, żeby przebić się we współczesnych mediach, trafić do wyobraźni młodych ludzi i tym podobne brednie. Faktycznie, szum się zrobił w mediach jak diabli. Zwolennicy i przeciwnicy hasła przerzucali się racjami, nie było telewizji, w której nie wypowiedzieliby się: jakiś socjolog, medioznawca, lekarz (obowiązkowo), ksiądz, polityk i tzw. szary obywatel. O dziwo, nawet głos najbardziej zainteresowanych - czyli motocyklistów - nie został, jak to zwykle bywa, zmarginalizowany.

Zacznijmy od mojego prywatnego przekonania, zgodnie z którym istnieją pewne dziedziny, na które - moim zdaniem - nie ma prawa wypowiadać się ktoś, kto nie jest z nimi związany. Przykładowo, jeśli na tematy dotyczące ruchu drogowego, samochodów, wypowiada się osoba, która nie ma prawa jazdy i nigdy za kierownicą nie siedziała, nie zna sytuacji z tej perspektywy, to jest to zachowanie wręcz żałosne. Ja nie uczestniczę w dyskusjach o sprawach, o których nie mam pojęcia i korona mi z głowy jeszcze nigdy nie spadła. Niestety, w Polsce niemal każdy "zna się" na wszystkim, w szczególności na polityce, medycynie, piłce nożnej i samochodach. W efekcie o tym nieszczęsnym plakacie wypowiedziało się kilkakrotnie więcej osób niż powinno. Ja na motocyklu siedziałem może dwa razy, odpalić bym go może jeszcze i umiał, ale pojechać to już chyba nie bardzo. Dlatego do dyskusji tej mogę się włączyć jedynie podpierając się statystyką i skromną wiedzą psychologiczną.

Prawda jest bowiem taka, że na jednego zabitego w wypadku motocyklistę przypada ok. 10 zabitych w wypadkach samochodowych. Samych tylko wypadków spowodowanych przez pijanych kierowców jest więcej niż przez wszystkich motocyklistów. Jednak nikt nie umieszcza soczystej marchwi w kabriolecie twierdząc, że w tą dorodną roślinę zamieni się wkrótce użytkownik auta. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego motocyklista traktowany jest przez tak wielu ludzi jak jeździec apokalipsy, persona non grata polskich szos, największe zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu drogowego? Wypadki motocyklowe są zwykle "spektakularne" i "widowiskowe", więc media się w nich lubują. Zmiażdżonych aut ludzie już się naoglądali, a tu proszę - motor na drzewie, część motocyklisty w rowie, część na jezdni, no raj dla reporterów, szczególnie spod znaku "Faktu" czy "Super Ekspresu". A poza tym ludzie lubią kategoryzować. I motocyklistom niestety "kiepski PR" (modne słowo) robi kilku kretynów, którzy swoimi ścigaczami rozpędzają się w 3 sekundy do setki w centrum miasta w godzinach szczytu, przy ryku silnika. Zatem gdyby nawet 99% motocyklistów było wzorowymi użytkownikami dróg, w świadomości większości ludzi będzie funkcjonował stereotyp motocyklisty wykształcony na podstawie spotkania z tym idiotą, który popisuje się swoją nową maszyną w środku miasta. Szczególnie w świadomości tych ludzi, którzy z motoryzacją mają faktycznie tyle wspólnego, co autor tego bloga z sułtanem Brunei.

Ludzie motocyklistów nie lubią. Mówią o nich "dawcy organów" (co jest porównaniem bezsensownym), przeszkadza im ryk silników, a może po prostu im zazdroszczą. I najchętniej zakazaliby im poruszania się po drogach publicznych (tak jakby w Polsce było od cholery specjalistycznych torów wyścigowych dla motocyklistów). Dlaczego tak jest? Nie wiem. Oczywiście, nie twierdzę, że wszyscy motocykliści to aniołki. Tak jak w każdej grupie, znajdują się i wśród nich czarne owce, a palant, który pędzi przez miasto 200 km/h czy brawurowo wyprzedza 6 samochodów naraz na wąskiej jednopasmówce, zasługuje na najwyższe potępienie. Nic jednak nie usprawiedliwia tak ordynarnej kampanii przeciw motocyklistom jak ta, która dodatkowo te fałszywe stereotypy wzmacnia. Fakt, reklama społeczna musi być wyrazista i wymowna. Problem w tym, że w pewnym momencie przekracza się niewidzialną etyczną granicę, poza którą przekaz tej reklamy zostaje rozmyty przez jej kontrowersyjność. A w tym przypadku przekroczono tą granicę o całe kilometry. Gdy przygotowywano słynną akcję przeciw pijanym kierowcom, w każdym spocie było podkreślone, że walczymy z pijanymi kierowcami. Nikt nie sugerował, że każdy kierowca to potencjalny zabójca. Było hasło "Pijani kierowcy wiozą śmierć", był kieliszek wódki przy wizerunku samochodu, puszki piwa, wszelkie inne oczywiste symbole. A teraz wszystkich motocyklistów wrzucono do jednego worka. Nie ma akcentu, że tylko bezmyślni, brawurowi motocykliści to przyszłe warzywa. Jest za to motor, na nim marchewka i proste hasło. I jakkolwiek by się twórcy tej kampanii nie zaklinali (NB. ciekawe, ilu z nich jest motocyklistami...?), taki jest jej przekaz: jesteś motocyklistą, idzie wiosna, więc będziesz rośliną (w domyśle: bo jesteś głupi, nieodpowiedzialny, więc musimy cię oświecić, dopóki nie jest za późno).

Jest jeszcze drugi aspekt sprawy, na który mało kto zwrócił uwagę. W każdym społeczeństwie i w każdym języku potocznym funkcjonują pewne kolokwialne określenia na pewne kategorie społeczne. Zakonnica to "pingwin", murzyn to "asfalt", inwalida to "kuternoga", a osoba sparaliżowana niemal w całości to właśnie "warzywo, roślina" (ze względów oczywistych). Problem w tym, że te określenia funkcjonują w języku potocznym, pod budką z piwem, w plotkach, między znajomymi, i w takim kontekście muszą pozostać. Bo jeśli trafiają do debaty publicznej, to zyskują jakiś stopień uprawomocnienia, zinstytucjonalizowania. Czy twórcy hasła zastanowili się, jak poczuli się teraz wszyscy ci, którzy są w pełni świadomi, ale ich ciało nie funkcjonuje...? Pewnie zdawali sobie oni sprawę, że mówi się o nich za ich plecami per warzywa i rośliny. Teraz jednak ktoś to powiedział publicznie, zostali publicznie tak określeni. Ci, którzy są sparaliżowani, to warzywa. Uważaj motocyklisto, zwolnij, bo też takim zostaniesz. Takie coś usłyszeli w telewizji. I niech mi ktoś powie, że jest inaczej, że nie taki jest dosłowny przekaz tego hasła, to mu... to mu wytłumaczę, że jest w poważnym błędzie. Na miejscu takiej sparaliżowanej osoby nie zastanawiałbym się długo nad pozwem do sądu. Tym bardziej, że przecież wielu z nich nie znalazło się w tym położeniu przez własną głupotę, ale przez inne wypadki, udary i różne zdarzenia losowe.

U cioci na imieninach każdy może sobie nazywać motocyklistów roślinami, warzywami, owocami i jak tylko chce, bo na tym polega wolność słowa. "Nikt nie może zabronić nikomu nazywania tuńczyka słoniem, a słonia - tuńczykiem" - mawiał znakomity ekonomista Vilfredo Pareto. Policjanci i twórcy tego hasła zapomnieli jednak chyba, że nie są u cioci na imieninach. Publikując ten kretyński spot, przekroczyli wszelkie granice dobrego smaku, obrazili nie tylko tysiące wzorowych motocyklistów, ale też rzesze Bogu ducha winnych sparaliżowanych osób, jednym prostackim określeniem czyniąc ich ilustracją swojej chorej kampanii. Absolutnie nie zgadzam się na sytuację, w której - z naszych podatków - banda bezmyślnych pajaców leczy swoje kompleksy, produkując takie idiotyzmy...

13. maja 2009, 17:30 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 12 maja 2009

Amorphis "Tales from the Thousand Lakes" (recenzja)


Zimny, przeszywający klimat, pełen tajemnicy i mroku. Ponura noc i srebrzysty księżyc przebijający chmury nad gęstym lasem okalającym jeziora, gdzieś w surowych, bezkresnych rejonach Skandynawii. Wymowna cisza, co jakiś czas niepokojące odgłosy, szum płynącej wody, mroźny wiatr na twarzy... Często mam wrażenie, że ta płyta mnie wciąż w pewien sposób przerasta. W porównaniu do późniejszych - jeszcze lepszych przecież - dzieł Amorphis, właśnie na "Opowieściach z tysiąca jezior" pozostaje dla mnie nadal coś nieodkrytego. Album ten ma w sobie jakiś niewypowiedziany czar, jakąś urzekającą atmosferę, coś tak głęboko irracjonalnego, co właśnie decyduje o jego absolutnej wyjątkowości.

Już intro sprawia, że w tej muzyce można się zakochać. Bo dwuminutowy "Thousand Lakes" definiuje sobą niemal całą magię albumu. Spokojne, majestatyczne klawisze tworzą niesamowitą melodię, wwiercającą się w każdy zakątek duszy. Nie sposób wyobrazić sobie piękniejszego zaproszenia do spędzenia następnej godziny z Amorphis. Owszem, później dochodzą ciężkie gitary, ale ta przeszywająca, mroźna atmosfera z otwierającej ścieżki pozostaje. Ten album łączy w sobie ogień i wodę. Chłód tych urzekających partii klawiszowych Kaspera Martensona i niesamowitą energię metalowych gitar. Growlowy wokal Tomiego Koivusaari i czysty śpiew Villego Tuomi. Rockową stylistykę i przepiękne melodie oparte na fińskim folklorze.

Tym albumem Amorphis przewrócił metalową scenę do góry nogami i wyrobił sobie miejsce na szczycie, na którym pozostaje do dziś. Z tym, że na kolejnych płytach Finowie poszli dalej. I nigdy później nie zagrali już tak jak na "Tales...". I nikt też przed nimi nie stworzył tak magicznego, wyjątkowego dzieła. To jest płyta ponadczasowa, nie dająca się opisać żadnymi schematami. Muzyka? Niby to metal, może doom, ale bez przesady, taki raczej umiarkowanie "ciężki" i w dodatku okraszony folkowymi akcentami (przez co nie należy naturalnie rozumieć ludowych przyśpiewek w stylu "miała baba koguta"; skandynawski folklor to naprawdę urzekające, tajemnicze melodie). Teksty? Oparte na "Kalevali" - fińskiej epopei narodowej, zbiorze tradycyjnych wierzeń, legend i podań z zamierzchłej przeszłości. Wokal? Przeplatają się dwa głosy: growlowy warkot i czysty śpiew. I jeszcze do tego te magiczne klawisze. Zaryzykuję stwierdzenie, że to one decydują o geniuszu tej płyty. To one tworzą tą niesamowitą, baśniową aurę. To one dodają tej szczypty tajemnicy, to one budują ten nastrój, którego nie oddadzą żadne słowa. Kultowy już dla fanów kawałek - "Black Winter Day" zbudowany jest właśnie na tej obłędnej, niezapomnianej klawiszowej partii. A gdy klawisze pozostają w cieniu, wtedy gitarowa energia, folkowy żywioł, dopełniają dzieła. Wystarczy wsłuchać się w "In The Beginning", "Drowned Maid" czy "To Fathers Cabin". Brakuje słów uznania. A na zakończenie wędrówki przez krainę tysiąca jezior, dostajemy jeszcze niespodziankę - cover samych Doorsów, czyli "Light My Fire" w wersji Amorphis. Powiem tylko, że Jim Morrison się z pewnością w grobie przewraca, słuchając tego. Z radości, że niebanalna muzyka wciąż ma się dobrze na tym doczesnym świecie.

Amorphis "Tales from the Thousand Lakes"
1994/Relapse Records
ocena: 8,5/10

12. maja 2009, 18:00 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 11 maja 2009

raport z lodowisk (cz.6)

To już ostatni raport z lodowisk. Kolejne mistrzostwa świata w hokeju przeszły do historii. Tak naprawdę to był turniej dwóch zespołów - Rosji i Kanady, które między sobą rozstrzygnęły, mało porywający nawiasem mówiąc, finał. Wygrali Rosjanie (drugie złoto z rzędu), ale równie dobrze wynik mógł być odwrotny. Zarówno Kowalczuk, Frołow czy Morozow, jak i St.Louis, Weber, Doan, Spezza czy Heatley na tle pozostałych uczestników tych mistrzostw byli gwiazdami pierwszej wielkości. Ani Ruscy, ani Kanadyjczycy nie napotkali żadnych problemów w drodze do wielkiego finału. Owszem, ćwierćfinały i półfinały z ich udziałem były wyrównane, zacięte, rywale stawili taki opór, na jaki było ich stać, ale ani przez moment awans wielkich faworytów nie był zagrożony. Pod tym względem to nie był turniej niespodzianek. Może poza awansem do półfinału Amerykanów kosztem Finów. Ale nic więcej zawodnicy USA już nie ugrali, przegrywając walkę o brąz ze Szwecją.

Właśnie, Finowie... Dwa tygodnie temu napisałem, analizując wstępne rostery, że to najsłabszy skład reprezentacji Finlandii od lat, i zgodnie ze zdrowym rozsądkiem pewnie skończy się jak zwykle. Było nawet gorzej, bo dwa ostatnie turnieje to dwa medale, a tu porażka już w ćwierćfinale. Mimo wszystko jednak takie przegrane najbardziej bolą... Bo do tego feralnego ćwierćfinału Finowie byli rewelacją turnieju, najbardziej widowiskowo grającą (obok Kanadyjczyków) drużyną. Był klimat w ekipie, była atmosfera, duch walki, doświadczeni obrońcy znakomicie uzupełniali kadrowe braki, świetnie bronił bramkarz Pekka Rinne, a w ataku działy się rzeczy nieprawdopodobne. Była walka o każdy krążek, strzały z każdej pozycji, znakomicie rozgrywane gry w przewadze. Dość powiedzieć, że odkurzony Niko Kapanen został najlepszym strzelcem turnieju (7 bramek), a zwieńczeniem tego totalnego hokeja był genialny, wygrany mecz z Kanadą na zakończenie drugiej rundy. Ogółem, było wszystko to, czego w poprzednich latach brakowało. Tylko, że na dwóch poprzednich turniejach znudzeni rutyniarze znajdowali sposób na Amerykanów w ćwierćfinale, a właśnie teraz się nie udało. Mimo to, właśnie taką reprezentację Finlandii chciałbym ogladać zawsze. Walczącą, zasypującą rywali setkami strzałów, grającą bez kompleksów i z polotem. Nawet gdyby to miało się kończyć pięknymi porażkami, tak jak w tym roku? Nawet! Powtórki tego jedynego mistrzostwa świata z 1995 roku ze Szwecji pewnie i tak nie doczekam...

11. maja 2009, 11:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 5 maja 2009

raport z lodowisk (cz.5)

Istne cuda działy się w dwóch ostatnich kolejkach drugiej rundy hokejowych Mistrzostw Świata. Faza grupowa zatem już za nami, teraz czas na ćwierćfinały.

Grupę E pewnie wygrali Rosjanie, a tuż za nimi pewnie uplasowali się Szwedzi. Natomiast dziwną obniżkę formy zaprezentowali Amerykanie. Owszem, porażkę 1-4 z Rosją jeszcze można było przewidzieć, ale już przegraną (po dogrywce) z o nic nie walczącą wówczas Szwajcarią zrozumieć ciężko. Kocim krokiem do ćwierćfinału wślizgnęli się Łotysze, a gospodarze turnieju odpadają już na tym etapie gry.

W grupie F było jeszcze ciekawiej. Dwa dni po klęsce z Kanadą, Czesi zmiażdżyli Słowaków, których postawa tutaj to obraz nędzy i upadku na samo dno piekieł. W połowie 2. tercji było już 7-0 i kibice zastanawiali się, czy padnie pierwsza na tym turnieju "dwucyfrówka", ale skończyło się jedynie na ośmiu bramkach. Cztery godziny później znakomicie grający na tych mistrzostwach Finowie stali się sprawcami największej chyba sensacji, przegrywając z Białorusią 1-2 (po karnych). Ale już w następnej kolejce gracze z Kraju Tysiąca Jezior wygrali z niepokonaną dotąd Kanadą (grający u bukmachera chyba wyrywali sobie włosy z głowy) , po kapitalnym meczu, pasjonującej końcówce i genialnym konkursie rzutów karnych, gdzie Jarkko Ruutu i Martin St. Louis urządzili sobie prawdziwy indywidualny pojedynek. Ostatecznie Finowie nie przeskoczyli Kanadyjczyków w tabeli (musieli wygrać w regulaminowym czasie gry), tuż za nimi miejsce w tabeli zajęli Czesi, a ostatnie premiowane awansem - Białoruś. Upokorzeni Słowacy męczyli się nawet z beznadziejną Norwegią i do domu wracają w atmosferze narodowej klęski.

Tylko w grupie G (spadkowej) obyło się bez niespodzianek. Duńczycy pewnie wygrali trzy mecze i zostają w elicie, podobnie jak Niemcy (z urzędu). Austria i Węgry spadają do Division 1 i można powiedzieć, że jest to rozstrzygnięcie ze wszech miar sprawiedliwe - istotnie były to (poza Niemcami) dwa najsłabsze teamy na tym turnieju.

Dziś dzień przerwy, a już od jutra ćwierćfinały! Żarty się skończyły, teraz gra się o życie. Czego możemy się spodziewać? Poniżej zestaw par i krótkie moje typy:

Rosja-Białoruś (środa, 16.15) Starcie Dawida z Goliatem. Białoruś miała już na tych mistrzostwach "dzień konia" i sprawiła niespodziankę, a nawet dwie. Rosjanie od początku grają bezbłędnie, nie mieli żadnych wpadek (nie licząc dogrywki w kosmicznym meczu ze Szwecją). Wprawdzie każdy zespół ma na turnieju jeden słabszy dzień, ale dla Ruskich on jeszcze chyba nie nastąpi w ćwierćfinale...

Finlandia-USA (środa, 20.15) W tej parze trudno o obiektywny typ z mojej strony ;] Finowie mieli jedną wpadkę w drugiej rundzie (z Białorusią), ale pozbierali się i dołożyli niepokonanej wówczas Kanadzie. Amerykanie kapitalnie rozpoczęli turniej, ale potem dostali zadyszki. Na dwóch ostatnich mistrzostwach Finlandia grała w ćwierćfinale z USA, za każdym razem było potwornie emocjonująco, bo obydwie drużyny preferują hokej radosny, i za każdym razem kończyło się happy endem (czytaj: zwycięstwem Finów). Jutro też będzie gorąco i wierzę, że trzeci raz z rzędu... ;]

Kanada-Łotwa (czwartek, 16.15) Drugie spotkanie Dawida z Goliatem. Łotysze chyba osiągnęli już wynik ponad stan i wydają się być tym usatysfakcjonowani. Dla Kanady wpadka z Finlandią to był raczej wypadek przy pracy. Wydaje się, że tylko Rosjanie są bardziej kompletnym zespołem od reprezentantów spod znaku Klonowego Liścia. Szczerze mówiąc, zupełnie nie wierzę, żeby Łotwa mogła im sprawić jakąkolwiek krzywdę, ale z drugiej strony, jeśli ma być jakaś sensacja, to może właśnie w tej parze... ?

Szwecja-Czechy (czwartek, 20.15) Najbardziej wyrównana i najciekawsza para. Czesi grają tu bardzo chimerycznie - potrafią jednego dnia przegrać sromotnie z Kanadą, by potem zdemolować Słowaków 8-0. Z kolei Szwedzi chyba się rozkręcają z meczu na mecz, a jeśli mają swój dzień, to stają się hokejową maszyną do zabijania. Jeśli Czesi nie dadzą się stłamsić od początku, to szykuje się niezapomniane widowisko. Z dogrywką i karnymi włącznie... ;)

5. maja 2009, 23:35 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 3 maja 2009

tryptyk majowy

Na trójgłowe majowe święta przygotowałem zestaw krótkich haseł, które - odpowiednie dla danego dnia - "publikowałem" regularnie od piątku w opisach GG. Tu jest natomiast odpowiednie miejsce, aby pewne myśli rozwinąć.

1. maja -> jesteś homo faber czy homo ludens ?
Homo faber (człowiek pracy) i homo ludens (człowiek zabawy). 1. maja świętuje homo faber. Święto Pracy wprowadzili socjaliści, aby umocnić jeszcze bardziej koncepcję człowieka zbudowaną wokół pracy, jaką wykonuje. Ich celem było "wyhodowanie" takiego człowieka, który sam siebie określa poprzez swoją pracę, którego całe życie jest skoncentrowane wokół jego pracy, który się z nią w całości utożsamia. Pracuje np. od 7.00 do 15.00, potem wraca do mieszkania (zakładowego oczywiście), zaopatruje się w sklepach zakładowych, leczy się w zakładowych przychodniach, posyła dzieci do zakładowego przedszkola i wyjeżdża na wczasy do zakładowych ośrodków w popularnych kurortach. W razie kłopotów jest kasa zapomogowo-pożyczkowa (zakładowa naturalnie), a na święta - paczki ze związków zawodowych. Brzmi znajomo? Więc dziwić nie ma prawa, że tak wiele osób (nie wszyscy oczywiście!) po upadku socjalizmu nie potrafiło stanąć na własne nogi, skoro do tej pory zakład był ich całym życiem, rozwiązywał wszelkie problemy, wszystko toczyło się wokół miejsca pracy. Resztki tej mentalności pozostały zresztą do dziś. Zadajmy ludziom proste pytanie: "kim jesteś?". Homo faber odpowie: jestem lekarzem, inżynierem, nauczycielem, maszynistą etc. Homo ludens odpowie: jestem Polakiem, Grekiem, fotografem amatorem, zbieraczem znaczków, mężem, dziadkiem, wnukiem, kibicem, fanem Beatlesów, podróżnikiem, szczęśliwym człowiekiem. Homo ludens nie definiuje siebie poprzez pracę, poprzez swój zawód. Owszem, na pewno istnieje mnóstwo ludzi, którzy tak lubią swoją pracę, utożsamiają się z nią, że z dumą będą mogli powiedzieć: "jestem bibliotekarzem", "jestem policjantem". Bo to jest ich powołaniem. I to jest wspaniałe. Jednak ilu jest takich ludzi, którzy swojej pracy nie cierpią, męczą się w swoim zawodzie, nie znoszą szefa, narzekają na niską płacę, nie mogą już doczekać emerytury, ale poza pracą mają mnóstwo ciekawych pasji. A jednak wtłoczona tak głęboko mentalność pracy jako centralnego pojęcia, wokół którego obraca się całe życie, nie pozwala im odpowiedzieć na to pytanie inaczej niż: "jestem urzędnikiem...".

A Ty - kim jesteś... ?

2. maja -> wywieś flagę, dopóki jeszcze nie musisz
Dzień Flagi - ustanowiony niedawno w celu promowania szacunku dla flagi narodowej i idei celebrowania świąt poprzez dobrowolne tej flagi wywieszanie. Moje hasło odwołuje się natomiast do pomysłu posłów PiS, którzy zgłosili projekt ustawy o obowiązku wywieszania flagi narodowej podczas świąt państwowych przez wszystkich obywateli, będących właścicielami posesji mieszkalnej. W lutym popełniłem na ten temat tekst, więc nie będę się już tutaj powtarzać, zainteresowanych odsyłam do oryginału: http://planet-of-the-sun.blogspot.com/2009/02/tradycja-na-kiju-od-szczotki.html
A tym hasłem chciałem podkreślić, że być może w tych dniach mamy jedną z ostatnich szans całkowicie dobrowolnego wyrażania swojego przywiązania do tradycji i narodowych wartości. Korzystajmy z tego! Gdy ów koszmarny przepis wejdzie w życie, wywieszenie przez nas flagi będzie już odbierane jedynie jako realizowanie kolejnego nudnego przepisu prawnego, albo wręcz demonstrowanie związku z tymi bałwanami, którzy na ten pomysł wpadli. Lub - znając nonkonformizm Polaków - flagi w święta wówczas nikt nie wywiesi. Na złość władzy. I tradycję diabli wezmą...

3. maja -> Ojczyzna przez duże Oj
Kolejne smutne święto? Kolejne celebrowanie narodowej martyrologii? Podobno gdyby Konstytucja 3. maja nie została uchwalona, do rozbiorów by nie doszło, a w XIX wiek weszlibyśmy jako jedno z najsilniejszych europejskich państw. Tak twierdzą niektórzy historycy. Jednak myślenie typu "co by było, gdyby..." zostawmy badaczom przeszłości, a zastanówmy się tymczasem, czym jest dzisiaj patriotyzm. Dzisiaj, gdy nikt już nie musi ginąć za Ojczyznę, a nawet w wojsku zarabia się niezłe pieniądze, strzelając na Bliskim Wschodzie do zakapturzonych Arabów. Czy dziś patriotyzm niesie ze sobą jakieś wymogi, dyrektywy działania? Czy może wystarcza tylko wyklepanie formułki "jestem dumny, że jestem Polakiem", znajomość dwóch linijek hymnu i odzianie się w biało-czerwone barwy, gdy jakiś pseudo-ważny mecz gra nasza reprezentacja w którąś piłkę. W takim razie mamy w tym kraju miliony patriotów! Wow! Jest super! Ci, którzy sto lat temu walczyli w powstaniach z góry skazanych na niepowodzenie, szli z łopatami na czołgi i latali na drzwiach od stodoły, byliby z nas dumni! Tak? A może patriotyzm to jednak coś więcej...? Owszem, czasy się zmieniły. Już nam Niemiec nie pluje nie w twarz, więc nie trzeba w czołgu, z psem rasy owczarek niemiecki, zdobywać Berlina. Ale może to nie znaczy, że standardy się obniżyły... Że kiedyś być patriotą było trudno (bo można było dostać za to w łeb), a teraz jest łatwo, bo na każdej ulicy nie stoi już Hans z karabinem. Dziś też powinno być trudno, tylko w innej formie. Może dziś być patriotą to np. nie wstydzić się swojego pochodzenia za granicą (bo nie dadzą pracy), mówić po polsku na londyńskiej ulicy (mimo, że wyśmieją), nie wiązać narodowych wartości z moherową mentalnością, nie narzekać, że w tym kraju się nic nie da zrobić, bo Kaczory, bo Rydzyk, bo Platforma, bo komuna, bo politycy, bo złodzieje, bo kradną, bo dla Polaków owszem, ale z Polakami nigdy, bo najłatwiej wyjechać, bo się nie opłaca, bo tu się nic nie zmieni, bo Euro to będzie kompromitacja, bo po co, bo jest do dupy... Einstein powiadał, że tam gdzie wszyscy wiedzą, że czegoś się nie da zrobić, przychodzi jeden, który tego nie wie, i on to robi. Może dziś być patriotą, to właśnie nie wiedzieć. Nie wiedzieć, że się nie da i zabrać się do roboty. A nie ubierać się w piękne slogany "jestem dumny z bycia Polakiem", a jednocześnie chować się za słynnym porównaniem, że "Polska jest jak dziecko z zespołem Downa, należy ją kochać, ale cudów oczekiwać nie należy..."

3. maja 2009, 18:55 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Ponieważ druga i trzecia kolejka 2. rundy hokejowych Mistrzostw Świata zlewają się ze sobą, wspólne ich podsumowanie zamieszczę w najbliższym tekście, wraz z prognozą na ćwierćfinały.

piątek, 1 maja 2009

raport z lodowisk (cz.4)

Pierwsza kolejka drugiej rundy za nami. Kilka nieoczekiwanych rozstrzygnięć w pierwszej rundzie sprawiło, że już na początek rundy drugiej otrzymaliśmy bardzo ciekawe potyczki.

Wyróżnić należy przede wszystkim kosmiczny mecz Rosji ze Szwecją. Ruscy mają na tych mistrzostwach jeden cel, a Szwedzi - podrażnieni nieudaną pierwszą rundą - grają teraz w każdym spotkaniu jak o życie. Mecz był niesamowity, prowadzenie zmieniało się dosłownie z minuty na minutę (w trzeciej tercji po golu dla Szwedów jeszcze kibice nie usiedli, a już Ruscy wyrównali), kapitalnie bronił młody Gustavsson... W regulaminowym czasie licznik zatrzymał się na wyniku 5-5, w dogrywce wystarczył jeden błąd Skandynawów i Kalinin zdobył "złotą bramkę". Rosjan czeka jednak jeszcze walka o zwycięstwo w grupie E, gdyż kroku dotrzymują im Amerykanie, którzy dziś rozprawili się z Francją. Nie idzie natomiast zupełnie gospodarzom. Szwajcarzy przegrali karnymi z Łotwą i ich ewentualny awans do ćwierćfinału należałoby rozpatrywać w kategoriach cudu.

W grupie F też emocji nie zabrakło. Czesi wprawdzie nie podjęli walki z Kanadyjczykami, którzy grają tutaj hokej nieziemski. Zagrozić im mogą w walce o pierwsze miejsce w tej grupie jedynie Finowie. Reprezentanci Suomi męczyli się jednak strasznie ze Słowacją, której na tych mistrzostwach nie wychodzi dosłownie nic. Po pierwszej tercji pewnie prowadzili 1-0, ale potem w Słowaków jakby wstąpił szatan (niektórzy zrozumieją subtelną aluzję ;]) i zagrali najlepszy jak dotąd mecz na tym turnieju. Ostatecznie zakończyło się zwycięstwem Finów 2-1 po dogrywce (w roli głównej Sami Kapanen - dwie bramki!) i o wszystkim rozstrzygnie poniedziałkowe ich starcie z Kanadą. Także dogrywki potrzebowali Białorusini, aby uporać się ze słabiutką Norwegią. "Podopieczni" Pierwszego Hokeisty Narodu zupełnie w Szwajcarii nie przekonują, ale punkty gromadzą i mogą jeszcze nieźle namieszać.

W grupie spadkowej Austriacy roznieśli 6-0 Węgrów, którym wystarczyło siły i koncepcji na zaledwie jeden mecz na tych mistrzostwach (inauguracyjny ze Słowacją). W drugim spotkaniu Duńczycy uporali się z Niemcami, którzy grają tutaj nie wiadomo o co, gdyż spaść nie mogą (w przyszłym roku Mistrzostwa Świata odbędą się w Niemczech, o czym z pośpiechu zapomniałem napisać w poprzedniej notce). Zakładając zatem, że Węgrzy już są jedną nogą w Division 1, drugiego spadkowicza wyłoni poniedziałkowe spotkanie Danii z Austrią. A już od jutra druga kolejka drugiej rundy i ponownie będzie na co popatrzeć: m.in. Rosja-USA, Słowacja-Czechy, Szwajcaria-Szwecja :)

1. maja 2009, 22:45 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego