wtorek, 16 czerwca 2009

epitafium

Czytając te słowa, pewnie przecieracie oczy ze zdumienia. Bo przecież dwa dni temu powiesiłem tu wpis o zaprzestaniu blogowej aktywności. A tu nagle głos zza grobu. Nie, nie ma życia po śmierci. Po prostu uznałem, że nie wypada odchodzić bez wyjaśnień i bez pożegnania. Z szacunku dla tych nielicznych Czytelników, którzy regularnie odwiedzali to miejsce i dla których - jak sądzę - w jakimś chociaż stopniu ważne było to, co robiłem. Dzięki wielkie za wszystko. Ten tekst jest z dedykacją dla Was.

To będzie chyba najbardziej osobisty wpis w krótkiej historii tego bloga. Pewnie powinny się tu znaleźć powody mojej decyzji. Hmm... Na dzień dzisiejszy nie widzę perspektyw rozwoju tego miejsca. Brak motywacji, nastroju, pomysłów - tak, to wszystko częściowo prawda. Ale tylko częściowo. Cała prawda jest pewnie o wiele bardziej złożona. I możliwe, że nawet ja sam jej sobie nie uświadamiam.

Genialny felietonista "Nieznanego Świata", ukrywający się pod pseudonimem "Byk", wielokrotnie przedstawiał metaforyczny "cel życiowy" w postaci pasji, której człowiek całkowicie się poświęca. Pamiętam szczególnie dwie jego opowieści. Pierwsza, gdy będąc na pogrzebie przyjaciela-lotnika, ów "Byk" spojrzał w niebo i zobaczył lecący samolot. I uświadomił sobie wówczas, jak będzie wyglądać to miejsce, to "niebo", do którego dążymy i gdzie się wszyscy znajdziemy po śmierci. Każdy z nas będzie tam przez wieczność zajmował się tym, czemu poświęcił się za życia. Piloci będą latać samolotami, szachiści rozgrywać nieskończone partie swojej ukochanej gry, malarze - malować, poeci - pisać wiersze, majsterkowicze - składać różne rzeczy, psychologowie - ... (zabrakło mi wyobraźni ;]). Piękna wizja! A druga opowieść to wspomnienie z odwiedzin duszpasterskich. Wszedł do mieszkania "Byka" niezwykły ksiądz. I zamiast odklepać regułki, pokropić wodą i zainkasować odpowiednią kwotę w kopercie, ksiądz ten rozejrzał się po pokoju, dotknął zdziwionego rozmówcę palcem w pierś i zapytał tubalnym głosem: "A masz Ty, człowieku, jakąś pasję?". A potem sam opowiadał przez pół godziny, nie o dogmatach i niepokalanych poczęciach, ale o swoich pasjach, jak na księdza nietypowych: motocyklach i zaawansowanych technikach łączności radiowej.

Mieć pasję. Poświęcić czemuś większość swojego życia, czasu, energii, zaangażowania. Może to jest spełnienie? I nieważne, jakiej dziedzinie, jakiej aktywności. Ważne, że z przekonania, z potrzeby serca. Ostatnia "Angora" opisuje emeryta, który jest fanem brazylijskich telenowel. Ogląda je każdego dnia po kilka godzin z rzędu, wie o nich wszystko, nagrywa na kasety VHS (których ma już ponad 200), pokój ma oklejony plakatami Latynosek śpiewających serialowe przeboje w stylu: "cambio dolor por libertad". To też wspaniała pasja. Wspaniała, bo prawdziwa.

Ja nie pasuję do tego świata, wiem to od dawna. A może jest tak, jak trafnie powiedziała mi pewna, wciąż ważna dla mnie osoba, że to ten świat nie pasuje do mnie. W każdym razie faktem jest, że jakiś Kosmiczny Rozum musiał się pomylić, kierując mnie właśnie na tą planetę; moim przeznaczeniem był zapewne któryś inny świat. I jak dotąd mi to specjalnie nie przeszkadzało, tak właśnie teraz - nie wiem, dlaczego akurat teraz - zaczyna mi to trochę doskwierać. Mając do wyboru dwie ścieżki: zmienić się, aby ludzie mnie bardziej lubili, albo pozostać sobą, uciekając od świata w inne formy aktywności, decyzja wydaje się być - przynajmniej dla mnie - oczywista. I tak każda z tych dróg kiedyś postawi przed nami pytanie zasadnicze: czy kroczyć nią dalej, czy powiedzieć sobie - jak George Eastman w swoich ostatnich słowach - my work is done, why wait?. A ostateczna perspektywa jest przecież jedna. We all, we will die alone - śpiewał zrozpaczonym głosem Ville Laihiala podczas pożegnalnego koncertu niezapomnianego SENTENCED.

Zatem, czy ja mam jakąś pasję, której mógłbym się poświęcić? Właśnie niby mam, ale tu zaczyna się problem. Nie można mieć wszystkiego, nie można wiedzieć wszystkiego, nie można zajmować się wszystkim. A ja chciałbym... Chciałbym jednocześnie poświęcić się fotografii, psychologii, pisaniu, niewyjaśnionym zjawiskom, chciałbym wziąć udział w jakichś wyścigach samochodowych, chciałbym nauczyć się grać na jakimś instrumencie (chociaż mam dębowe ucho), chciałbym jeszcze tak wiele... Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi. Czy starać się pogodzić to wszystko, czy wybrać? A jeśli wybrać, to którą? A jeśli wybiorę, to czy za x lat nie dopadnie mnie poczucie, że może to był zły wybór? Że zmarnowałem mnóstwo czasu na coś, co kiedyś dawało mi satysfakcję, a teraz już nie. A na zmianę jest za późno... A jeśli starać się godzić wszystkie, to czy nie będzie tak, że w każdym momencie któraś będzie zaniedbana?

Ostatnio na przykład strasznie zaniedbałem fotografię. Owszem, tą moją "małpką" już wiele więcej się nie da zrobić, a prędzej poborowy założy hełm na lewą stronę, niż ja zaoszczędzę na lustrzankę, ale faktem jest, że od początku roku zrobiłem może pięć zdjęć, z których jestem w miarę zadowolony. Zaniedbałem fotografię na rzecz pisania właśnie. Nie tylko tego bloga, chociaż w dużej mierze. Ale także - uwaga! teraz będzie coming out, bo ujawnię coś, o czym wiedzą na razie tylko dwie osoby - na rzecz książki, którą postanowiłem jakiś czas temu stworzyć. Napisałem w moim pierwszym tekście tutaj, że w dogodnej chwili zdradzę skąd taki tytuł bloga. Szkoda, że akurat w takiej chwili, ale już teraz mogę zdradzić - to jest jednocześnie tytuł mojej książki. Chciałem tu na bieżąco relacjonować postępy w pracy, ale teraz widzę, że tych dwóch aktywności pogodzić się za bardzo nie da. Może ta przerwa w blogowaniu pozwoli mi trochę bardziej ruszyć z książką? A może jednak uda mi się kiedyś prowadzić obydwie pisarskie działalności jednocześnie? I fotografię? I psychologię? I...? Wciąż za dużo pytań, a za mało odpowiedzi. Ale takie już jest życie na tej planecie - to szereg pytań, na które sami musimy szukać odpowiedzi. Albo - jak mawiała "klasyczna" pani profesor - "nasze życie jest scenariusz niezakończonych gestaltów".

Wciąż mam nadzieję, że to nie jest mimo wszystko epitafium dla tego bloga. Nie mogę Wam obiecać, że wrócę. Ale mogę obiecać, że jak tylko poczuję, że mam coś mądrego do powiedzenia, jak tylko poczuję potrzebę, jak tylko ponownie złapię to "coś", co pozwoliło mi stworzyć to miejsce, to natychmiast siądę do klawiatury. Nie wiem kiedy to może nastąpić. Może za tydzień, za miesiąc, za rok, albo nigdy... Ale jestem pewny, że gdy ten moment nadejdzie i będę jeszcze wtedy wśród żywych, to nie będę się zastanawiać ani sekundy.

Nie wiem, naprawdę nie wiem, co tu jeszcze powiedzieć... Nie przypuszczałem, że taka chwila tak szybko nadejdzie. Jeszcze raz dziękuję Wam - stałym Czytelnikom - za obecność, za aktywność, za komentarze, za wszelkie uwagi i sugestie. Nawet się nie domyślacie, jak bardzo było to dla mnie ważne. Dzięki Wam wiem, że w razie czego mam dokąd wracać.

Pozwólcie, że pożegnam się z Wami słowami kończącymi jedną z najpiękniejszych opowieści, jakie znam. W finałowej scenie filmu "K-PAX" prot zwraca się do każdego z nas w ten sposób:
Powiem Ci coś, czego nie wiesz, a K-PAXjanie wiedzą, bo żyją dłużej. Wszechświat się rozrośnie, a potem zawali. I ten proces będzie się powtarzać w nieskończoność.
Ale nie wiesz, że za każdym razem wszystko będzie tak samo. Błędy z tego życia, powielisz w następnym. Każdy błąd będziesz powtarzał w kółko i na okrągło. Więc tym razem postaraj się, bo nie będziesz miał drugiej szansy
...

16. czerwca 2009, 22:50 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 14 czerwca 2009

time out

Z wielu przyczyn, o których pisać tu nie miejsce i nie czas, zawieszam wszelką aktywność, także blogową, na czas nieokreślony. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy.

14. czerwca 2009, 15:30 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 4 czerwca 2009

festiwal obłudy

"Proszę Państwa, 4. czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm" - te słowa Joanny Szczepkowskiej przeszły do historii. Problem w tym, że owego dnia do historii przeszedł nie komunizm, a co najwyżej socjalizm. Chociaż niektórzy twierdzą - częściowo nie bez racji - że trwa do dzisiaj. A komunizm skończył się w Polsce znacznie wcześniej - kwestią jest tylko, czy w momencie śmierci Bieruta, Stalina, czy może w 1956 roku, po X zjeździe KPZR. Osobiście skłaniam się ku tej pierwszej wersji, ale ze mnie taki historyk jak z koziej... ;]

Zresztą 4. czerwca jest tylko - podobnie jak np. 11. listopada - symbolem ważnych, ale długotrwałych wydarzeń. Żadne przemiany bowiem nie następują z dnia na dzień. Owszem, w tym dniu odbyły się wybory - częściowo tylko wolne, o czym wielu zapomina (tylko 35% miejsc w Sejmie otrzymał OKP, zbudowany wokół "Solidarności"). Ale jest to symbol ważny i potrzebny. Tak jak Stocznia Gdańska, Okrągły Stół i wielki długopis Lecha Wałęsy.

Ale dziś zamiast świętować, obserwujemy festiwal hipokryzji. Z jednej strony większość gazet i portali napisała dziś swoje tytuły słynną "solidarycą", a z drugiej strony w tych samych miejscach wykorzystuje się okazję, żeby politycznym przeciwnikom wrzucić kamyczek do ogródka. Nawet autorzy mojego ulubionego bloga wkleili obłudny tekst Igora Jankego, całkowicie się z nim solidaryzując... Przykład jednak idzie z góry. Politycy wzajemnie wkładają sobie kije w oczy (tym bardziej, że wybory tuż tuż), a Jaśnie Wielmożny Pan Prezydent narzeka znudzonym głosem, że święto to nie jest takie, jak powinno być i jemu jest z tego powodu bardzo przykro. Naprawdę, trzeba być kompletnym **** (nie napiszę, bo jeszcze mnie zamkną), żeby nie dostrzegać, że samemu się do takiej sytuacji doprowadziło. Polowanie na czarownice, szukanie TW, rozliczanie przeszłości przy udziale różnych Wildsteinów, ipeenów i innych Zyzaków etc.

Naprawdę nie obchodzi mnie, czy to wszystko było ukartowane, czy bezpieka kierowała ustaleniami przy Okrągłym Stole, a potem w Magdalence, czy Lech Wałęsa był Bolkiem, Lolkiem czy Reksiem, i czy przez płot Stoczni przerzucała go SB do spółki z wojskową generalicją. Pewnie coś w tym jest, ale całej prawdy i tak nie dowiemy się nigdy. Chociaż reżim musiał być słaby, bo inaczej Ruscy nigdy nie siedli by do rozmów, tylko zrobiliby to samo, co wcześniej na Węgrzech i w Czechosłowacji. Problem w tym, że zajmujemy się bezcelowym rozliczaniem przeszłości, zamiast choć trochę być dumnym z tamtych wydarzeń, które zwieńczyły niezwykły czas przemian w tej części Europy. Mur Berliński, Aksamitna Rewolucja, Stocznia Gdańska - te nazwy wymienia się jednym tchem. Scorpionsi śpiewali "Wind of Change", U2 - "New Year's Day", na całym świecie nazwisko Lecha Wałęsy jest chyba jedynym (obok Papieża) tak silnie kojarzącym się z Polską. Ciarki przechodziły po plecach, gdy mówił w Kongresie "We, the People"... Za przeproszeniem - nawet Murzyni skaczący po drzewach wiedzą, że "Wałęsa to ten, który obalił komunizm". A my nie potrafimy być z tego dumni, nawet jeśli prawda nie jest aż tak kolorowa, jakbyśmy chcieli. Czy naprawdę taka musi być ta polska mentalność? Nawet jak coś nam się uda, to i tak musi być źle, musimy wszystko spieprzyć, rozmienić na drobne, na siłę szukać dziury w całym...?

Dzieci mają tak czasami, że gdy zakryją rękami oczy, to są pewne, że ich nie widać. Panowie z Supergiganta, bracia K., wszyscy PiSowcy i wy, którym "Lechu" tak bardzo przeszkadza - jesteście jak te dzieci. Myślicie, że gdy się o Wałęsie ostentacyjnie będzie milczeć, to wszyscy o nim zapomną? Jeśli tak, to jesteście w błędzie. Jesteście małymi ludźmi i aż bije od was zazdrość, że to on zajął miejsce w historii, a was wiatr tej historii po prostu zmiecie. Wstyd mi za was. Trzeba wiedzieć, kiedy po prostu wypada siedzieć cicho. Nie będę, za waszym przykładem, życzyć nikomu niczego z okazji 4. czerwca, ani nikomu dziękować z pretensjonalną egzaltacją. To nie jest wasze święto, nie macie do niego moralnego prawa!

Zwykłych ludzi nie interesowały wtedy polityczne ustalenia na szczycie, mało ich pewnie obchodzą również teraz. Oni szli 4. czerwca do wyborów z nadzieją, że uda się coś zrobić razem, zmienić teraźniejszość i przyszłość. Taka była idea "Solidarności" - razem, bez podziałów. Ja miałem wtedy 6 lat i żałuję, że nie mogłem być bardziej świadomym świadkiem tamtych wydarzeń. Bo kolejnego takiego czasu w tym kraju już pewnie nie doczekam (proszę, nie mówcie mi, że mecz którejś reprezentacji w którąś piłkę jednoczy naród). Owszem, można mi zarzucić, że to ja powinienem siedzieć cicho, bo tamtych wydarzeń nie przeżyłem. Ale chyba jednak wiem wystarczająco dużo żeby tekst, w którym dziękuje się Michnikowi, Gwieździe, Kaczorom i Tuskowi, a perfidnie pomija się Lecha Wałęsę, uznać za Himalaje hipokryzji. Niezależnie od tego, co Wałęsa zrobił, robi i co zrobi jeszcze w przyszłości, jest legendą.

Maciej Pietrzyk śpiewał wtedy "o tych dniach pełnych nadziei, pełnych rozmów i sporów gorących, o tych nocach kiepsko przespanych, o tych sercach mocno bijących (...) o tych ludziach, którzy poczuli, że są teraz wreszcie u siebie, solidarnie walczą o dzisiaj i o jutro także dla Ciebie". Aż dziwne, że te słowa mogły powstać w tym kraju, że to się działo naprawdę. A jednak... I zamiast być z tego dumni... Ech...

Przykro, po prostu przykro...

4. czerwca 2009, 23:20 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego