wtorek, 29 września 2009

mój dzień w pracy

Pracujemy w budynku na peryferiach miasta, kompletne odludzie. Szyby w oknach zamalowane są farbą, a wejścia strzeże groźny pies, solidna kłódka, oraz krata również zamykana na kłódkę. Do niedawna w pomieszczeniu unosił się ostry zapach kleju. Jeszcze teraz przy rozpakowywaniu towaru sypie się biały proszek, a niewidoczne opary wydobywające się z kartonów, przyprawiają niektórych o halucynacje.

Dzień w pracy rozpoczynamy od nałożenia gumek, bo bez tego nie da rady. Gdy urządzenia są już rozgrzane, rozkładamy się na stołach i ruszamy do akcji. Są dni, kiedy naprawdę idziemy na całość, lekceważąc wszelkie normy. Najważniejsze w tej pracy jest to, że każdy członek pracuje dla zespołu. Pełna wspólnota i kopulacja (tfu!, znaczy się kooperacja). Podczas pracy zwykle panuje cisza, chociaż nierzadko słychać różne polecenia i prośby: "Podaj mi pięćdziesiątkę", "Podasz nam setkę?", "Przelecisz mi tu trochę?", "Wyjmij, bo jest krzywo", "Zapakujesz mi?", "Teraz ja ci trochę powkładam" etc. W każdym zespole jest wyznaczona jedna osoba, która robi kreski i liczy ile już zeszło.

Jeśli jest jakaś dziura, natychmiast wchodzi w nią mniej zajęta osoba. Na szczęście od przyszłego tygodnia będą jeszcze trzy osoby dochodzące. Tymczasem gotowy materiał szybko układamy na palety. Po osiągnięciu szczytu rozpoczynamy wkładanie od nowa. I tak aż do wyczerpania limitu. Generalnie wygląd jest bez znaczenia, najważniejsze, żeby tył był w porządku i żeby się nie rozłaziło. Zdarzają się drobne niedopasowania - wtedy trzeba wciskać na siłę. Albo naciągnąć. A jeśli się puści, trzeba niestety wyjąć cążkami, a następnie mocniej poprawić. Gdy napięcie już opadnie, dla rozluźnienia zajmujemy się różnymi drobiazgami. Niektórzy pieprzą się z niebieskimi sznureczkami (czasami końcówki są tak zwiotczałe, że trudno trafić do otworów), inni zajmują się wiązaniem, a pozostali przygotowują gumki na następny dzień. Jeśli czas na to pozwala, bierzemy się za sprzątanie i wycieranie plam, a raz w tygodniu odbywa się ogólne ssanie. Wreszcie, gdy zbliża się odpowiednia pora, ubieramy się i idziemy do domu.

Ostatnio mieliśmy dłuższą przerwę, gdyż dostawca towaru z Holandii miał jakieś problemy z dojazdem. Nieco wcześniej szef zakomunikował nam: "Niestety, nikt z Państwa nie zostanie zwolniony przed końcem okresu". Mnie to nawet specjalnie nie martwi, praca jest przyjemna i łatwa. Nie trzeba mieć żadnych skomplikowanych umiejętności czy wiedzy - każdy to umie robić. Jedyny minus: to, że jest trochę nużąca i jednostajna. Przecież bez przerwy robimy to samo. No i już mnie trochę boli prawa ręka, od powtarzania wciąż i wciąż tego samego ruchu...

Pracuję przy składaniu kalendarzy ściennych trójdzielnych. Wszelkie podobieństwo do innych sytuacji i zdarzeń jest niezamierzone. A jeśli podczas lektury nasunęły się Wam jakieś perwersyjne skojarzenia, świadczy to jedynie o Waszych mechanizmach asocjacyjnych ;]

29. września 2009, 20:20 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Za niecałe dwie godziny ktoś wygra 40 milionów złotych w wielkiej kumulacji Dużego Lotka. Żeby zarobić taką sumę na podstawie mojej stawki godzinowej na kalendarzach, musiałbym pracować bez przerwy (czyli 24/7) przez 765 lat...

sobota, 26 września 2009

sprzedawcy marzeń

Przypadek? Dziś, gdy miliony Polaków motywowanych wielką kumulacją stoją w kolejkach do kolektur LOTTO, Liturgia Słowa podczas mszy świętych w Kościele Katolickim sprowadzała się do kwestii marności dóbr doczesnych. Nie był to wprawdzie klasyczny wielbłąd przeciskający się przez ucho igielne, ale zarówno Czytanie, jak i Ewangelia stanowczo podkreślały, że troszczyć się należy przede wszystkim o wartości duchowe: wiarę, dobroć, miłość, wytrwałość, gdyż pogoń za pieniędzmi prowadzi w ślepą uliczkę. Szczerze wątpię, żeby było to działanie zamierzone, ale jeśli - to niestety z góry skazane na niepowodzenie. Może to zabrzmi jak bluźnierstwo, ale cokolwiek duchowni by dziś z ambony nie powiedzieli i jak wielkim ogniem piekielnym by nie grozili, u wielu ludzi szansa wzbogacenia się w jednej chwili o 20 milionów złotych zdecydowanie przyćmi obietnice odległej nagrody pośmiertnej i życia wiecznego. Dlatego dziś wieczorem miliony Polaków odprawią przed telewizorami nabożeństwo do maszyny losującej. A zaraz potem nastąpi stypa, podczas której większość graczy będzie miała ochotę zgotować owej maszynie los rodem z Apokalipsy św. Jana. I udusić gołymi rękami prowadzącego losowanie, który uśmiechnie się filuternie i oznajmi, że "jeśli się Państwu nie powiodło, spróbujcie następnym razem. Bo żeby wygrać, trzeba grać".

Wielu z Was patrzy na nas - grających w LOTTO - z politowaniem. Może dziwi Was to, że kontrolę nad własnym życiem oddajemy na moment w tryby metalowej maszyny i kilkudziesięciu żółtych kulek. Może śmieszy Was, że liczymy na sen, w którym tajemniczy głos zdradzi nam właśnie te liczby. Na pewno znacie i cytujecie nam wyliczenia statystyków, jak nikłe jest prawdopodobieństwo tej upragnionej wygranej. I może też uważacie, że tracimy bezsensownie mnóstwo pieniędzy. Bo przecież nawet z tego, co ja wydałem - a gram w LOTTO zaledwie od kilku lat, i to nieregularnie - uzbierało by się kilkaset, no, może z tysiąc złotych. Ale są ludzie, którzy nałogowo grają przez dziesięciolecia i za to, co każdy z nich wpłacił w kolekturach można by nieraz dom z basenem postawić i jeszcze by sporo zostało. Oczywiście, macie rację. W grze w LOTTO jest coś w rodzaju płonnej nadziei graniczącej z głupotą. Może też ocierać się o jakąś współczesną formę zabobonu czy modłów do duchów przyrody. I z całą pewnością te pieniądze można było wydać w ciekawszy sposób niż kupując za nie czerwony świstek papieru z rządkiem liczb. Na cokolwiek, na papierosy, imprezy, dyskoteki, na książki, czy na pomoc potrzebującym. Jest tylko jedno "ale" - ja wcale nie uważam, że te pieniądze wyrzuciłem w błoto...

Bo za te pieniądze - jakkolwiek naiwnie by to nie zabrzmiało - kupuję marzenia, kupuję nadzieję. Taką zwykłą, dziecięcą, która pozwala przez kilka sekund - w momencie zwolnienia blokady maszyny losującej - poczuć się milionerem. I mieć świadomość, że w momencie zwolnienia tej blokady wszyscy - niezależnie od statusu społecznego, majątku i wieku - mają jednakowe szanse na zwycięstwo. Tu leży fenomen tej gry. Bo przecież żadnym uczciwym sposobem (może poza grą na giełdzie) nie można z dnia na dzień zyskać kilkunastu milionów złotych. A potem zastanawiać się na co wydałoby się tą fortunę. Też mam taki swój "taryfikator" z listą niezbędnych zakupów, a co!
- wygram 100 tysięcy: wynajmuję mieszkanko w Opolu i kupuję nieduże, sportowe autko
- wygram milion: kupuję mieszkanko w Opolu i duże, sportowe autko
- kilka milionów: buduję dom pod Opolem i kupuję McLarena F1 GTR
I tak dalej. Bo przecież jak się nie uda dziś, to musi udać się następnym razem. I następnym, i następnym... Taka zdrowa chęć odegrania się, bez popadania w hazardowy nałóg.

Już za dwie i pół godziny wszystko będzie jasne. Pewnie ktoś wygra 25 milionów złotych. Jedno wiem napewno - to nie będę ja. Ponieważ nigdy nie gram w Dużego Lotka, a zwłaszcza przy okazji wielkich kumulacji, gdy marzenia trzeba dzielić z tymi, którzy na co dzień się z nas śmieją, ale gdy wielka wygrana pojawia się na horyzoncie, pierwsi stają w kolejce do kolektury. Gram w Multi Lotka - niższe wygrane, bardziej skomplikowane zasady, droższe zakłady, żadnych kumulacji. I nieco większa szansa na zwycięstwo. Jest takie rosyjskie powiedzenie: ticho jediesz, dalsze staniesz. Może właśnie o to w tym chodzi...?

26. września 2009, 19:35 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 24 września 2009

amerykańscy naukowcy odkryli

Newsem dnia na portalach internetowych była - przynajmniej do południa - informacja o cudownym działaniu nowego leku na AIDS. Headline'y prześcigały się w "sensacyjności" tego wydarzenia. "Przełom", "naukowcy zachwyceni" pisano. Po czym popołudniu wiadomość ta zniknęła z portali i znaleźć ją teraz w internetowej czeluści, to jak igłę (skojarzenie z AIDS przypadkowe) w stogu siana. A przecież gdyby to był faktycznie przewrót w poszukiwaniu leku na "dżumę XX wieku", to nie tylko wisiałoby to na portalach bez przerwy, ale jeszcze dodawano by wciąż nowe artykuły i dociekano, co na ten temat sądzą Janusz Palikot, Szymon Majewski i Gosia Andrzejewicz.

Ile to razy media sensacyjnym tonem próbują nam wcisnąć jakąś brednię, opatrując to magicznym wstępem: "amerykańscy naukowcy odkryli...". A ta fraza działa na nas niczym hipnoza, siedzimy jak zaczarowani i słuchamy tych słów, przyswajając je jak prawdy objawione. Przecież jeśli coś powiedzieli "amerykańscy naukowcy" to jest to święte i nieomylne, jak - nie przymierzając - mądrość papieska. Oczywiście, generalizuję, przecież potrafimy spoglądać krytycznym okiem na to, co mówią nam w telewizji czy w internecie, a nawet w tekstach stricte naukowych zdarzają się kardynalne błędy, które potrafimy wyłapać. Nie zmienia to jednak faktu, że wiedza naukowa w ogólnie rozumianym społeczeństwie jest mizerna, a media - zamiast starać się to zmienić - wciskają ślepo wierzącym im ludziom różne idiotyzmy. Bo przecież - jak powiedział klasyk - ciemny lud to kupi. Rzetelnie przeprowadzone badania stawia się obok domysłów, projektów w fazie wstępnej i przede wszystkim różnego hochsztaplerstwa, opatrując to rzecz jasna komentarzem: "amerykańscy naukowcy odkryli", który nadaje całości aurę pewności i naukowej rzetelności. A prosty człowiek, dla którego fizyka czy medycyna to totalna abstrakcja, wierzy w to bezgranicznie, "bo skoro tak mądrze mówią"...

I nie chodzi nawet o internet, gdzie przecież można znaleźć dowolną bzdurę, napisaną w taki sposób, żeby jak najwięcej owieczek w nią uwierzyło. Ale już w takiej "Angorze" - tygodniku chyba nie z poziomu tabloidowego, chociaż też nie najwyższej jakości, jest kącik "naukowy" pod hasłem "Proszę wstać! Nauka idzie". Jak sam tytuł nieudolnie wskazuje, całość zrealizowana jest w konwencji "sądowej". Jest problem, krótka charakterystyka i wreszcie swoiste "orzeczenie" autora rubryki, czyli jego króciutki komentarz, który - w założeniu zabawny - śmieszy chyba tylko jego twórcę. Aha, każde zagadnienie opatrzone jest... rysunkiem. Chyba jednak w infantylizowaniu tego działu autorzy zdecydowanie przesadzili, gdyż również z treści jasno wynika, że mają oni przeciętnego czytelnika za osobę na poziomie umysłowym sześciolatka, albo kogoś, kto umiejętność myślenia zostawił w dworcowej poczekalni albo zgubił w hipermarkecie. A jeśli tak, to można takiego osobnika "oświecić", czyli wcisnąć mu jakąś brednię, a on i tak ją "kupi".

Żeby nie być gołosłownym: tydzień temu "Angora" uświadomiła nas ustami owej rubryki, że "popularne słodziki wcale nie pomagają w odchudzaniu". A kto kiedykolwiek twierdził, że pomagają?! Ale w świat poszła czytelna informacja. Słodziki nie pomagają w odchudzaniu! Ciemny lud to kupi. A może jakiś producent cukru podpłacił "naukowcom z Liverpoolu", którzy ową sensację spłodzili. Żeby zgnoić konkurenta. A jak będzie trzeba to weźmie się faceta z ulicy, ubierze w biały kitel, podpisze "dr Michael Wilson" (żeby było tak z amerykańska), a on entuzjastycznym tonem ogłosi, że CUKIER POMAGA W ODCHUDZANIU. I już. Przecież żyjemy w takich czasach, w których media potrafiłyby ubrać w odpowiednie słowa informację "Ziemia jest okrągła" tak, że mnóstwo ludzi uznałoby to za epokowe odkrycie nauki, coś na miarę wynalezienia elektryczności. Odkrycie amerykańskich naukowców naturalnie.

Wracając jednak do tematu. Łudziłem się, że była to jednorazowa wpadka "Angory". Niestety, już w najnowszym numerze mamy kolejną naukową "sensację". Tym razem otwarte drzwi wyważyli naukowcy z Sao Paulo, prowadzący badania wśród pszczół. Odkryli oni, że "oprócz królowej z niewielką częstością jaja składają również robotnice, po czym przestają pracować. Z takich jaj wylęgają się bezpłodne samce. Analiza (...) ujawniła, iż prawie 23% [samców] jest potomstwem robotnic, a nie królowej, z czego część pochodziła od robotnic poprzedniej generacji". Ależ odkrycie! Proponuję Nobla od razu przyznać naukowcom z Sao Paulo, albo najlepiej dwa. A może to tylko autorzy rubryki mają nas za idiotów i próbują nam wcisnąć, że właśnie odkryto coś, co w rzeczywistości wiadomo conajmniej od 150 lat, czyli od momentu opisania zjawiska partenogenezy u pszczół. A zjawisko to odkrył i opisał, o czym warto pamiętać, "nasz człowiek" - ks. Jan Dzierżoń spod Kluczborka.

Dla tych z Was, którzy nie mają pojęcia o pszczelarstwie, krótkie wyjaśnienie. W uproszczeniu sprawa wygląda mniej więcej tak, że królowa-matka składa dwa rodzaje jaj. Z jaj zapłodnionych lęgną się pszczoły-robotnice, a z niezapłodnionych - trutnie. Trutnie są zresztą w ulu potrzebne tylko po to, aby zapładniać kolejne jaja, potem przestają otrzymywać porcje tzw. mleczka pszczelego i giną. Partenogeneza (czyli dzieworództwo) oznacza, że do "powstania" trutni nie potrzebny jest udział samców. Sama królowa wystarczy do tego, żeby lęgły się trutnie, chociaż nie gwarantuje to oczywiście przetrwania roju. Trutnie - jak sama nazwa wskazuje - nic nie robią, leniuchują i raczą się mleczkiem pszczelim tak długo, jak długo są aktywne płciowo. Do przetrwania roju niezbędne są pracujące robotnice, które dostarczają m.in. pożywienia i budulców ula. A one rodzą się tylko z jaj zapłodnionych, do czego niezbędny już jest samiec, czyli truteń.

A teraz odnośnie "odkrycia" brazylijskich naukowców. Wszystkie pszczoły robotnice posiadają gruczoły mleczne, aby karmić larwy, chociaż same są bez wyjątku bezpłodne. Niektóre z tych robotnic mają w ulu specjalną funkcję: są "damami dworu" królowej, czyli karmią ją swoim mleczkiem w okresie jej czerwienia. Zdarza się czasami, że porcjami mleczka niezjedzonego przez królową, objadają się te "damy dworu" (nazywane często mamkami), co sprawia, że ich układ rozrodczy przeobraża się i same zaczynają składać jajeczka. Oczywiście jajeczka niezapłodnione, więc rodzą się z nich jedynie trutnie. Po czym owe mamki przestają pracować, bo przecież mają już inne "stanowisko" w ulu, a mleczko przekształciło ich organizm na tyle, że nie nadają się już do pracy jako robotnice. Ale to wszystko wiadomo było już w XIX wieku!!! I nie dziwi też, że część z tych samców z "nieprawego łoża" pochodzi od robotnic z poprzedniej generacji. Robotnice - w przeciwieństwie do trutni - żyją bardzo krótko. Zaledwie około miesiąca (za wyjątkiem tych, które muszą przetrzymać zimę w ulu). Zastanawiający mógłby być jedynie fakt, dlaczego te trutnie, z których wiele jest przecież bezpłodnych, są utrzymywane przy życiu przez pozostałe pszczoły, a ściślej - przez ich mleczko. Na to pytanie jednak brazylijscy naukowcy nie byli uprzejmi udzielić nam odpowiedzi... Szkoda.

24. września 2009, 21:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 23 września 2009

summer's end















Fotografia z dzisiejszego rowerowego wyjazdu za miasto.

Chyba już ostatniego tego lata...

23. września 2009, 18:45 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 19 września 2009

niedźwiedzia przysługa

Niechętnie zabieram się do tego tekstu. Miałem nadzieję, że nigdy nie będę zmuszony go napisać. Dlaczego? Bo problem jest trudny, bo dotyka spraw naprawdę bolesnych, bo tak łatwo kogoś urazić? To też. Najbardziej chyba jednak dlatego, że temat ten spadł już w debacie publicznej na samo dno, do poziomu forum dyskusyjnego Onetu, do przerzucania się argumentami spod przysłowiowej budki z piwem. A naprawdę na to nie zasługuje...

Zacznę jednak od podkreślenia, że ogromnym szacunkiem darzę wszystkich górników, zarówno "czarnych" jak i "białych", oraz doceniam nieprawdopodobny trud wykonywanej przez nich pracy. Jest to chyba najbardziej niebezpieczne zajęcie, spośród tych wykonywanych w naszym kraju na masową skalę, w którym szansa przeżycia w razie katastrofy jest podobna jak w przypadku kraksy samolotu. Właściwie to należałoby górnikom przede wszystkim współczuć. Ich branża, hołubiona przez poprzedni ustrój (wizyty tow. Gierka na Śląsku, rzekome sklepy za kolorowymi firankami), brutalnie zderzyła się z nową rzeczywistością po 1990 roku, z trzeciorzeczpospolitowym kapitalizmem. I nie miała prawa wyjść z tego zderzenia bez ogromnych strat...

Tak, to była ta łatwiejsza część tekstu. A teraz pojawia się naczelna trudność. Jak, nikogo nie urażając i pamiętając o szacunku wobec ofiar wczorajszej katastrofy w kopalni w Rudzie Śląskiej i ich rodzin, jak wyartykułować, że decyzję o wprowadzeniu żałoby narodowej z tego powodu uważam za skandaliczną? Może lepiej nic nie pisać, pozostawić tę kwestię do rozważenia każdemu z nas we własnych sumieniach? Ale jakoś serce mi nie pozwala. Nie pozwala mi milczeć i nie wskazać wprost jedynej osoby odpowiedzialnej za to, że pojęcie żałoby narodowej w tym kraju stało się w krótkim czasie swoją własną karykaturą.

Żałoba narodowa z definicji jest czymś absolutnie wyjątkowym. Czasem, gdy cały naród odczuwa dotkliwą stratę, gdy trudno znaleźć kogoś, kto o wydarzeniu będącym powodem jej ogłoszenia nie słyszał. Jej wprowadzenie powinno być właściwie formalnością, prawnym usankcjonowaniem faktu, który najpierw ukształtował się jako uczucie pustki, żalu, straty w sercach obywateli. Powinno zatem dotyczyć wydarzeń epokowych, smutnych ze swej natury, ale epokowych, takich, o których będzie się jeszcze pamiętać za 50 i za 100 lat. Śmierć Jana Pawła II, Powódź Tysiąclecia, zamach na WTC. Zresztą, mniejsza o przykłady...

I przez długi czas właśnie tak było. W powojennym okresie od 1945 do 1995 roku żałobę narodową wprowadzono zaledwie 4 razy. Cztery razy w ciągu 50 lat! A w ciągu ostatnich czterech lat aż sześć razy. 6 razy!!! Czy to znaczy, że żyjemy w tak trudnych czasach, gdzie tak gwałtownie przybyło tragicznych wydarzeń. Nie! To znaczy jedynie, że Prezydentem Polski (to on wprowadza żałobę) jest kompletnie nieodpowiedzialny człowiek, który żongluje żałobą narodową na prawo i lewo, czym doprowadził do całkowitej deprecjacji tego pojęcia.

Doprowadził do tego, że już nikt w okresie tej żałoby (tylko z nazwy) nie zwraca na nią uwagi. Ludzie jak zwykle robią grilla, idą na piwo, oglądają "Taniec z gwiazdami". Kłopot mają tylko organizatorzy imprez rozrywkowych, zmuszeni do ich przekładania, tudzież wymyślania kruczków prawnych jak "obejść żałobę". Zresztą, do czego ta żałoba się sprowadza? Opuszczenia flag na masztach i czarnych pasków na ekranach telewizorów. Politycy kłócą się jak dotąd, ludzie żyją jak dotąd. Kto choć przez chwilę pomyśli o tych ofiarach, którym żałoba jest poświęcona? Co jest zresztą zrozumiałe, bo jak można zmusić 30 milionów ludzi, aby płakali po ludziach, których nie znali, a których nieszczęściem było, że zginęli razem, w zbiorowej katastrofie.

Więc naprawdę nie może dziwić, że internauci złośliwie komentują, gdy zdarzy się jakiś wypadek, w którym zginie kilka osób: "uwaga, bo prezydent wprowadzi żałobę". A co inteligentniejsi przerzucają się argumentami, że skoro tygodniowo ginie na drogach ponad 50 osób, więc w tym kraju żałoba narodowa powinna być nieustanna. Jakkolwiek taka argumentacja jest pociągająca, może jedynie prowadzić do absurdalnych dywagacji w stylu: jeśli gdzieś zginie załóżmy 100 osób, to przecież w takim Liechtensteinie to jest ćwierć kraju, a z kolei w Chinach kropla w morzu. Albo gdyby np. jednego dnia na drogach całego kraju zginęło 50 osób, ale one wszystkie byłyby jakimś przedziwnym trafem członkami rodziny Jana Kowalskiego, to czy należałoby wówczas wprowadzić żałobę, czy nie? Bo ten fakt ich w pewien sposób łączy, tak jak coś wspólnego mieli nieszczęśni górnicy, czy pasażerowie autokaru, który spadł w przepaść...

Tak, Panie Prezydencie, to Pan jest winny tej sytuacji. Nie wiem, dlaczego Pan to robi. Czy dlatego, że ma Pan taką "żałobną" naturę, nie może być Pan "do tańca" (jak choćby Kazimierz Marcinkiewicz), to będzie Pan "do różańca". A może w ten sposób "wynagradza" Pan górnikom fakt, że nie zrobił Pan nic dla poprawienia ich trudnego położenia? W każdym razie wyświadczył Pan tym górnikom niedźwiedzią przysługę. Jeden z ojców kościoła wschodniego, Bazyli z Cezarei, powiedział kiedyś: "Słońce nie potrzebuje światła lampy, a katolicki kościół świętych trupów". Tak samo wielkie tragedie nie potrzebują żadnych aktów prawnych, aby poruszyć cały naród, tak jak to było w przypadku śmierci Papieża czy katastrofy katowickiej hali. Z całym, ogromnym, szacunkiem dla ofiar i ich rodzin, dramat w Rudzie Śląskiej ogólnonarodową tragedią nie jest. I nie stanie się nią tylko dlatego, że Prezydent wprowadził narodową żałobę. Bez niej pewnie wielu z nas pomyślałoby ze współczuciem o ciężkim losie górniczych rodzin. A tak słyszalne będą jedynie głosy oburzenia, pytające co za @#$%^*& znowu wprowadził żałobę narodową - przecież zginęło tylko 13 osób, tyle co w ciągu dwóch dni na polskich drogach...

19. września 2009, 22:20 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 17 września 2009

ziarnko piasku

Najbardziej chyba fascynujące w Kosmosie jest uświadomienie sobie jego ogromu. Gdy patrząc w rozgwieżdżone niebo zdajemy sobie sprawę, że niektóre spośród tych białych punkcików nie istnieją już od tysięcy lat, a światło, które teraz widzimy, zostało z nich wysłane w czasach, gdy po Ziemi biegały jeszcze dinozaury.

Rozmiarów Wszechświata ludzkim rozumem ogarnąć niemal nie sposób, ale można sobie właśnie ten ogrom próbować wyobrazić, uświadomić. Chociaż to też niełatwe. Może w tym jednak pomóc znajomość podstawowych kosmicznych faktów. We Wszechświecie odległości mierzy się przy pomocy lat świetlnych. Rok świetlny to - jak zapewne wiecie - odległość, jaką światło w próżni pokonuje w ciągu jednego roku ziemskiego (365 dni). Tak nas nauczyli w szkole, ale jak często zastanawialiśmy się, co to oznacza w praktyce? Ze wszystkiego, co znamy na Ziemi światło porusza się najszybciej. W próżni z prędkością 300 tysięcy kilometrów na sekundę. To jest prędkość absolutnie niewyobrażalna, pozwala światłu obiec Ziemię po równiku 7 razy w ciągu sekundy! Skoro Ziemię obiega w 1/7 sekundy, to wyobraźmy sobie jaki dystans pokonuje w ciągu roku! A przecież są gwiazdy i galaktyki od nas oddalone o miliony lat świetlnych. Jedna z największych znanych gwiazd (Canis Majoris) jest tak olbrzymia, że światło potrzebuje aż 8 godzin, aby ją obiec (dla przypomnienia: Ziemię obiega w 1/7 sekundy). A zupełnie miażdży uświadomienie sobie rozmiaru całego znanego nam Wszechświata: jego promień to około 14 miliardów lat świetlnych (gdybym chciał to napisać w kilometrach, to zer byłoby na kilka stron Worda). Przy czym pamiętajmy, że ta znana nam część Kosmosu to zapewne ułamek procenta jego faktycznej całości (jeśli w przypadku Kosmosu można mówić w ogóle o jakiejkolwiek całości). "Nie ma początku i nie ma końca" - jak napisano w Biblii o Bogu. A może opacznie rozumiemy tą metaforę, może autor miał na myśli nieskończony Wszechświat...?

Ludzki umysł nie potrafi jednak ogarnąć kategorii nieskończoności (dla przestrzeni) i wieczności (dla czasu), dlatego lepiej posługiwać się suchymi liczbami. Które i tak zwalają z nóg. Trudno nam wyobrazić sobie już króciutki okres 5 miliardów lat (5 i dziewięć zer), czyli czas, jaki pozostał do końca żywota naszej Ziemi. Tymczasem czarne dziury, które za niedługo (jakiś tysiąc septylionów lat) obejmą władzę w Kosmosie, potrafią "przeżyć" około kwintyliona duodecylionów lat (10 i sto zer). Głowa już boli? No to wyobraźmy sobie teraz leżącą już na łożu śmierci gwiazdę Eta Carinae (pozostało jej zaledwie milion lat życia) - to największa gwiazda Drogi Mlecznej (tak nazywamy naszą galaktykę). Gwiazda ta jest 5 milionów razy jaśniejsza od Słońca! Wyobraźmy sobie tak bliskiego nam Jowisza, w którego uderzają sobie różne ciała niebieskie, a jedno z nich - kometa Shoemaker-Levy 9 - zderzyła się z tą planetą 15 lat temu. Siła uderzenia była równa mniej więcej mocy miliarda bomb zrzuconych na Hiroszimę. Wyobraźmy sobie wreszcie galaktykę Andromedy (NB. galaktyki są w ciągłym ruchu), która pędzi w naszą stronę z prędkością MILIONA KILOMETRÓW NA GODZINĘ, ale dotrze do nas i zderzy się z naszą Drogą Mleczną dopiero za TRZY MILIARDY LAT.

No i najlepsze na koniec. W każdej galaktyce jest około 100 miliardów gwiazd. Każda galaktyka ma rozmiary rzędu kilkuset tysięcy lat świetlnych. A ile jest galaktyk? Około sto bilionów (sto tysięcy miliardów). A to tylko w znanym nam wycinku Wszechświata, który - jak wyżej napisałem - stanowi zapewne ułamek procenta jego faktycznych rozmiarów.

Wobec tych liczb blednie wszystko. Nawet to, co najbardziej pociągające we Wszechświecie, czyli jego tajemnice. W tak gigantycznym obszarze może się przecież znajdować dosłownie wszystko. Rzeczy, które nie poddają się ziemskim ograniczeniom, naszym najśmielszym wyobrażeniom, czy nawet prawom fizyki. Rzeczy, których nigdy nie zobaczymy, a nawet jeśli już widzimy, to nic o nich nie możemy powiedzieć. Pamiętacie najsłynniejsze zdjęcie z teleskopu Hubble'a - "filary stworzenia"? Naprawdę, nie trzeba wiele wyobraźni, aby w tych słupach zimnego wodoru dostrzec potężne, tajemnicze istoty - niemych, zakapturzonych władców bezkresnej czerni, jaką jest Kosmos.

W tym miejscu mogę mieć już tylko dwie refleksje. Pierwszą, odnośnie naszego ziemskiego egocentryzmu. Odnośnie powtarzanej wielokrotnie kwestii, że jesteśmy sami we Wszechświecie. Powiedzcie zresztą sami, znając rozmiary Kosmosu, pamiętając o fakcie, że są tam tryliony różnych gwiazd: przecież to jest nawet statystycznie nierealne, żeby tylko na Ziemi rozwinęło się życie! Owszem, teoretycznie możliwe, ale równie prawdopodobne jak trafienie "szóstki" w Lotto w stu kolejnych losowaniach. Widzimy tylko niewielki procent Wszechświata, poznaliśmy jeszcze mniej, ale uporczywie twierdzimy, że jesteśmy w centrum, jesteśmy niezwykli, niepowtarzalni, wyjątkowi...

A to bzdura. Jesteśmy pyłkiem w Kosmosie, ziarnkiem piasku, niczym wobec ogromu Wszechświata. Owszem, mamy piękną planetę. Ale każdego dnia czarne dziury pochłaniają bezpowrotnie setki takich malutkich skał jak ona. Pewnie tylko szczęśliwemu przypadkowi zawdzięczamy to, że jeszcze istniejemy. A gdy wreszcie tego szczęścia nam zabraknie, NIKT WE WSZECHŚWIECIE nawet nie zauważy naszej katastrofy.

I z tym się wiąże moja druga refleksja, wielokrotnie ważniejsza od tej pierwszej. Spotkałem w życiu wiele osób, które mówiły, że nie interesują się Kosmosem, gwiazdami, bo bardziej obchodzi ich to, co wokół nich, to co dzieje się tu dookoła, na Ziemi, choćby i najszlachetniejsze sprawy, najbardziej doniosłe problemy. Nie zgadzam się z nimi zupełnie. Już jedno spojrzenie w Kosmos pozwala nabrać dystansu do tego świata, powziąć właściwą perspektywę, nauczyć się trochę pokory. Postawmy w wyobraźni choćby tą gwiazdę, którą światło okrąża w 8 godzin, obok naszej Ziemi i jeszcze raz zdajmy sobie sprawę z ogromu Kosmosu. A potem zapytajmy sami siebie: o co my się tu kłócimy, o co prowadzimy wojny, spory, dyskusje. Ile we Wszechświecie znaczy to, czym zaprzątamy sobie głowę każdego dnia: praca, religie, politycy, seks, telewizja, jakie meble wybrać do salonu, w którym sklepie kupić musztardę o 10 groszy taniej, z kim się rozwiodła ta słynna aktorka, a z kim się spotyka ta Kowalska z trzeciego piętra, przecież ona ma męża, czy ona się Boga nie boi?! Aha, i jeszcze ten kretyn z bloku obok porysował mi samochód, jak mu przyp...., to ruski miesiąc popamięta!

Podkładamy sobie świnie, obrażamy się z banalnych powodów, wyrzucamy się nawzajem z domów, toczymy bezsensowne dyskusje o niczym, tracimy bezcenne godziny naszego fantastycznego życia na walkę o każdy grosz, by mieć więcej, niż inni.

Tak, naprawdę warto...

17. września 2009, 17:20 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 8 września 2009

ki diabeł ?!

Tak, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział - w Polsce trwają od wczoraj Mistrzostwa Europy w koszykówce. I na dzień dobry Polacy roznieśli Bułgarów, a dziś pokonali jedną z najlepszych ekip na świecie - reprezentację Litwy. Tak, to nie żart, ani też efekt przedawkowania napojów wysokoprocentowych. Sprawdźcie w necie - to się dzieje naprawdę. A przecież jeszcze 4-5 lat temu nasza reprezentacja była na samym dnie europejskiej koszykówki. Właściwie była to zbieranina przeciętnych graczy, którą najsłabsze ekipy Starego Kontynentu pokonywały z palcem... wiadomo gdzie.

Dziś my pokonaliśmy pewnie Litwę. To mniej więcej tak, jakby w nożną wygrać z Brazylią, albo w hokeja z Kanadyjczykami. Oczywiście, przymykajcie oczy na hurraoptymistyczne headline'y na Onet-cie czy WP, w stylu: "rodzi się polski dream-team" albo "wygrywamy z faworytem turnieju". Ani z Litwy w tym roku faworyt, ani z naszej drużyny dream-team. Co oczywiście nie umniejsza sukcesu Polaków, ani tym bardziej fantastycznej atmosfery we wrocławskiej hali. Litwa to potęga absolutna, więc może nawet z drugorzędnych graczy wystawić drużynę zdolną wygrać z każdym. Więc zwycięstwo nad nimi to zawsze wielka sprawa. Ale nie ukrywajmy, że Litwini przyjechali na te Mistrzostwa w bardzo rezerwowym składzie. Gdyby na parkiet wyszli tacy ludzie jak Jasikevicius, Songaila, Ilgauskas czy Siskauskas, to choćbyśmy stanęli na uszach, to rozjechaliby nas jak czołg. Ich tu oczywiście nie ma, ale są przecież choćby Javtokas, Kleiza czy Maciulis, a każdy z nich to też gwiazda większa niż pół naszej reprezentacji. Dlatego nie sposób zaprzeczyć, że Polacy osiągnęli dziś wielki wynik.

I nie sposób zaprzeczyć, że mamy naprawdę ciekawy zespół. Piątka w składzie: Logan, Ignerski, Lampe, Gortat + dobrze rotowany PG robi niesamowite wrażenie! Dość powiedzieć, że nawet na ławce rezerwowych zabrakło miejsca choćby dla Filipa Dylewicza - jednej z najlepszych polskich "czwórek" ostatnich lat. Ale to jeszcze nie Dream Team! Fakt, są świetnie zgrani, poza tym grają naprawdę efektownie (Logan!!!), ale wystarczyło spojrzeć na końcówkę meczu z Litwą, na ewidentny brak doświadczenia naszych graczy w takich zawodach. Stracona ogromna przewaga; a jak rezerwowy przecież skład Litwinów naprawdę "przycisnął", jak zaczęli pracować na zasłonach, to ile u nas pojawiło się prostych strat, kroków, a nawet ogromnych problemów z wyprowadzeniem piłki (błędy 8 sekund!). Ale to dopiero początek turnieju, wszystko jest jeszcze do dopracowania.

Awans do II rundy już mamy, mamy turniej u siebie, fantastycznych kibiców. I właśnie - co teraz? To mogą być dziwne mistrzostwa. Przede wszystkim nie widać faworyta. Litwini - wiadomo. Jutro zagrają z Bułgarią o "być albo nie być" w turnieju! Kosmiczni Hiszpanie (z gwiazdami NBA) na otwarcie dostali lanie od Serbii, broniący mistrzostwa Rosjanie ulegli słabiutkim Niemcom (w dodatku bez Dirka). Dwa zwycięstwa ma chimeryczna Francja, ale raczej to nie jest zespół na medal. Mocni wydają się Grecy, ale oni dostali słabą grupę. Jeszcze groźna będzie Słowenia i... w zasadzie to wszystko. Panowie! Trzeba wykorzystać kłopoty wielkich, atut naszych kibiców i naszych hal! Wygrywając jutro z Turcją mamy komplet punktów na starcie II rundy, ćwierćfinał w zasięgu ręki, a może nawet szansę na pierwszą czwórkę, co byłoby sukcesem wręcz niewyobrażalnym. Może to jest właśnie ten czas? Teraz albo nigdy!

Gdyby ktoś przedwczoraj powiedział, że po I rundzie będziemy mieć 3 zwycięstwa, zamknięto by go w "psychiatryku" ;) A teraz jest to całkiem realne. Siatkarze mają uznaną markę na świecie już od wielu lat, piłkarze ręczni też niedawno wspięli się na szczyt i ani myślą stamtąd zejść. Nawet tym nieszczęsnym piłkarzom nożnym zdarzy się jakiś wielki mecz od czasu do czasu (vide: z Portugalią). Ki diabeł? Będziemy teraz liczącą się potęgą w każdym sporcie zespołowym?!

8. września 2009, 22:06 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 6 września 2009

wrzesień na wojnie

O II wojnie światowej nie myślimy zwykle w sposób liniowy. Albo nawet nigdy. Jest 1. września, uroczystości, wtedy pamiętamy. Potem wiemy, że była bitwa nad Bzurą, pod Kockiem, Studzianki... I czekamy do 1. sierpnia, powstanie warszawskie, godzina "W". A przecież wojna nie toczyła się od bitwy do bitwy, trwała też drugiego września, trzeciego, czwartego... Równie wielkimi dramatami, równie tragicznymi wydarzeniami, równie ogromną ofiarnością, tylko może nietrafioną, w niewłaściwej porze, aby zaistnieć w pamięci, na kartach historii...

Mój pradziadek przeżył wojnę. Nie tylko przeżył, ale jeszcze przez pierwsze jej tygodnie prowadził dziennik, zapisując w nim swoje obserwacje. Żadna lekcja historii, żaden film czy książka nie powiedziały mi tak wiele o wojnie, jak pierwsza lektura tego pamiętnika. Nie, ten tekst nie będzie kolejnym dytyrambem na cześć takich dzienników jako "bezcennych tekstów źródłowych". Chociaż ten dziennik faktycznie jest bezcenny. Ale chyba nie dlatego, że pozwala mi spojrzeć na tamten czas wprost oczami kogoś, kogo przecież nie znałem, ale w jakiś nienamacalny sposób jednak mi bliskiego. I nawet nie dlatego, że trzymając ów dziennik w ręku, mam świadomość, że był on niemym świadkiem śmierci, zniszczenia, niemieckich nalotów, bombardowania Warszawy.

Niezwykłość tego dziennika doceniłem natomiast słuchając 1. września przemówienia Pana Prezydenta pod pomnikiem na Westerplatte. Przemówienia, które bardziej przypominało połączenie kazania o moralności z pobieżnym wykładem z historii dla niedouczonych dygnitarzy. A przecież to nie była tylko wojna bohaterów Westerplatte, obrońców gdańskiej poczty, ofiar Katynia, powstańców warszawskich, armii Andersa etc. Trzeba się dopiero wsłuchać w słowa takich pamiętników, aby mieć pełny obraz wojny. Pewnie każdy z nas ma w rodzinie kogoś, kto wojnę przeżył. I którego opowieści są o wiele prawdziwsze od tego, co piszą w książkach i mówią w telewizji, gdyż nie ma w nich mowy o ruchach wojsk, militarnych bataliach, przywódcach politycznych i śmierci mierzonej w tysiącach. Jest za to miejsce dla ludzi takich jak my, dla ich wojennej codzienności, która przecież nie była naznaczona historycznymi wydarzeniami, dla ich emocji, dla śmierci mierzonej ilością wylanych łez. Czy potrafimy takie opowieści docenić...

I czy w ogóle możemy wartościować bohaterstwo? Czy mamy moralne prawo stawiać żołnierzy z bitwy o Anglię czy spod Monte Cassino ponad tymi bezimiennymi, którzy pokonali granice własnej wytrzymałości gdzieś w wiosce, której nazwy nikt już dziś nie pamięta? My, którzy nawet nie potrafimy zmierzyć się z perspektywą postawienia się w roli tych, dla których w jednej chwili skończył się świat, jaki znali. Ilu z nas perspektywa ta by przerosła, gdyby nagle wrzesień 2009 stał się wrześniem 1939? Wojny tak naprawdę nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Dlatego są momenty, gdy po prostu trzeba milczeć, a nie oceniać.

Niepozorny notes wielkości paczki papierosów. Niezwykłe, że nie wypadła żadna kartka, że przez ten cały czas nie rozmył się atrament. Kilkadziesiąt kartek zapisanych lekko pochyłym pismem, tak wąskim i regularnym, że wygląda to jakby po papierze łaził pająk. Oprócz obserwacji notowanych na bieżąco każdego dnia, także pospieszne notatki prywatne i służbowe. Przeplatają się ważne numery, potrzebne adresy, niezbędne informacje. I osobiste refleksje. Co się dzieje z rodziną, gdzie zdobyć żywność, skąd brać siły na kolejny, trudny dzień. I z czasem coraz trudniejsze do odczytania pismo. Jakby każda następna notatka była pisana w większym pośpiechu, zdenerwowaniu. Jeden z ostatnich w miarę czytelnych wpisów brzmi:

"Dzień 19 września rozpoczął się znowu poszukiwaniem za chlebem. (...) Ogonek, w którym czekałem został ostrzelany przez artylerię - 7 zabitych i 8 rannych. Ja nie dostałem chleba, bo ogonek był za długi. W dniu dzisiejszym oddałem, w myśl zarządzenia Prezydenta, moją broń palną krótką. (...) Konfiskata broni odbywa się na zasadzie przepisów o stanie wyjątkowym. W ciągu dnia dzisiejszego wzmaga się znacznie działalność artylerii ciężkiej niemieckiej. Skutkiem bombardowania powstały bardzo znaczne straty w mieście. Wiele budynków uszkodzonych, wielu zabitych. Zniszczeniu uległ również Zamek Królewski, Belweder, Katedra św. Jana. Mimo strasznych cierpień, mimo braku żywności, ludność nie załamuje się moralnie..."

6. września 2009, 23:22 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego