sobota, 28 listopada 2009

raport nr XIII.33

Świt. Na polach opadają mgły. Promienie słoneczne przebijają się przez leśne gęstwiny. Pomiędzy domami z betonu nie widać jesieni. McŚwiat zawsze wygląda tak samo. Chociaż zdarzają się niespodzianki. Na przykład ciepły wiatr na twarzy o tej porze roku. I wolne miejsce w szkolnym pekaesie. Zupełnie jakby czekało... Ciekawe. Epidemia, strajk, dzień patrona szkoły? Poranne dojazdy na trasie suburbia - duże miasto muszą interesująco wyglądać z lotu ptaka. Mrówki promieniście sunące w kierunku punktu centralnego. Szkoda, że ptaki nie polują na mrówki...

Południe. Duże miasto rozrosło się do granic wytrzymałości. Teraz napawa się swoją wielkością, popadając w stany bliskie egzaltacji. Przerwa to dobra okazja, aby przemierzyć jego wnętrzności w kilku płaszczyznach. Zawsze to lepsze niż standardowa transmutacja schodów w czytelnię - od kilku tygodni taka sztuczka to bułka z masłem. Dzisiaj akurat bułka z serem, ale lepiej niech zostanie na później. Dzień długi. Proces decyzyjny zakończony. Wpadam do strumienia płynącego na północny-zachód. Deprywacja sensoryczna dotyczy tylko zmysłu słuchu. W zupełności wystarcza. Nie poznam fascynujących nowin ze świata służby zdrowia, nie dowiem się o czym pisze ostatnio kolorowa prasa. Funkcjonowanie w takiej postaci może stać się dotknięciem mizantropicznego absolutu. Trzeba się jednak bardzo postarać. Mijać rozgorączkowany własną egzystencją tłum z wypisanym na twarzy buntowniczym hasłem: "To ja zabiłem Laurę Palmer!". Podobno mamy takie nietolerancyjne społeczeństwo, a tu jedyną stymulację stanowi pisk hamulców pojazdu komunikacji miejskiej. Jakiś kretyn próbuje skręcić w lewo na zakazie skrętu w lewo. Nie próbuj nigdy iść pod prąd. W kałuży tonie wydruk z bankomatu. "Kwota wypłacona: 500,00. Saldo: 0,00". I logo Bardzo-Znanego-Banku, który reklamuje Bardzo-Znany-Aktor. Ponura metafora współczesnej rzeczywistości. Roses in the junkyard.

Moim idolem jest Sokrates. Jestem tego pewny. Dojrzewa we mnie żądza, aby chodzić po ulicach tak jak on i zadawać ludziom pytania, udowadniając im w ten sposób ich własną niewiedzę. Wprawdzie w końcu go za to otruli. Co mnie nawet specjalnie nie dziwi. Ale teraz żyjemy w innych czasach. Na wszelki wypadek od dziś zaczynam jednak podejrzliwie obserwować żywność niewiadomego pochodzenia. To chyba Glenn Tinder powiedział, że każdy, kto da ludziom złudzenie, że myślą, będzie przez nich kochany, a każdy, kto faktycznie zmusi ich do myślenia, zostanie znienawidzony. OK, z napojami też muszę zacząć uważać.

Popołudnie. Dobrze jest znaleźć w organizmie potwora miejsce, które jest poza mainstreamem szaleństwa i obłędu. Szklane szyby, szklany sufit. Mogę ich dotknąć, a oni mnie nie. Mogę pogrążać się we własnych synestezjach. Mogę zmiażdżyć cię pytaniami, które - gdybym tylko miał odwagę je wymówić - przygniotłyby cię do ziemi. Na zawsze. Na razie możesz spać spokojnie. Beztrosko. Ale jesteś w niebezpieczeństwie. To już jednak twój problem. Szkoda tylko, że sobie tego nie uświadamiasz... Może po prostu nie masz odwagi stanąć do walki. A wydawało mi się, że tam z góry wszystko lepiej widać. Cóż, blask bywa oślepiający. I zdradliwy. Mijam cię. Twoje zamknięte oczy nie robią na mnie wrażenia. Mam tylko nadzieję, że się nie potkniesz.

Wieczór. Kierunek: południowy-wschód. Miasto lśni tysiącami jasnych kwadracików. Oknami mrówkowców. Na każde z nich składa się od jednego do czterech mniejszych lśniących czworokątów. Lśniących dla uczczenia królowej bylejakości. Na większą chwałę szarości. W służbie Wielkiego Brata Banału. Ciężar całego tego świata nie byłby w stanie przeważyć choćby grama wieczności, choćby jednego atomu karmy, przeznaczenia. Taka nocna wędrówka przez Duże Miasto przypomina kajakowy spływ rzeką Styks. Jeśli myślisz, że jesteś po stronie żywych, jesteś w błędzie. Tobie podoba się tam, gdzie jesteś. Ja lubię płynąć tym strumieniem. Niebo jest czarne, woda jest czarna. Ale to ja mam lampę!

Starożytni Nefilimowie wykradli bogom wiedzę i przekazali ją ludziom. Bogowie zemścili się. Duchy Nefilim nie mogły odejść za zasłonę cieni, do krainy umarłych, tak jak ludzkie. Jako bezcielesne demony pozostały na tym świecie, nękając człowieka, zazdroszcząc mu korzyści z posiadania ciała. Współcześni Nefilimowie wykradli bogom muzykę. I przekazali ją nielicznym z nas, niczym owoc z Drzewa Doskonałości. Zemsta bogów tym razem uderzyła w ludzi. Każdemu, kto usłyszał zakazane dźwięki, nie będzie dane zaznać spełnienia. Będzie skazany na wieczną wędrówkę, miotając się w poszukiwaniu autentycznej rozkoszy, jedynego prawdziwego Elizjum. Oderwany od rzeczywistości, uciekający od tego, co pospolite, w pogoni za perfekcją, utknie na anankastycznym biegunie, doświadczając jedynie wrażeń podobnych seksomni i katalepsji. Gdy otworzy oczy, dym się rozwieje, czar pryśnie. Pozostanie aksjologicznie bezwartościowe pytanie, czy to wszystko działo się naprawdę. Cel zamieni się w pustkę, orgazm stanie się fantomem, olśnienie - iluzją kontroli...

U wrót milczącej pamięci, ów skazany na potępienie w ogóle zwątpi w istnienie Elizjum.

Na wieczność...

28. listopada 2009, 20:00 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 26 listopada 2009

"Paranormal Activity" (recenzja)

Znowu to zrobiłem. A już tyle razy sobie obiecywałem, że to był ostatni raz. I za każdym razem jest tak samo. Nerwowy uśmiech, napięcie mięśni, walka z własnym instynktem samozachowawczym, by nie odwrócić wzroku w kluczowej scenie. Bo o ile krwawe horrory spod znaku "Piły" czy innej "Masakry..." mnie śmieszą, to w przypadku horrorów, nazwijmy je "klimatycznych", jest dokładnie odwrotnie. Tam, gdzie straszy się atmosferą i tajemniczym klimatem niedopowiedzenia, a nie groteskowym stworem wyrywającym ludziom wnętrzności, tam moja wybujała wyobraźnia funduje mi "niezapomniane" minuty seansu. Dobrze, że w sali kinowej nie wolno palić, bo w trakcie takich filmów z pewnością bym rozpoczął ten zgubny nałóg.

Tym razem jednak okazja była wyjątkowa. "Paranormal Activity", choć w USA zadebiutował już w 2007 roku, u nas pojawił się dopiero teraz. Reklamowany jako film "o którym wszyscy mówią", zrealizowany za śmieszne pieniądze, a zarobił ciężkie miliony dolarów, w przeciwieństwie do wielu superprodukcji miał podobno "naprawdę przerazić", a tak w ogóle to do kin trafił pod presją internautów. Kto jak kto, ale internauci znają się na rzeczy, więc nie wypadało przegapić. Pierwszy tydzień projekcji w opolskim multikinie, godziny przedpołudniowe (tańszy bilet!), ale mimo to 8 osób na sali to nie jest frekwencja powalająca. A w sali obok wycieczki szkolne szturmują "Opowieść Wigilijną"...

Powiem to już na początku: "Paranormal Activity" jest straszniejszy, bardziej przerażający niż "REC." Będę się często odwoływać do tego hiszpańskiego dzieła, gdyż "REC." zawiesił - myślę, że nie tylko moim zdaniem - bardzo wysoko poprzeczkę dla horrorów "kręconych" amatorską kamerą. To już jest chyba nowy, osobny nurt w kinematografii (zapoczątkowany oczywiście niesamowitym sukcesem "Blair Witch...") i ciekawe jak długo jeszcze potrwa, zanim ta formuła się wyczerpie.

"Paranormal..." jeszcze się obronił. I to całkiem nieźle. Jest straszniejszy niż "REC." po pierwsze dlatego, że pokazuje wrogość najbezpieczniejszego dotąd miejsca dla człowieka - własnego domu (skrót fabuły: młode małżeństwo słyszy podejrzane hałasy w domu, więc instalują w sypialni kamerę, która przez noc rejestruje to, co dzieje się, gdy śpią). To już nie jest obcy las, nawiedzona kamienica, czy opuszczone kazamaty. To własny dom, własna sypialnia. Poza tym w "REC." tak naprawdę bałem się (ale za to jak!) tylko w końcowej sekwencji filmu, gdy para bohaterów znajduje się sama na strychu zamieszkanym przez "dziewczynkę" z Medeiros. Wcześniej przez cały czas w akcji przewijało się mnóstwo ludzi - strażacy, policjanci, mieszkańcy kamienicy. A obecność wielu osób podświadomie, w pewien sposób jednak redukuje lęk. W "Paranormal..." para bohaterów od początku do końca jest sama (poza nimi w filmie występuje jeszcze tylko przyjaciółka Katie i pan medium, ale oni w sumie pojawiają się na ekranie zaledwie przez kilka minut).

I jeszcze jedna istotna uwaga. O ile "REC." należy do tych uwielbianych przeze mnie "klimatycznych" horrorów, gdzie nie leją się hektolitry krwi i nie biegają wymyślne monstra, to jednak pojawiały się tam i drastyczne sceny i ludzie pozamieniani w zombie-wampiry (o "dziewczynce" nie wspominam, bo to była scena z gatunku tych, których się nie zapomina do końca życia). W tym sensie "Paranormal..." jest jeszcze mniej efekciarski. Właściwie nie ma tu nic, z czego słyną horrory. Żadnej krwi, zero potworów, tortur. Za to gra klimatem jest sprowadzona wręcz do perfekcji. Straszą odgłosy, dźwięki, błyski światła, cienie, kroki, straszy niesamowita atmosfera, ale przede wszystkim straszy nas własna wyobraźnia. Napięcie rośnie do granic wytrzymałości. Szczerze mówiąc przy którejś kolejnej scenie, gdy bohaterowie kładą się do łóżka, zostawiając włączoną kamerę, miałem dość tego filmu; chciałem by ktoś przewinął do przodu, chciałem wyjść z sali, odwrócić głowę. Wiadomo było, że coś się wtedy wydarzy NA PEWNO, nie wiadomo było tylko co. Ale to wcale nie poprawiało sytuacji. Bo wyobraźnia pracowała. I to jak! Zawsze identyczny widok i to cholerne oczekiwanie - co tym razem. A w głowie: setki przerażających scenariuszy...

I też więcej niż w "REC." było scen, w których coś działo się poza planem. Kamera została na stojaku, a bohaterowie znajdowali się w innym pomieszczeniu. Tam dopiero wyobraźnia pracowała! Koronnym przykładem jest ta obłędna scena finałowa. Słynny widok na sypialnię, sekundy lecą, czekasz obgryzając paznokcie i nic się nie dzieje. Ale wiesz, że tak się nie może skończyć, że na pewno się coś wydarzy (i masz rację!). Ciśnienie skoczyło mi wtedy chyba do dwustu; wiem, że niektórzy mogą nerwowo nie wytrzymać tych ostatnich minut.

Oczywiście, można zarzucać takim filmom jak ten, brak logiki, wtórność, powtarzalność niektórych pomysłów, czasami wręcz zwykły banał i żadnej refleksji. Chociaż niektórzy będą się doszukiwać psychologicznej głębi w przeżyciach bohaterów, których bezradność w tej sytuacji powoli doprowadza do załamania i rozpaczy, wręcz szaleństwa. Ale chyba nie o to w tym chodzi. Jeśli zgodzimy się, że horror ma przede wszystkim spowodować to, że widz będzie chodził po ścianach ze strachu, to ten film jest w tym zakresie arcydziełem. I nie tylko dlatego - co będę usilnie podkreślać - że pokazuje, iż można straszyć bez potworów z piłą mechaniczną i bryzgającej krwi.

Tak jak już wspomniałem, "Paranormal Activity" jest moim zdaniem bardziej przerażający niż "REC.". A czy jest lepszy? Mimo, że filmy są podobne, właściwie trudno je porównywać. "REC." był genialny, narobił mnóstwo zamieszania, wywindował horror na bardzo wysoki poziom. "Paranormal..." idzie tą samą drogą, straszy jak diabli, ale takim wydarzeniem jak dzieło Hiszpanów z pewnością nie będzie. Osobiście powiem tylko tyle, że o ile "REC." czy choćby "Blair Witch..." bez problemu mogę obejrzeć sobie kolejny raz, i drugi, i trzeci, tak "Paranormal..." nie bardzo. Ten film ma tak nienormalną, dziwną, schizofreniczną wręcz atmosferę, że - nawet wiedząc już co się w kolejnych scenach dzieje - nie mam ochoty zobaczyć go znowu... I w tym jedynym przypadku to jest jednak komplement dla dzieła.

Zobaczcie ten film - naprawdę warto.

Paranormal Activity
USA, 2007
reż. Oren Peli
wyk. Katie Featherstone, Micah Sloat
ocena: 8/10

26. listopada 2009, 23:30 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 20 listopada 2009

advocatus diaboli

Serią tekstów, w których bronię kontrowersyjnych grup chyba wkrótce zapracuję sobie na taką ksywkę. Pisałem już w obronie motocyklistów, dziś będzie o palaczach papierosów, a w bliżej nieokreślonej przyszłości opowiem się za legalizacją narkotyków. No, a potem to już zostaną tylko sataniści, pedofile, redaktorzy Pudelka i fani TurboDymoMena.

I koniecznie muszę dodać, że z żadną z tych grup, których praw bronię, nie jestem w żaden sposób związany. Na motorze nie jeżdżę, papierosa nie zapaliłem w życiu ani jednego (sic!) i to się nigdy nie zmieni. A mój jedyny kontakt z narkotykami nastąpi tylko w przypadku, gdybym pewnego dnia zechciał opuścić ten świat fundując sobie spektakularny złoty strzał.

A o palaczach będzie dziś nie bez powodu. Wczoraj obchodziliśmy (ja nie!) Światowy Dzień Rzucania Palenia. Jeden z ostatnich zapewne. Palantom z Unii Europejskiej nie wystarczają bowiem już wszelkie dotychczasowe szykany wobec palaczy. Więc przygotowują prawo, które zakaże całkowicie uprawy tytoniu i handlu nim! Delegalizacja papierosów ma nastąpić do 2025 roku. Cóż, w siedemnastowiecznej Rosji za zażywanie tabaki obcinano nos, a palaczy karano rozcięciem wargi. A podobno historia kołem się toczy...

Tylko w Polsce jest ok. 9 milionów palaczy papierosów, co oznacza że stanowią oni największą mniejszość społeczną, daleko w tyle zostawiając prawosławnych, Żydów, homoseksualistów, Ślązaków, Niemców, Kaszubów, a nawet leworęcznych. Różnica polega na tym, że w/w mniejszościom jeśli się nawet nie pomaga, to przynajmniej nie utrudnia się życia. A wobec palaczy trwa w najlepsze swoista kampania nienawiści (modne słowo). Albo ładniej: funkcjonuje coś w rodzaju poprawności tytoniowej, wg której palenie jest passe. Niezależnie jak to nazwiemy, przejawy widać wszędzie. Monstrualne ostrzeżenia o szkodliwości palenia na paczkach już niedługo odejdą do przeszłości. Nowe rozporządzenie przewiduje, że paczki papierosów będą wyglądały niczym opakowania wyrobu czekoladopodobnego. Że niby szary, odpychający "dizajn" pudełka, z ledwo widocznym napisem, zniechęci do zakupu. Oczywiście żadnej reklamy wyrobów tytoniowych, papierosy już wkrótce będą sprzedawane spod lady (zakaz ekspozycji), a firmy nie będą zobowiązane do utworzenia w jej obrębie palarni. Już teraz palacze mogą bezpiecznie zapalić właściwie tylko we własnym domu. Przystanki, puby, restauracje, nawet WŁASNE balkony - wszystko to restricted area. Wagony dla palących to w naszym PKP nierzadko fikcja, palarnie na lotniskach to marzenie ściętej głowy (na świecie to - jeszcze - standard). A nie tak dawno jakiś idiota zgłosił projekt ustawy o zakazie palenia we WŁASNYM samochodzie. I to wszystko tylko nasze krajowe przebłyski inteligencji; jeśli wmiesza się (a wmiesza się) w to Unia, to wkrótce spotkania "na papieroska" będą przypominać znane z czasów okupacji tajne komplety.

Z tym wszystkim wiąże się naturalnie kreowany powszechnie wizerunek palacza jako społecznego wyrzutka, który sam doprowadził się do swojego żałosnego losu, więc należy go wypchnąć jak najdalej z przestrzeni publicznej. Zwróćcie choćby uwagę, jak ludzie traktują chorych na raka płuc. Do walki z innymi nowotworami powołuje się potężne kampanie społeczne, spoty reklamowe, wpina się kolorowe wstążeczki w różne elementy garderoby. Tylko nad rakiem płuc wisi jakaś dziwna aura. I ogólna milcząca zgoda, że ci chorzy sami są sobie winni - palili nałogowo, to teraz mają za swoje, inne raki są przez człowieka niezawinione, a palacze sami się o swój los prosili, wiedzieli na co się decydują. Wiecie, że np. w Anglii kilka lat temu władze ogłosiły, że palacze będą usuwani z list oczekujących na zabiegi chirurgiczne? "Bo za pieniądze, które trzeba wydać na czterech palaczy, można by zoperować pięciu niepalących" (to już pachnie wręcz jakąś eugeniką, a napewno podpada pod prawa człowieka).

I takie rozumowanie miałoby jakiekolwiek podstawy, gdyby uzależnienie od papierosów miało charakter uzależnienia czysto psychologicznego (jak np. uzależnienie od hazardu). Ale w rzeczywistości jest zupełnie inaczej, o czym tytoniowo poprawni troglodyci nie mają bladego pojęcia. Zatem specjalnie dla nich krótkie wyjaśnienie. Otóż tym, co najbardziej uzależnia od palenia papierosów nie jest ani smak czy zapach tytoniu, ani specyficzna atmosfera palenia (chociaż to wszystko też), ani nawet demonizowana powszechnie nikotyna, ale kilka innych związków, które zawiera papieros, a które rozregulowują tzw. układ nagradzania i motywacji, który znajduje się w mózgu (konkretnie w śródmózgowiu). W normalnych warunkach układ ten mobilizuje nas do osiągnięcia czegoś, zaspokojenia jakiejś potrzeby, po czym "nagradza" nas (za pomocą przyjemnych uczuć, ukojenia) i "wyłącza się" aż do momentu kolejnej potrzeby. Tymczasem związki o których piszę hamują w organizmie rozkład dopaminy (to taki bardzo ważny dla mózgu związek chemiczny), która zawiaduje układem nagradzania i motywacji. Jeśli dopaminy jest za dużo, układ ten nie wyłącza się, cały czas jest stymulowany i domaga się ciągłego zaspokajania, w postaci tej substancji, która przynosiła ukojenie.

To jest właśnie istota uzależnienia fizjologicznego, na które - w przeciwieństwie do uzależnienia psychologicznego - wpływu nie mamy, niezależnie od naszej motywacji i siły woli. Inaczej mówiąc: palacz papierosów jest zakładnikiem, niewolnikiem własnego mózgu, który zmusza go do sięgniecia po kolejnego papierosa. A nie tym, kim chcieliby go widzieć poprawni tytoniowo: że pali, bo mu się tak podoba, zatruwa życie wszystkim dookoła, a rzucić nie chce, bo mu tak wygodnie. Bo to rzucanie jest generalnie niezwykle proste: wystarczy przykleić kolorowy, reklamowany plasterek, łyknąć jakąś tabletkę i już! Otóż nie już, drodzy troglodyci. Nałogowemu palaczowi, który odstawia "fajki", mózg - domagając się zaspokojenia - funduje podobne wrażenia, co narkomanowi na detoksie. Spróbujcie nie korzystać z toalety przez kilkadziesiąt godzin - mniej więcej ten sam level. Dlatego jeśli ktoś decyduje się rzucać, to po pierwsze: bez fachowej pomocy się nie obejdzie. Bo załóżmy, że na własną rękę bierze pigułki, które "sprawiają", że papierosy przestają smakować. I co wtedy? Mózg domaga się swojej substancji, a jak ją wziąć skoro papierosy nie smakują? Obłęd, schizofrenia. Dlatego niektórym "rzucającym" czasami nawet do końca życia podaje się nikotynę w innej formie (np. w tabletkach). Tak, tak, tą straszną nikotynę...

I jeszcze jeden, ostatni już, mit. Przekonanie powszechne wśród troglodytów, że palacze nie wiedzą, że papierosy szkodzą, więc za wszelką cenę TRZEBA ich uświadomić. No to potem mamy: gigantyczne napisy na paczkach ("palenie powoduje... bla bla bla"), groteskowe zdjęcia przeżartych płuc nałogowca i tym podobne ciekawostki. I znowu kulą w płot, kochani. Mnóstwo badań dowodzi, że palacze doskonale wiedzą, czym rzecz grozi. Ale stosują szereg różnych technik (racjonalizacja, wyparcie itd.) wypychających niepożądane treści ze świadomości. Więc jakkolwiek byście palaczy nie straszyli, nawrócicie w ten sposób mało kogo. I zwiększycie jeszcze ich stres, co sprawi, że niemal na pewno będą palić więcej...

Pomijam już w tym tekście szereg innych aspektów sprawy. Przejaw totalitarnych dążeń państwa, które wie lepiej, co jest dobre dla obywatela (a jeśli ktoś chce dobrowolnie zejść z tego świata w męczarniach, jakimi się palaczy straszy? różne są w końcu gusta). I fakt, że po delegalizacji papierosów niemal na pewno powstanie na tym gruncie potężna mafia, która zadba, by żaden potrzebujący na deficyt papierosów nie cierpiał. Zresztą przejawem żałosnej wręcz naiwności jest już przekonanie (coraz powszechniejsze), że wystarczy zakazać sprzedaży papierosów, porządnie przerazić konsekwencjami palenia, ewentualnie poprzyklejać na siłę te kolorowe plasterki i problem rozwiąże się sam.

Jedyne, co chciałem naprawdę zaakcentować, to fakt, że palacz to nie jest ktoś, kto popełnia rozciągnięte w czasie samobójstwo i jest mu z tym fajnie. Uzależnienie od papierosów nie jest nałogiem, tylko chorobą. A chorobę się leczy. Palacz natomiast jest ofiarą i potrzebuje pomocy (oczywiście nie wbrew swojej woli), a nie wykluczania na margines społeczeństwa i pozbawiania kolejnych praw obywatelskich. Bo podobnie jak z innymi chorobami i trudnościami - jedni są silniejsi i poradzą sobie łatwiej, inni nie.

I wiem, co mi teraz chcecie powiedzieć. Że palacze się sami w swoją chorobę wpakowali, bo każdy z nich zapalił pierwszego papierosa mniej lub bardziej dobrowolnie. Tak, zgoda. Ale zapytajcie sami siebie: nie zdarzyło Wam się sprowokować przeziębienia na przykład niezbyt ciepło się ubierając jesienią czy zimą? Nie jesteście winni skrzywień kręgosłupa, z premedytacją siedząc krzywo przy biurku albo przed komputerem? A ci, którzy cierpią na otyłość z własnej winy? A ci, którzy mają problemy z krążeniem, bo mieli za mało ruchu, bo nie chciało im się uprawiać sportów? A jednak im wszystkim nikt nie odmawia podstawowych praw, nie odbiera im człowieczeństwa, a w ośrodkach zdrowia traktuje się ich na równi z innymi, mają wsparcie, współczucie, zrozumienie. Dlaczego palacze nie mogą liczyć na to samo...?

20. listopada 2009, 21:20 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 14 listopada 2009

mówią gwiazdy

Jeden z najwybitniejszych fizyków wszechczasów - Niels Bohr - powiesił sobie kiedyś nad drzwiami podkowę. Zapytany: "Czyżby Pan, wielki uczony, racjonalista, wierzył w przesądy?", odpowiedział: "oczywiście, że nie wierzę, ale podkowa podobno przynosi szczęście nawet tym, którzy w to nie wierzą".

Muszę przyznać, że do horoskopów miałem zawsze ograniczone zaufanie. Oczywiście, nie nazywam horoskopem tej rubryki w kolorowej prasie, gdzie do każdego znaku zodiaku przyporządkowane (zapewne losowo) jest zdanie w stylu: "w nadchodzącym miesiącu w miłości będziesz mieć szczęście, w pracy szykuje się podwyżka, ale uważaj na brodatego mężczyznę w okularach". Mam na myśli raczej takie zestawienia, gdzie analizuje się osobowość danego znaku zodiaku: Waga jest taka i taka, a Koziorożec ma skłonności do tego i tamtego. Owszem, istnieje coś takiego jak horoskop urodzeniowy (nawet kiedyś uczyłem się go sporządzać) - bierze się dokładną datę urodzenia danej osoby (co do minuty), oraz miejsce urodzenia (z dokładnością do minut, czy nawet sekund geograficznych). Potem dla tego punktu w przestrzeni wykreśla się położenie wszelkich ciał niebieskich dokładnie o tej godzinie, kiedy się dana osoba urodziła i analizuje się "wpływ" gwiazd i planet na tą jednostkę. No, powiedzmy że do tego jeszcze można podejść w miarę poważnie, gdyż jest to maksymalnie spersonalizowane - ostatecznie ile osób urodziło się dnia 8. listopada 1983 roku, o godzinie 15:01 w punkcie 50.849 °N, 17.470 °E ? Najwyżej kilka, jeśli nie tylko jedna (czyli ja!).

Co jednak powiedzieć o takich horoskopach typu: Strzelec jest taki, a Baran taki? Mamy 12 znaków zodiaku, na świecie żyje ok. 6 miliardów ludności. W przybliżeniu przypada więc 500 milionów osób na jeden znak. Czyli co? Każdą spośród tych 500 milionów osób można w miarę ogólnie opisać charakterystyką przypisaną Rakowi/Wodnikowi/Pannie etc. (w wersji chińskiej Świni/Smokowi/Zającowi). Dziwne, prawda? Albo mocniej - nierealne. Owszem, kiedyś interesowałem się astrologią, ale ten właśnie problem, który w istocie jest jej punktem archimedesowym, bardzo mnie do astrologicznej tematyki zniechęcił (chociaż nadal mnie ona w pewien sposób fascynuje). Dlatego tym bardziej zdziwiłem się, gdy przeczytałem w weekendowym wydaniu "NTO" taki właśnie ogólny, choć obszerny, horoskop dla Skorpiona (to mój znak, jak zapewne wydedukowaliście z zamieszczonych wyżej informacji).

Tak właściwie, to mnie zatkało. Znam kilkoro Skorpionów, może niektóre z tych informacji do nich pasują, ale to przecież można przypisać zbiegowi okoliczności. A tymczasem do mnie pasuje prawie wszystko; jakbym czytał książkę o sobie. Owszem, to nie pierwszy horoskop Skorpiona jaki widzę, a w tych poprzednich "zgadzało się" niewiele, ale ten jest pierwszym tak rozbudowanym. Jeśli w ogóle możliwe jest "przeniesienie" osobowości na papier, to w moim przypadku to odwzorowanie jest niemal idealne. Autorka tego horoskopu prześwietliła mnie, moją duszę na wylot. Zresztą, przeczytajcie sami:

W ŻYCIU
  • Skorpion z natury jest pesymistą. Zawsze spodziewa się najgorszego. Uważa, że nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być jeszcze gorzej, dlatego rzadko się uśmiecha.
  • Głównymi cechami Skorpiona są też podejrzliwość oraz nieufność wobec wszystkich i wszystkiego. Dlatego jest zamknięty w sobie, rzadko zdradza własne uczucia i skrzętnie ukrywa emocje. Dla Skorpiona rzeczy są albo białe, albo czarne, nie zna pośrednich tonacji. Nigdy nie jest przeciętniakiem.
  • Patronujący mu Pluton odpowiada za przemiany oraz bolesne doświadczenia, które Skorpion chętnie przeprowadza na sobie, ale i innych. Ma naturę agresywnego eksperymentatora, bo uwielbia badać granice ludzkiej psychiki. Sam ma piekielnie mocny charakter.
  • Dla Skorpiona życie jest walką. Agresję ma we krwi. Uważa, że najlepszą obroną jest atak i zawsze dąży do konfrontacji. Każdy napotkany człowiek jest dla niego potencjalnym wrogiem, dlatego chce poznać jego słabe strony. I zwykle je odkrywa, bo jest świetnym obserwatorem. Dysponuje też doskonałą intuicją, wykrywa najmniejszą nutę fałszu.
  • Zranisz Skorpiona? Masz przechlapane. Obdarzony jest cierpliwością, zdolnościami organizacyjnymi i doskonałą pamięcią. Latami potrafi montować przemyślny akt zemsty. Stres i Twoje emocje jedynie nakręcają go do działania.
W PRACY
  • Skorpion to zadeklarowany indywidualista, także w życiu zawodowym. Nie potrafi grać drużynowo (...), wierzy tylko i wyłącznie sobie. (...) Jego spostrzegawczość i wnikliwość łatwo mogą pójść w stronę zawiści, chorobliwej podejrzliwości i skrywania informacji.
  • Świetnie radzi sobie na stanowiskach, na których dopuszczalny jest element rywalizacji oraz swoboda. Zgodnie z tradycją Skorpionowi przypisane są zawody związane z mrocznymi tajemnicami i olbrzymim ładunkiem emocji - policjanta, detektywa, tajnego agenta, psychiatry, chirurga, maklera.
  • Skorpion świetnie sprawdza się w odpowiedzialnych pracach, w których od początku do końca wszystko zależy tylko i wyłącznie od niego. Nie boi się trudnych i niepopularnych decyzji. Nawet w najgorszych opałach zachowa spokój i bystrość umysłu. Nie ugnie się pod żadnym naciskiem i bez powodu nigdy nie zdradzi pracodawcy, bo najwyżej ceni sobie lojalność i odwagę.
  • Jako szef jest nie lepszy. Zwalcza tchórzy, lizusów, oszustów i życiowe niedorajdy. Tyranizuje słabszych od siebie. Wiele wymaga. Bezlitośnie wytyka każdy błąd i bez ogródek mówi, co myśli o jego autorze; i nawet powieka mu nie drgnie. Docenia jednak tych, którzy są równie kreatywni i samodzielni w pracy.
  • Skorpion pracuje wyłącznie dla pieniędzy. Błyskawicznie się uczy. Niewiarygodnie szybko otrzepuje po klęskach, nawet najbardziej spektakularnych. Niezależnie od okoliczności zawsze wierzy, że choć przegrał bitwę, to nie wojnę. Wydaje się, jakby był zrobiony ze stali.
W MIŁOŚCI
  • Sypiasz ze Skorpionem? Gratulacje, wygrałaś los na erotycznej loterii. W zodiaku nie ma drugiego tak wyśmienitego kochanka. Ma magnetyczny urok, któremu trudno się oprzeć. A właściwie nie warto, bo zapewni Ci przygodę pełną miłosnej pasji i nieskrywanej namiętności.
  • Dla Skorpiona miłość jest równoznaczna z seksem, także perwersyjnym. Ukochana osoba jest dla niego jak ciastko, którego nigdy nie ma dość i którym nigdy się z nikim nie podzieli. Bo Skorpion jak kocha, to na wyłączność i jest obsesyjnie zazdrosny. Zdradzony - staje się niebezpieczny. Zatruje Ci życie intrygami, plotkami i złośliwościami, dlatego bezpieczniej jest okazywać mu bezwzględną lojalność i oddanie, albo zerwać (choć to trudne, bo nie znosi odrzucenia)
  • Zakochany Skorpion będzie Cię zdobywał w sposób długotrwały i niezwykle skomplikowany. Nie lubi, gdy wszystko układa się zbyt prosto! Uwielbia za to, gdy wybranka skrywa jakąś tajemnicę. Dlatego, jeśli jej nie masz, to dorób sobie jakąś, najlepiej mroczną legendę.
  • Nie licz, że Skorpion szybko da się przedstawić Twojej rodzinie i przyjaciołom, pójdzie z Tobą do cioci na imieniny. On - przynajmniej na początku związku - bardzo chroni swoją prywatność. Uważa, że miłość to uczucie które rozkwita wyłącznie pomiędzy dwojgiem i nie potrzebuje publiczności.
  • Gdy Skorpion już odszuka swoją drugą połówkę, będzie jej wierny aż do grobowej deski. (...) Całym ciałem i duszą oddaje się rozkoszy bycia tylko z Tobą. Poświęci Ci się bez reszty. W krytycznych sytuacjach zrobi dla Ciebie dosłownie wszystko - niezależnie od ceny, jaką przyjdzie mu za to ewentualnie zapłacić.
  • W codziennym życiu nie licz na to, że wyciągniesz ze Skorpiona coś, czego nie ma ochoty powiedzieć. Będzie milczał jak głaz.
Jego patronem jest Pluton, kojarzony z tajemnicą, magią, zawiłościami ludzkiej duszy, wpływaniem na innych. Mimo swojego trudnego charakteru, Skorpion ma grono wypróbowanych przyjaciół. Przyciąga ich charyzmą i wewnętrzną siłą.

(na podstawie: "NTO" z dnia 14-15. listopada 2009)

14. listopada 2009, 22:32 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 11 listopada 2009

Polacy i gęsi

Polacy powinni jeść gęś na Święto Niepodległości - postuluje sobotnio-niedzielna "Rzeczpospolita". Niby że gęś jest specjalnością kuchni polskiej od wieków i mogłaby stać się jej symbolem, a przy okazji zajęłaby miejsce w centrum obchodów narodowej rocznicy. Miejsce podobne do tego, jakie zajmuje indyk w tradycji amerykańskiego Święta Dziękczynienia. 11. listopada: flaga na maszt, gęś na stół - tak, to brzmi dumnie! W celu rozpropagowania tej idei odkurzy się nawet słowa klasyka z Nagłowic: "A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy jeść gęsi i swój język mają".

Ale dzisiaj nie będzie o kuchni. Będzie o symbolach. O symbolach od kuchni. Bo tak jak gęś może stać się symbolem polskiej kuchni, tak 11. listopada jest symbolem polskich dążeń niepodległościowych. Nie tam żadną rocznicą odzyskania niepodległości, jak to się wmawia powszechnie ludności pracującej miast i wsi. 11. listopada 1918 roku Polska nie odzyskała niepodległości. Tego dnia jedynie Rada Regencyjna Królestwa Polskiego przekazała kontrolę nad wojskiem polskim Józefowi Piłsudskiemu. Tylko na chłopski rozum: skoro Rada przekazała komuś kontrolę nad wojskiem, to musiała ją wcześniej mieć. I faktycznie miała ją już od ponad miesiąca. A niepodległość Polski Rada ogłosiła dokładnie 7. października 1918 roku, co uznał dotychczasowy niemiecki dowódca Polskich Sił Zbrojnych - generał Hans von Beseler, ustępując ze stanowiska i wyjeżdżając do ojczyzny. Więc teoretycznie powinniśmy świętować 7. października, a nie 11. listopada. Jednak z perspektywy tego, co chcę napisać, jest to zupełnie nieistotne. 11. listopada jest symbolem. Może dlatego, że tego dnia podpisano rozejm w Compiegne, co stanowiło faktyczny koniec I wojny światowej. A może dlatego, że przeciętnemu obywatelowi, gdy myśli o odzyskaniu niepodległości łatwiej jest się utożsamiać z wąsatym marszałkiem Piłsudskim niż z bezimienną Radą Regencyjną.

Dokładnie rok temu pisałem w tym miejscu o rozmienianiu narodowych symboli na drobne. Dzisiaj należałoby pójść krok dalej i zapytać już nie o to, jak te symbole z powrotem "poskładać do kupy", ale czy w ogóle tych symboli potrzebujemy. Bo faktycznie nie potrzeba dogłębnej wiedzy historycznej, by uzmysłowić sobie, że żaden z tych symboli nie jest tak kryształowo czysty, jak chcielibyśmy go widzieć. Ale nie o to chodzi. Benedict Anderson, znakomity historyk i etnolog, pisał, że naród jest wspólnotą wyobrażoną, czyli taką, w której człowiek nie ma fizycznej możliwości poznać wszystkich jej członków, ale czuje wiążącą go z nimi pewną więź, którą umacnia posiadanie wspólnej historii, kultury, tradycji i właśnie pewnych symboli. Dlatego te symbole, o których pisałem wyżej są tak ważne. Bo jakie narodowe symbole nas dzisiaj łączą? Flaga? No, jak grają "nasi" to owszem. Hymn? Jak znajdziecie na ulicy kogoś, kto zna więcej niż jedną zwrotkę, albo nazwisko autora, to gratulacje. Józef Piłsudski? Socjalista! Lech Wałęsa? Są tacy, co by go najchętniej wysłali na Księżyc. Cud nad Wisłą? Przecież to bujda. Obrona Częstochowy? Bzdura - ksiądz Kordecki dogadał się ze Szwedami. Konstytucja 3.maja? Co to za sukces, jak zaraz potem były rozbiory. I tak dalej... Dziś łączą nas inne symbole. Duże czerwone M - tam można dobrze zjeść. Dwa duże M - tam można kupić kolejny elektroniczny gadżet. Trzy małe odwrócone M - ukochany internet! Ale dokąd tylko na takich symbolach dojedziemy - strach pomyśleć...

Amerykanie są jednym z najbardziej zróżnicowanych i kosmopolitycznych społeczeństw świata, ale w każdy ostatni czwartek listopada indyk na stole musi być obowiązkowo! Może z tą gęsią u nas to jednak nie jest najgorszy pomysł? Od czegoś trzeba zacząć...

11. listopada 2009, 21:52 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 10 listopada 2009

unforgettable

Ostatnio robię się chyba za bardzo sentymentalny, ale na starość to podobno normalne. A poza tym przesadne przywiązywanie się do ludzi, rzeczy i sytuacji jest moja wadą wrodzoną, jednak tym razem okazja jest wyjątkowa. Wprawdzie twierdzą, że nigdy nie należy mówić "nigdy", ale wydaje się, że wraz z ostatnim transportem kalendarzy do Holandii właśnie dobiegła końca moja kariera przy masowym składaniu tych przedmiotów. Zajęcie to, które miało być tylko na moment, wypełniało mój czas przez długie miesiące. Pierwszy dzień w pracy (chociaż było to ponad 14 miesięcy temu) pamiętam jak dziś. Już w tym pierwszym dniu nauczyłem się nakładania gumek, sznurków, klejenia, pracy na maszynce i pakowania. A potem już mogłem robić wszystko: i cięcie sznurka, i zszywek, i wiązanie. A pomimo tego, że czasami już miałem dość i wstawania o 4.30 rano i monotonności tej roboty wiem, że teraz będzie mi czegoś ogromnie brakowało. Niespotykanej nigdzie indziej specyfiki tej pracy, ale przede wszystkim ludzi, którzy przez ten okres przewinęli się przez "kalendarze".

Każdemu mogę szczerze życzyć takiej szefowej jak Pani Nadzieja i takich współpracowników jakimi byli: Pan Jan, Pani Ela, Pani Jola, Ania, Sandra, Marta, Aneta, Emilka, Majka, Marcin z długimi włosami, Marcin z pierwszej maszynki, Pani Ania, Pani Basia, Pani Jadzia, Pani Gosia z 2008, Pani Gosia z 2009, Tereska, Liliana, Kasia, Romek, Beata, Bastek, Krzysiek, Mateusz, Damian, Sebastian, Krystian, Pani Ania B., Agnieszka z 2008, dziewczyna która siedziała przy naszym drugim stole w październiku 2008 (przepraszam, zapomniałem imienia...) i... i niech będzie - Pani Tereska też ;)

Z Wami nawet te +7 stopni na termometrze w hali nie wyglądały tak strasznie. Notowałem sobie najlepsze cytaty, a niektóre sytuacje zapamiętam na bardzo długo. Mateusz spadający z krzesła, Marcin liczący kalendarze, Pani Ela płacząca ze śmiechu, Pani Jola na maszynce, zabawki przy pierwszym stole, spóźniający się "dyrektor", łupież na przodach, piramidy i kominy, wspomnienia z Prószkowa, za krótkie sznurki, 10:15, jabłka i gruszki, dzień po kumulacji w totolotku, pusta paleta Pani Gosi, liczenie resztek, wizyty z biura... "Lajny", "lodżistiki", "suplaje", "tankersy", "drillingi", "fsopy", "decembery", "january" i "february". Pięćdziesiątki i setki. I koniec pracy, który każdego dnia Pani Nadzieja ogłaszała charakterystycznym i wyczekiwanym przez wszystkich "doooo widzenia!!!"...

6. listopada 2009, 15:08 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego (z braku czasu wklejam dopiero dziś)

poniedziałek, 9 listopada 2009

one day in your life

Dopiero teraz zaczyna mi się to układać w logiczną całość. Tajemnicze sms-y, rozmowy przyciszonym głosem, jakieś nagłe poruszenie, zmieniony rozkład dnia. I nic nie wzbudziło moich podejrzeń, kompletnie nic. A przecież nie ma intryg i konspiracji doskonałych, zawsze gdzieś coś się sypnie.

Jeszcze nikt mnie nigdy tak nie zaskoczył. Płonące świeczki w ciemnym korytarzu, ręcznie robiona kartka z życzeniami, tort z latającym spodkiem... I to najcenniejsze: świadomość, że ktoś jeszcze pamięta o takiej dziwnej, wyalienowanej, tak oderwanej od rzeczywistości jednostce jak ja.

Wszystkim zaangażowanym w wydarzenia minionego weekendu ogromnie ogromnie dziękuję :))

Takie rzeczy się pamięta do końca życia.

9. listopada 2009, 13:28 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 3 listopada 2009

małpa podkłada nam świnię

"Naczelna małpa w Paryżu włożyła czapeczkę podróżną i wszystkie małpy w Ameryce natychmiast zrobiły to samo". To zaskakująco aktualne i wręcz wizjonerskie zdanie zawarł amerykański pisarz Henry David Thoreau w swoim opus magnum zatytułowanym "Walden". W tych dniach rolę czapeczki podróżnej spełnia maseczka do "ochrony" przed świńską grypą i tylko naczelna małpa zmieniła nieco miejsce zamieszkania.

Przecież to już wszystko było, to jest jakieś schizofreniczne deja vu. Najpierw był słynny SARS, a kilka lat później kolejna fala grypy ptasiej. Goniono łabędzie po bulwarze toruńskim, rozkazywano chłopom trzymać kury w zamknięciu 24/7, a tajemniczy symbol H5N1 każdy Polak znał na pamięć, nie gorzej niż swój numer buta i kołnierzyka. I co? Stało się wówczas coś strasznego? Wymarła połowa ludności? Zamknięto zakłady pracy, szkoły, urzędy? Ogłoszono stan klęski? Jeśli dobrze pamiętam, to chyba nie. Demoniczna zaraza zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. A teraz wróciła. I tylko nazywa się inaczej, a jej symbolem nie jest złowrogi skrzydlaty roznosiciel śmierci, ale różowy kuzyn sympatycznego Prosiaczka, oraz maseczka chirurgiczna, która - jak wmówiła społeczeństwu naczelna małpa - chroni przed świńską grypą.

Akurat tak się złożyło, że wciąż walczę z pozostałościami anginy, więc wczoraj odwiedziłem lekarza, a potem udałem się do apteki. A potem do drugiej... i do trzeciej... Wszędzie wykupiono podstawowe środki przeciwgrypowe, niemal do ostatnich zapasów. No jak na Ukrainie! Ciekawe co by się wydarzyło, gdybym zapytał o te słynne maseczki. Pewnie pani farmaceutka spojrzałaby na mnie takim wzrokiem, jakbym poprosił o liście konopii indyjskiej. A najśmieszniejsze jest to, że ta maseczka zapewnia na ulicy ochronę przed chorobami wirusowymi (a taką jest grypa) mniej więcej w takim samym stopniu jak recytowanie od tyłu fragmentów "W pustyni i w puszczy", stojąc przy tym na jednej nodze.

Z doświadczenia wiemy, że takie sztucznie rozdmuchiwane przez media "sensacje" mają swoje drugie dno - chodzi o to, żeby odwrócić uwagę ludzi od jakiejś innej sprawy, o wiele bardziej dla nich niekorzystnej. Od kilku dni zastanawiałem się, o co chodzi tym razem, bo musiało być to coś naprawdę poważnego, do czego ukrycia nie wystarczy standardowe pokazanie jak się politycy w Sejmie przerzucają inwektywami. I faktycznie - dzisiaj wyszło szydło z worka. Ale musiałem naprawdę przekopać źródła informacji, żeby do tego dotrzeć. Bo na głównych stronach portali internetowych - nic, w "Faktach" TVN - cisza, dopiero w "Wiadomościach" TVP - króciutka wzmianka, gdzieś pod koniec. Prezydent Czech Vaclav Klaus podpisał traktat lizboński, co oznacza, że juz wkrótce powstanie Unia Europejska. Tak, powstanie. Bo do tej pory istniała jedynie Wspólnota Europejska, UE jako nowe super-państwo, z własnym prezydentem, rządem, wojskiem i policją powstanie dopiero teraz. Ale to są szczegóły.

Zwróćcie tylko uwagę na jedną rzecz. Gdy były unijne referenda, kluczowe szczyty, ważne decyzje, wtedy było o tym we wszystkich mediach informacji od cholery. Specjalne wydania wiadomości, pierwsze strony gazet, ba, specjalne dodatki europejskie w gazetach, akademie w szkołach, odgrywanie "Ody do radości" na rynkach miast, cuda wianki. Do głosowania w tym słynnym referendum zachęcali nas wszyscy święci, z obawy przed unijną propagandą strach było otworzyć lodówkę. A teraz? Gdy dziś zlikwidowana została ostatnia przeszkoda do powstania tej upragnionej Unii, wyczekiwanej niczym raj utracony, jest absolutna cisza. A przecież powinny być fanfary, strzelanie korków od szampana, fajerwerki jak na Nowy Rok i ogólnonarodowe deklaracje, że wszyscy jesteśmy dziś Czechami, jako wyraz uwielbienia dla prezydenta naszych południowych sąsiadów. Ostatnie dni to powinno być wsteczne odliczanie do chwili złożenia podpisu, trzymanie kciuków na zmianę, dyżury grup modlitewnych w kościołach...

A nic takiego miejsca nie miało. Szary człowiek pewnie nawet nie ma pojęcia, że dziś zapadła historyczna decycja. Dlaczego tak to wyglądało? Pewnie dlatego, żeby obywatele już za dużo o tej nowej, wspaniałej Unii nie dociekali. Ludzie zrobili swoje, zagłosowali na "tak", teraz już ludzie IM do niczego nie są potrzebni. Do dzisiejszego dnia jeszcze mogli się zbuntować, próbować coś zmienić, odwrócić bieg wydarzeń (chociaż, jak pokazuje przykład Irlandii, nawet obalenie niekorzystnego wniosku w referendum niewiele da, bo ONI zrobią drugie referendum poprzedzając je tak hałaśliwą propagandą, żeby mieć pewność, że tym razem wygrają). Teraz już nie ma odwrotu. 1. grudnia Unia Europejska powstanie, czy nam się to podoba, czy nie. Szkoda, że Vaclav Klaus - przeciwnik Traktatu, załamał się tak szybko (a ja mu przyznałem blogową nagrodę Polityka Roku 2008...), ale dobrze, że chociaż miał odwagę powiedzieć, co o tym myśli, wiedząc, że tej machiny nie da rady zatrzymać sam. Podpisując Traktat, powiedział ze smutkiem, że jest mu przeciwny, gdyż wie, że w momencie jego wejścia w życie Republika Czeska przestanie być niepodległym państwem... Gdyby jeszcze miliony Polaków miały okazję usłyszeć te słowa na żywo, zamiast idiotyzmów w rodzaju dywagacji czy warto się zaszczepić na świńską grypę i czy przypadków hahahajedenenjeden jest już w Polsce trzy, czy może aż cztery...

Tak, twierdzę, że będziemy tej decyzji ogromnie żałować. A jeśli mam rację, że ONI manipulują nami za pośrednictwem mediów tak, aby odwrócić uwagę od niekorzystnych dla nas decyzji, to oznacza, że nasza codzienna rzeczywistość przekracza wyobraźnię wszystkich autorów political fiction razem wziętych. I to nie jest "spiskowa teoria dziejów", ani popadanie w paranoję. To są tylko moje przypuszczenia, czytanie między wierszami. Wydrukujcie sobie ten tekst i wróćcie do niego za rok albo dwa - i wtedy zobaczymy, kto miał rację. W międzyczasie polecam poczytać Aldousa Huxleya albo Orwella. I z mojej strony na razie tyle na ten temat. Szkoda produkować kolejne banały tylko po to, żeby opisywać jak małpy naśladują małpę naczelną. H.D. Thoreau wiedział to już 150 lat temu. Może dlatego zbudował sobie chatkę w lesie i zamieszkał w niej, z dala od małp i ludzi.

3. listopada 2009, 20:08 CET,
50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 1 listopada 2009

polskie zaduszki

















SONY DSC-W5, 1/160, F/10, ISO 100, 24 mm
1. listopada 2009, 10:06 CET

Mam nadzieję, że ten Pan nie będzie miał mi za złe wykorzystania jego sylwetki do tej pocztówki.