czwartek, 31 grudnia 2009

podsumowanie roku 2009 (3)

Trzecia część podsumowania zwykła być najbardziej osobista, intymna wręcz. Co zatem z mijającego roku pozostanie w moim sercu? W sercu pewnie nic, poza setkami litrów przepompowanej krwi. A w pamięci?

Zając; początek książki (nareszcie!); doktor House; samochód-widmo; pożegnanie z K.; zima w Bobrownikach; czaszka zwierzęcia nieznanego nauce; narty w Czarnej Górze; Jeden z Dziesięciu; psychometria; opolska puma; krapkowicka sekta; słoneczna Wielkanoc; śmierć Miiki; obrona motocyklistów; genealogiczne spotkania; herbatki w "Kmicicu"; blogowy time-out; czerwcowa powódź; Głogówek, Brzeg i Siołkowice; One Fierce Beer Coaster; SPSS; Akwarium; FCE; gorący weekend w Trójmieście!; ulewa podczas koncertu Faith No More i Mike Patton z parasolem, mówiący "I wish to have 60 000 of this to give each and everyone of you"; peron "Sopot-Wyścigi"; estakada Kwiatkowskiego w Gdyni; smak frytek z keczupem z Open'erowego stoiska; Brian Molko witający publiczność słowami "Hello, children of Poland, we are Placebo from London"; nocny, rozśpiewany pociąg SKM; parada żaglowców; trójmiejski exodus; KFC na dworcu w Poznaniu; nawałnica 18. lipca; końcówka imprezy w garażu; dostawa z UNRY; lis, który dostojnie przeszedł 10 metrów ode mnie; zwożenie słomy po zmierzchu; druga wizyta kosmitów; litewskie piwo; remont na W.P.; 25 kilometrów ze skrzynką gruszek na bagażniku; kapliczka w Karłubcu; wieczór 10. września w Tiimari; czerwone wino; show marynarza; 7 stopni na kalendarzach; międzynarodowa szajka przemytników; Amorphis w klubie Loch Ness; D5000; urodzinowa niespodzianka; nefilimowa jesień; demotywatory; trochę spełnionych marzeń i mnóstwo niespełnionych nadziei...

Ilu z tych wspomnień czas pozwoli pozostać w pamięci...?

Moment na refleksje jest o tyle odpowiedni, że za godzin kilka kończy się kolejny rok. I mógłbym w tym miejscu ponarzekać, że żegnam ten rok w samotności, w pustym mieszkaniu, przed ekranem komputera, podczas gdy cały świat out there bawi się, a telewizje sugestywnie przekonują, że kto dziś nie oddaje się sylwestrowym szaleństwom, ten ostatni sztywniak i loser. Ale paradoksalnie nie mam nastroju do narzekania. Nie tylko dlatego, że wiem, iż to, co oni mówią, to brednie. Obok stoi butelka mojego ulubionego Beck's-a, z głośników optymistycznie gra Stratovarius. The future is bright and there's hope in the air.

I'm free...

31. grudnia 2009, 19:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 30 grudnia 2009

podsumowanie roku 2009 (2)

W drugiej części podsumowania tradycyjnie 10 moich fotografii, z których w minionym roku byłem najbardziej zadowolony. Co zatem nie oznacza, że jest to 10 fotografii najlepszych ani technicznie, ani pod jakimkolwiek innym względem. Jak zawsze podkreślam, dla mnie istotą fotografowania jest jak najwierniejsze oddanie przy pomocy aparatu tego, co widzi oko. W stu procentach nigdy nie jest to możliwe, ale poniższe zdjęcia były tego celu - moim skromnym
zdaniem - najbliżej:


















10. W trawie
- podejść płochliwego świerszcza jest niełatwo, ale żeby jeszcze zrobić mu dobre zdjęcie, trzeba mieć obiektyw do makro i do tego statyw najlepiej. Mimo wszystko jestem zadowolony z tej fotografii.

















9. Żniwa - kocham ten lipcowy klimat, gdy o zachodzie słońca pola jeszcze pełne są pracujących rolników. Spróbowałem oddać tą magię na fotografii, ale to najlepsze, co mi wyszło...


















8. Zachód słońca - zawsze będę powtarzać, że w przypadku takich ujęć 90% zasług należy się naturze. Ja tu tylko pstrykam.


















7. Shadowland - w bobrowskim sadzie zawsze można liczyć na interesujące widoki. Spalona zieleń. Trzy równoległe cienie. I dwie ledwo widoczne sylwetki daleko w tle...


















6. Ciepłownia - wielkie zakłady przemysłowe też można interesująco sfotografować, trzeba jedynie dobrać ciekawą okoliczność. Zachód słońca jest najbanalniejszą z nich, ale cóż - od czegoś trzeba zacząć ;)


















5. Księżycowa noc - coś wciągającego jest w tym zdjęciu, jakaś tajemnica, jakieś niedopowiedzenie... Jak znajdę lepsze słowo, dam znać.


















4. Jak w Twin Peaks - tam było takie słynne nocne ujęcie sygnalizatora świetlnego targanego wiatrem. Nie wiem dlaczego, ale ta fotografia bardzo mi tamtą scenę przywołuje. Jest mroczna, jest dynamiczna - ma się wrażenie, że te chmury z ogromną prędkością nadlatują znad lasu. A z lasu zaraz wyjdzie jakieś monstrum i nas wszystkich pozabija...


















3. Dream flower - ostre jak żyletka, aż trudno uwierzyć, że tą moją "małpą" udało się uzyskać coś takiego. I ma jakiś urok, światło zrobiło co trzeba. Jest takie przysłowie o ślepej kurze, ale wrodzony samozachwyt nie pozwala mi go w tym momencie przytoczyć ;]


















2. Safari - wbrew pozorom to nie jest afrykańska sawanna o zmroku, a pastwisko w Bobrownikach (Wielkopolska). Co ja mogę więcej powiedzieć. Pomysł był mój... no i wyszło :)



















1. Open Air - ironia losu: człowiek się trudzi, wozi wszędzie ciężki aparat, czasami jeszcze jakieś dodatkowe obiektywy, statyw etc. a tu zdjęcie życia przychodzi mu zrobić "komórką". Naprawdę, to jest pstryknięte Nokią 3110, bo na teren Heineken Open'er Festival nie można było wnosić sprzętu z matrycą powyżej 3,2 mpix. A okoliczności? To był impuls, taki widok ukazał się tylko na kilka sekund. Wszystko zagrało: pięknie ułożyły się chmury, na moment przebiło się słońce, w kadrze jeszcze zmieścił się opadający już lotniarz. I jeszcze ludzie idący w jednym kierunku. I ta scena w oddali... Jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?

30. grudnia 2009, 18:10 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Kliknięcie w dane zdjęcie powoduje ukazanie się fotografii w pełnej rozdzielczości

wtorek, 29 grudnia 2009

podsumowanie roku 2009 (1)

Nie planowałem powtórki hipersubiektywnego podsumowania roku, ale poprzednie niezwykle spodobało się P.T. Czytelnikom, a jak mawiają apologeci d***kracji: vox populi - vox Dei. Zatem wyróżnienia za rok 2009 przedstawiają się jak następuje:

Człowiek roku: kpt. Chesley B. Sullenberger. Ponownie tytuł "człowieka roku" trafia w ręce pilota lotnictwa. Może zrobi się z tego jakaś tradycja? Trzeba jednak przyznać, że manewrowanie Airbusem A320 ze 160 pasażerami na pokładzie nad Manhattanem i bezpieczne wodowanie na rzece Hudson w centrum Nowego Jorku do łatwych nie należy. Następnie kapitan dwukrotnie obszedł tonący już samolot, aby upewnić się, czy wszyscy pasażerowie już się ewakuowali. Wprawdzie powiadają, że kapitan schodzi z pokładu ostatni, ale częściej powiadają niż robią. I stąd to wyróżnienie.
Polityk: Lech Wałęsa. Dwudziesta rocznica wyborów czerwcowych, dwudziesta rocznica upadku muru berlińskiego. To był jego rok. Mimo, że grupa cwanych gości robiła wszystko, żeby przekonać społeczeństwo, iż wkład prezydenta Wałęsy w te wydarzenia był znikomy. Dobrze, że chociaż za granicą docenili...
Sportowiec: Usain Bolt. Nie mogło być chyba inaczej. Trzy złote medale i trzy rekordy świata w biegach na jednych mistrzostwach to rzecz bez precedensu. Aczkolwiek pamiętać należy, że Jamajczyk korzystał ze środka wspomagającego (nie zabronionego jeszcze) w postaci goniącego go po bieżni geja. Tysona Gaya konkretnie.
Drużyna: Reprezentacja Rosji w hokeju na lodzie. Obronić mistrzostwo świata to rzecz niełatwa, a żeby dokonać tego bez porażki w turnieju, w finale rozprawiając się z naszpikowaną gwiazdami Kanadą, to już trzeba mieć ekipę jak diabli.
Książka: Michael Faber "Ewangelia ognia". Badacz kultury aramejskiej, a prywatnie życiowy oferma, odkrywa rękopisy, które mogą zmienić historię chrześcijaństwa i wpłynąć na losy milionów ludzi. Wystarczy je tylko przetłumaczyć - to pestka! - i opublikować. No właśnie... tu zaczynają się schody. Genialna satyra na przemysł wydawniczy pasożytujący na "danobrawnowych" rewelacjach.
Film: "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" (USA, reż. David Fincher). Na kinematografii znam się jak świnia na astronomii, ale nawet na moje ignoranckie spojrzenie ten rok nie obfitował w filmy nieprzeciętne. Jeśli coś się wyróżniało, to właśnie w/w dzieło. No, chyba że ktoś lubi lanie po mordach, strzelanie do wszystkiego co się rusza i humor na poziomie późnego gimnazjum. Wtedy jest w czym wybierać.
Serial:
- polski: "Ojciec Mateusz". Ksiądz rozwiązujący zagadki kryminalne - hahaha, pomysł na scenariusz chyba wpadł do głowy komuś na ciężkim kacu. I jeszcze w roli księdza-detektywa najseksowniejszy polski aktor (zdaniem kobiet, nie moim naturalnie). Nie, to nie miało prawa się udać. A jednak udało się - i to znakomicie! Plus świetna muzyka, w tle niesamowicie klimatyczny Sandomierz, a w roli organisty sobowtór Ringo Langly'ego z Samotnych Strzelców (pamięta ktoś jeszcze ten spin-off "Archiwum X"?)
- zagraniczny: "House, M.D." - Hugh Laurie superstar. Końcówka piątego sezonu i początek szóstego to najlepsze serialowe epizody jakie widziałem od czasu legendarnej drugiej serii Twin Peaks. Z moich ust naprawdę trudno już o większy komplement.
Płyta:
- w Polsce: Blade Loki "Torpedo Los" - mówią, że łatwiej jest wejść na szczyt niż się na nim utrzymać. Blade Loki się utrzymały, a w polskich warunkach to już osiągnięcie. Brawo!
- na świecie: Stratovarius "Polaris" - oni weszli na szczyt, potem się na nim utrzymali, a następnie spadli na samo dno. I teraz wrócili, w momencie gdy wielu - włącznie ze mną - postawiło już na nich krzyżyk wielkości Pałacu Kultury i Nauki. Melodie jak za czasów "Infinite", Kotipelto w znakomitej formie, świetne teksty. Jak Feniks z popiołów...
Przebój: Waltari "I Hear Voices". Daj mi, Panie Boże, w wieku 40 lat mieć tyle energii, poczucia humoru i niebanalnych pomysłów. Nawet jeśli nie są już, jak 10 lat temu, najbardziej zwariowaną kapelą świata, to nadal cała konkurencja może im co najwyżej stroić gitary i biegać do sklepu po piwo.
Kabaret: A-bzik (mam nadzieję, że dobrze napisałem). Uzasadnienia nie będzie - gdy ktoś wybierze się na ich występ, nie zapomni go do końca życia. Dla porównania powiem tylko, że popisy promowanych przez telewizje kabaretowych (pożal się Boże) "gwiazd" pozostają mi po występie w pamięci na około 40-50 sekund.
Powrót: Hannu Manninen. Jedyny idol, jakiego kiedykolwiek miałem. Facet, który sprawił, że w ogóle odważyłem się przypiąć do stóp dwa podłużne kawałki tworzywa, szerzej znane jako narty. Już straciłem nadzieję, że zmieni decyzję; byłem pewny, że poświęci się - tak jak zapowiadał - karierze pilota, stając się w ten sposób poważnym kandydatem do tytułu "człowieka roku 2010". A jednak wrócił, i już w drugim starcie po rocznej przerwie, wygrał zawody Pucharu Świata. Jeśli w lutym w Vancouver zdobędzie upragniony złoty medal olimpijski (jedyne trofeum jakiego mu brakuje), z radości zrobię coś głupiego (propozycje proszę nadsyłać na moją skrzynkę mailową).
Dziennikarz: Mariusz Szczygieł. Ten rok zaowocował szeregiem prestiżowych nagród za "Gottland", a znakomitym pomysłem było wydanie na 20-lecie "wolnej Polski" zbioru reportaży najlepszych polskich autorów. Może w zamian za wyróżnienie dostanę egzemplarz tej książki za darmo...? (jakby co, red. Szczygieł może pisać na tego maila, który jest w "stopce")
Osobowość telewizyjna: Marcin Prokop. Skarb narodowy. O Garym Oldmanie mówiono, że mógłby zagrać nawet zupę pomidorową. Marcin Prokop, ze swoją osobowością i luzem scenicznym sprawiłby, że ta zupa zagrałaby na perkusji, zaśpiewała i zatańczyła. A potem sprzedałby nam ją po 100 zł od łyżeczki.
Tajemnica: do dziś niewyjaśnione przyczyny czerwcowej katastrofy lotu Air France z Rio do Paryża. Poszukiwacze trójkątów bermudzkich mają znowu swoje 5 minut.
Blog: mój rzecz jasna ;> Żartuję oczywiście. I wyróżniam "Powrót na B-TIK" (http://malavida.blog.onet.pl/) Najbardziej niezwykłe miejsce, jakie w tym roku miałem przyjemność odwiedzić :)
Cud: zakończenie emisji "Guiding Light" - najdłużej emitowanego serialu w historii mediów. Tak, wiem, myślicie teraz o "Modzie na Sukces". Jednak w porównaniu do "Guiding..." przygody rodziny Forresterów goszczą na naszych ekranach od ubiegłego tygodnia.
Odkrycie: Marcin Marczewski alias "Patenciarz". Artysta, jakiego w tym kraju nie było od czasów średniowiecznych. Facet ma więcej pomysłów niż mieszczą archiwa Urzędu Patentowego Stanów Zjednoczonych. Powinien jednogłośnie wygrać drugą edycję "Mam Talent". Telewidzowie woleli jednak braci-kastratów, sentymentalnego akordeonistę i Filipińczyka odwołującego się do najniższych emocji...
Cytat: "Blogi internetowe są wielkim zagrożeniem dla demokracji" (Barrack Obama). Teraz ręka do góry, kto kibicował mu w wyborach i kto cieszył się, że ten pajac został prezydentem światowego mocarstwa.
Farsa: szopka z "globalnym ociepleniem". Szkoda słów i miejsca na blogu. Wstyd był słuchać wszystkich, którzy pseudonaukowo próbują obronić tą "teorię".
Skandal: przyznanie Pokojowej Nagrody Nobla prezydentowi państwa, które jest wydatnie zaangażowane w co najmniej trzy wielkie konflikty zbrojne na świecie.
Kompromitacja: wszelkie listy otwarte i inne żałosne formy obrony znanego reżysera Romana P., aresztowanego w Szwajcarii za gwałt na amerykańskiej nastolatce przed laty.
Wydarzenia:
- w Polsce:
1) pierwszy weekend lipca w Gdyni: zorganizowany z ogromnym rozmachem Heineken Open'er Festival (genialny koncert Faith No More!!!), zlot żaglowców Tall Ships' Races, 2 miliony ludzi w Trójmieście, noclegi nieosiągalne od lutego, przepełnione SKM-ki - dla takich chwil warto żyć ;)
2) puma, która przez długie miesiące terroryzowała pół Polski. Kryła się w niedostępnych zakątkach leśnych niczym partyzanci, przemierzała nasz piękny kraj z szybkością pociągu TGV i rozmnażała się obficiej niż przysłowiowe króliki. Cóż, każdy kraj ma takie ogórki, na jakie zasłużył.
- na świecie:
1) "świńska" grypa - kiedyś epidemie nazywały się jakoś ładniej: hiszpanka, choroba legionistów. Teraz mamy grypę świńską, ptasią, kozią... Świat schodzi na... tego, no... psy. Tak, psiej zarazy jeszcze nie było. Chyba, żeby liczyć wszawicę.
2) śmierć Michaela Jacksona i wszelkie wydarzenia, które wystąpiły później. Elvis żyje, Hitler prowadzi gospodarstwo rolne w Argentynie, a księżna Diana ukrywa się w bliżej nieokreślonym miejscu, zatem: fani "króla popu" - głowa do góry. Umrzeć to mógł McCartney, Jacko jedynie jest na okresowym przeglądzie. Po uzupełnieniu poziomu oleju i standardowym face-liftingu wróci do nas jak nowo narodzony.
Aforyzm: ... i owoc żywota Twojego je ZUS
Krótki dżouk: Naukowcy skrzyżowali komunistę z afrykańską muchą - powstał Mao Tse-Tse Tung
Kawał: Pewnemu proboszczowi zaczęły ginąć dorodne tuje z plebanijnego ogrodu. Wysłał więc wikarego w nocy na czaty. Rano wikary relacjonuje:
- Proszę księdza dobrodzieja, tuje kradną Meksykanie.
- Jak to, Meksykanie ??!!
- Bo jak się zaczaiłem, to nad ranem usłyszałem szelest i potem ktoś zapytał: "Konczita?", a odpowiedział mu głos: "nie, jeszcze te kilka"...
Opis GG: "przeminęła z psem"
Pożegnania:
- w Polsce: Anna Radziwiłł, Franciszek Starowieyski, Zbigniew Religa, Marek Walczewski, Andrzej Samson, Kamila Skolimowska, Andrzej Jagiełła, Leszek Kołakowski, Barbara Skarga, Marek Edelman, Maciej Rybiński
- na świecie: Miika Tenkula, John Updike, Maurice Jarre, Ralf Dahrendorf, Farrah Fawcett, Michael Jackson, Norman Borlaug, Patrick Swayze, Claude Levi-Strauss, Yves Rocher

29. grudnia 2009, 20:25 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 27 grudnia 2009

krucjata

Na okoliczność niedzieli Świętej Rodziny biskupi polscy wystosowali do wiernych list pasterski, odczytany dziś z namaszczeniem we wszystkich kościołach. Pomijając tradycyjne okrągłe zdania, a także fakt, że postulaty Episkopatu oderwane były od rzeczywistości jak rzadko kiedy, powróciła w liście głośna ostatnio sprawa usuwania krzyży ze szkół i instytucji publicznych.

Właśnie, czy szkoła jest instytucją publiczną? Wygląda na to, że tak i w tym punkcie zaczyna się i kończy cała sprawa. Tymczasem problem ten podzielił społeczeństwo na trzy zasadnicze grupy: 1) tych, co uważają, że krzyże należy zdjąć, 2) tych, co uważają, że krzyże należy zostawić i 3) tych, co uważają, że o taką bzdurę nie warto toczyć debaty publicznej. I jak to zwykle bywa w d***kracji, żadna z tych grup nie ma racji. Ponieważ w argumentach formułowanych przez niemal wszystkich uczestników sporu przewija się magiczne stwierdzenie "państwo powinno...". A konkretnie: 1) państwo powinno krzyże w szkołach zdjąć, 2) państwo powinno te krzyże zostawić, 3) państwo powinno się zająć poważniejszymi sprawami. Podobnie było zresztą choćby przy okazji "świńskiej" grypy - obywateli podzieliła przede wszystkim kwestia czy PAŃSTWO POWINNO kupić szczepionki/maseczki/lekarstwa dla społeczeństwa, czy nie. I tak jest niemal w każdej sprawie. Państwo powinno... Gros ludzi chciałoby, aby państwo zajęło się każdym elementem ich życia, od ubezpieczeń emerytalnych, przez znalezienie pracy, aż po podcieranie dupy.

W normalnym kraju z tymi krzyżami w szkołach byłoby tak: Szkolnictwo byłoby sprywatyzowane, i o tym, czy w danej szkole wiszą krzyże, czy sierpy i młoty, czy portrety Sandora La Veya, decydowałby dyrektor/właściciel danej szkoły. A w jaki sposób podejmie taką decyzję (rzuci monetą, odwoła się do własnego sumienia, zrobi referendum wśród rodziców i/lub uczniów) to jego sprawa. I już! Problem rozwiązany. Ponieważ w kraju, gdzie szkolnictwo jest sprywatyzowane, to rodzice podejmują decyzję do jakiej szkoły wysłać dziecko, więc teraz piłeczka byłaby po ich stronie. Jeśli jest im wszystko jedno, co w danej szkole wisi na ścianie, przy zapisie dziecka do szkoły będą się kierować innymi kryteriami (poziom nauczania, wyposażenie itd.). Jeśli mają określony światopogląd - wybiorą szkołę, która do tego światopoglądu będzie pasować. Z drugiej strony byłoby podobnie: powstawałyby szkoły zdefiniowane poglądowo i całkowicie neutralne. A nad wszystkim czuwałaby niewidzialna ręka rynku. Dyrektorzy obserwowaliby w jaki sposób (jeśli w ogóle) obecność jakiegoś symbolu na ścianie wpływa na popularność danej szkoły i - ponieważ prowadzona działalność byłaby dla nich źródłem zysku - reagowaliby w odpowiedni sposób. Zatem, jeśli taki właściciel szkoły zauważyłby, że brak danego symbolu w klasie powoduje, że do szkoły zapisuje się niewielu uczniów, musiałby rozważyć: A) czy sumienie pozwala mu ten pożądany symbol powiesić (albo zdjąć, jeśli już wisi i jest źródłem tej bessy) w celu zwiększenia popularności. B) Jeśli nie, to czy stać go na to, żeby dokładać do interesu i prowadzić szkołę nadal w zgodzie z własnym światopoglądem. C) Jeśli również nie, wtedy pozostaje mu sprzedać szkołę i zająć się inną działalnością, na przykład sprzedażą waty cukrowej. Aha, jeśli ktoś nie zauważył: w tym modelu nie ma miejsca dla państwa. I bardzo dobrze.

Niestety, ani Polskę, ani tym bardziej państwa "zachodnie" trudno nazwać normalnymi krajami, więc prosty problem rozdmuchano do granic niemalże wojny religijnej. Hierarchowie kościelni biją na alarm: że to zamach na chrześcijaństwo, że zaczynają się prześladowania katolików jak za czasów najczarniejszych totalitaryzmów. Może ja żyję w innym świecie, ale jakoś nie zauważyłem, żeby zabraniano nam chodzić do kościoła, żeby szykanowano księży, żeby pałowano wiernych podczas mszy, żeby do nich strzelano i nawet krzyżowano ich, jak to się dzieje w niektórych państwach afrykańskich i azjatyckich. Wręcz przeciwnie: każde duże święto kościelne jest dniem wolnym od pracy, dostojnik katolicki wygłasza w tym dniu orędzie w państwowej telewizji i to w najlepszym czasie antenowym. Co niedzielę w tej samej telewizji jest transmisja mszy świętej, a przy ważnym wydarzeniu (vide pielgrzymka papieża) zmienia się całą ramówkę. Prasa katolicka rozchodzi się znakomicie, nawet komercyjne stacje telewizyjne mają swoje religijne kanały. W szkołach naucza się religii i nawet oceny z niej wlicza się do średniej końcoworocznej. Gdy latem pielgrzymki promieniście schodzą się do Częstochowy, państwowa policja pomaga im na trasie i wstrzymuje ruch samochodowy. Przywódcy polityczni siedzą w pierwszych ławach podczas najważniejszych uroczystości kościelnych, a kościelni hierarchowie bez przeszkód uczestniczą w obradach Sejmu i ważnych debatach publicznych. Takie przykłady można jeszcze mnożyć. Naprawdę, o wiele bliżej nam do państwa wyznaniowego niż do zamachu na wolność wyznawania religii.

I jeszcze jedno. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że gdy Chrystus mówił: "będą was prześladować z powodu mojego imienia", to chyba jednak miał na myśli o wiele poważniejsze szykany, niż zdejmowanie krzyży ze szkolnych ścian.

27. grudnia 2009, 19:51 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 25 grudnia 2009

Andzia















Lubię to zdjęcie. Myślę, że to jedna z najlepszych fotografii zwierząt, jakie udało mi się wykonać.

Zrobiłem to zdjęcie 1.listopada 2007 roku, w Zaduszki. I zatytułowałem je krótko: "zaduma". Andzia już wtedy była kotem - mówiąc eufemistycznie - w sędziwym wieku.

W grudniu 2009 roku Andzia odeszła...

Miała na pewno 15 lat, a chyba nawet więcej. O dokładne dane musiałbym zapytać Cioci, u której spędziła wspaniałe kocie życie. I jakkolwiek banalnie to zabrzmi - była dla mnie jednym z najpewniejszych elementów tego świata; wiedziałem, że jadąc do Cioci z pewnością zobaczę Andzię. Wciąż wydaje mi się, jakby była od zawsze. Chociaż znałem wiele kotów, Andzię lubiłem chyba najbardziej. Nie była ani zbyt ufna jak niektóre koty, które w ten sposób niejako rezygnują ze swojej najbardziej fascynującej cechy - niezależności od człowieka. Ale też nie była zbyt niedostępna. Owszem, były okresy, gdy nie pozwoliła do siebie podejść. I były też chwile, gdy nie mogła się od nóg "odkleić".

Jest takie stare powiedzenie, że ten kto spróbuje nieść kota za ogon nauczy się czegoś, czego nie nauczy się w żaden inny sposób. Nie potrafię teraz powiedzieć, czego dokładnie nauczyłem się od Andzi, ale wiem na pewno, że będzie mi jej małej kociej egzystencji ogromnie brakowało...

25. grudnia 2009, 22:03 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 24 grudnia 2009

puste nakrycie

Pierwsza gwiazdka, choinka, barszcz, karp, siano pod obrusem, kolędy, prezenty, pasterka... Ale to nie te dni są wyjątkowe, tylko kulturowe znaczenie, którym święta na przestrzeni wieków napompowaliśmy. Ilość zwyczajów i tradycji, jakie wtłoczyliśmy w ten czas w ilości przekraczającej wszelkie normy. Nie twierdzę, że to źle, wręcz przeciwnie. Potrzebujemy takich dni. Problem zaczyna się dopiero wówczas, gdy ta "świąteczność" zaczyna nami rządzić. Nie, nie będzie tu o zakupowym szaleństwie i bezdusznym konsumpcjonizmie odzierającym święta z ich pierwotnego znaczenia. To byłby już truizm do kwadratu. Będzie inaczej.

Sam czasami łapię się na tym, że nie wyobrażam sobie spędzić popołudnia i wieczoru 24. grudnia inaczej niż przez ostatnie dwadzieścia kilka lat. Siła tradycji - powiecie. A tradycja rzecz święta. Rzecz, która sprawia, że miliony ludzi ochoczo realizują jeden wzorzec. I może w tym szczególnym dniu myślimy czasami o tych, którzy kolacji wigilijnej dziś nie zjedzą tak jak wszyscy. Jedni dlatego, że pracują, mają jakieś dyżury, obowiązki. Trudno, przełożą to sobie na późniejszą godzinę, na jutro. Rodzina na nich zaczeka. Inni dlatego, że są samotni, bezdomni. Ale dla nich też się przecież organizuje przeróżne "wigilie dla samotnych". Rzadko jednak zapewne zdarza się nam myśleć dziś o tych, którzy mają rodziny, bliskich, krewnych, dach nad głową, a jednak woleliby, aby takich dni jak ten nie było.

To nie jest tekst o ludziach, którzy po prostu nie lubią świąt Bożego Narodzenia. Bo z nimi nie ma większego problemu. Wyjeżdżają sobie na ten okres w Alpy albo inne Dolomity i szusują tam na nartach i snowboardach. Ten tekst jest o ludziach, którzy tych świąt nie lubią dlatego, że pragną ich jak nikt inny. Albo inaczej - pragną nieodłącznie związanej z tymi świętami bliskości, ciepła, zrozumienia, niezapomnianej atmosfery. Pragną tego, czego być może jeszcze nigdy w życiu nie było im dane w pełni doświadczyć. I teraz, gdy są święta, gdy wszyscy mówią tylko o jednym, gdy ze sklepów, z mediów "świąteczny klimat" wylewa się hektolitrami, odczuwają ten brak, tą pustkę dotkliwiej niż kiedykolwiek. Patrzą na ludzi cieszących się (mniej lub bardziej) świętami, rodziną, bliskością. I gdzieś w głębi serca ogromnie im zazdroszczą. Gdyż sami nie mogą poczuć choćby namiastki ich uczuć. I są przekonani, że nigdy nie dostaną takiej szansy. Takich ludzi jest więcej niż się nam wydaje. Nie bez powodu nazywa się Boże Narodzenie "czasem samobójców".

Tomasz Beksiński był zapewne jedną z takich osób. Od zawsze inny niż wszyscy. Mieszkał w "krypcie" - pokoju z wiecznie zasuniętymi zasłonami, miał dziwne zwyczaje, inne zainteresowania; świat był dla niego albo czarny albo biały, pomiędzy dobrem a złem, miłością a nienawiścią nie było nic. I doskonale był świadomy swojej odmienności. Mówił o sobie: "ludzi bawią zwykle zupełnie inne sytuacje, inne kawały, inne żarty. Coś, co według mnie jest nudne i wcale nieśmieszne". A mimo to poszukiwał. Może nie zrozumienia. Ale kontaktu, punktu stycznego z tym światem. Poszukiwał prawdziwej miłości, dzięki której - jak pewnie miał nadzieję - uda mu się do tego świata zbliżyć. Mimo, że go nienawidził, że ten świat tak bardzo mu nie odpowiadał, że może wiele razy czuł, że trafił tu przez pomyłkę.

Ale to poszukiwanie było drogą krzyżową. Naznaczoną upadkami. Czy z jego winy, bo zbyt wiele oczekiwał, czy z winy tego świata - w tej chwili nieistotne. W każdym razie od pewnego momentu to, co było z początku ostatecznością, stawało się coraz bardziej nieuniknione. I pogodził się z tym nawet jego ojciec, nb. wybitny, światowej sławy artysta. Mówił potem: "Uznałem jego argumenty. On się tu męczył już czterdzieści lat". Jak trudno nam zrozumieć taką postawę. Jak trudno nam zrozumieć takich ludzi jak Tomek Beksiński. Przecież z naszej perspektywy miał "wszystko": dobrą pracę, pieniądze, był inteligentny, oczytany, znany i podziwiany.

I jak trudno nam czasami zrozumieć, że szczęścia, radości nie da się zaprogramować. Że sam fakt zbliżającej się "gwiazdki", że myśl o rodzinnych spotkaniach, choince i karpiu w galarecie nie u każdego wywołuje pozytywne emocje. Prowokacyjnie nazywam to czasami "świątecznym terrorem". I nie chodzi mi o media, o handel, skąd. Bardziej o przyrównywanie wszystkich do jednego wzorca. Hasło "święta" równa się to, to i to. Tak bardzo lubimy podkreślać naszą różnorodność, indywidualność, ale w tym dniu pragniemy robić to, co wszyscy, zachowywać się identycznie jak inni. Kupiłeś już prezenty? Skąd weźmiesz choinkę? Wysyłasz do znajomych kartki czy esemesy? Gdzie spędzasz sylwestra? Sprawy z pozoru "oczywiste". Myślę o tym, że tak trudno nam zaakceptować fakt, iż nie u wszystkich z nas widok w kalendarzu daty "24. grudnia" wywołuje szeroki uśmiech na twarzy. I to nie dlatego, że są zmęczeni przygotowaniami, sprzątaniem, gotowaniem, polowaniem na prezenty i woleliby mieć święty spokój. Bardziej dlatego, że właśnie chcieliby przeżyć ten czas tak jak inni, ale nie potrafią. Może obwiniają sami siebie, może uważają, że coś z nimi jest nie tak...

Puste nakrycie przy stole wigilijnym symbolizuje naszą gotowość do podzielenia się tym co mamy z niespodziewanym gościem, samotnym wędrowcem. A jak często myślimy o ludziach, którzy w tym świecie nie czują się dobrze? Jak często - nie tylko przez okres świąt - mamy dla nich to symboliczne puste nakrycie: nasz czas, nasze zainteresowanie, próbę spojrzenia na świat ich oczyma? Czy uświadamiamy sobie, jak wiele to dla nich znaczy? Ale o wiele łatwiej jest nam powiedzieć im, że są dziwni, nienormalni, że próbują być ekscentryczni, że sobie coś uroili, że się wygłupiają, że na siłę chcą być oryginalni. Tylko dlatego, że nie pasują do wzorca, że nie zachowują się tak jak inni, jak wszyscy, tak jak tego od nich oczekujemy. Że ich nie rozumiemy. Że może się ich boimy.

Tomek Beksiński popełnił samobójstwo 24. grudnia 1999 roku. Dziś mija dokładnie 10 lat. Dzień zapewne wybrał nieprzypadkowo. Symbolika sceny, w której on żegna się ze światem który go nie zaakceptował w dniu, który ten świat uważa za najpiękniejszy w roku, jest porażająca. Jeszcze bardziej doniosłym symbolem jest jego ostatni, dekadencki felieton z cyklu "Opowieści z krypty", który ukazał się drukiem już po śmierci autora. Zdecydowanie jeden z najwybitniejszych tekstów, jakie kiedykolwiek napisano na tej planecie. Tak odchodzą tylko najwięksi z największych...

Zanim przywołacie frazesy o tchórzostwie i ucieczce od problemów, pozwólcie mi jeszcze raz zacytować ojca Tomasza Beksińskiego. Tym bardziej, że jest to myśl, którą zawsze chciałem wypowiedzieć, ale pan Zdzisław (też już zresztą świętej pamięci) ubrał ją w słowa tak genialnie, że pozostaje mi tylko powtórzyć. "Samobójstwo nie jest tchórzostwem ani ucieczką. Przeciwnie. Kiedy człowiekowi świat wydaje się piekłem, samobójstwo to akt odwagi i męstwa". Pomyślmy o tym choćby przez chwilę właśnie w dniu, który dla wielu ludzi wydaje się być przedsionkiem piekła...

24. grudnia 2009, 01:13 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Wszystkie cytaty pochodzą z tekstu "Leży we mnie martwy anioł" Wojciecha Tochmana ("Wściekły pies", Kraków 2007)

poniedziałek, 21 grudnia 2009

zima na Hanobrach

Ironia losu. Kilkanaście lat bezskutecznych prób odwiedzenia Bobrownik w czasie takiej prawdziwej, śnieżnej zimy. Choćby tylko po to, aby zobaczyć ten świat z zupełnie innej perspektywy. A nagle w jednym tylko roku to odwieczne zamierzenie spełnia się aż dwa razy. I za każdym razem wyjeżdżam stamtąd w pośpiechu, nie zdążając w pełni nasycić zmysłów.













































Zamarznięte jezioro. Bezkresne białe pola. Samotne ślady w śniegu na pastwisku. Mróz wciskający się lodowatymi szpilami w każdą część ciała. Pozatykane słomą szczeliny okien w oborze. Ciepło bijące od pieca w piwnicy. Długie noce pod podwójną kołdrą. Las - taki kolorowy i przyjazny latem, a teraz tak ponury i obcy. Szary zmrok zapadający już popołudniu. Wszystko niby tak samo, a takie inne...































Być tam zimą, chociaż tylko przez jeden dzień - bezcenne...

21. grudnia 2009, 20:53 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Więcej fotografii w galerii

niedziela, 6 grudnia 2009

lekcja historii

Mocno eksploatowany w minionym tygodniu był temat zwiększenia polskiego oddziału wojska w Afganistanie. Często odnoszę wrażenie, że zdecydowana większość społeczeństwa zgadza się co do faktu, że naszych żołnierzy należy ze wszelkich frontów, na których walczą, jak najszybciej wycofać. Zgadza się zupełnie bezmyślnie, biorąc pod uwagę tylko jeden aspekt sprawy.

Oczywiście, nie ma wątpliwości co do tego, że każda wojna jest złem najgorszym i należy robić wszystko co możliwe, aby jakichkolwiek konfliktów zbrojnych unikać. Nigdy nie popierałem też interwencji Amerykanów ani w Iraku ani w Afganistanie. A mimo to uważam, że jest jak najbardziej wskazane, aby polscy żołnierze - skoro już się na tym Bliskim Wschodzie Amerykanie tłuką - brali w tym aktywny udział. Dlaczego? Bo chodzi tu o zupełnie inną zasadę.

Prawdopodobieństwo, że jakaś wojna zagrozi Polsce bezpośrednio jest znikome, to prawda. Ale zawsze istnieje jakiś ułamek niepewności. Z powodu tego ułamka każde państwo utrzymuje mniejszą lub większą armię. Tym samym odrzucam "społeczny argument" numer 1 - że lepiej te pieniądze, za które nasi żołnierze pojadą walczyć z brodatymi Arabami, wydać na palące potrzeby służby zdrowia, edukacji czy czegoś jeszcze. Bzdura! Pieniądze powinny znaleźć się na to i na to. I skoro mamy zawodową armię, to obowiązkiem państwa jest dbać o nią najlepiej jak się da. Stąd zresztą bierze się postulat libertarian, aby państwo utrzymywało jedynie policję, armię, drogownictwo i sądownictwo, a reszta w prywatne ręce - gdyby bowiem napadli nas (uchowaj Boże!) Ruscy/Niemcy/Talibowie/Chińczycy itd. (niepotrzebne skreślić) nie pomoże nam perfekcyjnie działająca służba zdrowia ani cudownie wykształceni obywatele. Obroni nas wówczas jedynie sprawna armia. Sprawna - znaczy dobrze przygotowana do walki. I w ten sposób rozprawiam się ze "społecznym argumentem" numer 2 - że nasi żołnierze nie muszą wcale jeździć w rejony konfliktów, przecież mogą ćwiczyć na poligonach. Otóż nie! W sytuacji, gdyby napadł na nas jakikolwiek wróg, zdecydowanie wolałbym, aby Polski bronili żołnierze, który mają już doświadczenie w walce na froncie. A nie żołnierze, którzy porzucali sobie granatem na poligonie w Drawsku, ale prawdziwą wojnę znają jedynie z telewizji i na widok krwi czy urwanej nogi będą wymagali terapii u psychologa. Wiem, że to brzmi brutalnie, ale fanatyczni muzułmanie, ucinający "białym ludziom" głowy bez mrugnięcia okiem, nie mają takich skrupułów. Więc w razie konfliktu, musielibyśmy przeciwstawić im ludzi tak samo twardych, żołnierzy w typie Rambo czy choćby Franza Maurera. Zatem w interesie nas wszystkich jest, aby polscy żołnierze uczestniczyli w jak największej liczbie konfliktów zbrojnych na świecie. Oczywiście najlepiej, jakby tych konfliktów nie było w ogóle, ale nie oszukujmy się - człowiek to jest taka istota, że tłuc się zawsze z kimś musi, więc - niestety - wojen chyba nigdy na tym świecie nie zabraknie. A skoro już są, to niech nasi żołnierze nabierają w nich bezcennego doświadczenia, tym bardziej (i w tym miejscu upada "społeczny argument" numer 3), że nikt ich do tych wyjazdów nie zmusza. Wręcz przeciwnie - często sami "pchają się" na wszelkie zagraniczne misje (z uwagi, rzecz jasna, na spore pieniądze jakie można w ten sposób zarobić).

Okazja, żeby porozmawiać o armii i wojnach jest sprzyjająca, gdyż w tych dniach przypada 70. rocznica wybuchu wojny radziecko-fińskiej. Konflikt ten niesłusznie znajduje się nieco na marginesie historii, mógłby bowiem wiele nauczyć współczesnych decydentów. Rosjanie popełnili wówczas chyba wszystkie błędy, jakie może popełnić dowódca wojskowy. Pomijając już nawet fakt, że w tym kraju nigdy specjalnie nie liczono się z życiem swoich obywateli (więc żołnierzy tym bardziej). Rosja miała nad Finlandią przewagę kolosalną. W sprzęcie, w broni, w liczbie walczących. Rosjanie bez kłopotów mogli zmobilizować tylu żołnierzy, ilu liczyła cała ludność Finlandii. I ta przewaga chyba ich uśpiła (błąd nr 1). Liczono bowiem, że w ciągu kilku dni, niewielkim nakładem sił, uda się opanować małe skandynawskie państwo. Tymczasem Finowie mieli żołnierzy wprawdzie niewielu, ale postarali się, aby znakomicie ich wyposażyć. Poza tym świetnie znali oni własne tereny, gęste lasy, śnieżne pustkowia. Było wśród nich wielu znakomitych, zahartowanych myśliwych, doskonale jeździli na nartach. Rosjanie wprawdzie wysłali kilkakrotnie więcej żołnierzy, ale byli to (błąd nr 2) głównie ludzie sprowadzeni z południa kraju (dowództwo bało się zmobilizować żołnierzy z terenów graniczących z Finlandią, aby nie porozumieli się z wrogiem). Żołnierze ci byli więc zupełnie nieprzyzwyczajeni do zimowych warunków (błąd nr 3), a w dodatku nie byli wyposażeni (błąd nr 4) w ciepłą odzież i namioty (to wszystko, czym dysponowali Finowie), gdyż generałowie obawiali się, że zamiast atakować, zakopią się w ciepłych ubraniach w śniegu i przeczekają szturm.

Zatem skończyło się to tak, jak można było przewidywać. Znakomicie przygotowani do wojny Finowie urządzili Rosjanom prawdziwą "jesień średniowiecza". Walczyli niczym partyzantka. Gdy Rosjanie zamarzali z zimna, ciepło ubrani Finowie jak duchy przemykali na nartach, skutecznie zmniejszając rosyjskie oddziały. Między drzewami mieli świetnie porozstawianą sieć snajperów. Znali tereny walk jak własną kieszeń. Gdy któryś z Rosjan szedł w grupie jako ostatni... to już nie szedł. Potem Finowie zablokowali przesmyk karelski tzw. linią Mannerheima - ciągiem tak niesamowitych umocnień, że mysz nie miała szans się prześlizgnąć. Przy tym, co tam się działo, bitwa pod Termopilami to tzw. małe piwo. Walki o przesmyk karelski to dla Finów narodowa legenda, coś jak dla nas Westerplatte tylko 10 razy bardziej. Bohaterstwo obrońców Karelii jest w fińskiej kulturze obecne na każdym kroku (zespoły metalowe nagrywają na ten temat płyty!). Nadeszła ciężka zima, a Rosjanie nie posuwali się ani o krok. Perefekcyjnie dowodzone przez marszałka Mannerheima fińskie oddziały, w przeciwieństwie do wroga, w ogóle nie odczuwały trudności zimy. Doszło do tego, że Rosjanie ustawili na tyłach walk snajperów, aby ci strzelali do uciekających z frontu własnych żołnierzy. Stalin zaczął przerzucać w rejon Karelii wojska z innych frontów II wojny światowej, ale bohaterscy Finowie wytrzymali do wiosny, walcząc z kilkudziesięciokrotnie większymi siłami nieprzyjaciela. Ostatecznie podpisali bardzo korzystny dla siebie pokój. Rosjanie stracili w tej wojnie według niektórych źródeł nawet do miliona żołnierzy, Finowie - kilkadziesiąt tysięcy.

Przywołuję ten fragment historii nie bez powodu. Wybitny filozof George Santayana powiedział kiedyś, że (cytuję z pamięci) ci, którzy nie wyciągają wniosków z historii, są skazani na jej powtarzanie. Dziś chodzi mi o to, aby wyciągnąć wnioski z błędów rosyjskich dowódców z okresu wojny radziecko-fińskiej. Nie możemy idealistycznie zakładać, że żadna wojna nam nie zagraża (chociaż róbmy wszystko, aby tak było). A nie trzeba wielkiej wiedzy fachowej, aby przewidzieć, że w razie zbrojnego konfliktu lepszym gwarantem powodzenia będą żołnierze z doświadczeniem na prawdziwej wojnie niż ci, którzy ćwiczyli tylko na poligonie. Właśnie DLATEGO nasze wojska powinny pozostać w Afganistanie!

6. grudnia 2009, 21:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego