środa, 24 lutego 2010

zjazd po muldach (4)

Turniej olimpijski w hokeju na lodzie wkracza - jak to się ładnie mówi - w decydującą fazę. Właśnie rozpoczynają się ćwierćfinały, a to oznacza, że żarty się skończyły. Przed rozpoczęciem turnieju bezstronni kibice, a już zwłaszcza dziennikarze, dostawali orgazmu na myśl o finale Rosja - Kanada, dwóch najlepszych obecnie teamów świata, naszpikowanych megagwiazdami ligi NHL. Tymczasem - trzymając się dalej tej terminologii - wszystkie te osoby czeka przedwczesny wytrysk. Kanada z Rosją spotka się bowiem już w ćwierćfinale. Ergo: jedna z tych znakomitych ekip nie tylko nie zagra w finale, ale w ogóle nie zdobędzie medalu. Szczerze mówiąc i jedni, i drudzy sami są sobie winni. Kanadyjczycy pogubili punkty z przeciętną Szwajcarią, a potem jeszcze przegrali hiperprestiżowy mecz z USA i do ćwierćfinału musieli przebijać się przez baraże. W fazie grupowej również Rosjanie się nie popisali, przegrywając z teoretycznie słabszą Słowacją. A że drabinka jest bezlitosna, faworyci wpadają na siebie już na starcie prawdziwych gier.

Mnie to specjalnie nie martwi. Rosja i Kanada to są drużyny "turniejowe", rozkręcają się z każdym meczem. Więc jeśli jeden z nich wyeliminuje się sam, tym lepiej dla Finów. Ci ostatni sennie przeszli przez fazę grupową, ale awans wywalczyli pewnie i teraz na przeszkodzie stoją Czesi. Szczęście sprzyjało Finlandii nawet w rozstawieniu, bo znalazła się w teoretycznie łatwiejszej "połówce" drabinki. Zwycięzca meczu Rosja - Kanada w półfinale trafi prawdopodobnie na broniących olimpijskiego złota Szwedów. A Finowie - zakładając, że wygrają dziś z Czechami - spotkają się następnie z Amerykanami. USA to jest dziwny zespół, grają radosny hokej, strzelają z każdej pozycji, zdobywają mnóstwo bramek, ale zachowują się też dość niefrasobliwie i mogą przegrać z każdym. Na razie w tym turnieju idą jak burza, ale i tak wolę grać z nimi w półfinale, niż z kimś z trójki: Rosja, Kanada, Szwecja.

Ale na razie Czechy. Z nimi są do wyrównania rachunki choćby za półfinał Mistrzostw Świata 2006 (i finał 2001, jakby komuś było mało). Dlatego dzisiaj się specjalnie nie rozpisuję. Nie wiem, jak to zrobię, ale muszę się jutro obudzić o 4.00 nad ranem, bo właśnie o tej porze wyjadą na lodowisko w Vancouver Finowie i Czesi. Myślę, że tak jak w meczu z Niemcami, będzie "relacja" na żywo na moim GG ;)

24. lutego 2010, 22:09 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 22 lutego 2010

zjazd po muldach (3)

Adam Małysz nie zostanie mistrzem olimpijskim. Co oczywiście w żadnym stopniu nie umniejsza jego wybitnych osiągnięć. Niemniej jednak, w wielu komentarzach zauważyć można nutkę rozczarowania, że w zawodach ostatniej szansy znowu było blisko, ale jednak się nie udało. A ja odważę się stwierdzić, że może to i dobrze, że w tym swoim ostatnim olimpijskim starcie nasz mistrz nie wywalczył złotego medalu. Przerwijcie jeszcze na chwilę ostrzenie tego noża, albo czyszczenie dziadkowej strzelby, przy użyciu których to przedmiotów macie zamiar wytłumaczyć mi, że jestem w błędzie. I doczytajcie niniejszy tekst do końca.

Bowiem już tłumaczę, dlaczego sądzę, że dobrze iż Małysz w sobotę nie wygrał zawodów na dużej skoczni. Oczywiście, jak najbardziej uważam, że właśnie jemu ten złoty medal należy się (cokolwiek to znaczy - czy w sporcie w ogóle coś się komukolwiek należy?) jak mało któremu zawodnikowi. Ale to zwycięstwo właśnie w konkursie ostatniej szansy byłoby już niemal na pograniczu kiczu. Kiczu, który znamy z tandetnych amerykańskich filmów sportowych. Gdzie główny bohater, startujący z pozycji underdoga, w finałowej scenie heroicznie zwycięża dotychczasowego mistrza (zwykle o odpychającej fizjonomii, lub grającego nie fair, czego nie zauważają sędziowie). Sam, choć nie jestem kinomanem, mógłbym wymienić przynajmniej kilka filmów, stworzonych zgodnie z tym wzorcem. Nieważne, czy rzecz dzieje się na ringu, na koszykarskim parkiecie, na lodowisku, na baseballowym czy futbolowym boisku, albo nawet na stadionie do gry w lacrosse'a. Zawsze jest mniej więcej podobnie: nasz bohater trenuje z dużym zapałem, prowadzony przez trenera po przejściach, albo takiego, który jakimś szóstym zmysłem dostrzegł w nim talent i specjalnie dla niego powrócił z emerytury. Wszyscy mówią mu, że nie ma szans, gdyż urzędujący champion - zwykle demonstrujący ogromną pewność siebie - jest zdecydowanym faworytem. Po drodze są różne momenty załamania i rezygnacji, nierzadko obóz przeciwnika, albo jakiś inny wróg kopie pod głównym bohaterem dołki (a to wleją mu laxygen do napoju, a to dadzą w łeb trenerowi). Ale dzięki temu ostatecznie starcie, do którego dochodzi - a jakże! - na samym końcu filmu, będzie miało dodatkowe podteksty. Pretendent rozpoczyna z optymizmem, ale potem idzie mu coraz gorzej. Leży już na deskach, wydaje się, że jest po sprawie, ale właśnie wtedy - przy akompaniamencie patetycznej muzyki - nadludzkim wysiłkiem zrywa się do decydującego ataku. Albo dlatego, że impuls dał mu wzrok siedzącego na trybunach trenera/dziewczyny/matki etc. Albo robi to jakimś potwornie trudnym manewrem, którego nigdy nie był w stanie opanować, a wychodzi mu właśnie w tym decydującym momencie. Względnie, jeśli jest to gra zespołowa, niewiarygodny rzut w ostatniej sekundzie wykonuje ten najsłabszy w zespole, który był wcześniej przez wszystkich gnojony, a zagrał w meczu tylko dlatego, że lider drużyny odniósł kontuzję (w czym często w wydatny sposób "pomógł" przeciwnik).

Casus Małysza idealnie pasowałby do tego wzorca. Fantastyczny początek, lata absolutnej dominacji, potem załamanie formy. Zmiana trenera, jeszcze jeden krótki powrót na szczyt, a potem upadek na dno. Trzy lata bez zwycięstwa, nieporozumienia z nowym szkoleniowcem. Powrót do pracy ze starym trenerem, który specjalnie dla niego rezygnuje z emerytury. Forma nadchodzi w oczekiwanym momencie, mimo iż rywale kombinują z nieregulaminowym sprzętem. Gdyby Małysz w sobotę, w konkursie ostatniej szansy, rzeczywiście zwyciężył, to byłoby aż nierzeczywiste, nierealne, za słodkie wręcz, jak zjedzenie naraz całej tabliczki czekolady. A my, Polacy, kochamy kicz. I to nieprawda, że historia pamięta tylko zwycięzców. Małysz w tej historii jest już od lat. Tylko co z tym scenariuszem? A taki był ładny, amerykański... Spróbujmy więc napisać alternatywny.

Imperium (Austriackie) przygotowuje się do ostatecznej rozprawy z siłami dobra. Z wygnania powraca słynny Lord Janne "Maska" Ahonen, aby wreszcie sięgnąć po to, co mu się od zawsze należało. Wszyscy szykują formę na decyduje starcie, które ma nastąpić w lutym na odległej planecie Whistler. Nie wszyscy jednak grają fair. Imperium i jego sprzymierzeńcy w tajemnicy przygotowują rewolucyjne kombinezony i wysyłają do walki armię klonów, która rządzi na skoczniach całego świata. Wielki Kanclerz Walter Hofer przymyka oko na ich niecne poczynania. Stawić im czoła próbuje jedynie Wielki Admirał Ammann, ale nawet dla niego nie ma litości Imperator Schlierenzauer. Zdesperowany rycerz Małysz (pseudonim: Skywalker - chodzący po niebie), za radą Obi-Wana Tajnera, udaje się na daleką północ, w poszukiwaniu starego Mistrza Yody Lepistoe. Decyduje się on powrócić z emerytury, aby pomóc swojemu dawnemu wychowankowi jeszcze jeden, ostatni raz. Wraz z nieokrzesanym Hanem "Solo" Mateją, który onegdaj przeszedł na ciemną stronę niemocy, zawiązują Sojusz przeciwko Imperium. Małysz pod okiem Mistrza rozpoczyna mordercze treningi. Nie wszystko układa się po ich myśli. W Turnieju Czterech Skoczni Imperium kontratakuje, a Lord Ahonen walczy jak za dawnych lat. W kolejnych tygodniach atak (austriackich) klonów jeszcze przybiera na sile, a nad Sojuszem zawisa mroczne widmo. W głowie Małysza tli się jednak nowa nadzieja. Wielki Admirał Ammann przygotowuje potężną broń na decydujące kanadyjskie starcie - tajemnicze wiązania. I w najważniejszym momencie potęga Imperium się załamuje. Wielki Admirał odzyskuje dawną siłę, a Małysz zajmuje miejsce u jego boku.

No, teraz jest całkiem fajnie. Z tym, że w finale Lord Maska powraca na stronę dobra i zabija Imperatora. Jeśli Janne Ahonen zabije Gregora Schlierenzauera to ja emigruję. Najlepiej do takiego kraju, gdzie rządzi jakiś bandyta.

22. lutego 2010, 18:23 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 19 lutego 2010

ci, co przybyli z nieba na ziemię

Sensacją astronomiczną wczorajszego dnia było zaobserwowanie tajemniczego obiektu przelatującego w relatywnie niewielkiej odległości od Ziemi. Naukowcy wciąż próbują odpowiedzieć na pytanie, co to właściwie jest i najbardziej skłaniają się ku wersji, że to pozostałości jakiejś kosmicznej kolizji. Zdjęcia z teleskopu Hubble'a oczywiście opublikowały portale internetowe, więc ludzie natychmiast zaczęli dopatrywać się w owym obiekcie kształtów przeróżnych, tudzież zapowiedzi rychłego końca świata. Zastanawiające jest przy okazji, że każdą niesprawdzoną plotkę z gatunku astronomicznych, wkłada się ludziom łopatami do głowy w mniej lub bardziej sensacyjnym opakowaniu, opatrując to złowieszczym headlinem na Onet-cie czy innym WP ("potężna asteroida zagraża naszej cywilizacji!!!!" czy coś w tym stylu). Podczas gdy faktycznie interesujące naukowe zjawiska i odkrycia (już nie tylko z tych kosmicznych) giną w morzu tabloidowych newsów i zwykle znikają z pierwszych stron już po kilku godzinach.

W związku z wczorajszą wiadomością, przypomniały mi się dwie sprawy. Stary dowcip ("dlaczego fajnie jest być hiszpańskim astronomem?" "Bo nawet teleskop Hubble'a") i - już poważniej - sumeryjska legenda o planecie Nibiru. Według starożytnych Sumerów w naszej galaktyce istniała nieodkryta planeta o bardzo spłaszczonej orbicie. Nazywali ją Nibiru ("planeta przejścia"). Z powodu tej ultraeliptycznej orbity, czas jej obiegu wokół naszego Słońca miał wynosić ok. 3500 lat. A zatem raz na 3500 lat planeta ta znajdowała się bardzo blisko Ziemi, aby potem wyruszyć w podróż w odległe zakątki naszej galaktyki. W momencie gdy Nibiru znajdowała się najbliżej Ziemi, podróże między tymi planetami były możliwe nawet przy użyciu bardzo prymitywnej technologii. Według Sumerów, planetę Nibiru zamieszkiwały istoty zwane Annunaki ("ci, co przybyli z nieba na ziemię"). I pewnego razu, 450 tysięcy lat temu, gdy Nibiru zbliżyła się do Ziemi, Annunaki przybyli na naszą planetę, stworzyli rasę ludzką, przekazali ludziom wiedzę i nauczyli ich podstawowych umiejętności. A w kolejnych okresach, gdy Nibiru znowu zbliżała się do Ziemi, goście z tamtej cywilizacji, bardziej rozwiniętej niż nasza, ponownie odwiedzali nasz świat.

Dlaczego o tym piszę? Chociażby dlatego, żeby podkopać naszą niezłomną wiarę w to, że poznaliśmy już we Wszechświecie bardzo wiele i formułujemy sądy o nim z niezachwianą pewnością. A wcale tak nie jest. Zaskoczył nas wczorajszy obiekt. I może zaskoczyć nas również planeta Nibiru. Przez wieki naukowcy kategorycznie odrzucali możliwość istnienia w Kosmosie planety o tak spłaszczonej orbicie, jak ją opisywali Sumerowie. A tymczasem kilka lat temu nieoczekiwanie odkryto ciało niebieskie o bardzo podobnej trajektorii do hipotetycznej planety Nibiru. Wprawdzie według obecnego stanu wiedzy nie przetnie ona granicy Układu Słonecznego (wyliczenia mówią o różnicy zaledwie kilku jednostek astronomicznych - to są setki milionów ziemskich kilometrów, ale w skali Kosmosu to jest rzut beretem). Jednak przez stulecia nasze Bardzo Dokładne Urządzenia Pomiarowe w ogóle odrzucały możliwość istnienia takiego ciała niebieskiego. A tu proszę. Zgodnie z sumeryjskimi obliczeniami, Nibiru ponownie znajdzie się w pobliżu Ziemi ok. roku 2900. Więc może za jakieś 800 lat, gdy będzie jeszcze bliżej, ówcześni astronomie odkryją, że ci w 2010 roku jednak się mylili...?

Takich wywrotowych teorii, kłócących się z obecnym stanem wiedzy naukowej, jest mnóstwo. I jak się je poznaje, to każdy mniej dogmatyczny umysł zada sobie pytanie: a może faktycznie coś w tym jest, jakieś ziarnko prawdy?... Najbardziej z nich lubię hipotezę o atomowych wojnach bogów, o której napiszę przy okazji. Skreślę też kiedyś parę słów odnośnie moich wątpliwości dotyczących słynnego programu SETI. Bo owszem, wiemy o Wszechświecie bardzo wiele, ale trochę naukowej pokory też by się przydało. Kilkaset lat temu najtęższe mózgi tego świata były święcie przekonane, że Ziemia jest płaska jak stół...

19. lutego 2010, 22:21 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 18 lutego 2010

mazel tov

Uff, najdłuższa sesja egzaminacyjna nowożytnej Europy dziś wreszcie dobiegła końca. Studiuję już... no, nieważne ile (na pewno zdecydowanie za długo), ale czegoś takiego jeszcze nie było. Prawie sześć tygodni testów, kolokwiów, egzaminów. Pisania monografii, diagnoz dziecka, studiów przypadków, raportów z wywiadów. Czytania książek, skryptów, kserówek, notatek, e-booków. Wertowania podręczników do testów w poszukiwaniu ukrytych tam mrocznych przedmiotów pożądania, czyli współczynników rzetelności i trafności. Przygotowywania prezentacji, referatów i warsztatów na podstawie ostatniego filmu o Batmanie. Rozkładania skali inteligencji Wechslera na czynniki pierwsze, drugie i sześćdziesiąte ósme.

I wreszcie najsmaczniejszego: testów projekcyjnych. To jest to, co studenci psychologii lubią najbardziej! Radości jest przy tym co niemiara! Wciąga niczym zeskrobywanie starej, zaschniętej farby z betonowej ściany. A wartość prognostyczna tych działań jest mniej więcej taka, jak przy wróżeniu z herbacianych fusów w ciemnym korytarzu. A ile to się można ciekawego o człowieku dowiedzieć. W każdym razie, gdyby kiedyś jakiś nawiedzony psycholog kazał Wam narysować drzewo, to pod żadnym pozorem nie rysujcie na tym drzewie... a nie, nie mogę Wam powiedzieć, bo jeszcze mnie zamkną za ujawnianie tajemnic Bardzo Poważnego Psychologicznego Narzędzia Diagnostycznego. Kiedyś jeden gość opublikował w necie plansze z testu Rorschacha wraz z najczęściej pojawiającymi się odpowiedziami. I miał potem z tego względu kłopoty. Ale przynajmniej ludzie się dowiedzieli, że przy tej planszy lepiej nie mówić: "widzę jak diabeł zjada mózg niemowlęcia", a przy innej - broń Boże - nie ujawniać, że ta plama atramentowa kojarzy się z nadgryzionym indykiem. Już lepiej powiedzieć, jak większość populacji, że ten kleks wygląda jak macica. Wtedy istnieje przynajmniej jakaś szansa, że nie traficie prosto na oddział zamknięty. Aha, i nie mówcie też, że kolor fioletowy kojarzy Wam się z... [ocenzurowano, tajemnica zawodowa!], bo na bank Wam wpiszą w papiery "alkoholik".

Ale wracając do zakończonej właśnie sesji. Stefan Kisielewski mawiał o socjalizmie, że jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się problemy nie znane w innych ustrojach (w domyśle: nagłaśnia się sukcesy w zwalczaniu problemów, które samemu się wcześniej stworzyło). Więc właśnie - cieszyć się nie ma z czego. Sesja trwałaby krócej, ale przytrafiła się ta chole... znaczy się: ta niedobra psychofizjologia. Bez tego miałbym tydzień wolnego więcej. Ale cóż, nie chciało się uczyć cyferek, a ostatecznie i tak trzeba było schować nonkonformizm do kieszeni. Co ostatecznie okazało się decyzją ze wszech miar praktyczną, gdyż profesor na poprawkowym pytał właśnie głównie o te wspaniałe cyferki. Chociaż pojawiło się też pytanie z gatunku księżycowych. Gdzie powstaje dopamina? Ha! "W mózgu" - powiecie. Owszem, ale tyle to i ja wiem. A gdzie konkretnie?

Ostatecznie trzeba jednak przyznać, że średnia 4,45 przy jednej poprawce to jest rezultat niemal kosmiczny. Powodzenia wszystkim, którzy wciąż zmagają się z panią doktor "polny ptak-popularne warzywo". Trzymam kciuki :)

Mam nadzieję, że w tym domu zostało jakieś piwo. Czy można stąd zadzwonić na miasto?

18. lutego 2010, 21:33 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 16 lutego 2010

zjazd po muldach (2)

Zimowe Igrzyska Olimpijskie to nie tylko to, co dzieje się na trasach biegowych, stokach, skoczniach i lodowiskach. Miejsca te czasami splatają losy ludzi, których najważniejsze zawody rozgrywają się zupełnie gdzieś indziej. Dziś będzie o dwojgu takich ludzi. Z pozoru pochodzących z dwóch różnych światów, ale mających ze sobą więcej wspólnego niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Kanada, igrzyska, lód, pasja, choroba. Może jeszcze więcej...?

Wczoraj trochę nabijałem się z curlingu. No, ale przecież gdy ktoś patrzy na tą grę pierwszy raz w życiu, zastanawia się pewnie, czy nie obserwuje zabawy uciekinierów z zakładu zamkniętego. Seksiści drwią, że to jedyna dyscyplina sportowa, w której kobiety pokonałyby mężczyzn. Bo zawody rozgrywa się przy użyciu czajnika i mioteł... Tymczasem jest to bardzo stary sport z ogromnymi tradycjami. W Kanadzie to wręcz sport narodowy. Mimo bogatej historii, do programu zimowych igrzysk olimpijskich włączono curling dopiero w 1998 roku, w japońskim Nagano. Nic dziwnego, że obydwie kanadyjskie drużyny (żeńska i męska) jechały na ten turniej pod ogromną presją. Rodacy oczekiwali tylko zwycięstwa. Kapitanem kobiecej ekipy była wówczas Sandra Schirmler, dla której curling był niemal całym życiem. Grać zaczęła już jako dziecko i odtąd pięła się po szczeblach sportowej kariery, aby wreszcie - w historycznym olimpijskim turnieju - zająć najbardziej odpowiedzialne stanowisko w narodowej drużynie. I wywiązała się z tej roli znakomicie. Była prawdziwą liderką swojej ekipy. W dramatycznym półfinale przeciw Wielkiej Brytanii, w ostatniej chwili zdecydowała się na niezwykle ryzykowne zagranie, które - zakończone sukcesem - przesądziło o awansie Kanady do finału. Ostatecznie dziewczyny zwyciężyły w całym turnieju i przywiozły do kraju upragniony złoty medal. Kanada dosłownie oszalała. Zespół wybrano Drużyną Roku, Sandra była na okładkach wszystkich gazet.

Niecałe dwa lata później Sandra Schirmler przegrała najważniejszy mecz życia - walkę z nowotworem. Jej pogrzeb był w Kanadzie czymś na miarę pogrzebu Jana Pawła II w Polsce. Uroczystość transmitowały wszystkie stacje telewizyjne, przemawiał premier. Jej imieniem, jako wzoru sportowca, nazwano hale sportowe, ulice, szkoły i winterparki. Stawiano jej pomniki, a założona na jej cześć fundacja (Sandra Schirmler Foundation) od 10 lat pomaga finansowo w leczeniu noworodków z całego kraju.

Saku Koivu to jeden z najwybitniejszych fińskich hokeistów wszechczasów. Jego statystykami z ligi NHL możnaby obdzielić dziesięciu graczy. A trzeba pamiętać, że w Finlandii hokej jest traktowany podobnie jak curling w Kanadzie. Mimo to, Finowie nigdy nie zdobyli olimpijskiego złota i zaledwie raz sięgnęli po mistrzostwo świata (w hokeju mistrzostwa świata są rozgrywane co roku). Było to w 1995 roku w Szwecji, a młody Saku Koivu był wówczas ważnym zawodnikiem tamtej drużyny. Sześć lat później, u szczytu kariery, wykryto u niego rzadki rodzaj nowotworu, z grupy - jak na ironię - Non-Hodgkin's Lymphoma (NHL). Musiał zrezygnować z gry, poddać się terapii, która wcale nie gwarantowała sukcesu. W tym czasie listy z wyrazami wsparcia przysyłały do niego tysiące fanów, słynny kolarz Lance Armstrong, hokeista wszech-czasów Wayne Gretzky... I Koivu wyzdrowiał. Wrócił do gry na trzy ostatnie mecze sezonu. Gdy pierwszy raz po tej przerwie wjechał na lodowisko w Montrealu (był wówczas zawodnikiem Montreal Canadiens, w tym klubie do dziś jest legendą), cała hala, kilkanaście tysięcy ludzi, włącznie z drużyną przeciwną, zgotowała Koivu ośmiominutową (!!!) owację na stojąco. To było wydarzenie, które przeszło do historii ligi NHL. Już dwa lata później, w dramatycznym półfinale Pucharu Świata w Kanadzie, tuż przed końcem meczu Koivu wbił krążek do bramki Amerykanów, zdobywając tym samym bramkę na wagę awansu Finlandii do ścisłego finału. A ja wtedy skakałem z radości przed telewizorem, chociaż w Polsce to był środek nocy ;) Takie rzeczy się pamięta do końca życia :) A potem wiele razy sukces był na wyciągnięcie ręki. Cztery lata temu na igrzyskach w Turynie. I rok później na mistrzostwach świata w Moskwie. Zawsze do złotego medalu zabrakło niewiele, dosłownie kilku milimetrów...

Teraz znowu spotykamy się w Kanadzie. Następczynie Sandry Schirmler są faworytkami olimpijskiego turnieju w curlingu kobiet. I nietrudno zgadnąć, komu zadedykują ewentualne zwycięstwo. Saku Koivu jutro wyjedzie na lodowisko, na pierwszy mecz turnieju hokejowego, jako kapitan reprezentacji Finlandii. Pewnie to są jego ostatnie igrzyska, podobnie jak wielu innych fińskich gigantów hokeja (Teemu Selaenne, Ville Peltonen, Jere Lehtinen, Kimmo Timmonen), którzy - podobnie jak Koivu - zbliżają się już do "czterdziestki", więc to ostatnia szansa na dokonanie czegoś historycznego. Podczas ostatnich wielkich imprez Finowie wyczerpali już limit pecha na najbliższe 100 lat, więc... nie, nie będę kończyć, żeby nie zapeszyć ;)

Dwoje wspaniałych sportowców, których wbrew pozorom łączy tak wiele, przede wszystkim to, że najważniejsze zawody swojego życia musieli rozegrać poza lodowiskiem. Czasami warto spojrzeć na igrzyska również z takiej perspektywy.

16. lutego 2010, 22:52 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 15 lutego 2010

zjazd po muldach (1)

"Zjazd po muldach" - tak będzie się nazywał nieprzyzwoicie subiektywny kącik olimpijski na blogu, który niniejszym inauguruję. Będzie tu o igrzyskach w Vancouver z większym lub mniejszym przymrużeniem oka. Lub też śmiertelnie poważnie (w przypadku hokeja). W każdym razie na wstępie muszę zastrzec, że wszystkie napisane tu słowa będą osobistymi przekonaniami, fantazjami i urojeniami niżej podpisanego. Urażonych odsyłam do słów Marka Twaina, zamieszczonych w prawym górnym rogu. A jeśli komuś przyjdzie do głowy wypowiedzieć coś niepochlebnego na temat reprezentacji Finlandii w hokeju na lodzie radzę, aby się dwa razy zastanowił. Zęby ma się przecież tylko jedne... ;]

Dziś będzie o biathlonie. Osobiście uważam, że to jedna z najgłupszych dyscyplin sportowych w tej części Wszechświata. Biegną na nartach i co jakiś czas zatrzymują się, żeby postrzelać z karabinka do tarczy. Nie wiem co pił wynalazca tej konkurencji, ale chciałbym spróbować tego samego. Równie dobrze mogliby się przecież zatrzymywać, żeby pożonglować owocami mango, ulepić bałwana albo rozpalić ognisko jedną zapałką. A jak już koniecznie muszą strzelać, niech strzelają na przykład z łuku. Raz, że taki łuk i kołczan ze strzałami ważą mniej niż ciężki karabinek. A dwa, że będzie ciszej. Teraz głośny huk wystrzałów płoszy okoliczną zwierzynę i miejscowe ptactwo, a świstaki budzą się ze snu zimowego i w odwecie przepowiadają zgromadzonej gawiedzi jeszcze dwa miesiące zimy. Gdzie tu ekologia? Że też się jeszcze ci z Greenpeace'u nie poprzywiązywali do tych tarcz.

Jak donoszą media, w okolicach Vancouver ze snu zimowego budzą się również baribale i zapuszczają się w okolice olimpijskich aren, wędrują po trasach biegowych i generalnie sieją popłoch wśród ludności pracującej kanadyjskich miast i wsi. Nie boją się ich tylko biathloniści. No bo biegną z karabinem na plecach. Ot, cwaniaki! Najpierw niedźwiedzie pobudzili, a teraz udają, że my to nic, a jak coś to tego. I w razie czego jeszcze mają się czym obronić. Teraz dopiero zaczynam rozumieć sens biathlonu. Nigdy nie wiadomo przecież, kiedy w zawodach przeszkodzi a to niedźwiedź, a to rozjuszony suseł, a to nadpobudliwa wiewiórka. A z karabinem na plecach to żadna zwierzyna niestraszna. Tylko niech przestaną już wmawiać ludziom, że ten karabin to na jakieś strzały do tarczy. Taaa, a świstak siedzi i spać nie może, bo mu zrobili z sypialni winterpark.

Tylko co z zawodnikami z innych dyscyplin... Im też grozi potencjalne niebezpieczeństwo. Hokeiści jeszcze się obronią, gdyż dzierżą solidny kij. A pozostali? Gdzie równość, braterstwo i sprawiedliwość społeczna?! Ich też trzeba w jakąś broń wyposażyć. Skoczkom narciarskim karabinek mógłby ciążyć, ale już jakiegoś małego colta pod kombinezon by wcisnęli. Kobietom proponuję zgrabny paralizator, ewentualnie jakiś gazowy straszak. A ci, co jeżdżą tym wielkim czteroosobowym bobslejem, to i Kałasznikowa całego zmieszczą ze sobą do tego pojazdu! I jeszcze działka automatyczne mogliby im montować z przodu - powstałby taki mały czołg pędzący z prędkością 150 km/h. Ale by się działo! Tylko sportowcom startującym w curlingu (puszczanie po lodzie granitowego czajnika i zamiatanie przed nim miotłami) nie proponuję żadnego oręża. Im nie będzie potrzebny - śmiechem zabiją każdego przeciwnika.

15. lutego 2010, 23:41 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 14 lutego 2010

in flames

"Święty Walenty na początku był patronem chorych psychicznie, następnie cierpiących na epilepsję, czyli padaczkę, a dopiero od niedawna - od kilku zaledwie wieków - jest patronem zakochanych. Można zresztą powiedzieć, że te trzy dziedziny mają ze sobą wiele wspólnego. Gdy ktoś jest zakochany, to ma w sobie trochę z choroby psychicznej, a i też czasami nim rzuca". Te słowa powiedział ksiądz z mojej macierzystej parafii, podczas dzisiejszego kazania. I - wbrew pozorom - nie po to, aby Walentynki zmieszać z błotem.

Mam taką prywatną obserwację. Z największą niechęcią, z największą odrazą wręcz, do Walentynek podchodzą ludzie starsi, albo tacy, którzy z definicji (jak księża) z miłością rozumianą jako związek dwojga ludzi na wszelkich płaszczyznach, mają niewiele wspólnego. Młodsi, nawet jeśli nie są entuzjastami tego dnia (jak niżej podpisany), traktują je bardziej pobłażliwie, na zasadzie "kto chce, niech obchodzi". Może jest tak dlatego, że młodsi są bardziej tolerancyjni, mniejszy jest wśród nich odsetek tzw. osobowości dogmatycznych. Ale może też dlatego, że dla wielu ludzi starszych (i duchownych) dzień ten jest takim nieznośnym symbolem uczucia, które już dawno wygasło, którego nigdy nie zaznali, albo które musieli w sobie tłumić. Symbolem smutnym, gdyż może przywołującym przykre wspomnienia. Symbolem straconych szans. Symbolem cierpienia, odrzucenia. Może chcieliby eksmitować ze świadomości fakt istnienia czegoś takiego jak "miłość", gdyż teraz - gdy już jest po wszystkim - to słowo tak bardzo rani, to co z nim związane tak bardzo boli. A tu jak na złość wymyślili jakieś Walentynki, które o tym uczuciu - na zasadzie "nie myśl teraz o białym niedźwiedziu" - bezustannie przypominają. Widok tych - choćby najbardziej tandetnych - walentynkowych dekoracji, wzbudza podświadomą zazdrość w stosunku do tych, którzy wydają się być szczęśliwi, a jednocześnie zmusza do smutnej refleksji, że "dla mnie już jest za późno, że ja już nigdy nie poczuję tego, co oni". Najłatwiej zatem, w celu obrony ego, w celu redukcji dysonansu, święto to zohydzić, zdeprecjonować, jako przejaw pogańskich obrzędów przywleczonych z tego zgniłego Zachodu.

Być może w wielu kościołach ludzie usłyszeli dziś takie słowa. Mniej lub bardziej wyrafinowane porównania do komercyjno-nihilistycznej inwazji globalizacji na naszą chrześcijańską kulturę. Ja miałem szczęście. Powiem nawet więcej - po wielu latach doczekałem się na Godota. Po księżach, którzy do kościoła przyprowadzali psy, wyświetlali podczas kazania horrory i piętnowali astrologię i wróżby, jako najobrzydliwsze ze wszystkich dzieł Szatana, pojawił się wreszcie ktoś, kogo - cytując klasyka - "aż przyjemnie posłuchać". Nie tylko dlatego, że jego słowa powinny trafić do każdego, niezależnie od tego w co (i czy w ogóle) wierzy. Także dlatego, że robi to z niesamowitą klasą, wprowadzając - z twarzą Bustera Keatona - mnóstwo humoru do skostniałych homilii. I wprawiając tym samym co bardziej konserwatywnych wiernych w spore zażenowanie, w dylemat: uśmiechnąć się czy nie, "bo przecież w kościele śmiać się nie wypada", bo to niemożliwe, żeby ksiądz coś śmiesznego powiedział (pisałem na ten temat blisko rok temu, dokładnie w Niedzielę Wielkanocną). Cytat, którym rozpocząłem ten tekst, jest tylko jednym z wielu przykładów.

I zamiast spalić Walentynki na inkwizycyjnym stosie, ksiądz ów wykorzystał okazję, że temat ten wylewa się ze wszelkich mediów, aby porozmawiać o miłości właśnie. Ale nie w sposób, do jakiego też mieliśmy okazję przywyknąć. Że rozpusta, że rozwiązłość, że przed ślubem to zgorszenie, a po ślubie to te rzeczy można tylko po ciemku i pod kołdrą. Mówił o miłości do samego siebie. Z tym, że nie o miłości do siebie na zasadzie "jestem piękny i uroczy", ale o tym, że bardzo często samych siebie nie potrafimy "kochać". Widzimy w sobie tylko to, co złe, negatywne. Wmawiamy sobie, że nasze życie jest do niczego, że już tyle lat minęło, a nic nie osiągnęliśmy, że za co się nie weźmiemy to się wali. Dokopujemy sobie z każdej możliwej strony. A nie tędy droga. "Największą zbrodnią jest gardzić samym sobą" napisał kiedyś Michał Montaigne, człowiek któremu z Kościołem i religią nie bardzo było po drodze. Bo to jest prawda uniwersalna, a nie wymysł katolickich księży. Bo w każdej sytuacji, nawet w najczarniejszych chwilach trzeba znaleźć jakiś promyk światła. Jak? Nie ma uniwersalnej recepty. Trzeba zaczepić się czegokolwiek, choćby tak banalnego jak stwierdzenie, że "the night is darkest just before the dawn", jak mówił w "Mrocznym Rycerzu" Harvey Dent do ogarniętych paniką mieszkańców Gotham. Wiem, sam wiem najlepiej, że to niełatwe. Że są chwile, są dni, kiedy widzi się tylko mrok, kiedy nie ma nadziei, kiedy odechciewa się wszystkiego. Ale nie wolno przestać próbować, nie wolno przestać szukać. Kiedy bowiem ostatecznie znienawidzimy samych siebie, kiedy wmówimy sobie, że nasze życie tak naprawdę jest do dupy, a my jesteśmy najbardziej żałosną jednostką, jaka kiedykolwiek chodziła po powierzchni tej planety, wtedy te tytułowe płomienie będą już nie do ugaszenia...

W ostatnich tygodniach część z moich tekstów w ten sposób można było odczytać. Dotąd charakterystyczny dla mnie ironiczny i sarkastyczny nawet stosunek do siebie i do świata, zamienił się w takie właśnie masochistyczne dokopywanie sobie. Owszem, tylko w jednym aspekcie społecznego funkcjonowania (generalnie bowiem nie mam problemów z samooceną), ale zawsze. Chciałbym więc zakończyć ten tekst akcentem, który zwiastuje - mam nadzieję - powrót do dawnego stylu. I jeszcze wiąże się trochę z dzisiejszym świętem. Najwybitniejszy chyba polski filozof, zmarły niedawno profesor Leszek Kołakowski, napisał kiedyś humorystyczną autobiografię, którą zatytułował: "Moje życie, ze szczególnym uwzględnieniem szalonego wręcz powodzenia u kobiet". No, to ja mam tak samo jak profesor, tylko że odwrotnie ;)

14. lutego 2010, 17:47 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 12 lutego 2010

Kentucky Fried Swan

Do niedawna jedynym dzikim zwierzęciem spotykanym w Kędzierzynie-Koźlu był właśnie kozioł. A i on niespecjalnie prawdziwy, gdyż była to jedynie maskotka miejscowej drużyny siatkarzy Mostostalu. Teraz nastały takie czasy, że strach jechać do Kędzierzyna bez broni palnej, albo chociaż porządnego kija. Miasto opanowały dzikie zwierzęta!

Minionego lata na ulice wyległy dziki i zadomowiły się na wielkich blokowiskach, a wściekłe sarny upodobały sobie cmentarze, na których żywiły się kwiatami stawianymi przez ludzi na grobach. Ale to jeszcze nic. Teraz dopiero się dzieje. Od kilku dni mieszkańców terroryzują łabędzie! Specjalny wysłannik opolskiej "NTO" w rejon konfliktu, relacjonuje w dzisiejszym wydaniu: "Ptaki opuściły rzekę i opanowały miasto". Na potwierdzenie grozy, jaka paraliżuje życie w Kędzierzynie-Koźlu, przytacza mrożącą krew w żyłach relację jednego z mieszkańców, pana Wiesława W., który cudem uszedł z życiem ze spotkania z potworem. "Szedłem ulicą Łukasiewicza, wzdłuż Odry. W jednej sekundzie tuż pod nogi wyskoczył mi wielki biały ptak. Miał ponad metr wysokości - pan Wiesław pokazuje, przykładając rękę do piersi - Podskoczyłem z przerażenia. A on zaraz potem mnie dziobem w podbrzusze! Zaczął syczeć. Ja w nogi, on za mną. Odwróciłem się i szok! To skrzydlate bydlę ni to biegnie, ni to leci. Nogami w powietrzu przebiera i się do mnie zbliża!". Matko Boska! Twórcy horrorów od Lovecrafta po Hitchcocka nie wymyśliliby czegoś takiego. Pan Wiesław nie miałby szans, ale w ostatniej chwili ukrył się przed ścigającym go monstrum w bocznej bramie, co prawdopodobnie ocaliło mu życie. W dalszej części tekstu wojenny korespondent gazety opisuje, jak potworne ptaszyska paraliżują miejską komunikację, stukają twardymi jak stal dziobami w szyby samochodów przerażonych kierowców, a do ich zwalczania (łabędzi, nie kierowców) przeszkolono specjalne oddziały straży miejskiej, wyposażone w wyrafinowaną broń.

Cóż, jeden z naszych wieszczów przewidywał, że "rozdziobią nas kruki, wrony", ale o zagrożeniu ze strony białego ptactwa nie wspominał. Ja się jednak nie dziwię łabędziom, że idą za przykładem opolskiej pumy, która blisko rok temu pokazała, jakie korzyści można wyciągnąć z obecności w mediach. W lokalnej prasie dziki kot otrzymał własną rubrykę, mieszkańcy regionu za pomocą sms-ów wybierali dla pumy imię, a Urząd Wojewódzki ufundował jej luksusowe mieszkanie.

A na miejscu mieszkańców Kędzierzyna-Koźla zastanowiłbym się raczej, czy u nich wszystko w porządku z moralnością (z powodu łabędzi boją się wychodzić z domu, to mają czas na rozmyślania). Przecież plagi egipskie również rozpoczęły się od inwazji fauny. Fakt, wtedy były to tylko żaby, komary i muchy, ale że teraz mamy inne czasy, nowocześniejszą technologię, to i inną zwierzyną się Stwórca posługuje. Jeśli to nadal będzie przebiegać w tym tempie, wkrótce mieszkańców spokojnego dotąd miasta czeka szturm przerażających myszoskoczków, agresywnych pekińczyków i mocarnych kaczorów. Z powietrza zaatakują gołębie w pilotkach (bombardować będą wiadomo czym), jaskółki-kamikadze i nietoperze wielkie jak Batmany. Z pól nadejdą wściekłe krowy i zagrypione świnie, z wody zaczną wyłazić krwiożercze szczupaki i niebagatelne sumy, a z lasu przybędą rozjuszone jeże oraz potworne borsuki rozmiarów niedźwiedzi.

Jutro zapewne lokalna prasa - w specjalnym wydaniu - doniesie, jak mieszkańcy resztkami sił bronią swojego życia i dobytku przed szturmem Matki Natury. Tekst zostanie zilustrowany zdjęciem obywatela, który w poszarpanej i zakrwawionej koszuli deskami zabija okna swojego domu, niczym przeciętny mieszkaniec Florydy przed nadejściem huraganu Andrew. Aha, i jeszcze jedno. Mieszkańcy Kędzierzyna-Koźla mówią na swoje miasto Kentucky (a właściwe "Kentaki"), bo podobnie brzmi początek obydwu nazw. Teraz wypadałoby się zastanowić, czy nie lepiej pasowałby Teksas lub Arizona. Albo wręcz Nowy Meksyk...

12. lutego 2010, 16:30 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 11 lutego 2010

ochlokracja

Dwa przykłady z ostatnich dni. Pierwszy: sonda "ONETu" pod tytułem: "a na kogo Ty głosowałbyś w wyborach prezydenckich na Ukrainie?". I możliwe odpowiedzi: A. Janukowycz, B. Tymoszenko, C. trudno powiedzieć. I nic więcej. Ja bym jeszcze dodał: D. a co mnie to obchodzi... I drugi: sonda lokalnej telewizji w sprawie żywności genetycznie modyfikowanej. Reporter pyta "szarych obywateli", co na ten temat sądzą. Interesujące, że sondę przeprowadził (przypadkowo zapewne) w sklepie ze zdrową żywnością (sic!), ale ja nie o tym chciałem. Wypowiadają się "przypadkowi" przechodnie na temat GMO i starsza pani z nieukrywaną pewnością siebie peroruje: że to niezdrowe, że szkodliwe, że niezbadane jeszcze w ogóle etc. Podejrzewam, że większość spośród uczestników sondy nie była kształconymi biologami, ergo nie powinna się na ten temat w ogóle wypowiadać.

Wiem, że to brzmi kontrowersyjnie, ale celowo trochę przesadzam, żeby uwidocznić pewną tendencję. Czym innym jest bowiem posiadanie własnego zdania na daną sprawę, a czym innym publiczne przekonywanie, że moje zdanie jest jedynie prawdziwe, słuszne i święte. Stwierdzenie, że GMO jest szkodliwe, wymagałoby przeprowadzenia wielu rzetelnych badań i innych naukowych procedur, a - z tego, co wiem - nawet wśród naukowców nie ma w tej kwestii zgody. Dlatego, gdyby mnie zapytał na ulicy dziennikarz o moje zdanie w kwestii GMO, odpowiedziałbym, że trudno mi cokolwiek powiedzieć. Owszem, jestem libertarianinem, więc uważam, że każdy rolnik powinien mieć możliwość uprawiania tego, co mu się żywnie podoba, a każdy klient powinien mieć wolność wyboru, jaką żywność w sklepie kupuje. Ale czy GMO jest szkodliwe czy nie, tego nie wiem, bo się na tym nie znam.

Już przed laty dało się zaobserwować, że w Polsce każdy facet zna się niemal na wszystkim, w szczególności na piłce nożnej, motoryzacji i polityce (a często również medycynie). Dwadzieścia lat "wolnej Polski" i miliony przeprowadzonych w tym czasie sondaży jeszcze wzmocniło przekonanie, że każdy powinien mieć swoje zdanie na każdy temat. Skąd już prosta droga do tezy, że każdy się na wszystkim "zna". Wystarczy rzut oka na stronę internetową CBOS-u. Ośrodek ten publikuje ok. 15 raportów miesięcznie, co daje średnio 180 badań socjologicznych rocznie. A takich dużych ośrodków badawczych jest co najmniej pięć. Do tego dochodzą dziennikarze, którzy uwielbiają wychodzić z kamerą "do ludzi" i wypytywać o różne brednie. Zresztą ośrodki badawcze nie są w tym lepsze. Tylko w 2009 roku CBOS pytał Polaków: o stosunek do wprowadzenia euro na Słowacji (!!!), o stosunek do Wojciecha Jaruzelskiego, o opinię na temat misji NATO w Afganistanie, o hazard, o prawo międzynarodowe, o kryzys gospodarczy, o zmiany klimatu (a jakże), o opinię na temat działalności NBP, o substancje psychoaktywne, o konieczność obniżenia wieku szkolnego etc.

Po pierwsze, nienormalne jest pytanie Polaków o opinie na temat spraw, które nas wprost nie dotyczą. Nie da się wyrobić pełnego poglądu o sytuacji politycznej np. na Ukrainie na podstawie lektury "Wyborczej" i obejrzenia "Faktów TVN". Dlatego pytanie o to, na kogo bym głosował w wyborach w USA/Francji/Niemczech/Rosji itd. jest bez sensu. Choćby z uwagi na fakt, że nie mamy wystarczającej wiedzy na ten temat. Zresztą, o czym my w ogóle mówimy. Mało który "szary obywatel" się orientuje w polskiej polityce, potrafi wskazać zasadnicze różnice między partią prawicową a lewicową, rozróżnia Rząd od Sejmu... A my chcemy go pytać o to, kto byłby lepszym prezydentem Rosji, premierem Francji itd. Na jakiej podstawie on ma to stwierdzić?! Chyba tylko w oparciu o to, który się piękniej prezentuje w TV, ma ładniejszą żonę, najbardziej kwieciście się wypowiada, albo więcej naobiecuje naiwnym wyborcom. Tylko czym to się wtedy różni od wyborów Miss Universum...?

I drugie - ważniejsze - dotyczy spraw w obrębie naszego kraju. Tak jak wspomniałem, wszechobecne sondaże tworzą wśród ludzi coś w rodzaju "powinności" posiadania jakiegoś zdania na każdy temat. Trzeba się ustosunkować do wszystkiego, bo nigdy nie wiadomo, kiedy podejdzie do nas socjolog albo dziennikarz i zapyta o moje zdanie w tej i w tej sprawie. I co wtedy? Wyjdę na idiotę, bo nie mam na ten temat poglądu. Koszmar... Nieważne, że się na tym kompletnie nie znam, że wiem o tej sprawie tyle, co usłyszałem w Radiu Maryja, co mówili w kolejce do lekarza, co szwagier kiedyś tam wspominał, albo co mi się rzuciło w oczy w jakiejś gazecie. Zdanie własne muszę mieć i już! Na pewno spotkaliście takich ludzi. "Znających" się na wszystkim. "Wiedzących" wszystko o światowym systemie gospodarczym, o tym że Unia Europejska osiedli w Polsce miliony Żydów, a katolików przesiedli na Madagaskar, o tym jak działają poszczególne lekarstwa, jak leczyć wszelkie choroby i o tym, że noszenie dżinsów przez dziewczyny sprawia, że nie mogą one zajść w ciążę.

Takich ludzi jest mnóstwo. A my im jeszcze oddajemy do rąk władzę nad nami. Bo czym jest demokracja? Jest oddaniem władzy w ręce ludu. A lud jest głupi. Lud nie ma pojęcia o ekonomii, ale pozwalamy mu decydować o tym, kto będzie kierował gospodarką. I lud decyduje. Tylko nie na podstawie tego, jakie kto ma poglądy na ekonomię, ale na podstawie tego, kto się ładniej prezentuje w TV i więcej naobiecuje. I tak jest we wszelkich sferach. Dlatego Arystoteles mówił, że demokracja jest zwyrodniałą formą ustroju państwa ("rządy hien nad osłami"). Dlatego Janusz Korwin-Mikke uważa, że demokracja jest ustrojem najgorszym z możliwych (bo dwóch meneli spod budki z piwem przegłosowuje profesora uniwersytetu). Najbardziej obrazowy przykład to ten z samolotem. Jakby tak na pokładzie samolotu wprowadzić demokrację i większością głosów pasażerów decydować o tym, jakie działanie ma wykonać pilot? Katastrofa nieuchronna. I taką samą katastrofą zakończy się wprowadzanie demokracji we wszystkie obszary, gdzie autorytarnie decydować powinni fachowcy, ludzie znający się na rzeczy.

Tak, jestem wrogiem demokracji w tej formie, jaka współcześnie panuje. I być może w każdej innej. Ale nie o tym miało być, tylko o tych nieszczęsnych sondażach. Bo to one wytworzyły w ludziach przekonanie, że powinni mieć pogląd na wszystko i że mogą go wygłaszać nie tylko u cioci na imieninach, ale też publicznie. Pewnie, mogę się mylić, ale uważam, że o wiele zdrowsze jest inne podejście do sprawy. Jestem świadomy tego, co umiem i na czym się znam. I o tym mogę rozmawiać. A jeśli ktoś mnie pyta o coś z dziedziny np. prawa, fizyki czy ekonomii, grzecznie odpowiadam, że się na tym nie znam, więc zamiast mnie - lepiej zapytać fachowca. O kryzysie niech wypowiadają się ekonomiści, o obniżeniu wieku szkolnego - pedagodzy etc. Gdy natomiast ktoś chce wiedzieć, co sądzę o sprawie zabójstwa pana Olewnika, na kogo bym głosował w wyborach na Ukrainie, ile medali zdobędzie w Vancouver Justyna Kowalczyk, albo gdzie powinna się odbyć ceremonia beatyfikacji Jana Pawła II, wtedy odpowiadam - zgodnie z prawdą - że mam to w dupie.

Trzeba bowiem odróżnić wiedzę od opinii. Upraszczając: można mieć na jakiś temat wiedzę, ale nie mieć opinii. Można wiedzieć dużo o jakiejś sprawie, ale mieć świadomość własnej niewiedzy, tego, że aby wygłaszać na ten temat jakieś rzetelne sądy, trzeba mieć tej wiedzy jeszcze więcej. Nie dajmy sobie wmówić, że musimy mieć pogląd na każdy temat. Brak opinii nie świadczy o ignorancji, o niewiedzy, o głupocie! Wręcz przeciwnie. Gdyż często jest niestety tak, że wielością poglądów, tuszuje się niedostatki w wiedzy.

"Boże, nie daj mi osądzać tego, lub mówić o tym, czego nie wiem i nie rozumiem" (geniusz Antoni Czechow)

11. lutego 2010, 17:20 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 8 lutego 2010

Chelsea Hotel

"Pamiętam to jak dziś:
Ciebie i Hotel Chelsea.
Byłaś tak odważna i słodka
dając mi pełną swobodę w tym niezaścielonym łóżku,
podczas gdy limuzyny czekały na ulicy.
To były te powody i to był ten Nowy Jork,
który przemierzaliśmy za pieniędzmi i za rozkoszą.
I to chyba nazywali miłością
autorzy prostych piosenek.
Zresztą, chyba nadal tak jest.

Ale potem odeszłaś, nieprawdaż Kochanie ?
Po prostu odwróciłaś się od wszystkiego
i odeszłaś...
Żebym choć raz usłyszał jak mówisz:
Chcę Ciebie, nie chcę Ciebie
Chcę Ciebie, nie chcę Ciebie
i resztę tych czułych kłamstewek.

Pamiętam to jak dziś:
Ciebie i Hotel Chelsea.
Byłaś sławna, a o Twojej namiętności krążyły legendy.
Powtarzałaś mi bez przerwy, że wolisz przystojnych facetów
ale dla mnie zrobisz wyjątek.
I wygrażając pięścią takim jak my
wpadającym w kompleksy z powodu standardów piękna,
po chwili mówiłaś jednak:
"Wiesz, nie przejmuj się,
owszem, jesteśmy szpetni,
lecz za to mamy muzykę."

Ale potem odeszłaś, nieprawdaż Kochanie ?
Po prostu odwróciłaś się od wszystkiego
i odeszłaś...
Żebym choć raz usłyszał jak mówisz:
Chcę Ciebie, nie chcę Ciebie
Chcę Ciebie, nie chcę Ciebie
i resztę tych czułych kłamstewek.

Nie chcę przez to powiedzieć,
że kochałem Cię ponad wszystko.
Nie dam rady zaopiekować się każdym zranionym ptakiem...
Pamiętam jak dziś
Ciebie i Hotel Chelsea.
I to wszystko.
Nawet nie myślę o Tobie zbyt często..."

(słowa: Leonard Cohen
tłumaczenie: Piotrek L. - all rights reserved)

Wiem, że wygląda to na objaw szaleństwa. Porywać się na tłumaczenie jednego z najwybitniejszych poetów w historii muzyki. Tym bardziej, że teksty Cohena mistrzowsko przełożył już na polski Maciej Zembaty dawno temu. I podwójnie tym bardziej, że nie ma takich słów w żadnym języku, dzięki którym zabrzmiałoby to tak samo genialnie, jak po angielsku. Ale kocham tą piosenkę i ten tekst, a w miłości podobno wszystko jest dozwolone. Nie przetłumaczyłem tego litera w literę, nie sugerowałem się zupełnie wersją Macieja Zembatego. Napisałem tak, jak czuję ten tekst, a podobno im bardziej się z czymś jest związanym, tym bardziej naturalnie tłumaczenie wychodzi. A czy mi się udało - pozostawiam Waszej ocenie.

Czy ciąg dalszy nastąpi - nie wiem.

6. lutego 2010, 00:00 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 6 lutego 2010

dalej niż myśl

"Horyzont tkwi niewzruszenie
w bezbronnej oka źrenicy,
pozostawiając nadzieję
zbyt wielką na jedno życie..."


Odzyskanie dostępu do internetu pozwoliło mi dziś wreszcie zapoznać się z nowym singlem zespołu Raz Dwa Trzy. Długo oczekiwane, pierwsze od siedmiu lat autorskie nagranie grupy: "Dalej niż sięga myśl", można już od kilku dni odsłuchać w całości na http://www.myspace.com/razdwatrzy

I muszę powiedzieć, że jest dobrze. Bardzo dobrze nawet. Przyznam, że poprawiła mi trochę nastrój ta piosenka, bo miałem ostatnio kilka smutnych pożegnań i moje funkcjonowanie afektywne utrzymuje się chwilowo poniżej poziomu morza. Tekstowo jest rewelacyjnie, ale to nie powinno dziwić, gdyż Adam Nowak już od lat nie ma w tym kraju konkurencji. Klimat również znakomity. Mam tylko nadzieję, że na płycie (premiera już 1. marca!) będzie też więcej dynamicznych fragmentów. Jeśli tak, objawi się bardzo poważny kandydat do nagrody "Album roku".

Również w marcu Raz Dwa Trzy zawita do Opola. Niestety, już trzeci raz z rzędu koncert odbędzie się w sali koncertowej Filharmonii Opolskiej... Osobiście uważam, że ta sala jest dziwna. Kompletnie nie ma klimatu takiego, jaki panował podczas koncertów na Dużej Scenie w Teatrze Dramatycznym. No i jest droższa. Bilety będą pewnie znowu po 50 złotych. Rok temu sobie odpuściłem, tym razem trzeba chyba będzie jednak grosz wysupłać. Może ktoś jeszcze ma ochotę się wybrać? :) Jeśli tak, trzeba się będzie szybko decydować. Zwykle bilety rozchodziły się - jak na takie ceny - nadzwyczajnie.

Skoro już jesteśmy w temacie, trzeba zauważyć, że ten rok pod względem muzycznym zapowiada się interesująco. Niecały miesiąc pozostał do premiery nowego albumu Raz Dwa Trzy, a już wcześniej - 19. lutego - ukaże się "Nifelvind" Finntrolla. Jeśli Trollhorn i jego ekipa nadal mają takie pomysły jak za dawnych lat (ostatecznie - dlaczego nie...?), to - mówiąc kolokwialnie - będzie się działo. Również wiosną pojawi się nowy album Poisonblack - projektu, w którym już od czterech lat topię smutki po stracie nieodżałowanego SENTENCED. Czekam również na anonsowane jeszcze na ten rok nowe nagrania Negative. Ostatnim longplayem ("Karma Killer" w 2008 roku) zawiesili sobie poprzeczkę tak wysoko, że jest wręcz niemożliwe, aby tym razem udało im się nagrać jeszcze lepszą płytę. Mimo to wolę się jednak o to nie zakładać, bo to jest kapela kompletnie nieobliczalna. Akurat wyjdzie im jeszcze jeden błysk geniuszu, a potem ja będę musiał popełnić publiczny striptiz... i po co to komu :P

Koncertowo też zapowiada się ciekawy rok. Zobaczymy, co wymyśli Jerzy Owsiak, gdyż muzyczna formuła Przystanku Woodstock powoli się chyba wyczerpuje (w przeciwieństwie do towarzyskiej). Milczą na razie panowie z agencji Alter Art odpowiedzialnej za organizację Heineken Open'era. Sprowadzenie Pearl Jam to jest bomba atomowa, ale żeby co najmniej utrzymać zeszłoroczny poziom, przydałoby się takich bomb jeszcze kilka. W każdym razie, abym ja się tłukł przez całą Polskę do Gdyni drugi rok z rzędu (teraz już w dodatku za 100% biletu PKP), organizatorzy musieliby naprawdę uderzyć w Dzwon Zygmunta. Nie będę nic mówić, żeby nie zapeszyć. Podpowiem tylko, że pierwsza litera to W...

6. lutego 2010, 15:48 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 1 lutego 2010

list do Losu

Opole, dnia 1. lutego 2010

Drogi Losie,

nie wiem nawet czym jesteś - inteligentnym Rozumem czy sumą przypadków, ale piszę te słowa, gdyż chcę Ci powiedzieć, że Cię nie doceniałem. W minioną sobotę uzmysłowiłeś mi, jak bardzo. Dokładnie wiedziałeś, gdzie uderzyć, aby mnie złamać. W jednej chwili zburzyłeś całą moją pewność siebie - najsilniejszą cząstkę mojej osobowości. Podkopałeś we mnie wiarę w to, że jak poświęcamy czemuś 200% siebie, maksimum aktywności, siły, determinacji, to musi to dać jakikolwiek, choćby najmniejszy efekt, po stronie zysków nie może widnieć ZERO. W kilka godzin straciłem coś, co budowałem przez lata, coś o co opierałem całe swoje funkcjonowanie - straciłem wiarę w siebie. W jeden wieczór roztrzaskałeś ją o ścianę. Startując z tak błahego powodu zafundowałeś mi trip do piekła i z powrotem. Teraz będę wszystko odbudowywać przez długie tygodnie...

Zawsze myślałem o sobie, że jestem w miarę silny psychicznie. Sam radziłem sobie we wszystkich sytuacjach. Więcej, nie unikałem również problemów innych. Wysłuchiwałem ich zmartwień, starałem się zrozumieć, w miarę możliwości pomóc, coś zorganizować, podzielić się skromną jeszcze wiedzą psychologiczną. Nawet gdy działo się źle, zwykle zachowywałem spokój, zwykle byłem tym, który widział światełko w tunelu. Wiem, że pomogłem wielu osobom w zwykłych, codziennych sprawach. Nie wiem, czy pomogłem komukolwiek w sytuacjach poważniejszych, ale faktem jest, że brałem ich troski na siebie, że przejmowałem się ich problemami nie mniej niż własnymi, że czasami myślałem o nich przez długie godziny. Owszem, sam ze swoimi emocjami nigdy się nie uzewnętrzniałem. I nie przyjmowałem do wiadomości, że tłumienie wszystkiego w sobie może sprawić, że system kiedyś ulegnie przeciążeniu, że nie wytrzyma. Że raz na ruski rok musi eksplodować... Ostatecznie, gdy funkcjonujesz tak dwadzieścia kilka lat i wszystko jest w porządku, dochodzisz do przeświadczenia, że tak będzie zawsze. Błędnego przeświadczenia...

W sobotę doszło do eksplozji. Coś pękło. Nie sądziłem tylko, że do wywołania lawiny wystarczy aż tak mały kamyczek. Miałem już kilka trudnych momentów w życiu, ale czegoś takiego nie pamiętam. Nie jesteś człowiekiem, więc nie jestem pewny, czy potrafisz sobie wyobrazić, jak czuje się ktoś, kto nagle, niespodziewanie spada w otchłań. Więc powiem Ci, jak to jest. Nie widzisz żadnego światełka nadziei. Wokół Ciebie tylko coraz czarniejsza czerń. Nie działają żadne techniki obronne, żadne dotychczasowe sposoby. Czas przestaje mieć znaczenie: patrzysz przez chwilę w jakiś punkt, a potem rzut oka na zegar i z przerażeniem uświadamiasz sobie, że minęła godzina. Kiedy?! Gdzie?!... Nie potrafisz się bronić. Bo nie wiesz, z którego miejsca docierają ciosy. Nie pamiętasz już od czego się wszystko zaczęło. Jesteś jak ślepiec w ciemnym tunelu. Zwykłe, codzienne czynności wykonujesz mechanicznie. Masz gdzieś konsekwencje tego, co mówisz, co krzyczysz, co robisz. Łzy lecą same, chociaż tego nie chcesz. Nie potrafisz ich powstrzymać. Do głosu dochodzą wszystkie zmory przeszłości, wszystko o czym chciałeś zapomnieć na wieczność, co chciałeś ukryć w odmętach pamięci tak głęboko, by zginęło, zwiędło, obumarło. Demony Twojego umysłu pożerają Cię po kawałku. Wydaje Ci się, że wstąpiłeś na drogę bez powrotu.

I na tej drodze jesteś sam. To jedyne, za co mogę być Ci wdzięczny: uświadomiłeś mi, że w najczarniejszych momentach trzeba znaleźć tylko w sobie resztki sił, które pozwolą powstać z kolan. W najpiękniejszym kawałku muzyki, jaki powstał na tej planecie, Ville Laihiala śpiewał: "The wind blows through my heart, shivers me one last time, as I now reach out in the dark, no one there...". Teraz wiem, co miał na myśli. Taka trauma może spotkać każdego z nas w dowolnej chwili. Nigdy nie wiadomo, jak banalny powód może ją wywołać. A ja chciałem wówczas usłyszeć cokolwiek, ale nie to, że jestem nienormalny, że powinienem się zastanowić nad sobą, że przesadzam, że dramatyzuję, że przejmuję się byle czym. Zwykły, w miarę zdrowy psychicznie człowiek nie reaguje tak z "byle powodu". Tak, jakby moja reakcja była jedynie odpowiedzią na coś.

Nie mogę mieć o to pretensji do innych. Bardziej do Ciebie. Przez wieki tak ukształtowałeś ludzi, że chcą widzieć rzeczywistość maksymalnie prostą i czytelną. Konkretny bodziec - określona reakcja. Jakby pod czaszką nie było nic, czarna skrzynka, trochę galaretowatej masy.

Przyznam Ci się, że pierwszy raz w życiu przemknęła mi przez głowę myśl samobójcza. Tylko przemknęła na szczęście. Ale nie wiem nawet, jak się wtedy obroniłem. Pamiętam tylko, że wpadła mi nagle do głowy jedna, jedyna pozytywna myśl. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że "kto walczy - czasem przegrywa; kto nie walczy - przegrywa zawsze". Może tylko dzięki niej rzuciłem się na łóżko i jakoś przespałem kilkadziesiąt minut tej nocy. Na następną taką sytuację - oby nigdy nie nastąpiła - postaram się być lepiej przygotowany. Zapewne jednak cieszysz się z tego, że zaszczepiłeś we mnie lęk. Lęk o to, co będzie, gdy następnym razem nie znajdę w sobie resztek sił, by się podnieść...

bez wyrazów szacunku

przypadek nr XIII.33
(na tej planecie noszący imię Piotrek)

1. lutego 2010, 12:28 CET, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego