piątek, 30 kwietnia 2010

sobota, 24 kwietnia 2010

komunikat

Najdłużej do środy 28.kwietnia zbieram podpisy poparcia dla kandydatury Janusza Korwin-Mikke w zbliżających się wyborach prezydenckich. Jeśli ktoś chciałby złożyć swój bezcenny podpis (albo pomóc w zbieraniu) proszę o kontakt w jakiejkolwiek formie.

Czasu jest bardzo mało. Liczy się każdy podpis i każda minuta! 100 tysięcy podpisów trzeba zebrać najpóźniej do 5. maja (w tym dniu bezwzględnie muszą się znaleźć w sztabie). Kandydaci dużych partii (PO, PiS, SLD etc.), które mają ogromne struktury terenowe, zbiorą to z palcem w dupie. Dla malutkich partii, jak właśnie WiP, to jest zadanie niemal niewykonalne. Właśnie dlatego kilku kandydatów już się wycofało (wcale nie dlatego - jak oficjalnie przyznają - że tragedia narodowa, że kampania inna niż dotąd, tylko ze strachu, że nie uzbierają wystarczającej liczby podpisów). Zdobyć 100 tysięcy w niecałe dwa tygodnie to jest naprawdę hardcore. Mimo wszystko trzeba próbować. Pomoże tygodnik "Najwyższy Czas!", pomogą struktury Unii Polityki Realnej. Mobilizacja jest niesamowita, nawet zorganizowano zbiórki wśród Polaków w Anglii. Wierzę, że się uda.

Apeluję więc do wszystkich zainteresowanych losem naszego państwa. Jeśli nic nie zrobimy, to 20. czerwca znowu będziemy mieć wybór jak między dżumą a cholerą. Bezbarwny Komorowski, jeszcze bardziej bezbarwny Napieralski, ktoś z PiS-u, plus Olechowski, który ma taki "program", że pasuje do każdej partii w tym kraju. Poza tym - oni wszyscy już byli. Reprezentują ugrupowania, które na przemian rządzą w Polsce od blisko 20 lat. I co? I jest tak, jak jest. A mimo to, przy każdych kolejnych wyborach wciąż posłusznie na tych samych ludzi głosujemy. Zmieńmy coś wreszcie, do diabła!!!

24. kwietnia 2010, 13:01 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Więcej informacji: http://partiawip.pl/

czwartek, 15 kwietnia 2010

the lover of a christian woman

Jeden z moich najsłynniejszych imienników - Piotr Ratajczyk (ksywa: Peter Steele) podobno nie żyje. Amerykanin polsko-rosyjskiego pochodzenia, twórca gotyckiej kapeli Type O'Negative, do której przymiotnik "kultowa" pasuje jak do mało którego zespołu. A piszę "podobno", bo właściwie nic na 100% nie wiadomo. Agencje podały tą wiadomość przed południem, zastrzegając, że już kilka lat temu ogłoszono śmierć Steele'a, po czym okazało się, że wymyślił to sam muzyk, w celu promocji nowej płyty. Teraz w internecie panuje chaos informacyjny, w komentarzach ludzie podają sprzeczne linki, Wikipedia wciąż milczy. Cóż, jak ktoś robi takie happeningi co jakiś czas, to musi się liczyć z tym, że również w prawdziwą śmierć nie wszyscy uwierzą.

Wydaje się, że jednak tym razem to niestety prawda. I mimo, że nie należę do szczególnych wyznawców Type O'Negative, żałuję trochę, że nie znalazłem się wśród tych szczęściarzy, którzy mieli okazję zobaczyć ich na żywo. Tym bardziej, że byli w Polsce 3 lata temu. Facet miał niesamowitą charyzmę, a ten jego głęboki, lodowaty wokal to było zjawisko wprost nieziemskie. Nie dziwię się, że dziewczyny kochały się w tym głosie. Zresztą cały klimat, jaki tworzyli na swoich płytach - zimny, mroczny, z urzekającymi melodiami - miał w sobie coś niedoścignionego. Choć powstawały różne, mniej i bardziej udane, kopie Type O'Negative (np. fińskie The 69 Eyes i Charon), to Steele i jego ludzie wciąż pozostawali gdzieś poza wszelką konkurencją. Tomek Beksiński umieścił "Bloody Kisses" wśród 10 najlepszych albumów lat dziewięćdziesiątych. A przecież wydany trzy lata później "October Rust" był może nawet jeszcze lepszą płytą.

Szkoda gościa - miał dopiero 48 lat. Pewnie wykończyły go zarówno prochy, jak i alkohol, o którym mawiał: "I drink for the effect, because it loosens up the tongue a little bit". Inne jego słynne słowa, które nawet można pewnie określić czymś w rodzaju życiowego motta, brzmiały: "Base not your joy on the deeds of others, for what is given can be taken away. No hope - no fear".

Niniejszy wpis powstał przy dźwiękach "September Sun". Jeśli ktoś nie słyszał nigdy Type O'Negative, polecam najbardziej chyba znany kawałek - "My Girlfriend's Girlfriend". Wstyd nie znać ;)



P.S. Internauci to grupa, która swoją spontanicznością puentowania różnych absurdów codzienności czasami naprawdę mnie zaskakuje. Na ONET-cie, pod notką o śmierci Petera Steele'a, ktoś napisał "Na Wawel z nim!"

15. kwietnia 2010, 16:24 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 13 kwietnia 2010

impares nascimur, pares morimur

"You have the right to remain silent" - identycznie brzmiącą formułkę deklamują każdorazowo zatrzymanym amerykańscy policjanci, na mocy słynnych praw Mirandy. Ja z prawa do milczenia korzystać za bardzo nie potrafię. Obiecywałem przecież, że do końca tygodnia nic się tu nie pojawi. Ale tak już bywa w życiu - profesor ze Stanów przesunął deadline. Nie oznacza to naturalnie, że mam nagle mnóstwo czasu, z którym nie wiem co robić, ale przynajmniej topór już nie wisi nad głową. A że drugie prawo Mirandy ostrzega: "anything you say can be used against you in a court of law", zatem spodziewam się, że moje słowa zostaną kiedyś wykorzystane przeciwko mnie.

Anyway...

Minęły już prawie cztery dni, ale temat wciąż jest ten sam. Jest wszędzie, czy tego chcemy, czy nie. Pojawia się w różnych kontekstach. Pojawiają się pierwsze oceny, pierwsze polityczne prognozy, pierwsze spiskowe teorie. Odzywają się ludzie, którzy chcą być bardziej święci od Boga i wiedzą lepiej od nas, jak powinniśmy przeżywać ten czas, jak celebrować żałobę. Pojawiają się wreszcie ci, którzy są żywą ilustracją kontrowersyjnej tezy Oscara Wilde'a: "patriotyzm jest cechą ludzi chorych na nienawiść". Dziennikarze, blogerzy i internetowi komentatorzy, a nawet księża a to przylepiają sobie wzajemnie łatki hipokrytów. A to w mniej lub bardziej zakamuflowanej formie ubolewają, że nie wydarzyło się to dwa dni wcześniej, gdy do Rosji leciał premier Tusk. A to próbują przekonać adwersarzy do swojego światopoglądu, według wzoru: "Ty Żydzie, ja jestem patriotą więc wiem lepiej". Ot, polskie piekiełko. Które było nietrudne do przewidzenia zresztą...

Ale ja nie o tym... Telewizje na okrągło emitują sylwetki poległych polityków i przedstawicieli urzędów państwowych. Ja nie znałem nikogo spośród nich osobiście, a za większością - w kategoriach postrzegania ich jako osób publicznych - po prostu nie przepadałem. Dlatego oglądając te klipy wspomnieniowe, relacje z ceremonii pożegnalnych, zdjęcia z miejsca katastrofy i przejawy reakcji społecznych, jedyne co czuję, to współczucie dla ich rodzin. Bo to jest ich tragedia, ich smutek, ich rozpacz. Nie moja.

Muszę jednak przyznać, że dziś obejrzałem coś nawet dla mnie w pewnym sensie wstrząsającego. Najmłodszą ofiarą sobotniej katastrofy była jedna ze stewardess. Miała na imię Natalia. I miała 22 lata, o cztery mniej ode mnie... Na YouTube ktoś umieścił slideshow wykonany z jej fotografii. Bardzo ładna, wesoła, uśmiechnięta studentka. Jej zdjęcia z egzotycznych wakacji, z przyjaciółmi, jej szczęśliwe chwile... W tle nastrojowo pobrzmiewa "It's too late to apologize" Timbalanda. Może to był jej ulubiony kawałek...? Uderzający kontrast w stosunku do tego, czym na okrągło epatuje telewizja. I wszystko jakoś tak bez zbędnego patosu, towarzyszącego często wspomnieniom tych "wielkich patriotów".

Temat śmierci jest mi w pewnym sensie bliski. Nie uciekam od niego, nie wypieram go ze świadomości, jak wielu ludzi. Nie boję się go. O śmierci myślę bardzo często, niemal codziennie, o swojej - pewnie średnio raz w tygodniu. Dość powiedzieć, że lubię przebywać na cmentarzach. Że lubię je fotografować, podobnie jak wszelkie przejawy sztuki funeralnej. Że wybierając jako drugi kierunek studia psychologiczne pasjonowałem się (co zostało mi zresztą do dziś) problemem samobójstw. Że moją muzyczną miłością jest fiński SENTENCED, którego członkowie śmierć uczynili tematem przewodnim swojej twórczości (a niektórzy również swojego życia). Dlatego nie mogę powiedzieć, że ten filmik zmienił coś w mojej psychice, że unaoczniona w ten sposób świadomość śmierci osoby bliskiej mi wiekiem sprawiła, że inaczej zacznę patrzeć na życie, że odwróci mi się system wartości... Nie. Po prostu - chociaż Jej nie znałem - tak po ludzku zrobiło mi się Natalii żal...

I wiem, że to niekonsekwencja. Bo tygodniowo odchodzą z tego świata, czy to w wypadkach, czy w następstwie nieuleczalnej choroby, dziesiątki takich młodych ludzi. A pewnie za każdym z nich stoi jakaś wzruszająca historia i setki wspaniałych wspomnień. Ale tym tekstem - na szczęście - nie zamierzam wyjątkowo niczego udowadniać.

No, może poza jednym. "Hierarchia" ofiar katastrofy jest generalnie następująca: para prezydencka, Prezydent na Uchodźstwie, wicemarszałkowie, parlamentarzyści, szefowie tych różnych ważnych urzędów, generałowie i dowódcy wojskowi, biskupi i księża, osoby towarzyszące prezydentowi, funkcjonariusze BOR. I gdzieś tam na końcu obsługa samolotu. Rzymianie mawiali: Aequat omnes cinis - impares nascimur, pares morimur...

13. kwietnia 2010, 21:57 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 11 kwietnia 2010

garść refleksji

Najpierw cudzych:

dr Tomasz Szulc (Politechnika Warszawska): "To jakaś zupełnie wyjątkowa sytuacja. Bardzo często w złych warunkach nie podchodzi się w ogóle do lądowania, tylko leci na inne lotnisko. Drugie podejście już jest bardzo rzadko spotykane, ale cztery? Chyba tylko na wojnie." [onet.pl]

Tomasz Hypki (sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa): "Ta katastrofa jeden do jednego przypomina katastrofę w Mirosławcu (...) Mówiło się wtedy, że tyle zajmujących wysokie stanowiska osób nie powinno podróżować jednym samolotem; wydaje się, że nikt nie wyciągnął wniosków co do szkolenia i procedur. Mając taki skład na pokładzie - pomijając to że należało go rozdzielić na kilka samolotów - pilot otrzymawszy informacje o złych warunkach w Smoleńsku powinien był zawrócić do Warszawy. (...) Polska jest jednym z niewielu krajów na świecie, a niemal wyjątkiem w świecie cywilizowanym, w którym dochodzi do wypadków lotniczych z udziałem najwyższych rangą przedstawicieli władz. Ostatni podobny przypadek miał miejsce w 1994 w Rwandzie, kiedy w katastrofie lotniczej zginęli prezydenci Rwandy i Burundi, jednak ich samolot został zestrzelony przez bojówki opozycji." [onet.pl]

Janusz Korwin-Mikke (polityk partii 'Wolność i Praworządność'): "Chyba nigdy w historii żadnego państwa żaden akt wojny nie zgładził CAŁEGO dowództwa sił zbrojnych" [korwin-mikke.blog.onet.pl]

A teraz kilka słów ode mnie. Gorzkich słów, ale ostatecznie kto ma je wypowiedzieć, jak nie enfant terrible społeczeństwa. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, jak silny był (jeśli był) nacisk na pilota, żeby próbował lądować za wszelką cenę. Ale szczególnie zacytowane wyżej zdanie Janusza Korwin-Mikke uderzająco ilustruje ponury paradoks. Niewiele ponad dwa lata temu mieliśmy podobny przypadek. W Mirosławcu rozbiła się połowa wojskowego dowództwa, która wbrew logice podróżowała jednym samolotem. Czy ktoś wyciągnął z tamtego wypadku jakiekolwiek wnioski? Wczorajsza katastrofa pokazuje, że nie bardzo. Jesteśmy mistrzami świata w podkreślaniu martyrologii, celebrowaniu żałób narodowych, doszukiwaniu się symboliki, organizowaniu mszy, nabożeństw, ksiąg kondolencyjnych, ustawianiu zniczy, odwoływaniu imprez rozrywkowych, grobowym nastroju w mediach, pytaniu wszystkich krewnych i znajomych Królika "co czujesz w obliczu tej tragedii?". Bijemy rekordy w liczbie łez wylanych przed kamerami TV, wywieszonych flag, łańcuszków czarnych wstążek wklejanych na naszo-klasowe profile, w pompowanym patriotyzmie, w ilości pytań "dlaczego Bóg tak bardzo doświadcza naród polski?". A gdyby choć ułamek tej energii i współpracy przeznaczyć na działania zapobiegawcze? Dlaczego tak rzadko pojawia się przy tej żałobie refleksja, co sami mogliśmy zrobić, aby do takich tragedii nie dochodziło? Oburzamy się, gdy za granicą mówią, że Polak mądry po szkodzie, ale gdy przychodzi nieszczęście, ze zdumieniem po raz kolejny budzimy się z ręką w nocniku, płacząc nad rozlanym mlekiem. Zaczynamy sprawdzać stan techniczny autokarów dopiero gdy pielgrzymka spadnie we francuską przepaść. Interesujemy się problemami górników dopiero gdy wybuch metanu zasypie pod ziemią całą ich brygadę. Odśnieżamy wielkopowierzchniowe dachy dopiero gdy tony śniegu zwalą się na kilkudziesięciu hodowców gołębi. Dwa lata temu w Mirosławcu zapaliła się lampka ostrzegawcza. I co? I wczoraj na pokład jednego samolotu wsiada znowu setka VIP-ów, a po chwili z przerażeniem odkrywamy, że w jednym momencie przestało istnieć całe dowództwo wojska wraz ze zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, oraz prawie cała Kancelaria Prezydenta i połowa Prezydium Sejmu. Nie zgadzam się z tymi, którzy mówią, że nie warto teraz roztrząsać, co by było gdyby, bo już się stało. Otóż właśnie warto! I trzeba. Uzmysłowić sobie, że gdyby ktoś w odpowiedniej chwili włączył myślenie, to dziś byłaby inna niedziela.

Wielokrotnie słyszymy dziś w mediach również inne słowa. Że to znak od Boga, sygnał żebyśmy porzucili bezcelowe spory i prymitywne podziały. Żeby Polacy wreszcie się pojednali i przestali sobie podkładać świnie. Mi nie udzieliła się ogólnonarodowa egzaltacja. A przykro mi to mówić, bo sam przecież jestem Polakiem i - wbrew pozorom - się tego nie wstydzę, ale wydaje mi się, że nawet gdyby spadło sto takich samolotów, to i tak nic w naszej mentalności by się nie zmieniło. Dopóki "ziemia nie zadrży i niebo się nie rozstąpi", żaden "znak od losu" nie spowoduje jakiejkolwiek "duchowej przemiany". Może to defetyzm, ale ja w to po prostu nie wierzę.

I na koniec jeszcze krótko o reakcji światowych (i nie tylko) przywódców, oraz zagranicznych mediów na śmierć prezydenta. O tych wzruszających doniesieniach, że jesteśmy z wami, że oto odszedł wielki patriota, bohater narodowy etc. Niebywałe. Do momentu katastrofy, śp. Lech Kaczyński był w oczach tych samych polityków i dziennikarzy: kurduplem, durniem, którego mamy za prezydenta, kartoflem, kaczorem, małym człowiekiem, który zmarnował szansę żeby siedzieć cicho, alkoholikiem, obrażalskim, ośmieszającym Polskę, uzależnionym od brata kiepskim politykiem, dla którego dobra lepiej, żeby się publicznie nie wypowiadał. Zatem albo śmierć w kraksie lotniczej wystarcza do tego, aby awansować na pozycję wybitnego męża stanu, albo... no właśnie...

Co tam, panie, w polityce? Hipokryzja trzyma się mocno.

11. kwietnia 2010, 15:27 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Do końca tygodnia już siedzę cicho. Mam do zrobienia pilne opracowanie dla profesora ze Stanów, który z pewnością nie potraktuje żałoby jako excuse. Jeśli bym się jednak dłużej nie odzywał, zainteresujcie się proszę moim losem, bo wówczas będzie to oznaczać, że mnie za powyższy tekst zamknęli.

sobota, 10 kwietnia 2010

nine eleven

Cholera, w takich sytuacjach trudno jest cokolwiek powiedzieć. Już nawet nie chodzi o to, że dziwnie się człowiek czuje, wiedząc że ta ciemna strona historii pisze się właśnie na jego oczach. Ale w takich chwilach (vide pamiętne 9/11) ma się nieprzyjemne uczucie, że traci się kontrolę nad światem.

10. kwietnia 2010, 11:02 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 8 kwietnia 2010

zaproszenie do Opola

W poprzednim roku zjeździłem pół Polski, aby uczestniczyć w interesujących koncertach. Sama tylko podróż do Gdyni na Heineken Open'er to blisko półtora tysiąca kilometrów, a jeszcze w październiku tłukłem się InterRegio do Krakowa, aby na własne uszy dostąpić zaszczytu wysłuchania Finów z kultowego Amorphis. Dlatego, gdy ogłoszono line-up tegorocznych Piastonaliów, szczęka mi opadła do samej ziemi.

Piastonalia to opolska wersja studenckiego święta, które w całej Polsce jest znane pod ogólną nazwą "juwenalia". Muzyczna strona Piastonaliów w ostatnich latach pozostawiała wiele do życzenia. Owszem, raz pojawili się legendarni Pudelsi (jeszcze z Maleńczukiem za mikrofonem), zagrali również zwariowani Blenders, a nawet zaszczycił nas zespół Raz Dwa Trzy (chociaż oni zwykle na takich imprezach nie występują). Generalnie jednak opolscy studenci pod tym względem zazdrościli większym ośrodkom. Dość powiedzieć, że w ubiegłym roku największą gwiazdą był chyba zespół Ptaky (anyone?). Tak, już widzę te kontrargumenty, że skoro mi się nie podobało, to trzeba było iść i aktywnie działać w Samorządzie Studenckim, aby mieć wpływ na dobór artystów. Zgoda, tylko czym innym jest krytykować zestaw zaproszonych wykonawców (czego nigdy nie robiłem i nie robię), a czym innym czepiać się stylu myślenia, który potem owocuje wyjaśnieniami typu: "zapraszamy dużo zespołów reggae, bo studenci słuchają właśnie takiej muzyki". No, nóż się w kieszeni otwiera. O ile wiem, studenci są chyba najbardziej zróżnicowaną pod względem wszelkich gustów kategorią społeczną. Powiedzieć o nich takie zdanie jak powyżej, to tak, jakby powiedzieć, że wszyscy ludzie po sześćdziesiątce są wiernymi słuchaczami Radia Maryja i wyznawcami Ojca Dyrektora. Niestety, dzięki takim generalizacjom, kapel spod znaku rock/reggae/ska, mieliśmy ostatnio na Piastonaliach od metra. A to, że co roku wystąpi zespół o wdzięcznej nazwie Paprika Korps, było bardziej pewne niż to, że na Święta Bożego Narodzenia telewizja wyemituje "Kevina samego w domu". Gwoli ścisłości trzeba jednak przyznać, że w ostatnich latach częstym gościem była również słynna Coma, czyli zespół, który pod powyższą klasyfikację nie podpada, a którego słuchać jest podobno w dobrym tonie będąc studentem. Ja w każdym razie próbowałem wiele razy, a rekord to chyba cztery sekundy. Wybaczcie, o fani wielkiej Comy, mnie parweniuszowi mój plebejski gust, ale mój ciasny móżdżek po prostu nie potrafi pojąć geniuszu muzyków, którzy tylko przez spisek światowych mocarstw nie zajmują jeszcze pierwszego miejsca w rockowej "Hall of Fame".

Jednak dość zrzędzenia, bo oto zapowiadają się najciekawsze Piastonalia w mojej (długiej) karierze studenckiej. Świetnym posunięciem jest współpraca samorządów Politechniki i Uniwersytetu, oraz zorganizowanie tylko jednej sceny (w kampusie Uniwerku). Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze (na ochronie, ogrodzeniu, sprzęcie etc.) można było wreszcie przeznaczyć na artystów przez duże A. I tak, w dniach 13-16 maja 2010 w Opolu zagrają m.in. Myslovitz, Kult, TSA, Turbo, Buldog. Będzie również gwiazda zagraniczna - Ray Wilson (onegdaj związany z zespołem Genesis) z własnym projektem i z towarzyszeniem filharmoników berlińskich. A danie główne to oczywiście kapela, która jest żywą historią polskiego rocka, czyli KSU. Owszem, może dziwić dlaczego ubóstwiam zespół, którego lider w jednym z kawałków śpiewa: "socjologów spuszczamy do szamba, psychologów spłukujemy wodą" ;) Wystarczy jednak wsłuchać się w "Za mgłą" (jedna z najlepszych polskich kompozycji ever), żeby wszelkie wątpliwości rozwiały się niczym bieszczadzki wiatr nad połoninami.



Zatem nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić w połowie maja do Opola :) Tym bardziej, że - jak zwykle - wstęp na wszystkie koncerty, pokazy filmowe i inne eventy będzie darmowy!

8. kwietnia 2010, 13:00 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 4 kwietnia 2010

ciepłownia














NIKON D5000, 1/1600, F/14, ISO 200, 18 mm
3. kwietnia 2010, 18:16 DST
(ciepłownia ECO, Opole, ul. Harcerska)

czwartek, 1 kwietnia 2010

the end of this chapter















Okazją, żeby coś zmienić, przewartościować, żeby spojrzeć inaczej, może być wszystko. Może to być impuls nawet najbardziej banalny. Najważniejszy jest proces. Nawet niekoniecznie efekt. Już samo podjęcie działania oznacza, że stać nas było na to, żeby spojrzeć wewnątrz siebie i stwierdzić, że nie jest tak, jak być powinno. I że dłużej tak być nie może. A inspiracja wcale nie musi być tak egzaltowana jak w tandetnych filmach familijnych. Może to być po prostu cyfra "1" w kalendarzu, może to być wiosna, słońce, natura budząca się do życia. Mogą to być również te nadchodzące święta. Zmartwychwstanie po trzech dniach. Odrodzenie poprzez śmierć.

"From the moment of birth we are already dying
Death is the only true salvation
Through death man is reborn
Like a butterfly is born out of a caterpillar

and after that, man is finally free..."


Pogodnych, wymarzonych Świąt.

1. kwietnia 2010, 19:03 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego