poniedziałek, 27 września 2010

chropowatość niejedno ma imię

"To najlepsza płyta w dziejach De Mono", "Nagraliśmy świetną płytę (...) są powody do dumy i radości", "O to chodziło - by połączyć stare, chropowate jeszcze De Mono z nowoczesnym brzmieniem" etc. Takimi sloganami lider zespołu De Mono - Andrzej Krzywy - promuje w mediach najnowszy album swojej formacji. Te okrągłe zdania zaskakiwać nie powinny - wszak na potrzeby marketingu artyści wspinają się na Himalaje pustosłowia. Natomiast zdziwiła mnie niezmiernie ta wzmianka o "chropowatości". Owszem, nie będę w pełni obiektywny, gdyż najnowszej płyty De Mono nie przesłuchałem w całości (nie mam aż tyle odwagi). Nie udało mi się jednakże uciec od promującego ją singla pt. "Póki na to czas", którym stacje radiowe od miesięcy torturują słuchaczy, gwałcąc wszelkie międzynarodowe konwencje dotyczące humanitarnego traktowania jeńców.

O owym singlu muzycy De Mono wypowiadają się w samych superlatywach (trudne słowo), zatem można go chyba uznać za w miarę reprezentatywny dla całości najnowszego dzieła grupy. I tu pojawia się problem. Gdzie ta "chropowatość", gdzie to "rockowe brzmienie"? Przecież tam nawet nie słychać jakiejkolwiek gitary! Instrumenty dęte to i owszem, ale gitarę trudno byłoby dostrzec nawet przez mikroskop elektronowy. Owszem, jest w tym wyrobie muzycznopodobnym coś, co przy oceanie dobrej woli i po pięciu piwach można by było nazwać "solówką", ale mi to bardziej przypomina tandetny dżingiel z reklamy proszku do prania. Cały ten "wspaniały hit" jest słodki jak ziemniaki z "Biedronki" i wzbudza jedynie odruchy wymiotne. W kompozycjach zespołu "Fasolki" jest więcej chropowatości...

Nie mam nic do De Mono. Wręcz przeciwnie - 15-20 lat temu był to jeden z jaśniejszych punktów na jałowej ziemi polskiej muzyki rozrywkowej. A "Statki na niebie" ubóstwiam po dziś dzień. I dlatego z zażenowaniem obserwuję, jak Andrzej Krzywy wygaduje takie rzeczy (o tej chropowatości) po gazetach, a jego kapela stacza się po równi pochyłej. Pewnie, jak mawiał genialny ekonomista Vilfredo Pareto: "Nikt nie może nikomu zabronić nazywania tuńczyka słoniem, a słonia - tuńczykiem". Dlatego lider De Mono, w celu promocji nowej płyty, może nawet rozgłaszać, że album ten nawiązuje do najlepszych tradycji trash-metalu. Gorzej, jeśli Andrzej Krzywy naprawdę wierzy w to, o czym mówi (a na to wygląda). Bo oznaczałoby to niechybnie, że nadepnął mu na ucho nie słoń, ale coś znacznie większego i cięższego. A to z kolei byłby wystarczający argument na rzecz tego, aby nowe dokonania zespołu De Mono omijać szerokim łukiem.

27. września 2010, 21:21 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Cytaty w pierwszym akapicie pochodzą z wywiadu z Andrzejem Krzywym, opublikowanego pod tytułem "Kolbą w twarz" w NTO nr 226 (5313) z 25-26 IX 2010

czwartek, 23 września 2010

kły wieszcza

Panowie i Panie, oto mamy chyba Mistrza Polskiej Ortografii A.D. 2010! A jakby się uprzeć, to i gramatyki, interpunkcji, składni oraz fleksji również. Maż wątpliwości? Wyślij klijentowi a-maila z fakturą WAT!














Widziałem już twórczość w rodzaju "wiccendów", albo ogłoszenia, których autor - zainspirowany chyba słynnym skeczem kabaretu Dudek - informował, że ma do sprzedania "małom lodówke". Ale czegoś takiego jeszcze nie było.

Gdy chodziłem do podstawówki (a to było daaaaawno temu), na szkolnych komputerach ówczesnej klasy popularna była gra o nazwie "Ortotris". Polegała ona na tym, że na ekranie pojawiały się różne wyrazy z luką w miejscu jednej lub dwóch literek. Zadaniem gracza było uzupełnić luki odpowiednim er-zet, ce-ha, u-otwarte etc. Najważniejszy jednak w całej zabawie był portret Juliusza Słowackiego w rogu ekranu. Po każdej poprawnej odpowiedzi portret błyskał czerwonymi serduszkami, natomiast po błędnej nasz wieszcz narodowy ze zgrozą szczerzył kły niczym u wampira. Podejrzewam, że gdyby pan Mariusz przystąpił do tej gry, kły wieszcza przebiłyby długością analogiczny element uzębienia tygrysa szablozębnego.

23. września 2010, 16:59 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Z tym rachunkiem WAT, to chyba chodzi o Wojskową Akademię Techniczną... Ale od kiedy żołnierze handlują filmami?

sobota, 18 września 2010

transakcja rozwiązła

Nawet przy okazji tak prozaicznej czynności jak zakup nowej pralki, można coś interesującego zaobserwować. Otóż sklep oferuje darmową usługę dowozu nowej pralki pod wskazany adres na terenie miasta i jednoczesne odebranie pralki starej. Mnie zainteresował finansowy aspekt tego odebrania starej pralki. Curious? 15 złotych. Aha - pomyślałem - sklep płaci 15 złotych za możliwość wzięcia od nas starej pralki, czyli de facto odlicza tą kwotę od ceny nowej pralki. Zatem płacimy za nową pralkę 15 złotych mniej - niby niewiele, ale zawsze coś.

Brzmi ładnie, prawda? Akurat! W rzeczywistości to nie sklep płaci nam 15 złotych, tylko my musimy te 15 złotych dopłacić, aby łaskawie od nas odebrali starą pralkę. Może i jestem oderwany od rzeczywistości, ale nie potrafię tego pojąć. Przecież stara pralka to jest przynajmniej 30 kilogramów niezłej jakości żelastwa. Na złomie można na tym zarobić nawet kilka razy więcej niż te 15 złotych. Więc to sklep powinien zapłacić nam, całować nas po rękach i robić wszystko, żeby mógł od nas tą starą pralkę zabrać. Bo zyska na tym całkiem sporo.

Dlaczego więc dajemy się tak robić w konia? Nie dość, że wypuszczamy z ręki pieniądze, które za pralkę otrzymalibyśmy na złomie, to jeszcze za to płacimy. Dzieje się tak dlatego, że sklepy stosują klasyczną psychomanipulację. Akcentują i podkreślają to, co zyskamy korzystając z ich "fantastycznej oferty": "Mega-hiper-promocja! Giga-okazja!!! Nasza firma odbierze od Ciebie starą pralkę już w momencie przywiezienia Twojego nowego sprzętu! Koniec z zagraconą piwnicą! Pozbędziesz się kłopotu za jedyne 15 złotych (koszt transportu)!". Natomiast o tym, ile firma zyska na sprzedaży złomu z naszej starej pralki (czyli ile tracimy my), już nas profilaktycznie nie informuje. Bo jeszcze byśmy się rozmyślili, albo postradali zmysły, nie korzystając z giga-okazji. (Już pomijam fakt, że koszt transportu to koszt wydumany, bo przecież stara pralka odjeżdża tym samym samochodem, który przywiózł nam nowy sprzęt.)

Taka konstrukcja oferty nie tylko przekonuje nas, że korzystając z niej pozbywamy się kłopotu, ale też stara się, abyśmy zapomnieli, że mamy jakąkolwiek alternatywę. Niejeden z nas przecież pomyśli: "No tak, zabiorą pralkę i będzie święty spokój. A tak, co ja z nią zrobię? Na śmietnik wyrzucić nie wolno, przez jakieś durne przepisy, więc będzie tylko zawadzać. A nie mam takiego auta, żeby samemu ją wywieźć na złom". Kiedyś ludzie nie mieli takich rozterek. Bo przecież nic prostszego. Wystarczy stary sprzęt gdzieś ulokować, czy to w piwnicy, garażu, czy na strychu. Po jakimś czasie zbierze się grupa kumpli czy sąsiadów, którzy wymienili pralki i poprzednie sprzęty trzymają w piwnicach. Wystarczy, że jeden z nich ma szwagra, który ma jakiegoś busa czy półciężarówkę, razem ładują te pralki na pakę, zrzucają się na paliwo (grosze) i odwożą wszystkie razem do punktu skupu złomu. Uzyskaną sumkę albo dzielą po równo między siebie, albo robią za to sąsiedzkiego grilla. Utopia? Bynajmniej. W XIX wieku Stany Zjednoczone właśnie dzięki takim sąsiedzkim współpracom były najszybciej rozwijającym się (bo naprawa gospodarki zaczyna się na poziomie mikro) i najbardziej obywatelskim państwem w historii świata. Any doubts? Wystarczy poczytać chociażby de Tocqueville'a.

Ideologia konserwatywno-liberalna zakłada, że człowiek uczy się na błędach. I tej umiejętności jeszcze nie zatracił. Problem w tym, że obecny system nie pozwala mu realizować jej w praktyce... Nie ulega też wątpliwości, że społeczeństwem zatomizowanym o wiele łatwiej jest kierować po swojej myśli.

18. września 2010, 17:46 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 15 września 2010

mistrzostwa świata w prawie Parkinsona

Polacy są mistrzami świata w utrudnianiu sobie pracy. Na przykład w miejscu, gdzie obecnie zarabiam, są dwa zespoły produkcyjne. Gotowy towar pakuje się w kartony, które są - tylko w celach informacyjnych (szef musi wiedzieć, czy dany karton wyprodukował zespół nr 1 czy 2) - odpowiednio znakowane. Tj. kartony pierwszego zespołu od wewnątrz podpisuje się długopisem rzymską cyfrą I, a drugiego zespołu - cyfrą II. Czy jednak nie wystarczyłoby podpisywać jedynie kartonów pierwszego zespołu? Bo skoro są tylko dwa zespoły, to wiadomo, że te nie podpisane kartony muszą należeć do zespołu drugiego...

Przypomina mi to sytuację, gdy kilka lat temu ktoś rzucił pomysł, aby samochody prowadzone przez kobiety były specjalnie znakowane (np. jakąś naklejką, wstążeczką czy innym kolorem tablicy rejestracyjnej - tego nie sprecyzowano). Nie zamierzam tu wchodzić w bezsensowne dywagacje [W.Ł. ;)] o wyższości męskich umiejętności prowadzenia samochodu nad kobiecymi czy vice versa; chodzi mi tylko o logiczną stronę całej sprawy. Zaraz bowiem feministki podniosły wrzask, że to dyskryminacja i w ramach "wyrównywania statusu kobiet i mężczyzn" powinno się oznaczać, ale samochody prowadzone przez facetów, a nie przez kobiety. Widocznie owe feministki nie mają pojęcia o zasadach logiki, ponieważ właśnie z logicznego punktu widzenia nie ma znaczenia, które samochody będą oznakowane. Jeśli oznaczymy wstążeczką samochody prowadzone przez kobiety, to oznaczeniem samochodów prowadzonych przez facetów będzie... brak oznakowania! Zatem niezależnie od faktu, które auta będą miały jakiś symbol na sobie, ponieważ mamy tylko dwie płcie, brak tego symbolu będzie oznaczał automatycznie przypisanie do tej drugiej grupy. I tak będzie się działo w każdym przypadku, gdy zbiór jest dwuelementowy (jeszcze bardziej naukowo: gdy zmienna, którą bierzemy pod uwagę, może przybierać tylko i wyłącznie dwie wartości): dwa zespoły produkcyjne, kobiety i mężczyźni etc. Oczywiście inna sprawa, gdyby były trzy płcie, cztery zespoły produkcyjne itd.

Może to nie są szczególnie istotne rozważania, przecież opisanie rzymską cyfrą jednego kartonu zajmuje dwie sekundy i nawet przy stu kartonach nie są to jakieś kolosalne ilości czasu. Bardziej chodzi mi o to, że ludzie nie potrafią stosować elementarnych zasad logicznego czy nawet zdroworozsądkowego myślenia w praktyce. Bo przecież w opisanych wyżej przykładach, nie trzeba ukończyć kursu logiki na wyższej uczelni, aby np. dostrzec brak sensu w opisywaniu obydwu partii kartonów. Często się słyszy, że za granicą chwalą Polaków, że tacy pracowici, że wykonują znacznie więcej pracy niż autochtoni. Interesujące byłoby jednak sprawdzenie, jak wiele z tej pracy to praca bezsensowna, vide: to znakowanie kartonów. Anglik siedzi, myśli i kombinuje, jak tu się za bardzo nie narobić, wymyśli jakąś maszynę, jakiś program komputerowy, albo po prostu na logikę rozbierze, że nie ma sensu oznaczać obydwu partii kartonów. A Polak w tym czasie haruje, "bo to trzeba zrobić". Może to kontrowersyjna teza, ale wydaje mi się, że nie zysk, nie konkurencja, ale lenistwo jest największym motorem postępu.

Polacy nie mają zatem pojęcia o logice, ale jeszcze w czymś, oprócz utrudniania sobie pracy, są mistrzami świata. Cyryl Parkinson (to nie ten od choroby układu nerwowego) sformułował kiedyś zasadę, nazwaną później jego nazwiskiem, która głosi, że "praca rozszerza się tak, aby wypełnić czas dostępny na jej ukończenie". Czyli: jeśli dajemy komuś określony czas na wykonanie jakiegoś zadania (a ukończenie zadania przed terminem nie skutkuje wyższym wynagrodzeniem), to zostanie ono wykonane w najpóźniejszym możliwym terminie, czyli w ostatnim dniu. Nawet jeśli trzeba będzie pracować na połowę swoich możliwości, w zwolnionym tempie, grać w tym czasie w karty, statki i państwa-miasta, czytać gazety i książki, uczyć się języków obcych etc. W konkurencji pod nazwą "szanowanie pracy" wyprzedziliśmy resztę świata o kilka długości. A gdybyśmy jeszcze nauczyli się nie utrudniać sobie roboty, tydzień faktycznej pracy w tym kraju wynosiłby jakieś 10 godzin...

15. września 2010, 14:54 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 5 września 2010

Richard Wiseman - "Dziwnologia"


Pamiętacie "Idola"? Show w Polsacie, dzięki któremu Kuba Wojewódzki stał się wrogiem publicznym nr 1? Ten program prowadził nieco już zapomniany gość, który nazywał się Maciek Rock. Mało kto był wówczas w stanie uwierzyć, że on naprawdę nosi nazwisko tak bliskie formule programu, który był przecież widowiskiem muzycznym. Aby udowodnić, że to nie pseudonim, prezenter wielokrotnie pokazywał przed kamerami swój dowód osobisty. Jest też w Polsce piłkarz, nawet pojedynczy reprezentant kraju, nazwiskiem Janusz Gol. Przypadek - można powiedzieć. Pewnie. Chociaż Richard Wiseman (wise man - mądry człowiek) w swojej najnowszej książce dowodzi, że ludzie często podświadomie wybierają takie zajęcie w życiu, które ma coś wspólnego z ich nazwiskiem. Niekoniecznie z całym nazwiskiem, mogą to być jedynie jego pierwsze litery. "Badacze odkryli, że istnieje więcej dentystów, których nazwisko zaczyna się na 'Den', niż tych których nazwisko ma przedrostek 'Law'..." - pisze Wiseman (s.179). Podobnie, nazwiska właścicieli sklepów żelaznych (hardware shops) częściej zaczynają się na literę H, a zakładów dekarskich (roofers) - na literę R.

Wiseman - profesor psychologii, ale też praktykujący iluzjonista - dowodzi nie tylko takich karkołomnych tez. Przekonuje również, że ludzie urodzeni w lecie mają w życiu więcej szczęścia niż urodzeni w zimie, sądzi, że więcej osób odpowiadałoby na ogłoszenia towarzyskie kobiet, gdyby pisali je dla nich mężczyźni (ale nie odwrotnie) i tłumaczy jak to możliwe, że słowa "US President Ronald Reagan" są dokładnym anagramem wyrażenia "repulsed and ignorant arse".

Wiseman twierdzi, że istotą "dziwnologii" są trzy elementy występujące jednocześnie: błyskotliwość, prostota i nietypowość. W efekcie otrzymujemy książkę, która jest 350-stronicowym zbiorem najbardziej "odjechanych" analiz i eksperymentów w dziejach psychologii społecznej. Od słynnych doświadczeń Milgrama i Zimbardo po - a tych jest znacznie więcej - przedsięwzięcia, których trudno szukać w akademickich podręcznikach psychologii, a które mają za zadanie wyjaśnić związek pomiędzy częstotliwością puszczania w radiu muzyki country a wskaźnikiem samobójstw, albo odkryć, dlaczego w nawiedzonych domach "straszy". Zresztą Wisemana interesują również eksperymenty przeprowadzone jeszcze przed powstaniem naukowej psychologii, a więc w okresie gdy nie obowiązywały restrykcyjne reguły etyczne i można było na przykład - niczym doktor Frankenstein - przepuszczać prąd o wysokim natężeniu przez trupa seryjnego mordercy.

Co ważne, autor unika jak ognia nudnych, akademickich regułek typu: "efekt aureoli jest to...". Naświetla zjawisko znane z codziennego życia i od razu poszukuje możliwych przyczyn takiego stanu rzeczy, ilustrując swoje rozważania niezliczoną ilością projektów badawczych. Rezultat jest zaskakująco pozytywny. To najlepsza książka, jaką czytałem od kilku lat. Dla takich kosmitów jak ja - mających obsesję poznania świata w każdym jego aspekcie i patologicznie nadużywających słowa "dlaczego?" - jest to pozycja wręcz wymarzona.

Najbardziej chyba interesującym rozdziałem jest ten o psychologii humoru. Dokumentuje on wieloletni projekt zespołu Wisemana o nazwie LaughLab, który postawił sobie za cel odszukanie najśmieszniejszego żartu na świecie. Niejako przy okazji zgromadzono imponującą ilość naukowego materiału wyjaśniającego, dlaczego jedne rzeczy nas śmieszą, a inne nie, oraz jakie prawidłowości można w zakresie dowcipów zaobserwować. Najśmieszniejszy żart świata oczywiście znaleziono, ale nie mogę go tu rzecz jasna zacytować, gdyż wydawca mógłby mi wystosować pozew sądowy o obniżanie wartości jego towaru. Mogę jednak zdradzić, że przy okazji tego przedsięwzięcia określono także, jakie jest najśmieszniejsze, najbardziej komediowe zwierzę świata. Jest nim - nie uwierzycie! - kaczka.

Richard Wiseman "Dziwnologia"
Warszawa, 2010
wydawnictwo WAB
moja ocena: 9/10

5. września 2010, 19:03 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 1 września 2010

if you don't care, if you're so keen, I'm gonna steal your vicodin

W moim prywatnym rankingu seriali Doktor House błyskawicznie wdarł się na drugie miejsce (pierwsze jest już chyba na zawsze zarezerwowane dla genialnego Twin Peaks) i z każdym kolejnym sezonem się na tej pozycji umacnia, dystansując m.in. X-Files, Lie To Me czy Malcolm In The Middle.

Jednak moje uwielbienie dla historii ekscentrycznego lekarza nie przybrało jeszcze - jak się okazuje - wartości ekstremalnych. Oto bowiem ukraińska (sic!) kapela o przeuroczej nazwie The Washing Tones stworzyła o doktorze House piosenkę. I wyszło im to kapitalnie. Dużo energii, zabawny teledysk złożony z serialowych ścinków, świetny tekst. Znakomicie się tego słucha. Zresztą, zobaczcie sami.



1. września 2010, 13:08 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego