sobota, 30 października 2010

... eine Kultur!

"W lokalu rozstawiono trzydzieści spreparowanych dyń. Były też konkursy: w rżnięciu dyni oraz na najstraszniejszy strój. Na prawdziwym fotelu dentystycznym siedział kościotrup. Przed wejściem gości witał sarkofag trupa, a wkrótce po rozpoczęciu imprezy wniesiono w trumnie Księcia Ciemności!". To oczywiście prasowa relacja z halloweenowej zabawy. Jednak nie - jak mogłoby się wydawać - gdzieś z serca Stanów Zjednoczonych. Tak bawiono się w Polsce, i to już 9 lat temu, podczas Halloween 2001. Podkreślam lekkie zaskoczenie, bo działo się tak przy całym niesprzyjającym dla tego obrzędu klimacie w naszym umiłowanym kraju.

Zgoda, można uznawać Halloween za apoteozę komercyjnego kiczu i tandety, przejaw dekadencji współczesnej kultury czy nawet obyczaj stricte pogański. Panuje pluralizm opinii i wolność słowa. Paradoksalnie jednak, pluralizm ten często ginie w obliczu jednego z najpopularniejszych argumentów podnoszonych przeciw Halloween w publicznych i prywatnych rozmowach. Na pewno nieraz go słyszeliście; słowa w stylu: "Mamy tyle pięknych polskich tradycji i świąt, nie potrzebujemy przejmować obcych zwyczajów".

Gdyby argumentacji tego rodzaju przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że mamy do czynienia z bzdurą piramidalną. Przecież nikt nie ma zamiaru ustanawiać w Polsce Halloween świętem państwowym czy wpisywać tej daty do kalendarza liturgicznego, tym bardziej w miejsce święta Wszystkich Świętych. Ba, przecież nawet Halloween się nie nakłada "datowo" z polskimi Zaduszkami, bo przypada - uwaga, ignoranci! - 31. października, a nie 1. listopada. Czyli nawet logistycznie to nie stanowi problemu. Młody człowiek 31. października przed południem posprząta grób dziadków, potem wskoczy w strój Freddiego Kruegera i pójdzie potańczyć do lokalu obficie udekorowanego dyniami, a 1.listopada znów zamelduje się na cmentarzu w zgodzie z tradycją. Gdzie tu kolizja? Całe to "ohydne, pogańskie święto" sprowadza się ostatecznie do dekoracji w oknach wystawowych czy szkołach, zwiększonej liczby tematycznych imprez w klubach i kinach, oraz nielicznych grupek dzieci próbujących naśladować amerykański "trick or treat". No, chyba, że ktoś uważa, iż te drobiazgi są w stanie wskrzesić na szeroką skalę kult pogański i wykrzewić w narodzie wielowiekową tradycję Zaduszek. Wówczas jednak doradzałbym mu pilną konsultację u specjalisty z zakresu psychiatrii.

Mam jednak wrażenie, że ogromna większość osób posługujących się tym uzasadnieniem, które próbuję rozstrzelać ("Mamy tyle pięknych polskich tradycji...") doskonale zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. A używają tego typu argumentów w zupełnie innym celu. Mając świadomość faktu, że obrzędy "zagraniczne" w żadnym stopniu nie wchodzą w konflikt z rodzimymi uroczystościami, argument taki znakomicie się nadaje do zagłuszenia tego faktu. I podkreślania, że nasza kultura jest jedyną słuszną i wspaniałą, a wszystko, co przychodzi z innych kręgów kulturowych jest niemoralne, złe, pogańskie i świadczy tylko o obyczajowym upadku tego "zgniłego Zachodu". Jak to ma się do tolerancji i wielokulturowości, z którymi na sztandarach szliśmy kilka lat temu w ramiona "jednoczącej się Europy" - nie mam pojęcia. Ale wiem, że już byli w niezbyt odległej historii tacy, co głosili "Ein Reich, ein Volk..."

Aha, jeszcze do wycierających sobie gębę argumentem chrześcijańskim. Zgoda, nikt nie przeczy, że Halloween ma pogańskie korzenie, że wywodzi się z celtyckiej nekrolatrii. Co nie zmienia faktu, że w ultrakatolickiej Irlandii dzień ten jest aktualnie wolnym od pracy świętem państwowym. Amen.

30. października 2010, 17:32 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 25 października 2010

ostatni bastion

Stronę główną ONET-u zdobi dziś reportaż o ludziach (płci obojga), którzy dobrowolnie poddali się zabiegowi podwiązania nasieniowodów, aby stracić zdolność płodzenia potomstwa. Jak to zwykle bywa, wypowiadają się lekarze, etycy, prawnicy, ale tekst ilustrowany jest głównie przykładami "zwykłych" ludzi. Np. 23-letni student opowiada o tym, że nie znosi dzieci, wydają mu się wstrętne i jest pewny, że nie chce nigdy w życiu zostać ojcem. A przypadkowa "wpadka" byłaby największą krzywdą, jaką mógłby takiemu dziecku wyrządzić: zniszczone dzieciństwo, brak miłości etc. - stąd zabieg. Wydawało mi się, że to godna uznania, rozważna, odpowiedzialna (także w kontekście tego ewentualnego dziecka) postawa dorosłego przecież faceta. Tymczasem na forum pod tekstem (wiem, że to zlew, ale zawsze o czymś świadczy) jakieś 90% opinii jest dla takiej decyzji krytycznych. I choć nie wszystkie oczywiście brzmią w stylu: "Mózg sobie też podwiąż", "Głowę sobie usuń, bo tak samo ci jest niepotrzebna" czy "Dowalić takim dwa razy większy podatek, to się zastanowią, jak żyć", to faktem jest, iż opisywane zjawisko nie spotyka się raczej w społeczeństwie z uznaniem.

Dlaczego? Nie wiem, nie chcę się teraz nad tym zastanawiać. Może dlatego, że panuje w społeczeństwie niepisana zasada "świętości" dziecka. Można przyznawać się do nie lubienia psów, kotów, emerytów, brazylijskich seriali czy "Teleekspresu", ale powiedzieć, że nie lubi się dzieci wciąż przekracza jakieś społeczne tabu. To chyba jeszcze większa "zbrodnia" niż powiedzieć coś krytycznego o Janie Pawle II.

Jednak to w tej chwili nieistotne. Bardziej mnie martwi, że głosy rozsądku w tej kwestii ("przecież to jest prywatna sprawa tych ludzi") toną w morzu niepochlebnych opinii. A to właśnie jest ich prywatna sprawa! Jedyną wątpliwość, jaką mógłbym skierować do tego przykładowego studenta, to pytanie, czy za jakiś czas (10, 15 lat) nie rozmyśli się. Czy jego spojrzenie na tą sprawę nie zmieni się o 180 stopni? A zabieg wazektomii jest praktycznie nieodwracalny. Ale to jest kompletnie nieistotne. Facet jest dorosły, zdrowy psychicznie, więc - mając świadomość wszelkich konsekwencji - po rozważeniu wszystkich za i przeciw ma prawo podjąć taką decyzję, jaka mu się żywnie podoba. A państwo i społeczeństwo ma obowiązek decyzje dorosłych, odpowiedzialnych ludzi respektować. Tymczasem wciąż pokutuje przeświadczenie, że państwo jest od tego, aby zakazywać robienia różnych rzeczy tylko dlatego, że mogą one być szkodliwe (vide dopalacze) lub dlatego, że za jakiś czas się może komuś "odwidzieć". I jeszcze szantażować "długiem wobec rodziców", "zaciągniętą pożyczką dzieciństwa" czy "powinnością wobec ogółu"...

Na marginesie: nieco inaczej, ale w gruncie rzeczy podobnie postępują instytucje religijne, które przeróżnymi sankcjami ograniczają człowiekowi możliwość zrobienia ze sobą, swoim ciałem, swoim życiem tego, co się mu podoba (i nie krzywdzi innych jednocześnie). Trudno mi zrozumieć, dlaczego już w tym doczesnym życiu mamy tak wielką ochotę do ferowania wyroków, ogłaszania ekskomunik itp. Jeśli świadomy konsekwencji, dorosły człowiek podejmuje taką a nie inną decyzję, to z punktu widzenia moralności, zgodności z fundamentem danej religii, niech tą decyzję osądzi dopiero Bóg po "tamtej stronie".

OK, ale dopóki pozostaje to na poziomie światopoglądu, nie jest jeszcze najgorzej - ostatecznie należeć do tej czy innej wspólnoty religijnej nie jest na razie obowiązkowe. Obowiązkowe natomiast może stać się już niedługo posiadanie dzieci. I to jest prawdziwy problem. Platforma Obywatelska (mieniąca się dumnie partią - uwaga! - liberalną i centroprawicową) oraz PSL wspólnie pracowały (pracują nadal?) nad projektem wprowadzenia czegoś na kształt "bykowego". To taki ekstra podatek, który w podobnej formie obowiązywał już zresztą za socjalizmu. Dotykałby on ludzi (mężczyzn), którzy po przekroczeniu pewnego wieku (np. po 40-tce) nadal pozostają bezdzietni (z własnego wyboru, nie na skutek choroby czy defektów genetycznych).

Gdy po raz pierwszy usłyszałem, że ugrupowania, które mają większość w parlamencie pracują nad taką piramidalną bzdurą, postanowiłem sobie, że w dniu w którym coś takiego wejdzie w życie, rozpocznę procedurę zrzeczenia się obywatelstwa polskiego (uwaga, wojujący narodowcy, zanim zaczniecie mierzyć do mnie z patriotycznego karabinu - obywatelstwo jest formalnym poświadczeniem przynależności do państwa, a nie do narodu). Bo posłowie mogą sobie uchwalać rozmaite idiotyczne przepisy, ale w momencie gdy spróbują regulować najbardziej prywatne sprawy ludzi, ja się z czegoś takiego wypisuję. I nie mam zamiaru identyfikować się z państwem, które wie lepiej od swoich obywateli jak mają żyć i ten swój ideał próbuje im siłą narzucać. Nie chodzi nawet o to, czy podatek taki - gdyby został wprowadzony - dotykałby mnie osobiście (chociaż pewnie dotykałby). To nieistotne, chodzi o zasadę (podobnie jak walczę o prawa palaczy, chociaż w życiu nie zapaliłem papierosa). W tym przypadku - jedną z fundamentalnych. Ostatni bastion wolności.

Zawsze myślałem jednak, że ten pomysł z obywatelstwem to skrajna ostateczność. Że gdyby nawet współcześnie jakaś partia osiągnęła ten kosmiczny poziom kretyństwa, aby próbować wprowadzić podatek od nieposiadania dzieci, to natychmiast spotkałoby się to z silną i zdecydowaną reakcją społeczeństwa. Że ludzie wyszliby na ulice, może nie tak tłumnie jak za pierwszej "Solidarności", ale jasno daliby wybrańcom narodu znak, co o takim czymś myślą. Zdaję sobie sprawę, że gros wpisów na forach internetowych to dzieła trolli i plujących jadem frustratów, ale mimo wszystko po porannej lekturze tego forum na ONET-cie, straciłem nadzieję na ów odzew społeczny.

Cóż, dobrze, że mam kilku znajomych prawników...

25. października 2010, 13:33 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 23 października 2010

infamia

Degrengolada tzw. państwa polskiego trwa już od dłuższego czasu, ale to, co dzieje się w ostatnich dniach zwiastuje znaczne przyspieszenie tego procesu. Jeden paranoik zabija szeregowego pracownika (z całym szacunkiem dla śp. Marka Rosiaka) biura poselskiego i cały kraj staje na głowie. A najwięcej zamieszania narobił znaleziony przy owym szaleńcu świstek papieru, na którym - podobno - wypisane były nazwiska osób publicznych. Media huczą, politycy trzęsą się ze strachu, a dowódca BOR-u osobiście proponuje ochronę rzekomo zagrożonym. Zrozumiałbym jeszcze tą panikę, gdyby chodziło o morderstwo ministra albo kogoś tej skali. I gdyby istniały wiarygodne dowody, że zdarzenie to miało faktycznie polityczne podłoże. A tak? Pół świata się z nas po raz kolejny nie śmieje tylko dlatego, że mają tam ciekawsze rzeczy do roboty.

Może jednak przy całej tej okazji nasi politycy wyciągną jakieś wnioski. Może dlatego co niektórzy mają pełne spodnie ze strachu, bo zrozumieli, że nie są już nietykalni. Że za obnoszenie się po mediach ze słowami bez pokrycia, za ignorowanie wyborców, za udawanie wielce zatroskanych o los kraju, trzeba będzie w końcu zapłacić cenę. Że skończą się czasy, gdy społeczeństwo sobie gdzieś tam szemrało, burzyło się po cichu, klęło na politykę u cioci na imieninach, ale do kolejnych wyborów potulnie szło i dopuszczało do koryta te same mordy. Gdy nawet za największe przekręty ich "bohaterom" nic nie groziło, bo obowiązywało przekonanie, że ludzie się pobuntują i im przejdzie, co najwyżej dopiszą wulgaryzmy na plakacie wyborczym, poszczekają w "Szkle kontaktowym" albo ułożą jakiś protest-song. Aż tu nagle, w jesienne, wtorkowe przedpołudnie ten cały piękny, wygodny i przewidywalny świat legł w gruzach. Uciśniony i doprowadzony do skrajności lud podnosi głowę. Przychodzi osobiście, z rewolwerem, aby wystawić rachunek i domaga się płatności natychmiast.

Marzy mi się, aby nasi rozpieszczeni latami dostatku i nieróbstwa politycy poczuli teraz, że wisi nad nimi sporych rozmiarów miecz. Że nie są już bezkarni, że ta przysłowiowa taczka, na której wywoziło się wójta, może mieć znacznie bardziej dotkliwy charakter. Marzy mi się, żeby sprawa tej idiotycznej kartki znalezionej przy Ryszardzie C. została rozdmuchana do granic jakiejś nieprawdopodobnej afery. Żeby posłowie uwierzyli, że jakaś grupa sfrustrowanych obywateli zawiązała tajną organizację i faktycznie wytypowała listę "przedstawicieli narodu", którym w pierwszej kolejności trzeba odstrzelić dupy. Wiem, że to brutalne, ale skoro już mamy tą nieszczęsną d***krację, to może jeszcze kilka trupów otrzeźwiłoby polityków i sprawiłoby, że przypomnieliby sobie, iż bycie posłem, senatorem czy radnym to nie śmianie się ciemnemu narodowi w twarz, ale służba publiczna. Służba, która w przeszłości (odległej) miała taki prestiż, że za wpadki natychmiast podawano się do dymisji, albo wręcz strzelano sobie w łeb. Zresztą, nawet współcześnie bycie politykiem niesie ze sobą znaczne ryzyko - np. w państwach takich jak Rosja czy Włochy, gdzie dla mafii nie ma żadnych granic i jak będzie trzeba, to nawet premiera się "kropnie". Pod tym względem w Polsce, gdzie co najwyżej raz do roku przyjadą pod Sejm górnicy, pokrzyczą i spalą kilka opon, politycy mają się naprawdę jak w raju.

Niestety, nic nie wskazuje na to, by to podnosił głowę wyklęty lud ziemi. Cała panika, jaka ma obecnie miejsce w naszym kraju, jest śmiechu warta i bardzo wiele mówi o poziomie naszej klasy politycznej (fuj!). Ostatecznie, jak ktoś właściwie działał dla Polski, to nie ma się czego bać, prawda? A zdarzenie w Łodzi to zaledwie jednorazowy wybryk szaleńca. I - jeśli już - jego podłoża należałoby raczej szukać w brutalizacji naszej codzienności, a nie we frustracji polityką. Jak napisał na swoim blogu Szymon Hołownia, prawdziwą przyczyną jest wzrastający wokół nas poziom agresji. Agresji skierowanej do każdego napotkanego: oponenta na forum internetowym, zwłaszcza pod wątkiem politycznym ("Ty Żydzie!!!", "Ty ubeku!!!"), innego kierowcy na drodze ("Jak jedziesz, kretynie?!!!"), pasażera w zatłoczonym autobusie ("Co się rozpychasz, pajacu?!!), gościa, który się wbija bez kolejki w urzędzie czy sklepie etc. A współcześnie spiralę przemocy nakręciliśmy tak bardzo, że w pewnym momencie przychodzi do głowy myśl, żeby takiemu oponentowi nie tylko przestawić pięścią nos, ale też przy pomocy rewolweru czy innej broni wysłać go od razu do Krainy Wiecznych Łowów. I tu należy szukać podłoża łódzkiego zabójstwa, a nie z pełnymi ze strachu gaciami wycierać sobie w telewizji gębę "mordem na tle politycznym".

Ale nie zapominaj, polityku. Nie jesteś bezpieczny, wyborca pamięta. Spisane są czyny i rozmowy...

23. października 2010, 17:25 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 21 października 2010

Cain's Offering - "Gather The Faithful"

Kolejny odcinek cyklu "Z mojej płytoteki" rozpocznę ogólną refleksją o ludzkiej naturze. Otóż człowiek ma to do siebie, że lubi tworzyć domysły w stylu "co by było, gdyby...". Na przykład co by było, gdyby połączyły siły dwa najwybitniejsze na skandynawskiej scenie muzycznej zespoły z gatunku progresywnego rocka/power metalu. Czyli oczywiście Stratovarius i Sonata Arctica. Hmm... Voila! Otrzymujemy Cain's Offering.

Projekt ten o dziwnej nazwie jest dziełem jednego z najwybitniejszych gitarzystów młodego pokolenia, twórcy i byłego już niestety lidera Sonaty Arctica - Janiego Liimatainena. Do współpracy zaprosił on samego Timo Kotipelto (dla niezorientowanych - wokalistę legendarnej formacji Stratovarius). Powstałe w ten sposób "supercombo" dodatkowo wspierają basista metalowej kapeli Norther oraz były klawiszowiec - a jakże! - Sonaty Arctica. Tylko gość za perkusją jest w tym towarzystwie mniej rozpoznawalny. Album "Gather The Faithful" ukazał się jesienią ubiegłego roku, w zaledwie kilka miesięcy po ukonstytuowaniu się (uwielbiam to słowo!) formacji.

Łatwo się pisze o takich płytach. Gdyż po prostu nie ma się do czego przyczepić. Liimatainen stworzył dzieło bliskie perfekcji. A Kotpielto zaśpiewał jeszcze lepiej niż na ostatnim stratovariusowym albumie "Polaris". Słucha się tego tak zwanym jednym tchem. Płyta jest dynamiczna, energetyczna, do bólu melodyjna. Aczkolwiek w żadnym stopniu nie można zarzucić jej przesadnej słodkości. Nawet jeden z zaledwie dwóch kawałków, które można by nazwać "balladami" ("Into The Blue"), mimo nostalgicznego początku absolutnie nie grozi cukrzycą. Stylistycznie - co warte podkreślenia - "Gather The Faithful" nieco różni się zarówno od dokonań Stratovariusa jak i Sonaty (może poza "Dawn Of Solace", który z powodzeniem mógłby trafić na którąś z płyt ekipy Kotipelto). Oczywiście, nie może być mowy o jakichś fundamentalnych różnicach w brzmieniu, to są bardzo bliskie sobie rejony, ale trzeba przyznać, że twórcom udało się wykreować trochę inną jakość.

I wreszcie - jak na mój gust - album jest zaskakująco różnorodny. Pierwsze trzy ścieżki wgniatają w ziemię - "More Than Friends" to murowany hit do radia, a w "Oceans Of Regret" po prostu się zakochałem. Potem jest instrumentalny "Gather The Faithful", który momentami przypomina... ścieżkę dźwiękową do filmu "Kevin sam w domu". W "Thorn in my Side" skalą swojego głosu popisuje się Kotipelto, ale fantastycznie wręcz brzmi dopiero rozbudowany "Morpheus in a Masquerade" z wieloma zmianami tempa i melodii. Potem typowym powermetalowym wykopem porywa "Tale Untold". I wreszcie, na pożegnanie, urzekający "Elegantly Broken". Taka balladka z przymrużeniem oka na koniec to z kolei zagrywka w stylu ostatnich płyt Stratovariusa.

"Osierocona" przez Janiego Sonata Arctica mniej więcej w tym samym okresie, gdy ukazało się debiutanckie dzieło Cain's Offering, wydała też swoją płytę ("The Days Of Grays"). Niestety, mimo iż Tony Kakko za mikrofonem stara się jak może, porównanie tych dwóch albumów wypada miażdżąco na niekorzyść Sonaty. Pewnie jestem nieobiektywny, ale uważam "Gather The Faithful" za jedną z najlepszych płyt ostatnich kilkunastu miesięcy. Zanim się ze mną nie zgodzicie, posłuchajcie przynajmniej "Oceans Of Regret". Najlepiej na pełny regulator ;)

Cain's Offering - "Gather The Faithful"
2009, Frontiers Records
ocena: 9,5/10

21. października 2010, 23:10 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 15 października 2010

beautifully confined

Olśnienie jest zjawiskiem złośliwym. Archimedesa dopadło w wannie, Marqueza w drodze na urlop, a mnie w środku 17-godzinnego dnia dzielonego pomiędzy pracę i zajęcia. Zatem zamiast wklepywać do Worda kolejny rozdział mojej książki, który dziś mi się pięknie "wyświetlił" w zwojach mózgowych, siedzę bezcelowo przed komputerem, słucham Entwine i sączę popularny napój energetyzujący (ten z czerwonym bykiem). Piję to pierwszy raz w życiu (tak, są jeszcze na świecie tacy ludzie, ale podejrzewam, że to gatunek ginący) i zastanawiam się, jak na mnie zadziała. Spodziewanego pobudzenia na razie niet, za to skutkiem ubocznym wydają się być bezsensowne przemyślenia i idiotyczne dywagacje.

Przykład? Pamiętacie pewnie pierwsze tygodnie po śmierci Jana Pawła II, gdy na cyfrach z daty 2.04.2005 i godziny 21:37 wykonywano rozmaite, skomplikowane operacje matematyczne, dzięki którym w wynikach otrzymywano a to same trzynastki, a to liczbę Bestii, a to jeszcze coś innego. A wszystko to miało służyć udowodnieniu, że "odejście Papieża do domu Ojca" właśnie w tym dniu miało swój głębszy sens i nie było bynajmniej przypadkowe. Ludzie mają niezwykłą predylekcję do takiego żonglowania cyferkami i dopatrywania się metafizyki tam, gdzie jej zwyczajnie nie ma (vide Katyń 1940-2010). Dlatego zdziwiło mnie, że po wtorkowej katastrofie busa pod Nowym Miastem jakiś "Fuck-t" czy "Hiper Ekspress" nie zaszokował opinii publicznej sensacyjną informacją "numerologiczną". Otóż trzy najtragiczniejsze kraksy drogowe w historii Polski są oddzielone od siebie okresami dokładnie szesnastoletnimi!!! Najpierw 1978 rok, gdy dwa autobusy runęły z potężnego mostu w Wilczym Jarze (ależ adekwatna nazwa...) koło Żywca (30 zabitych), potem 1994 rok i wypadek autobusu PKS pod Gdańskiem (32 ofiary), wreszcie 2010 i katastrofa przepełnionego busa (18 zabitych).

Jeden z moich wykładowców zwykł mawiać, że psychologia jest taką nauką, w której każdą pierdołę da się udowodnić. Zmyślnym żonglowaniem cyferkami można jednak udowodnić znacznie więcej. Chociażby to, że w 2026 roku powinno się zachować szczególną ostrożność na drogach. Zwłaszcza w pierwszej dekadzie kwietnia.

Czerwonoskóry Byk nie działa. Zresztą, i tak już bym dzisiaj nic nie napisał. A do jutra natchnienie diabli wezmą...

15. października 2010, 22:23 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Studenci! Opłaca się chodzić na wykłady kończące się o barbarzyńskich porach, np. o 20.30. Jest wówczas szansa, że przed budynkiem uczelni zostanie Wam wręczona w nagrodę buteleczka właśnie tego napoju, który w tej chwili na mnie nie działa (a przynajmniej nie tak, jak powinien).

niedziela, 10 października 2010

o jeden most za daleko

Dziś w Polsce obchodzony jest tzw. Dzień Papieski. Dla niezorientowanych - nie oznacza to, że należy masowo spożywać kremówki (tak, jak w "tłusty czwartek" konsumuje się pączki). Przed kościołami zbierane są za to pieniądze na całkiem szczytny cel, ale przy okazji przez media (i wiele kościołów) przetacza się fala wspomnień o Janie Pawle II. A wspomnienia te niestety bardzo często przypominają laurkę obficie inkrustowaną złotem, lukrem i patosem.

Istotnie, był to człowiek nieprzeciętny, niezwykły pod wieloma względami. Więc dlaczego "niestety"? Ano dlatego, że równocześnie z tymi napompowanymi wspomnieniami podkreśla się, że ten człowiek jest wzorem do naśladowania, a każdy chrześcijanin (i nie tylko) powinien starać się kroczyć jego drogą. Dlatego - paradoksalnie - to źle, że polskiego papieża opisuje się jako niedoścignione wcielenie zalet i cnót wszelakich.

Spójrzcie bowiem na wzorzec, według którego jest dziś Jan Paweł II opisywany. Modlił się przez długie godziny każdego dnia, kochał dzieci, kochał starszych, chorych i niepełnosprawnych, niezłomnie stał na straży nawet najsurowszych nakazów religijnych, podziwiał góry, po maturze poszedł na kremówki, a nie się schlać, z godnością przyjmował cierpienie, wpływał na bieg historii, znał 46 języków, jeździł na nartach, czynił cuda... I co się stanie, gdy teraz postawimy tak doszlifowany wzór jakiemuś przeciętnemu panu Zdzichowi Kowalskiemu. Panu Zdzichowi, któremu gmach kościoła jest jakoś nie bardzo po drodze, bachory go denerwują, starsi i niepełnosprawni przeszkadzają, w jakimkolwiek postanowieniu nie wytrwał dłużej niż Michał Wiśniewski w związku małżeńskim, nie potrafi zrozumieć po jaką cholerę ludzie się męczą i włażą na te góry, do świętowania wódeczką okazję znajduje nawet kilka razy w tygodniu, w młodości miał w łóżku więcej dziewczyn niż gwiazda rocka, z języków obcych to najwyżej kilka słów po rusku, byle grypa sprawia, że jest wściekły jak osa, a jedynym cudem, jakiego dokonał jest fakt, że od lat jakoś utrzymuje rodzinę za najniższą krajową. Zatem gdy takiemu panu Zdzichowi postawimy Jana Pawła II za wzór do naśladowania, to nawet jeżeli on ma ochotę coś zmienić w swoim życiu, coś poprawić, to świadomość tego ogromnego dystansu jaki go od papieża dzieli, spadnie mu z hukiem na głowę, zniszczy cały jego zapał, zgasi tą iskierkę pragnienia bycia lepszym. Skończy się na klasycznym "Nie, ja nie dam rady, to za trudne, to niemożliwe". Bo to mniej więcej tak, jak gdyby kursantowi na prawo jazdy na pierwszej lekcji postawić jako wzór Michaela Schumachera.

Cele, jakie wyznaczamy sobie i innym, powinny być skrojone tak, żeby wydawały się możliwe do osiągnięcia w skończonym okresie czasu. Dlatego znacznie lepiej byłoby, gdyby Jana Pawła II nie lukrowano bez opamiętania, ale szukano w jego postaci punktów stycznych z szarym człowiekiem. Gdyby pokazywano też jego słabości (bo z pewnością nie był od nich wolny), kryzysy, upadki. I podkreślano, że mimo to potrafił przezwyciężyć przeszkody, szanować świat i każdego człowieka i osiągnąć tak wiele. Ale nie - usilnie przekształcamy postać papieża w złotego cielca, moralnego supermana, świętość bez skazy. Dlaczego tak się dzieje? Wiem, że to zabrzmi brutalnie, ale może dlatego, iż dla wielu rodaków Karola Wojtyły już nawet sama myśl o zmianie swojego życia, o podjęciu trudności popracowania nad sobą, jest zbyt wielkim wyzwaniem. A tak wyniesie się papieża na ołtarze, będzie się go okadzać, modlić się do niego, przypisywać mu wszelkie atrybuty doskonałości i może dzięki temu się jakąś łaskę w niebiosach wyprosi. A nawet jeśli nie, to przynajmniej samoocena pozostanie na niezłym poziomie.

W kościołach wierni modlą się dziś, "abyśmy potrafili naśladować cnoty Jana Pawła II". Ale jak to robić, jak z każdym kolejnym rokiem eksportujemy (my - Polacy) przykład Karola Wojtyły coraz dalej od rzeczywistości (niedługo okaże się, że nie tylko uzdrawiał na odległość, ale też potrafił lewitować i chodzić po wodzie). Jednym z kilkunastu tytułów papieży jest Pontifex Maximus (Wielki Budowniczy Mostów). Niestety, uporem z jakim próbujemy uczynić z Jana Pawła II nadczłowieka, wszystkie mosty, które on przez dziesięciolecia zbudował, konsekwentnie wysadzamy w powietrze.

10. października 2010, 13:00 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 5 października 2010

papierowy kot

Obiecałem sobie kiedyś nie pisać w tym miejscu o tzw. aktualnych problemach społecznych, politycznych etc., gdyż - jak uczy doświadczenie - ogromna większość z nich to tematy tworzone sztucznie i celowo rozdmuchiwane, aby ukryć przed wzrokiem opinii publicznej coś znacznie poważniejszego. Dla przykładu: w listopadzie ub. roku wszyscy egzaltowali się "epidemią" świńskiej grypy, gdy tymczasem niemalże potajemnie utworzyła się - ze wszystkimi tego konsekwencjami prawnymi - Unia Europejska jako organizm państwowy.

Aktualnie funkcjonują dwa bardzo medialne tematy: "wojna z dopalaczami" oraz partia Janusza Palikota. Moja - jako zdeklarowanego libertarianina - opinia względem dopalaczy jest pewnie oczywista, natomiast do polityki wciąż mam jeszcze trochę zapału. Dlatego postanowiłem zbadać, czy nowa formacja kontrowersyjnego posła to - w założeniach - faktycznie ożywczy powiew na polskiej scenie politycznej. Lubelski poseł na założycielskim kongresie (w Kongresowej - a jakże!) wyszczególnił 15 fundamentalnych dla swojego ugrupowania postulatów. Fundamentalnych? No, to - jak mawiał pewien profesor - przelecimy się po kolei.

1. Zapis wymuszający kadencyjność stanowisk wewnątrzpartyjnych i ograniczenie subwencjonowania partii politycznych. O tym drugim Janusz Korwin-Mikke i prawdziwa prawica mówią już od niemal 20 lat. Co do pierwszego - nie sądzę, żeby wymagało to regulacji. Jak młody polityk wie, że w partii X "leśne dziadki" okupują stołki przez -dziesiąt lat z rzędu, po prostu do takiej partii nie idzie, tylko zapisuje się do ugrupowania, gdzie ma szanse piąć się po szczeblach awansu.

2. Jednomandatowe okręgi wyborcze. Brawo! To jest właściwy cel. Z tym, że Janusz Korwin-Mikke postuluje to już od lat...

3. Likwidacja Senatu, ograniczenie liczby posłów, zniesienie immunitetu poselskiego. Janusz Korwin-Mikke postuluje to już od lat...

4. Rozdział państwa i Kościoła. Janusz Korwin-Mikke... A zresztą rozdział państwa i Kościoła jest zapisany w naszej Konstytucji. Jeśli przyznamy, że ten stan jest naszym postulatem, celem, to automatycznie przyznajemy, że do tej pory rozdział ten nie istniał. Ergo: należałoby postawić dotychczasowe Rządy przed Trybunałem Stanu za nieprzestrzeganie Konstytucji.

5. Środki antykoncepcyjne za darmo. Nie, nie i jeszcze raz nie! Państwo nie jest od tego, żeby cokolwiek dawać komukolwiek "za darmo". Państwo ma się zajmować policją, wojskiem, sądami i ewentualnie drogami publicznymi, a nie zapewniać obywatelom darmowego hamburgera, szklankę mleka w szkołach czy środki antykoncepcyjne.

6. Powrót religii do sfery sacrum, wycofanie religii ze szkół. Postulat słuszny, tylko w obecnych warunkach prawnych praktycznie nie do zrealizowania. Zresztą przypomina podróż z Krakowa do Warszawy przez Honolulu. Bo w tzw. "debacie publicznej" problem sprowadzono do alternatywy: albo jest religia w szkołach albo jej nie ma. A najprostsze rozwiązanie brzmi przecież: sprywatyzować szkolnictwo i problem rozwiąże się sam (szkoła będzie sama decydować, czy w jej murach naucza się religii, czy nie, a wówczas rodzic decyduje, do jakiej szkoły posłać swoje dziecko).

7. Koniec z subwencjonowaniem Kościoła. Kolejny postulat z cyklu: fajne, ale już dawno powinno być zrobione.

8. Zlikwidować fundusz emerytalny Kościoła. Poseł Palikot nie precyzuje, ale mam nadzieję, że z zachowaniem zasady lex retro non agit (prawo nie działa wstecz), czyli: księża, którzy do momentu owej likwidacji wejdą prawnie w stan kapłański, mają wypłacane emerytury na dotychczasowych zasadach. Wówczas jestem za.

9. Oświadczenia (np. o niebyciu karanym, niezaleganiu w podatkach etc.) zamiast zaświadczeń. Słuszne. Ale w naszej krainie radosnej biurokracji należałoby zacząć od zmiany mentalności ludzi. Po obu stronach biurka.

10. Zasada milczącej zgody w decyzjach administracyjnych. A nie lepiej byłoby zlikwidować 90% obecnych przepisów, regulacji i dyrektyw? Wtedy odciążone urzędy pracowałyby szybko i sprawnie. A zgodnie z tym, co proponuje Palikot (jeśli w terminie 90 dni nie ma decyzji administracyjnej, to mogę działać) paradoksalnie czas oczekiwania petenta na decyzję się wydłuży. Bo skoro brak decyzji oznacza automatycznie to samo, co decyzja pozytywna (ma taką samą moc prawną), to z punktu widzenia urzędnika sprawa wygląda następująco: po co wydawać pozytywną decyzję (po tygodniu czy dwóch)? Wystarczy poczekać trzy miesiące i decyzja "wystawi się" sama.

11. Jawność wszystkich dokumentów urzędowych. Za mało konkretów. Co to znaczy "wszystkich"? Z przetargów dla armii, z zakupów dla tajnych służb, dla policji też? Z adresami i danymi kontaktowymi?

12. Równouprawnienie. Taaa, wyrównywanie statusu, wyrównywanie szans... Socjalizm w czystej postaci.

13. Prawa podatkowe, majątkowe etc. dla związków partnerskich. A po diabła? Skoro Kowalski z Iksińską nie chcą wstępować w związek małżeński (albo nie mogą, jeśli rzecz dotyczy Kowalskiego i Iksińskiego), to niech sobie założą spółkę cywilną pod nazwą "małżeństwo Kowalskiego z Iksińską" i już się mogą wspólnie rozliczać, dziedziczyć i co tylko im się podoba.

14. Powszechny dostęp do internetu za darmo. Znowu: nie tędy droga. Zlikwidować idiotyczne przepisy, które utrudniają rozwój przedsiębiorczości, zlikwidować (koniecznie!!!) podatek dochodowy - a dostawcy taniego internetu będą wyrastać jak grzyby po deszczu. I jeszcze będą nam płacić, żebyśmy akurat z ich usług korzystali.

15. Jeden procent budżetu na kulturę. Fikcja. Praktyka pokazuje, że multum osób w kulturze chce działać i chce w nią inwestować. Tylko utrudniają im to rozmaite regulacje prawne. Recepta? Patrz pkt.14 - zlikwidować idiotyczne przepisy.

Media krzyczą z pierwszych stron: "Rewolucja Palikotowa", "Przełom!". Żaden przełom, a jeśli rewolucja, to co najwyżej papierowa. Generalnie trudno to oceniać na tak wczesnym etapie (to tylko postulaty, a nie szczegółowy program wyborczy). Ale nic wielkiego z tego raczej nie będzie. Postulaty Palikota to totalny misz-masz. Większość z tych celów już od lat funkcjonuje w programach partii politycznych (głównie z nurtu konserwatywno-liberalnego, chociaż niektóre - vide pkt.12 - to czysty socjalizm). Niektóre zbyt ogólne, niektóre bardzo konkretne, niektóre pachną demagogią (rozdział Kościoła i państwa). Wniosek? To nie jest żadna spójna organizacja, zbudowana wokół określonej wizji państwa, modelu gospodarki czy stosunków społecznych. Zamiast niej mamy jedynie zbiór chwytliwych dla mas postulatów i grupkę ludzi, którzy na plecach charyzmatycznego lidera chcą się dorwać do władzy.

5. października 2010, 18:04 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Jeśli wśród P.T. Czytelników znalazł się jakimś cudem specjalista od prawa cywilnego, proszę o merytoryczne uwagi w zakresie tego tekstu.

piątek, 1 października 2010

przygody lisa Witalisa

Siatkarze - miast z Mistrzostw Świata przywieźć medal koloru dowolnego, ale nie innego niż złoty - wracają z włoskiego turnieju do domu błyskawicznie. Jeszcze długo z wielu gardeł słyszane będą zapewne głosy oburzenia na okropny system rozgrywek, który - po pierwsze - już w drugiej rundzie wrzucił nas do grupy z Brazylią i Bułgarią, a po drugie sprzyjał kombinowaniu i cwaniactwu.

Istotnie - system, który Włosi ułożyli "pod siebie" był (a raczej jest, bo Mistrzostwa nadal trwają) wyjątkowo idiotyczny i jak rzadko dotąd umożliwiał "wybieranie" sobie rywali w kolejnych rundach. Ale system był znany już od miesięcy i - co ważniejsze - jednakowy dla wszystkich. Opłacało się kombinować? To trzeba było kombinować. Serbowie wyszli na mecz z nami, żeby przegrać (bo skutkowało to łatwiejszym rywalem w kolejnej rundzie)? To trzeba było im tym samym odpłacić. A to oszczędzić paru kluczowych graczy, uderzyć kilka razy po autach, "niechcący" raz czy dwa nadepnąć na linię... Wiem, że to nienormalne, żeby jechać na ważne zawody i nie dążyć za wszelką cenę do zwycięstwa. Ale próba ustawienia sobie drabinki, aby była jak najłatwiejsza, wcale nie musi być nagannym moralnie kunktatorstwem, ale przejawem trzeźwości i zdrowego rozsądku. Taki mamy system, to robimy wszystko, żeby jak najlepiej dla nas wykorzystać zastane warunki. Historia zapamięta medalistów, a nie fakt, że ktoś próbował grać czysto i fair, ale przegrał przez niedociągnięcia systemu. Zresztą - nie oszukujmy się - kombinują w sporcie niemal wszyscy i zwykle jest tak, że ci, którzy decydują się trochę pomóc szczęściu, na końcu wygrywają to, co najważniejsze. Tak już niestety jest - nie twierdzę, że to dobrze! - ale próba zmiany tego stanu rzeczy, to jak zawracanie Wisły kijem. Sielski obrazek, gdzie los nagradza tych grających moralnie, nadaje się jedynie do mega-kiczowatego amerykańskiego filmu sportowego. Na pewno to znacie: główny bohater, wcielenie zalet i cnót wszelakich, jest do bólu uczciwy. Za rywali ma odrażające typy, które w dodatku kombinują ile wlezie. I wygrywają, aż w ostatnich sekundach, przy dźwiękach patetycznej muzyki, nasz bohater wykonuje jakąś heroiczną, spektakularną akcję, która zapewnia mu zwycięstwo, a telewidzów przyprawia o łzy wzruszenia. W prawdziwym życiu, które - jak wiemy od czasu jednego z hitów Lady Pank - jest brutalne, za pozbawiony głowy heroizm i kryształową uczciwość zaszczytów i nagród nie przyznają. Niezależnie od tego, czy chodzi o Powstanie Warszawskie, czy Mistrzostwa Świata w siatkówce.

Bo właśnie - w tym, co zaprezentowali nasi siatkarze, było wiele z tej obrzydliwej polskiej mentalności. Mentalności, która w historii i lingwistyce przejawia się na setki sposobów. Machanie szabelką, latanie na drzwiach od stodoły, rzucanie się z bronią białą na czołgi, pozbawione perspektyw na zwycięstwo stawianie się wielokrotnie liczniejszemu przeciwnikowi, wszelkie heroiczne (czytaj: przegrane) czyny powstańcze, propagowany w mediach i przez pewne środowiska martyrologiczny wizerunek Polski jako "Chrystusa narodów" etc. Tak samo było na tych mistrzostwach, które właśnie dla przeciętnego polskiego kibica się zakończyły. Napinanie się, że będziemy ponad manipulowaniem wynikami, że nikogo się nie boimy, że jak wygramy wszystkie mecze, to żaden okropny system rozgrywek nam niestraszny. Jeśli w ogóle można tak rozgłaszać, to jedynie wówczas, gdy ma się znakomity zespół i ogromną pewność siebie. Zatem zamiast w pierwszej rundzie roznieść wszystkich rywali i z pieca na łeb skoczyć do grupy z dwiema bodaj najlepszymi drużynami świata, trzeba się było zastanowić, pomyśleć, jak sobie życie ułatwić, skoro można. Gdyby siatkarze przywieźli medal, nikt z kibiców by o tym "pomaganiu szczęściu" nie pamiętał. A tak przez lata wspominać będziemy to spektakularne samobójstwo (podczas gdy Serbowie, którzy się nam podłożyli w "meczu o złote majtki", pewnie znajdą się w półfinale). Czym ono się różni od tego lekkomyślnego heroizmu powstańców warszawskich czy styczniowych...?

Owszem, uczciwość i moralna doskonałość to cechy piękne i w życiu niewątpliwie jedne z najważniejszych. Ale właśnie w takich sytuacjach - gdy nie towarzyszy im zdrowy rozsądek i trzeźwość myślenia - najłatwiej te ideały ośmieszyć.

Zresztą nawet w buntowaniu się przeciwko temu kretyńskiemu systemowi nie jesteśmy specjalnie kreatywni. Była kiedyś anegdotka o tym, jak leśne zwierzęta zbuntowały się przeciwko myśliwym. Postanowiły zrobić im na złość - zebrały się wszystkie razem na polanie i... zdechły. W polskiej wersji, zwierzątka te wszystkie naraz opadłyby jednego - przypuszczalnie tego najbardziej wątłego - myśliwego i zrobiłyby mu z dupy jesień średniowiecza. W międzyczasie pozostali myśliwi okrążyliby je i powystrzelali do nogi.

1. października 2010, 18:27 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego