środa, 29 grudnia 2010

podsumowanie roku 2010 (2)

Pod względem fotograficznym mijający rok był do bani, przyzwoitych zdjęć udało mi się wykonać dosłownie kilka. Z tego względu poniższy zestaw to nie jest - jak w poprzednich latach - wybór moich najlepszych fotografii z całego roku, ale zestaw tych zdjęć, które jeszcze można pokazać publicznie bez większego wstydu. Chociaż chwalić też się nie ma czym...













10. Ciepłownia
- przeszkadzają mi te druty z prawej. Ale inaczej się nie dało.














9. Porzeczki















8. Wszystkie kolory lata - to był magiczny wieczór, jedyny taki tego roku. Żeby jeszcze wystarczyło umiejętności, żeby te wszystkie kolory uchwycić...














7. Łuna - a wieczór ten sam...














6. Into the blue
- podobno minimalizm jest aktualnie modny.














5. Droga donikąd - dla takich widoków warto chwalić Pana za narząd wzroku.















4. Garden party
- w klimatach patriotyczno-brytyjskich.














3. Minor earth, major sky
















2. Wodny świat
- powódź, maj/czerwiec 2010; fala kulminacyjna na Odrze w Opolu.














1. Sen nocy letniej


29. grudnia 2010, 22:14 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 28 grudnia 2010

podsumowanie roku 2010 (1)

Tegoroczne podsumowanie mijających dwunastu miesięcy zafunkcjonuje w nieco innej formie niż w poprzednich latach. Na początek subiektywny wybór 10 najlepszych dowcipów roku (a było w czym wybierać!). Wszystkie można znaleźć na nieocenionym portalu JoeMonster.org (nie, twórcy tego serwisu nie płacą mi za reklamę).

10. Nasza babcia była bardzo stara. Tak stara, że gdy umarła, znaleźliśmy w jej torebce zdjęcie Matki Boskiej z dedykacją.

9. Egzamin z chemii. Profesor pyta studenta:
- Jak uzyskujemy siarkę?
- Bierzemy siarkowodór, podgrzewamy, wodór się ulatnia - zostaje siarka.
- Wyśmienicie! Daję panu piątkę, trójka się ulatnia - zostaje dwója.

8. 1. stycznia, Nowy Rok, policjant zatrzymuje auto z młodym człowiekiem za kierownicą. "Wygląda na pijanego" - myśli glina - "Ale nie mam już alkoholomierzy"
- Dmuchaj pan w balon - policjant wyciąga zwykły balonik
Gościu dmucha, gliniarz bierze balonik, wypuszcza powietrze, wącha... Nie czuć alkoholu! Wącha dalej, wypuszczając powietrze na twarz.
- Ciężka ta służba mundurowa - zagaja kierowca
- No... - mruczy policjant, wciąż wdychając powietrze z balonu
- Ja chciałem pójść do wojska, ale nie wzięli - ciągnie facet
- Czemu?
- A, bo... wykryli gruźlicę, płonicę i drożdżaki.

7. Telefon rano:
- Cześć, co robisz?
- Jem śniadanie z żoną i psem, a ty?
- A ja z serem i pomidorem.

6. W hotelu:
- Proszę pana, ten kanał porno to trochę słaby jest.
- To nie jest kanał porno, to monitoring tego hotelu.

5. W restauracji:
- Kelner, kelner!
- Słucham pana.
- Nie odpowiada mi ta zupa.
- A o co pan ją pytał?

4. - Wywieziemy pana na Syberię!
- Za co?!
- Za krąg polarny.

3. Długo się zastanawialiśmy, czego kotu brakuje w organizmie, skoro je folię. W końcu stwierdziliśmy, że rozumu.

2. Zebrał lew wszystkie zwierzaki i zapowiada:
- Dziś zjem najbardziej tchórzliwego.
Na co krzyczy zając:
- Nie pozwolę obrażać dzika!

1. Pod pałacem prezydenckim, koło krzyża, stali ludzie z transparentem: "Nie pozwolimy zapomnieć o mordzie naszego prezydenta!!!". Podchodzi do nich facet i mówi:
- Trudno będzie zapomnieć, bo przecież taka sama morda jest jeszcze w Sejmie.

28. grudnia 2010, 22:05 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 26 grudnia 2010

witaj, Święty Mikołaju!















rys. Marek Klukiewicz /"Angora" nr 52/2010

Po prostu boskie! :D

piątek, 24 grudnia 2010

cicha noc














Taszczymy do domów drzewa iglaste. Składamy należną ofiarę bogom konsumpcjonizmu. Przynosimy z kościoła jakieś Betlejemskie Światło Pokoju. Uznajemy za stosowne wyśmiać nową świecką tradycję, czyli doroczną emisję oficjalnego filmu Świąt Bożego Narodzenia o przygodach małego Kevina. A potem toczymy nierówną bitwę z ośćmi karpia, wręczamy sobie kolorowe paczki, co ma genezę w rzymskich Saturnaliach i przestępujemy z nogi na nogę na Pasterce marząc tylko o tym, żeby wreszcie położyć się do łóżka. I jeszcze łamiemy się niepoświęconym opłatkiem nad poświęconą świecą Caritasu w dniu prastarego pogańskiego święta upamiętniającego jedno z najważniejszych wydarzeń chrześcijaństwa, które miało zresztą miejsce w sercu państwa żydowskiego. Alleluja do potęgi trzeciej. Obrzędowość i symbolika Świąt Bożego Narodzenia to niezwykły tygiel kulturowy i tak totalnie zakręcony galimatias, na widok którego najbardziej ortodoksyjni ideolodzy postmodernizmu złapaliby się za głowy. Ale też program działania, rozpiska zajęć za którą staramy się nadążyć, tracąc siły już na starcie. A wszystko to w złudnym przekonaniu, że odhaczenie wszystkich punktów owej listy zagwarantuje cudowne i niezapomniane święta.

Tak jest. To nie media robią nam przy okazji świąt największą krzywdę, pokazując wielopokoleniowe, roześmiane rodziny, skupione wokół bajecznie kolorowej choinki tudzież piramidki błyszczących sześcianików imitujących prezenty. Największą krzywdę robimy sobie sami, próbując dogonić jeden z niedoścignionych ideałów wspaniałych świąt, który zamieszkał sobie gdzieś w naszej pamięci i ani myśli dać się eksmitować. Prawie każdy z nas ma takie wspomnienie cudownych świąt, czy to z dzieciństwa, czy trochę późniejsze. Wspomnienie, które z biegiem lat jeszcze bardziej idealizujemy i koloryzujemy. Ale nie chodzi o to, aby wręczyć mu komorniczy nakaz z klauzulą natychmiastowej wykonalności. Ważne, żeby nie starać się każdego roku odtwarzać tego ideału atom po atomie, ponieważ skończy się to spektakularną katastrofą. I ważne, żeby świadomie decydować: sianko pod obrusem? kolędy? puste nakrycie? pierwsza gwiazdka? choinka? Aniołek/Gwiazdor/Dzieciątko/Św.Mikołaj? (A może Dziadek Mróz?) Tak albo nie. I dlaczego. Bo inaczej ugrzęźniemy na zawsze w schizofrenicznej rzeczywistości, gdzie pewne obyczaje pielęgnujemy w najdrobniejszych szczegółach, a inne naginamy do granic wytrzymałości, gdyż tak nam z jakiegoś powodu pasuje. Ale tak naprawdę nie mamy pojęcia, po co to wszystko.

Czasami myślę, że chciałbym urodzić się i żyć w czasach, gdy ludzie naprawdę wierzyli, że w noc Bożego Narodzenia zwierzęta mówią ludzkim głosem i bali się wychodzić z domu w przeświadczeniu, że tej nocy duchy i demony przemierzają ziemię. W czasach gdy istniała większa spójność między zachowaniami a tym, co leżało u ich podłoża. Mam wrażenie, że znacznie bardziej pasowałbym do takiego świata.

24. grudnia 2010, 23:11 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 22 grudnia 2010

Naród Dobra Rada

W całym kraju związkowcy (tfu!) protestują przeciw temu, że hipermarkety niektórych sieci będą 24.grudnia otwarte aż do 17.00. Przed innymi hipermarketami przeróżni "zieloni" i inni młodzi ludzie demonstrują w obronie karpia i domagają się humanitarnego jego traktowania. Przedstawicielka stowarzyszenia "Empatia" idzie jeszcze dalej twierdząc, że w XXI wieku, w tak cywilizowanym kraju jak Polska, nie ma już potrzeby dokonywania rybnej hekatomby przy okazji świąt, gdyż mamy tak wielką różnorodność potraw roślinnych (zatem najlepiej, gdy wszyscy zostaniemy wegetarianami i będzie fajnie, a na końcu założymy komunę hippisowską i będziemy żyć długo i szczęśliwie). Media aż trąbią od głosów oburzenia z powodu "zamachu na demokrację" na Białorusi. A idiotyzmem miesiąca i tak jest kwestia jednego z klubów bodajże w Szczecinie. Otóż właściciel tego klubu ustalił, że będzie wpuszczał do środka kobiety od lat 20, ale mężczyzn dopiero od lat 25 wzwyż. I - uwaga! - pani minister Radziszewska (to ta od równego statusu kobiet, mężczyzn i kosmitów) postanowiła "coś w tej sprawie zrobić". Że to niby dyskryminacja młodszych facetów i trzeba wpłynąć na właściciela, aby obniżył próg.

W innych społeczeństwach też są protesty, demonstracje i setki ludzi, którzy próbują coś narzucić innym. Ale mam wrażenie, że u nas to jest wręcz nagminne. Nie mam pojęcia, co takiego jest w Polakach, że zawsze wszystko wiedzą najlepiej i - co gorsza - wiedzą lepiej od innych, co jest dla nich dobre. Mówimy właścicielom sklepów o której godzinie mają zamykać interes, a ich pracownikom, że mają teraz iść do domów przygotowywać wieczerzę (a może oni chcą pracować jak najdłużej, bo wolą zarobić, albo mają w dupie Wigilię). Mówimy ludziom, co mają jeść podczas wspomnianej wieczerzy i jaką metodą mają zabijać rybę. Mówimy ludziom, jak powinny wyglądać ich święta, co robić należy, jakie zwyczaje pielęgnować się powinno (słowo-klucz) i uświadamiamy ich, że rezygnacja z pisania tradycyjnych kartek, catering zamiast własnoręcznego gotowania tudzież wyjazd na święta na narty do Austrii to sprzeniewierzenie się patriotycznej tradycji i zamach na podstawy państwa polskiego.

I żeby nie ograniczać się tylko do świąt: wiemy lepiej, jakich ludzi powinien wpuszczać do własnego klubu ów właściciel ze Szczecina. Wiemy lepiej, jaki prezydent będzie lepszy dla Białorusinów (chociaż może oni właśnie chcą pana Łukaszenko, dobrze im się z nim żyje, a tylko marginalna grupa matołów odstawia rewolucyjne szopki, aby media na całym świecie mogły kreować obraz Białorusi jako ostatniej dyktatury w tej części świata, gdzie na każdym rogu ulicy stoi Sasza z karabinem). Wiemy lepiej, jaki ustrój polityczny będzie lepszy dla Irakijczyków czy Afgańczyków i wbrew ich woli krzewimy im d***krację ogniem i mieczem. Mówimy Koreańczykom, że nie powinni jeść psów, Japończykom - że nie powinni polować na delfiny, a Hiszpanom, że nie powinni organizować w swoim kraju corridy, bo to wszystko barbarzyńskie zwyczaje. Mówimy ludziom, że papierosy są dla nich niedobre, dopalacze złe, a narkotyki to natchnione dzieło Szatana, zapominając, że każdy dorosły ma swój rozum i potrafi decydować o własnym życiu. Mówimy ludziom jak powinni spędzać czas, jak żyć. Dlaczego? Bo wiemy lepiej od nich, jak będzie dla nich dobrze.

Jest chrześcijańska przypowieść o drzazdze w oku bliźniego i belce w oku własnym. Jest stary tekst Pudelsów: "chcesz zmienić ten świat, to zacznij od siebie". Do przedstawicieli Narodu Dobra Rada niewiele jednak trafia. Atakują uniwersalnym argumentem: "się powinno". Się powinno robić tak i tak, się powinno zabronić, się powinno nakazać. Głosy rozsądku (choćby te w postaci wypowiedzi ichtiologów, że jak karp poleży pół godziny bez wody to mu korona z głowy nie spadnie) odbijają się od nich jak od ściany.

Mam dziką ochotę ubrać koszulkę z napisem "Popieram Aleksandra Łukaszenko!", pójść do Tesco 24. grudnia późnym popołudniem, kupić tam żywą rybę i wynieść ją przed nosem obrońców karpia ze złośliwym uśmiechem i żądzą rybiego mordu wypisaną na twarzy. Ale mi się nie chce. Do wszystkich, którzy wiedzą lepiej od innych, co jest dla nich dobre, mam tylko dwa słowa. Te same, które kiedyś Agnieszka Chylińska skierowała do swoich nauczycieli.

22. grudnia 2010, 18:19 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 20 grudnia 2010

precedens

W sobotę podróżowałem TLK do Poznania. Pociąg był punktualny, wbrew zimowej aurze, która w tym roku wypowiedziała wojnę nie tylko kierowcom, ale także kolejarzom i wszystkim naiwnym korzystającym z ich usług. Natomiast w każdym przedziale drugiej klasy siedział komplet ośmiu pasażerów - ostatni raz coś takiego widziałem półtora roku temu, gdy wracałem z Heinekena w Gdyni. Przedwczesne wyjazdy na święta? Bynajmniej. Otóż skład zawierał zaledwie jeden wagon klasy pierwszej i traf chciał, że akurat w nim zepsuło się ogrzewanie, zatem panowała tam niezwykle rześka temperatura +6 stopni Celsjusza. Niezahartowani podróżni, którzy przez własną nieroztropność wykupili bilety na podróż w klasie pierwszej, pospiesznie migrowali do wagonów klasy drugiej, w których - dla odmiany - było gorąco jak w piekle. Zwolennicy sprawiedliwości społecznej (tfu!) byli pewnie zachwyceni tym widokiem: podkrawacone biznesmeny, doktorki i inne krezusy nawykłe do podróży w luksusach, muszą się gnieździć w ośmioosobowych przedziałach z pospólstwem i tłuszczą.

Konduktorzy skwapliwie wypisywali owym imigrantom z wyższych sfer adnotacje na biletach, aby mogli ubiegać się o zwrot pieniędzy z tytułu odbycia podróży w warunkach plebejskich. Przy okazji wywiązywały się ciekawe konwersacje. Byłem świadkiem rozmowy przesiedlonego [P]asażera z [K]onduktorką:
[P]: To co z tą pierwszą klasą?
[K]: Kierownik pociągu mówi, że nie da się tego naprawić.
[P]: A czy jest taka możliwość, żeby na najbliższej stacji wymienić ten wagon pierwszej klasy na inny, ale z działającym ogrzewaniem?
[K]: Wie pan, możliwość jest, ale wszystko zależy od tego, czy tam na stacji będzie stał taki wagon, dostępny i naszego przewoźnika.
[P] (ironicznie): Albo na przykład towarowy...
[K]: Niech pan nie mówi głośno, bo jeszcze tam w dyrekcji usłyszą i dopiero się będzie działo.

W sumie taki precedens nie jest całkowicie nierealny. Jedna z tanich linii lotniczych podjęła niedawno całkiem zaawansowane prace nad wprowadzeniem w samolotach miejsc stojących. Zatem w Tanich Liniach Kolejowych - znając polskie standardy - nie takich rzeczy można się spodziewać. Na dachach wagonów marnuje się przecież tyle bezcennego miejsca...

20. grudnia 2010, 23:31 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

EDIT: Jak informuje nto.pl, w tym samym pociągu TLK jadącym trzy dni później, znaleziono trupa mężczyzny. Zamarzł?

czwartek, 16 grudnia 2010

railway on you...

... czyli w swobodnym tłumaczeniu z języka ponglish: kolej na Ciebie. Akurat w tym tygodniu kolej przyszła na kolejarzy. Pracownicy PKP poczuli się winni galimatiasu, jaki miał miejsce podczas ubiegłego weekendu. Powód chaosu był jednak poważny - najbardziej skomplikowana logistycznie operacja od czasu akcji "Pustynna Burza", czyli coroczna zmiana rozkładu jazdy PKP. Mimo to kolejarze, niezależnie od kierownictwa spółki, wykupili w największych polskich dziennikach miejsca reklamowe i umieścili tam stosowne przeprosiny.

Przeprosiny te prawdopodobnie również sami układali, ponieważ tekst wieńczy gafa roku. "Wyrażamy nadzieję, że mimo ostatnich złych doświadczeń, w podróż do bliskich w nadchodzące święta Bożego Narodzenia wybierzecie się Państwo koleją, a czas spędzony w pociągu będzie chwilą wytchnienia przed spotkaniami w gronie rodziny" - piszą skruszeni kolejarze. Pogrubiony fragment świadczy jednak o tym, że autorzy tekstu uważają, iż spotkania w rodzinnym gronie to jakiś wyjątkowo nieprzyjemny obowiązek. Bo przecież z chwil wytchnienia korzysta się przed wyczerpującymi, niemiłymi zajęciami (lub po nich). Chociaż... Kolejarz to niemal tak, jak lekarz, jak ksiądz - blisko ludzi pracuje, zwierzają mu się, rozumie ich, więc kto, jak nie on, może się pokusić o trafną diagnozę polskiego społeczeństwa. Może i w tej kolejarskiej odezwie jest jakiś głębszy sens.

Wyobraźmy sobie faceta, który podróżuje na święta i ma świadomość, że czekają go trzy dni pełne sztucznego uśmiechania się, marudzenia teściowej, opowieści dziadka o hemoroidach, narzekania babci na strzykające kolano, wrzeszczących bachorów, psa szarpiącego za nogawki, konieczności chwalenia wypieków cioci Zosi, która zmysł kulinarny zamieniła na wieczysty karnet do sanatorium, słuchania kolęd a capella w nowatorskiej interpretacji stryjenki Gieni ("Śrut w nocnej ciszy..."), oraz udawania radości z prezentów, którymi są - jak co roku - skarpety "Made in China", woda po goleniu "Brutal", oraz sweterek w serek. O dwa numery za duży. Przecież dla tego męczennika nawet podróż drezyną na te święta byłaby błogą chwilą wytchnienia i synonimem niebiańskiej rozkoszy. A najlepiej, jakby znowu tory zasypało. Na amen.

16. grudnia 2010, 23:28 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Gniot-Pres-Foto

Gdy nieco ponad rok temu Kuba Wojewódzki grzmiał zza sędziowskiego stolika programu "Mam Talent!", że Polacy mają beznadziejny gust, nie było w tym na pozór bulwersującym stwierdzeniu właściwie nic odkrywczego. Że co? Że nie miał racji? Że Was obraził? Przepraszam bardzo. Mogę z miejsca obalić każdy krążący o Polakach stereotyp, czy to pozytywny, czy negatywny. Że Polacy są mądrzy po szkodzie, że potrafią latać nawet na drzwiach od stodoły (podejrzewam, że Tu-154 M jest technicznie nieco bardziej zaawansowany, a jednak spadł), że potrafią pić wódkę (jestem najbardziej spektakularnym zaprzeczeniem tej tezy), że potrafią tak w ogóle. Mogę obalić każdy, ale nie ten, że Polacy - in general - mają fatalny gust. To nie stereotyp, to niestety prawda.

Żeby nie szukać daleko. Ostatnią edycję wspomnianego "Mam Talent!" wygrywa dziewczynka śpiewająca piosenki starsze niż dąb Bartek, a w międzyczasie ze łzami w oczach zarzekająca się, że za ewentualną wygraną postawi nowy dom ubogim rodzicom. W edycji poprzedniej na podium znaleźli się: sentymentalny akordeonista, który także obficie wylewał łzy podczas występów, oraz Filipińczyk, który na każdym kroku podkreślał, że pieniądze za zwycięstwo pozwolą mu kupić bilet na podróż do Ojczyzny i spełnią marzenie jego córek, które nigdy nie spotkały dziadków. Akurat w tych przypadkach Rodacy wykazują niebezpieczną tendencję do używania emocji tam, gdzie używać ich po prostu nie wolno i może to być pewna okoliczność łagodząca, ale nadal nie usprawiedliwia grzechu głównego, jakim jest nasz koszmarny gust narodowy.

Pewien opolski felietonista opisywał, że gdy w 2009 roku Hertha Mueller otrzymała literacką Nagrodę Nobla, udał się on do pobliskiego EMPiK-u w celu zapoznania się z twórczością pisarki. Od miłego sprzedawcy usłyszał jednak, iż żadnej pozycji noblistki nie ma "na stanie", ewentualnie można sporządzić specjalne zamówienie, bo szkoda miejsca na półkach na książkę, którą kupi jedna czy dwie osoby. Ów felietonista nie omieszkał kąśliwie nadmienić, że rozmowa ze sprzedawcą prowadzona była obok regałów, które aż uginały się pod setkami egzemplarzy "Domu nad rozlewiskiem" tudzież "Zmierzchu". I podobnie jest w innych dziedzinach. Film? Ambitne produkcje często nie wchodzą w ogóle do kin w naszym kraju, gdyż operator potrzebuje mieć wolną salę, aby od świtu do nocy wyświetlana tam była sto czterdziesta siódma część "Piły", ewentualnie rodzima "komedia", w której obowiązkowo występuje ktoś z trójki: Karolak, Kot, Szyc. Muzyka? Każdego roku pojawiają się dwa lub trzy albumy, które są naprawdę warte tego, aby odżałować na nie banknot z królem, co zostawił Polskę murowaną (a teraz w grobie się przewraca), ale niestety nie da się ich w tej murowanej Polsce kupić, bo nawet specjalistyczne sklepy (czy to fizyczne, czy internetowe) nie mają interesu, aby utrzymywać w hurtowniach egzemplarze, które sprzedadzą się w ilościach bardzo detalicznych. Radio? Wystarczy posłuchać którejkolwiek z list przebojów, żeby nabawić się ostrych torsji. Telewizja? Rzut oka na to, co jest na ekranie w prime-time, najlepiej w święta lub weekendy: "megahity" przeplatane powtarzanymi po raz enty Pancernymi, Klossem i Kargulami. Seriale? Dość powiedzieć, że coś, czego jeszcze u nas nie było - ociekająca genialnym, absurdalnym humorem parodia latynoskich telenowel "Grzeszni i bogaci" ostatecznie nie została skierowana do produkcji, ponieważ cztery pilotażowe odcinki dzieliła oglądalnościowa przepaść od badziewia typu "M jak miłość na dobre i złe na Wspólnej".

Świat był bezpieczny, dopóki to kisiło się w naszym lokalnym piekiełku. Ostatnio jednak choroba, którą zdiagnozował Kuba Wojewódzki, rozprzestrzenia się niczym zmutowany wirus świńskiej grypy. Wygląda na to, że zainfekowane nią zostało jury konkursu World Press Photo. Nb. może właśnie dlatego wystawa nagrodzonych fotografii rokrocznie przyciąga w Polsce tak wielu ludzi, bo koszmarnego gustu zbudowanego na tanich emocjach jest w niej pod dostatkiem. Z tego względu oglądam każdą kolejną z coraz większym niesmakiem, a w tym roku chyba sobie zupełnie odpuszczę. W 2009 roku klęsk żywiołowych, katastrof i wojen na świecie nie brakowało, więc o zawartość tegorocznej ekspozycji jestem dziwnie spokojny. Bowiem już od lat przynajmniej 90% nagrodzonych zdjęć to fotografie z tego typu tragicznych wydarzeń. Ruiny, zawalone domy, działania wojenne, dzieci rozdzielone od rodziców, żołnierze bez ręki czy nogi, krew, pot, brud, smród i ubóstwo. Ewentualnie sportowcy, ale najlepiej niepełnosprawni. Słowem: ludzkie dramaty. Czy tylko tym żyje współczesny świat? Oczywiście, że nie i świetnych zdjęć prasowych nie brakuje, o czym przekonuje choćby cotygodniowa kolumna "Prasowe zdjęcia tygodnia" w "Angorze"(polecam!). Laureat World Press Photo 2010 to jednak wciąż sprawdzony schemat: kobiety na dachach domów w Teheranie protestujące przeciw wynikom wyborów prezydenckich. Samo zdjęcie może nawet coś w sobie ma (ale nie aż tyle, żeby zasługiwało na tytuł Fotografii Roku), jednak najbardziej razi podnoszona przy tym patetyczna ideologia: "Fotografia pokazuje początek czegoś, początek ogromnej historii (...) porusza zarówno wizualnie jak i emocjonalnie" (z wypowiedzi Przewodniczącej Jury). Bla, bla, bla. To zresztą jest rak, który trawi również nasz ledwo żywy gust narodowy - przyszywanie do dzieła lukrowanej historyjki, która ma wycisnąć z oczu łzy, szczególnie "gospodyniom domowym" zaczytanym w "gazetach" herbu "Z życia wzięte".

Może wyjaśnienie tego wszystkiego jest o wiele prostsze - może ja po prostu nie znam się na fotografii. Zawsze jednak wśród stosu tych gniotów na World Press Photo znajdę jedną, maksymalnie dwie perły przy których spędzę więcej czasu niż przy pozostałych sześćdziesięciu zdjęciach razem wziętych (chyba dwa lata temu była taka fantastyczna fotografia z chińskiego święta, gdy w powietrze wzlatują setki ogromnych, misternie zdobionych lampionów). I może też nie znam się na sztuce w ogóle. Ale wydaje mi się, iż współcześnie zarówno słowo "sztuka", jak i "znać się" zdewaluowały się do poziomu morza, na którym istnieje tylko kadzenie gustowi masowego odbiorcy kształtowanego przez media, a ów odbiorca ma tą przewagę, że jest w większości. W takiej rzeczywistości nie ma dokonań obiektywnie ambitnych i obiektywnie tandetnych. Jak śpiewał dawno temu Adam Nowak: "Miliony mają rację, reszta przeszkadza". To ja już dłużej nie przeszkadzam. Cześć!

13. grudnia 2010, 23:05 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 10 grudnia 2010

in your face

Jeśli szary obywatel odczuwa wyjątkowy absmak (modne słowo!) wobec któregoś z polityków czy innego "powszechnie szanowanego przedstawiciela życia publicznego", może wyrazić to w sposób wizualny jedynie poprzez domalowanie czegoś na plakacie wyborczym. Ewentualnie, jeśli liznął trochę grafiki komputerowej, może pokusić się o ostry fotomontaż i powiesić go w internecie.

Btw, zawsze frapowało mnie, czy poniższe zdjęcie jest prawdziwe, czy "fotoszopowane". Niby Jacques Chirac (bo wydaje mi się, że to on stoi w pierwszym rzędzie dokładnie w środku) jest wysoki, ale żeby pan Kaczyński (którykolwiek z nich to jest) wyglądał przy nim jak mieszkaniec Szuflandii? Jeśli mimo wszystko to prawda i aż taka różnica wzrostu dzieli ich w rzeczywistości, to fotografa należałoby wysłać na ciężkie roboty za to, że ustawił ich obok siebie. W takich sytuacjach bowiem, osoba która ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu, wędruje do ostatniego rzędu i jeszcze najlepiej na taboret. Moje wątpliwości budzi ponadto kilka innych elementów tej fotografii, na czele z panem pierwszym z prawej, który wygląda, jak gdyby należał do stałej załogi Star Treka.












Wracając do meritum - przeciętny zjadacz chleba ma cały wachlarz możliwości wyrażenia swojej niechęci do danego VIP-a. Co jednak ma zrobić poczytna opiniotwórcza gazeta lub dziennik? Jak na przykład taka pseudointelektualnie-bogoojczyźniana "Rzeczpospolita" może między wierszami wyrazić swoją pogardę dla osoby premiera Tuska czy prezydenta (not in my name) Komorowskiego? Albo jak kryptopopulistycznie-lewacka "Wyborcza" może podprogowo zmieszać z błotem biskupa, który straszy ogniem piekielnym kobiety decydujące się na zapłodnienie in vitro? Przecież nie dorysuje mu wąsów i brody na fotografii.

Ale jest i na to sposób. I stosują go wszelkie gazety, od lokalnych pisemek po ogólnopolskie periodyki. Hipotezę taką postawiła już dobre kilka lat temu pewna pani doktor, z którą miałem zajęcia na poprzednim kierunku studiów. Otóż, dobiera się wówczas wyjątkowo brzydkie zdjęcie znienawidzonej osoby i właśnie nim ilustruje się rzeczony tekst. Zdjęcie jest oczywiście prawdziwe, w żaden sposób nie retuszowane, ale mimo to wygląda się na nim jak kretyn. A "poszkodowany" przyczepić się nie ma do czego. Takie zrobili - takie wyszło. Przecież w dobie wszechobecnej fotografii każdy z nas został nieraz przypadkowo uchwycony w taki sposób, że prezentuje się na zdjęciu niczym przyjaciel samego diabła (bynajmniej nie wesołego).

Przyznaję - sam wątpiłem w tą hipotezę. Redakcje przechowują w swoich przepastnych archiwach wyjątkowo niefortunne zdjęcia różnych VIP-ów, aby "niewinnie" wykorzystać je dopiero w odpowiedniej chwili? To przecież pachnie niezwykle wysublimowaną spiskową teorią dziejów. Dziś jednak przekonałem się, że pani dr B. miała rację! Bo właśnie dziś wspomniana "Rz" publikuje tekst o Ruchu Autonomii Śląska. Po spektakularnym wyniku tego ugrupowania w wyborach samorządowych, jego lider - dr Jerzy Gorzelik - jest obecny niemal we wszystkich mediach. Jednak tylko "Rz" zamieściła akurat taką jego fotografię, na której wygląda on niczym brat Ędwarda Ąckiego. Dziwny to "przypadek" w obliczu faktu, że w redakcji "Rz" dr Gorzelik awansował ostatnio na podium "tych, których nie lubimy", jako separatysta dążący potajemnie do czwartego rozbioru Polski.

Na szczęście zbliża się karnawał w Wenecji - będzie można chodzić w maskach. A autorowi tytułowego idiomu, którego nazwisko ginie w mrokach dziejów, pozostaje jedynie gratulować daru jasnowidzenia.

10. grudnia 2010, 17:07 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Jeśli chcecie bliżej przyjrzeć się tej fotografii z politykami, to powiększcie ją sobie (klikamy lewy przycisk myszki na zdjęciu) - w trosce o własny wzrok. Żeby potem nie było, że nie ostrzegałem.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

jeszcze zima...

Niektórzy mówią, że tegoroczna zima przyszła zbyt wcześnie...















Pokryła śniegiem świat, jaki widzimy na co dzień...















Nawet w mieście zima nie musi się jednak kojarzyć wyłącznie ze śliskimi chodnikami i spóźnionymi autobusami...















... trzeba tylko ruszyć się na działki...















"Jeszcze zima, dym się włóczy
w wielkiej biedzie żyje kot
i po cichu nuci, mruczy:
kiedy wróci trzmiela lot..."
(A.Osiecka)














6. grudnia 2010, 00:59 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 3 grudnia 2010

tako rzecze doktor House

Bieżący tydzień to niestety tydzień 'bezhouse'owy". O swoim bezgranicznie pozytywnym uczuciu dla tego serialu pisałem już kilkukrotnie. Gruby brulion byłby potrzebny, aby spisać wszystkie cytaty i wypowiedzi głównego bohatera, które ubóstwiam i pod którymi mógłbym podpisać się rękami i nogami. Na czele z ultranarcystycznym mottem "I should never doubt myself" (1x03, Occam's Razor), w zwięzły sposób wyrażającym przekonanie o własnej wyjątkowości i przewadze intelektualnej nad resztą świata. Gdybym miał jednak wskazać numer 1 w owym zestawieniu, prawdopodobnie postawiłbym na inną wypowiedź kontrowersyjnego medyka.

W czwartym odcinku 3. sezonu ("Lines in the Sand") dr House mówi o swoim kilkunastoletnim pacjencie z zaawansowaną postacią autyzmu w następujący sposób:
"Why would you feel sorry for someone who gets to opt out of the inane courteous formalities, which are utterly meaningless, insincere and therefore degrading. This kid doesn't have to pretend to be interested in your back pain, or your excretions, or your grandma's itchy place. Can you imagne how liberating it would be to live a life free of all the mind-numbing social niceties? I don't pity this kid. I envy him..."

3. grudnia 2010, 18:52 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego