sobota, 29 stycznia 2011

all I care is dying

Oprócz nieudolnych prób uprawiania różnych dyscyplin sportowych, lubię też sport oglądać. Nie jestem jednak typem kibica, który siada przed odbiornikiem z piwem i chipsami, aby śledzić to, w czym akurat wygrywają "nasi". Niezależnie, czy jest to aktualnie ściganie się na nartach, celowanie piłką do bramki przy pomocy rąk (a nie - jak Pan Bóg przykazał - nogami), lanie przeciwnika po mordzie, czy synchroniczne strzelanie do rzutków. Przez lata starannie wyselekcjonowałem kilka konkurencji, a ich skrupulatna obserwacja zajęła mi wiele godzin, które z kolei mogły być wykorzystane w znacznie bardziej produktywny sposób. Najwcześniej - bodajże od 1996 roku - w grupie tej znalazły się skoki narciarskie i piłka nożna, wkrótce potem dołączyły Formuła 1, hokej na lodzie, kombinacja norweska, koszykówka, oraz - najpóźniej - siatkówka.

Dzisiaj oglądanie żadnej (poza hokejem) nie sprawia mi już właściwie żadnej przyjemności. Piłka nożna - przyznaję - po prostu mi się znudziła. Pozostałe zostały na moich oczach bestialsko zamordowane.

Pierwsza zginęła Formuła 1, a sprawcami zabójstwa było doborowe komando Starszych Panów Mosley & Ecclestone. Już na początku XXI wieku zaczęli kombinować z zakazem zmieniania opon podczas wyścigu, potem bezustannie mieszali przy formule kwalifikacji, wprowadzali limity kosztów oraz absurdalne ograniczenia typu: jeden silnik na cztery GP. Ale gwoździem do trumny był dopiero zakaz tankowania w czasie wyścigu, który najlepsze widowisko świata z czasów pojedynków Schumachera z Hakkinenem przemienił w rywalizację ociężałych cystern wyposażonych w opony niczym z ciężarówek Liebherra, na torach arabskich potentatów naftowych. Moją kolekcję polskiej edycji magazynu "F1 Racing" sprzedałem na Allegro. Własnoręcznie wykonany z tektury model McLarena MP4-15 (wersja Mika 2000) pożerają mole w piwnicy.

W zimie z torów wyścigowych moja uwaga przenosiła się na skocznie i trasy biegowe, gdzie rywalizowali zawodnicy w kombinacji norweskiej, zwanej też narciarskim dwubojem klasycznym. Oczywiście magnesem był Hannu Manninen, przebijający się z trzydziestych pozycji po skokach na miejsca medalowe, ale interesujący był również szeroki wachlarz konkurencji: oprócz klasycznego Gundersena i sprintu oraz drużynówki, eksperymentowano ze startami masowymi i widowiskowym Hurricane Start. Aż tu pewnego roku przejechał walec i wyrównał. Odtąd mamy tylko jedną (!) formę zawodów indywidualnych: 1 seria skoków + bieg na 10 km. I jeszcze ktoś ośmielił się nazwać to Gundersenem. Phi! Not in my name.

Skoki narciarskie wykrwawiają się już od półtora roku, celnie trafione pociskiem pod nazwą "Wind/Gate Factor". Jest to skomplikowany system przeliczania zmiennych warunków atmosferycznych, tudzież przesuwania belki najazdowej, na punkty bonusowe. Pomijając absolutną nieczytelność dla widza zawodów przeprowadzanych tym algorytmem, okazuje się również, że gdy jeden gość skacze 211, a drugi 190 metrów, to wcale nie oznacza, że musi wygrać ten pierwszy.

Rykoszetem dostało się też koszykówce, chociaż na nią killerzy dopiero chyba gromadzą amunicję. Ale "genialny" przepis o słynnej strzałce, plus "polska" reguła wprowadzona w naszej rodzimej lidze (na parkiecie w barwach danej drużyny musi w każdym momencie meczu znajdować się minimum dwóch Polaków) skutecznie odstrasza od koszykówki. Zresztą, czego spodziewać się po państwie, gdzie szefem Związku Koszykarskiego jest facet, który ustawiał wybory na prezydenta Wałbrzycha, a mistrz kraju gra w trzech ligach naraz i ma więcej zawodników niż kadra europejskiej klasy zespołu piłkarskiego.

Najpóźniej, i to śmiercią tragiczną, zginęła siatkówka. Zabierano się za nią już od dłuższego czasu, czego efektem były klubowe mistrzostwa świata gdzieś w jakimś petrokalifacie, czy też słynna "złota reguła", nakazująca po zagrywce atakować z drugiej linii. Tymczasem, dosłownie kilka dni temu, bez żadnych ostrzeżeń, strzałem w plecy zamordowano siatkówkę w Polsce. Konkretnie Plusligę, która zafascynowała mnie 8 lat temu, jako znakomite połączenie produktu sportowo-marketingowo-telewizyjnego. Jednak, decyzją władz od przyszłego sezonu Plusliga staje się ligą zamkniętą - na wzór choćby NBA - co oznacza, że spaść z niej nie można, a awansować do niej - tylko po spełnieniu określonych wymagań (finansowych rzecz jasna). W sytuacji, gdy nie ma ryzyka spadku, a mistrz Polski znany jest już na starcie sezonu (S**a Bełchatów), liczba meczów o nic (a więc takich, w których nie trzeba wspinać się na wyżyny swoich możliwości i umierać za Niceę) wzrasta do 99% ogólnej liczby spotkań w sezonie. Jesteśmy wolni, możemy iść...

Wnioski?
1) Hokej to wszystko, co mi pozostało (a w tym roku wraca podobno Puchar Świata!)
2) Stanowczo powinienem przestać narzekać.
3) A może to ja przynoszę pecha? Hm...
4) You wish.

29. stycznia 2011, 23:17 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 25 stycznia 2011

nadchodzą

Na moskiewskim lotnisku wysadził się w powietrze zamachowiec-samobójca i polskie media zwariowały. Temat wałkowano wczoraj przez długość całych serwisów informacyjnych, rozmawiano z przeróżnymi ekspertami, zbierano opinie od każdego, kto tylko się nawinął, apelowano do wszystkich świętych, aby sprawdzali, czy polskie lotniska/dworce/stacje metra są "należycie zabezpieczone". Mimo, że na świecie niemal codziennie dochodzi do takich zamachów, gdzie giną dziesiątki przedstawicieli ludności cywilnej, w Polsce nie podnosi się wtedy alarmów na pierwszych stronach gazet. Nie poświęca się im ani sekundy w popołudniowych programach informacyjnych. Bo to gdzieś w Indonezji, na Filipinach, w Pakistanie, w Izraelu...

Podobnie jest z tym nieszczęsnym smoleńskim Tupolewem, który wyłazi już i z lodówki, i z mysiej dziury. Tą sprawą próbuje się zainteresować cały świat, aby ją śledził, przeżywał i wziął w obronę nasz biedny naród, po raz kolejny ciemiężony przez złych Rosjan. A gdy rozbije się samolot z murzyńskim królem gdzieś w jakimś Bantustanie, pies z kulawą nogą się o tym w Polsce nie zająknie. Ba, samolot? Raczej kompletnie wyeksploatowana maszyna, którą nikt nie powinien latać już od przedwojny. Przecież z takiego newsa tabloidy powinny mieć pracy na pół roku.

Hipokryzja? Podwójna moralność? Nic z tych rzeczy. Panowie dziennikarze, panowie politycy, panowie celebryci - chcecie wiedzieć, dlaczego tak was ruszył wczorajszy zamach w Moskwie? Otóż z przyjemnością wam odpowiem. Dlatego, że strach wam zajrzał głęboko w oczy. Żyjecie sobie wygodnie, zarabiacie grubą forsę, prasujecie mózgi pod szablon politycznej poprawności, ale takie wydarzenia unaoczniają wam, że to wszystko nie czyni was kuloodpornymi. Podobnie jak fakt, że na pokład samolotu wsiada prezydent i cała partyjna wierchuszka nie sprawia, że samolot ten przestaje podlegać prawom fizyki.

Tak jest, to całe wasze gorączkowe sprawdzanie, czy Polska jest gotowa obronić się przed zamachem terrorystycznym, nie wynika z waszej troski o los przeciętnego obywatela. W tym niby obojętnym pytaniu "Czy w Polsce może wydarzyć się coś podobnego?", jest ukryty wasz strach, wasze wołanie: "Ratunku, nadchodzą ci źli terroryści, boimy się ich, obrońcie nas!". Po wczorajszym zamachu dotarło do was, że skoro uderzyli już nie gdzieś w jakimś odległym Kabulu czy Nowym Jorku, ale w Moskwie, to jutro mogą uderzyć w Warszawie, Opolu czy Koziej Wólce. Że skoro bez przeszkód można wnieść bombę na największe lotnisko największego europejskiego miasta, to równie łatwo można ją podłożyć w luksusowej restauracji, gdzie spożywacie wykwintną kolację, w sali kongresowej, w której odbieracie kolejną "zasłużoną" nagrodę, czy na lotnisku, gdzie z pancernej limuzyny przesiadacie się na prywatny odrzutowiec. W takich sytuacjach uświadamiacie sobie, że nie jesteście półbogami, że przed zamachowcami nie obronicie się waszymi pieniędzmi, "popularnością" i imejdżem. W wasze życie wkrada się niepewność. I lęk.

Bo nie będziecie znać dnia, ani godziny. Bo to już nie będą sfrustrowani fani, którzy rzucą jajkiem, ale "goryl" zdąży was zasłonić, ani zdesperowani górnicy, którzy pokrzyczą, spalą trochę opon, ale wystarczy im coś tam obiecać i sobie pójdą. Terroryści nie będą mieć dla was litości.

A gdyby nie fakt, że cierpi na tym niewinna ludność cywilna, sardonicznie dodałbym: "I bardzo dobrze".

25. stycznia 2011, 18:05 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 14 stycznia 2011

siedem milionów sprawiedliwych

Styczeń Roku Pańskiego 2011 gorącość wielką w krainie nad Wisłą objawił. Bynajmniej nie chodzi jednak o śniegi i mrozy obfite, które ustąpiły, ziąb słotny i szarugi w zamian przynosząc. Azaliż doprawdy srogie swary wśród mieszkańców Lechistanu się rodzić poczęły. Natenczas bowiem w dalekiej Moskwie prace swoje zakończyła Wysoka Komnata, co się MAK zwie. Była ona miała wystudiować powody, dlaczego dnia 10. kwietnia A.D. 2010 o brzasku, pojazd powietrzny latający, którym Najjaśniejszy Nasz Władca Lech z dynastii Kaczyńskich wraz ze swoją świtą do Rusi podążał, o ziemię uderzył z wysokości wielkiej, gdy na postój w Smoleńsku bliskość już była.

Możni Lechistanu pod wodzą imć Tuska, racje swoje do Wysokiej Komnaty wystosowali, ale otrzymali rekuzę. Wysoka Komnata wieść taką przyniosła, jakoby Rusin winy żadnej za zajście rzeczone nie ponosi. Do zajścia owego przyczynili się jednakowoż: powożący pojazdem latającym, którzy mowy ruskiej nie znali i ujarzmić pojazdu narowistego nie potrafili, oraz dowódca ich, który mocą okowity otumaniony, miast baczenie mieć na bezpieczność podróży, lekkomyślność wielką wykazał i wolę swoją powożącym narzucał, o czym autorytetem swoim zaświadczyli uczeni w tajemnej nauce psychologii. Winny jest również sam Najjaśniejszy Władca Lech, co na postój w Smoleńsku bardzo nastawał, nie bacząc, iż opary mgielne niczym z piekła samego zstąpiły, tak że widzenia żadnego nie było, ni oko wykol.

Wieści te niepomyślne bardzo rozsierdziły mieszkańców Lechistanu i możnowładców. Aby do wojny nowej między Lechistanem a Rusią nie dopuścić i baczenie Lachów na inne sprawy skierować, sam Wielki Biały Ojciec z Watykanu dekret pospieszny podpisał, co stwierdza, że Karolus Wojtyła co wywodził się z ziemi, tej ziemi, błogosławionym jest ogłaszany i ołtarze ku czci jego wznosić można. Zaprawdę jednak kapłanów koncept sprawie zakończenia nie dał. Opamiętania nie przyniosła także wieść o nadchodzącej zarazie morowej, którą świń gospodarski na człowieka przenosi. Albowiem żółć zbyt wielka się już w Lechistanie zrodziła, od brzegów morza, aż po szczyty gór.

A stało się tak za przyczyną tego, że wieść podstępną rozpuścił brat bliźniaczy Najjaśniejszego Władcy - Jarosław herbu Kaczor. Wedle słów jego, car moskiewski Putinin wszedł w zmowę z imć Tuskiem, który oskomę miał wielką na insygnia królewskie. I na tron już nawet namaścił niejakiego wielmożę z Komorowa. Imć Tusk z carem targu dobili i podług tego knowania, ruskie sołdaty pojazd powietrzny Najjaśniejszego Lecha na ziemię siłą sprowadzili, przy użyciu magii czarnoksięskiej, co się zowie "magnes". A jeśli kto przeżył z jego świty, to zaraz go o głowę skrócili, rabując uprzednio talary z jego trzosu. Więc lud gniewny na miejscach przestrzennych się gromadził i przez kamratów Jarosława podburzany, pod włościa królewskie przystąpił. I tamże imć Tuska poszukiwali, aby go pochwycić, zakuć w dyby i wybatożyć, ale jego w kraju nie było, bo w góry wysokie wyjechał i tam tydzień cały przebywał, odpoczywając. A gdy powrócił, zastał tłumy wzburzone, krzyczące "Gańba!", "Na pohybel!". A oto posłów swoich magnaci od Jarosława wysłali, poparcia dla siebie po całym świecie poszukując. I w delegacje zamorskie się udali, prosić o pomoc Czarnego Władcę zza Oceanu, który w bojach z Saracenami jest zaprawiony, Brytyjską Monarchinię, Cesarza Francuzów - Ser Koziego, a nawet Pruską Hrabinę Anielę.

Podówczas faryzeusze z cechu zwanego OBOP wylegli na rozdroża i lud prosty pytać poczęli, czy w ustalenia na Rusi dokonane wiarę pokładać należy. I przedziwne wyniki objawili. Oto bowiem aż 61 procent pospólstwa osądza, że raport komnaty MAK to łgarstwo wierutne, a 15 procent powiada, że prawdę czystą Rusin ukazał. I tylko 24 % (a to jest jakoweś siedem milyjonów chłopów i mieszczan Lechistanu, odliczając dziatwę i starców niedołężnych) zdania swojego nie przedstawiło. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam - oni właśnie są godni mianować się sprawiedliwymi. Albowiem chłop prosty, co kraj nasz piękny zamieszkuje, wiedzy takowej nie posiada, co by mu się pozwalała rozeznawać na pojazdach latających i czarnych kufrach, jakowe na wypadek katastrofy w pojazdach tych są przewożone. I prawdę jedyną mówi ten, kto rzecze, że w sprawach tych osądzać nie jest władny, bo tym się jeno profesory i uczeni w lotnictwie powietrznym trudzić powinni. A ten, kto ustalenia poczynione słowem swoim niekształconym komentuje, tego tylko szaleństwo i obłęd się trzymają.

Nie jest to przeto frapujące - kielokroć bowiem sprawa jakaś ważna się w Królestwie Lechistanu podnosi, chłop prosty zawżdy swój sąd na nią ma. I wiedzą o tym ludy i plemiona okoliczne, że każdy Lach to zna się i na znachorstwie, i na sztuce władzy, i na budowie mechanicznych koni, i takowoż na ludowej uciesze, co w niej kulę skórzaną po zielonej łące się kopie. A ostatnimi czasy również na uganianiu się po śnieżnych pagórach na dwóch kawałkach sztachety, odkąd to córa pierworodna górala spod Tater pierwszeństwo w tych konkurach dzierży i królestwa znamienite podbija. I taka to jest najpierwsza Lachów przywara, aliż dufność i zarozumialstwo sąd swój na każdą sprawę mieć każe, grzechem tym własną duszę kalając. Bo morał dla potomnych się niesie taki, że kiery się uczonym nie mienisz, aby o ważkich materiach rozprawiać, tedy gęby swojej nie otwieraj, albowiem za głupca i błazna będzie ci policzone.

było to czytanie z listu Lawrence'a z Besarabii do Polaków
a o wszystkim w szczegółach będzie napisane w Księdze Jedynego Rodzaju
Amen

14. stycznia 2011, 23:52 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 11 stycznia 2011

pies, czyli kot?

Odwiedziłem wczoraj największą opolską księgarnię i natrafiłem tam na coś zdumiewającego. Na półce stała sobie książka pana Wilbura Smitha pt. "Lampart poluje w ciemności". To jeszcze aż tak zdumiewające nie jest - ostatecznie w takim miejscu jak księgarnia można od czasu do czasu natknąć się na książkę. Zdumiewająca była dla mnie okładka tej książki.



















Wbrew tytułowi dzieła, na okładce znajduje się bowiem - moim skromnym zdaniem - nie lampart, a gepard.

Od razu zaznaczam, że nie kieruję tych rozważań do ludzi, którzy utrzymują, że tygrysy żyją w Afryce, a z kolei niedźwiedzie polarne na Antarktydzie, gdzie zresztą polują na pingwiny mieszkające w domkach ze śniegu i lodu, znanych szerzej jako igloo. Dla nich bowiem kwestia, który dziki kot zdobi okładkę książki Smitha, jest bez znaczenia. Przypuszczam, że powiedzieliby coś w rodzaju: "Przecież to jeden pies!".

Sam nie jestem znawcą tematu, ale mam jakieś 90 % pewności, że na okładce książki widnieje gepard. Wydaje mi się, że lampart ma większą głowę, mniej sprężyste ciało, oraz cętki na ciele w zupełnie innym kształcie i także większe niż te u geparda. A poza tym lampart jest znacznie brzydszy od geparda, który jest w moim odczuciu niezwykle dostojny. Czy jest na sali jakiś biolog lub zoolog, który mógłby ten problem rozstrzygnąć? (może z wyjątkiem tej ostatniej refleksji)

Jeśli istotnie prawdą jest, że wydawnictwo ozdobiło książkę z lampartem w tytule fotografią geparda, to byłaby to kompromitacja stulecia. I bez znaczenia jest tu fakt, że książka nie jest dziełem zoologicznym, tylko - z tego, co zdążyłem się zorientować na stronach internetowych księgarni - raczej jakimś czytadłem, aczkolwiek z Afryką w tle. Zgoda, nie każdy mieszkaniec planety umownie przez nas zwanej Ziemią musi wiedzieć, czym różni się gepard od lamparta, ale jeśli decydujemy się już pokazać coś publicznie i chcieć za to pieniędzy, to wypadałoby się lepiej rozeznać w temacie. Tym bardziej, że nie wymaga to konsultacji z profesorem zoologii; wystarczyłby dobry research w necie. Tymczasem wygląda na to, że redaktorzy złapali pierwsze zdjęcie dzikiego kota, na jakie natrafili, co pozwala nam, jako czytelnikom, mieć o tym wydawnictwie jak najgorsze zdanie.

11. stycznia 2011, 17:28 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Nazwy wydawnictwa nie upubliczniam tylko dlatego, że sam nie mam stuprocentowej pewności, że to gepard. Ale gdy ktoś z Was w komentarzach mi tą pewność zagwarantuje, nie będę mieć litości (dla Wydawnictwa rzecz jasna).

piątek, 7 stycznia 2011

jest super, jest super...

Przyczyn, dla których niektórzy ludzie patrzą na otaczający ich świat przez zbyt różowe okulary, jest wiele. Niektórzy za bardzo naoglądali się obrazów Joana Miró i teraz uśmiecha się do nich każde drzewko, każdy ptaszek i każda dziura w asfalcie. Inni za często wsłuchują się w prezydenta Komorowskiego, którego wypowiedzi przekonują, że mamy przyjemność mieszkać w kraju mlekiem i miodem płynącym (a trzeba pamiętać, że są to płyny które mają do siebie, że lubią się zbierać w jednym miejscu i stanowić zagrożenie, a potem spływają do morza). Jeszcze inni przesadzają ze środkami odurzającymi, przez co obserwują na niebie i ziemi rzeczy, o których nie śniło się filozofom.

Generalnie jednak zbyt duży optymizm w postrzeganiu rzeczywistości jest przypadłością, z której się z upływem czasu wychodzi. Jeśli jednak nie, trafia się do zakładu zamkniętego, albo pracuje się w telewizji. Cierpiące na takie objawy nieuleczalne przypadki widać na szklanym ekranie od lat. A to w trakcie beznadziejnego meczu polskiej reprezentacji przekonują, że "w postawie naszych piłkarzy widać symptomy poprawy jakości gry". A to pod koniec grudnia z roześmianym obliczem wmawiają nam, że "na wyjątkowy czas rodzinnych spotkań przygotowaliśmy dla Państwa specjalny, świąteczny zestaw najbardziej oczekiwanych propozycji programowych dla całej rodziny". A my przecieramy oczy ze zdumienia, bo w tym "specjalnym" programie aż roi się od komercyjnego badziewia sprzed lat, odgrzewanych po raz sześćdziesiąty ósmy kotletów, tudzież przygód Karguli i Pawlaków serwowanych w takiej częstotliwości, że rzygają już nimi nawet przedszkolaki.

Ostatnio jednak choroba ta przenosi się do mediów papierowych. Dla przykładu, przez cały mijający tydzień prasowe artykuły krzyczały, że oto nasza znakomita narciarka Justyna Kowalczyk ma szansę jako pierwsza zawodniczka w historii wygrać prestiżowy turniej Tour de Ski dwa razy z rzędu. "Fajnie" - pomyśli laik - "to może być naprawdę wyjątkowe osiągnięcie naszej rodaczki". Tylko jakoś nigdzie w tych tekstach nie natrafiłem na choćby wzmiankę wciśniętą małym druczkiem, że historia tego turnieju liczy sobie zaledwie... cztery lata. Więc niespecjalnie miał ktoś wcześniej okazję, żeby dwukrotnie w nim triumfować. Ale gdyby to była impreza naprawdę z długimi tradycjami (jak choćby Turniej Czterech Skoczni w skokach), to w tych artykułach stałoby jak wół, że "nasza fenomenalna biegaczka ma szansę dokonać czegoś, co nie udało się nikomu w sześćdziesięcioletniej historii tego turnieju!". A tak, ponieważ krótki staż Tour De Ski obniżałby wartość ewentualnego sukcesu pani Justyny, to lepiej ten "nieistotny" fakt przemilczeć, może ciemny lud się nie połapie.

Przyzwyczaiłem się już do tego, że w mediach pompuje się balon oczekiwań i podbija bębenek czczych nadziei do granic możliwości. I nie mam nic przeciwko temu, że robi się pozytywny hype wokół jakiegoś interesującego tematu. Gorzej, gdy przeinacza albo przemilcza się fakty, czy nawet stosuje się różne przekłamania. I to w poważnych dziennikach. Owszem, we wszelkich mediach manipulacja dorównuje już hipokryzji. Z tym, że kiedyś robiło się to w celach bardziej ideowych i wymagało to istnienia Ministerstwa Propagandy czy Głównego Urzędu Kontroli Prasy i Publikacji. Teraz motywem jest wyłącznie pieniądz. A cel to zwiększenie oglądalności, gdy zwabiony propagandą sukcesu obywatel będzie śledził z wypiekami na twarzy występy polskiego sportowca w konkurencji, o której wcześniej nie miał zielonego pojęcia (niezależnie czy "nasz" dominuje w biegach narciarskich czy w waterpolo).

Dobrych kilka lat temu, gdy na topie były pojedynki Adama Małysza z Niemcem Hannawaldem, przy okazji których wskrzeszano okupacyjne resentymenty i obficie posługiwano się retoryką rodem z "Czterech Pancernych", gdzieś w drugim obiegu krążyła taka anegdotka. Otóż odbył się nietypowy konkurs skoków, w którym udział wzięło tylko dwóch zawodników: Małysz i Hannawald. Zwyciężył Niemiec, Małysz był - rzecz jasna - drugi. Oto jak rywalizację podsumowały polskie media: "Po wspaniałej walce nasz reprezentant minimalnie przegrał zwycięstwo, zajmując wspaniałe, drugie miejsce. Natomiast Sven Hannawald był przedostatni!".

7. stycznia 2011, 21:48 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 5 stycznia 2011

"And when you wake up it's a new morning..."

Zmarł Gerry Rafferty. Nazwisko, a tym bardziej zdjęcie, niewiele pewnie powiedziałoby bardzo wielu ludziom. Bo to nie był artysta, którego imię powtarzają miliony ust, nie sprzedawał bilionów płyt, nie gromadził stutysięcznych tłumów na koncertach, na które fani wydawali ostatnie pieniądze. Aczkolwiek odniósł relatywnie spory sukces. Ponad 30 lat temu, z płytą na której znalazł się utwór "Baker Street". Grały to nieustannie stacje radiowe. Grają zresztą często do dziś.

Gdybym miał ułożyć osobistą listę piosenek wszech-czasów, "Baker Street" obowiązkowo znalazłaby się w pierwszej trójce. Ponadczasowa magia, fenomenalny tekst, fantastyczna gitara i ta jedyna w swoim rodzaju solówka saksofonowa, znana i rozpoznawana chyba na całym świecie.

Nie wierzę, że nie znacie "Baker Street", że nie obiła Wam się o uszy, nawet jeśli nie ubóstwiacie jej tak, jak niżej podpisany. A od wczoraj słuchają jej też w zaświatach...



5. stycznia 2011, 22:41 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 2 stycznia 2011

podsumowanie roku 2010 (3)

Spóźniona nieco, trzecia i ostatnia już odsłona podsumowania minionych dwunastu miesięcy. Dziś wyróżnienia w różnych kategoriach za rok 2010, tak jak w latach ubiegłych - bezczelnie subiektywnie.

Człowiek roku: Karol Bielecki. Kontuzje, urazy, upadki i kraksy są ryzykiem wpisanym w każdą dyscyplinę sportową i zawodnicy muszą się z nimi liczyć. Utrata oka nie należy chyba jednak do ryzyka zawodowego w żadnym sporcie, tym bardziej w piłce ręcznej. Nie mam bladego pojęcia o tej grze, ale akurat to nie przeszkadza uznać, że facet ma więcej jaj niż obydwie izby polskiego Parlamentu razem wzięte.
Polityk roku: Janusz Palikot. Potrafi zwrócić na siebie uwagę. I chociaż, jak udowodniłem niedawno, program jego nowego Ruchu to nic odkrywczego (i zbyt często trąci socjalizmem, więc na niego na pewno nie zagłosuję), to trzeba przyznać panu Januszowi, że ma coś, co lubię - bezkompromisowo walczy o to, w co wierzy.
Sportowiec roku: Wesley Sneijder. Mistrzostwo Włoch, Puchar Włoch, Puchar Mistrzów, finał Mistrzostw Świata - w pół roku wygrał więcej niż przereklamowane pseudo-gwiazdy typu Lionel Messi przez całą swoją karierę.
Drużyna roku: Lech Poznań. Nie za to, że mozolnie udowadniali, że Polak też potrafi jako tako grać w piłkę kopaną, ale za hart ducha. Obydwa największe sukcesy (Mistrzostwo Polski, awans do fazy pucharowej Ligi Europejskiej) wywalczyli w ostatnich sekundach meczów.
Książka roku: Richard Wiseman "Dziwnologia". Ta nominacja to nie zboczenie zawodowe. Po prostu to Bardzo Dobra Książka. Żeby się nie powtarzać, zapraszam tu.
Film roku: "Get Low" ("Aż po grób") (USA, reż. Aaron Schneider). Schemat może oklepany, ale pomysł przedni! I wybitna rola Billa Murraya.
Serial roku: "Lie to Me". Podobieństwa do House'a są - jak sądzę - zamierzone, chociaż dzieło absolutnie nie razi wtórnością, a nawet momentami jest dynamiczniejsze, anektując dziedziny, na których serial medyczny z definicji nie może się pojawić. P.S. W tym przypadku zboczenie zawodowe miało niewielki wpływ.
Płyta roku:
- w Polsce: Raz Dwa Trzy "SkąDokąd". Ich pomysły powoli wydają się wyczerpywać, ale jeszcze nie teraz. Pewne przyzwyczajenia nieco drażnią, poza tym za mało jest - jak dla mnie - gitary elektrycznej na tym albumie. Niemniej jednak ścieżki 2,3,4,5,7,10 i 11 nie pozostawiają wątpliwości, że w tym kraju nie ma na razie dla Raz Dwa Trzy konkurencji.
- na świecie: Cain's Offering "Gather The Faithful". Album wydany wprawdzie pod koniec 2009 roku, ale na Dzikie Pola nowoczesnej cywilizacji, czyli do Rzeczpospolitej, dotarł już w 2010. A ponadto nic innego w tym minionym roku nie gościło częściej w moim odtwarzaczu.
Przebój roku:
Hurts "Wonderful Life". Znaleźć w radiu nominację na przebój roku, pod którą się mogę z dumą podpisać, to jak znaleźć perłę na wysypisku śmieci. Płyta jest do bani, ale ten singiel - bajecznie klimatyczny, w lekkim duchu new wave i może Pet Shop Boys - rzuca na ziemię.
Kabaret roku: Chwilowo Kaloryfer. Dwóch facetów, a robią show za dziesięciu. Nie zawsze ilość przechodzi w jakość, o czym te wszystkie wieloosobowe formacje z TV chyba chwilowo zapomniały.
Dziennikarz roku: Szymon Hołownia. Szefuje stacji telewizyjnej, skrobie do "Newsweeka", prowadzi wywiady o Bogu w wielkim mieście, rozmawia z ludźmi, którzy dostąpili bliskiego spotkania z Ostatecznością, para się konferansjerką w "Mam Talent!". A w wolnych chwilach pisze znakomite książki. Jego doba ma także 24 godziny, podobnie jak nasza, jakkolwiek wydaje się to niemożliwe.
Powrót roku: Kasper Martenson & Olli-Pekka Laine. Po ponad 10 latach od opuszczenia Amorphis powrócili, tym razem z projektem o nazwie Barren Earth (w składzie również m.in. Mikko Kotamaki i Sami Yli-Sirnio) i z albumem, który brzmi niczym zaginione dzieło Amorphis z magicznych czasów "Tales From The Thousand Lakes".
Odkrycie roku: Bakterie w kalifornijskim jeziorze, w których strukturę DNA buduje arsen. Poważne źródła naukowe mówią o rewolucji w biochemii.
Blog roku: http://jacek23151.pinger.pl/ Absurdy codzienności, totalna różnorodność, językowa doskonałość - wszystko, co lubię.
Cytat roku: "Gdyby w XV wieku istniał Taniec z Gwiazdami to Iwona Pavlović by was na pal nadziała" - Kuba Wojewódzki
Farsa roku: Wojny krzyżowe pod Pałacem Namiestnikowskim w Warszawie.
Skandal roku: Reforma ochrony zdrowia w USA. Tego @#$%^&* Obamę na miejscu Amerykanów wyekspediowałbym tam, gdzie JFK wysłał Neila Armstronga i Edwina Aldrina. Z tą różnicą, że Barrackowi opłaciłbym bilet tylko w jedną stronę.
Kompromitacja roku: Znowu po amerykańsku. Bill Gates (tak, ten) oświecił nas, jak należałoby rozwiązać problem nadmiernej emisji CO2 do atmosfery. Otóż wystarczy zredukować na Ziemi liczbę ludności stosując specjalne szczepionki (lub dosypując coś do jedzenia), które będą powodować bezpłodność, zwyrodnienie niektórych organów, oraz wyniszczać organizm tak, aby człowiek kopnął w kalendarz przed 30. rokiem życia. Ja wiem, że ludzi na świecie jest za dużo. I rozumiem, że forsa potrafi otumanić. Ale są chyba jakieś granice...
Cud roku: "Warto rozmawiać" Jana Pospieszalskiego zdejmują z anteny TVP2. Chlip... myślałem, że tego nie dożyję... Wzruszenie i łzy szczęścia odbierają mi mowę...
Wydarzenia roku:
- w Polsce: 1) Katastrofa rządowego Tu-154 M obok lotniska Siewiernyj pod Smoleńskiem; 2) Potężna, trzyetapowa powódź pustosząca Polskę w maju i czerwcu. Rok 1997 przypomniał się szybciej, niż się wydawało.
- na świecie: 1) Eksplozja platformy wiertniczej Deepwater Horizon w Zatoce Meksykańskiej; 2) Rok apokaliptycznych żywiołów: pożary w Rosji, powodzie w Brazylii (i Polsce), trzęsienie ziemi na Haiti, wybuch wulkanu na Islandii (i jego konsekwencje dla ruchu lotniczego), gwałtowny atak zimy paraliżujący w grudniu pół Europy.
Pożegnania:
- w Polsce: Pasażerowie i Załoga rządowego Tu-154 M, o. Joachim Badeni, Jerzy Turek, Maciej Kozłowski, Jerzy Stefan Stawiński, ks. Henryk Jankowski, Krzysztof T. Toeplitz, Katarzyna Sobczyk, Ludwik Jerzy Kern, Gabriela Kownacka, Romuald Czystaw
- na świecie: Malcolm McLaren, Alexander McQueen, Jerome D. Salinger, Peter Steele, Juan Antonio Samaranch, Ronnie James Dio, Leslie Nielsen, Theo Albrecht, Gloria Stuart, Algirdas Brazauskas

2. stycznia 2011, 18:12 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego