wtorek, 26 kwietnia 2011

bajka o żelaznym wilku

Dawno, dawno temu, żyły sobie małpy. Trosk nie znały, ich jedynym zmartwieniem było jak dobrze zjeść, gdzie dobrze się wyspać i jak uniknąć niebezpieczeństwa. Potem pojawili się ludzie. Istoty, które dotarły nieco dalej niż małpy na drodze ewolucji. Chociaż wielu przedstawicieli nowego gatunku preferowało dotychczasowy styl życia.

Ludzie byli bardzo różni, choć gdyby przyjąć pewne kryterium, można byłoby zauważyć, że jednak są pod wieloma względami do siebie podobni. Ale był wśród nich pewien odmieniec. Nie stawał w szranki i konkury, nie interesowały go hulanki i swawole, ni złota i przepychy. Jedyne co chciał, to wszystko poznać, wszystko wiedzieć. Jego rozum wciąż nowe zagadki dostrzegał, wciąż nowych odpowiedzi poszukiwał. Kto doił krowy, gdy nie było ludzi? Dlaczego kobiety otwierają usta, gdy się malują? Jak nazywali się Mama i Tato Muminka zanim mieli Muminka?

Wiele życia mu zbiegło na rozwiązywaniu tajemnic i gromadzeniu wiedzy. A mimo, że to lubił, coraz częściej odczuwał, że czegoś mu brakuje, że coś jest nie tak. I poszukiwał wszędzie kogoś, kto by mu rady jakiejś udzielił, ale nikt nie potrafił. Wreszcie dowiedział się, że za siedmioma rzekami, na skraju bezkresnej gęstwiny mieszka mędrzec stary. Człek roztropny, który ponoć zna odpowiedź na każde pytanie. Wie, gdzie raki zimują i gdzie pieprz rośnie. Wie co w trawie piszczy, komu bije dzwon i gdzie jest Nemo. Wie również co jest grane, gdzie diabeł mówi dobranoc i gdzie się podziały tamte prywatki. Wie podobno także kto skreślił "lub czasopisma", co gryzie Gilberta Grape'a, a nawet kto zabił Laurę Palmer, choć w jego krainie nikt go o to nie pyta.

To mój człowiek - pomyślał sobie odmieniec i ruszył na poszukiwania owego pustelnika. Rzeki przepłynął, góry pokonał, wielkim lasem szedł, nocy nie przespał... Aż wreszcie odnalazł mędrca tego i zgryzotę swoją mu wyjawił. Odrzekł mu mąż uczony:
- Sprawa twoja nie jest z tego świata. Dla innych ludzi świat ten zaprojektowany został. Ale po co cię to tak zajmuje, skoro jak oni, tak i ty jednako swój żywot zakończycie, w grobie ciemnym w proch się obrócicie.
- No, ekwifinalność - odrzekł odmieniec - Ale frasuje mnie to, bo poszukuję jak szczęścia zaznać zanim się na tamten świat przeniosę.
- Kiedy ci mówię jak komu dobremu, że niemożliwe to jest.
- Jakże to?! Nie rozumiem?
- Boś trąba zardzewiała! Słuchaj mnie tedy. Objąć wszystkiego i tak nie zdołasz, bo gdy nawet już ci się wyda, że wszystko wiesz, zrazu pojawi się coś nowego i nowego i tak w nieskończoność. A kiery radości w samym poznawaniu poszukujesz, tedy musisz wiedzieć, że jej nigdy nie odnajdziesz. Powiedz sam, jak na tym świecie żyć jest łatwiej - tak, jako ty chcesz, czy tak, jako inni żyją?
- No przecie, że tak, jako inni.
- Toć i słusznie prawisz. Bo tak przez wieki ludzie ten świat urządzili, coby im się jak najłatwiej żyło, coby ich przywary im w tym nie przeszkadzały. I tylko żyjąc podług prawideł tego świata, szczęście osiągnąć możesz. Dlatego zaprawdę powiadam ci - jeśli będziesz inaczej próbować niż to jest ogólnie zadane, radości ty nie dostąpisz.

Nakopał mu jeszcze do tyłka pustelnik dla zapamiętania i dał mu na drogę kamień zielony. Wyszedł zatem strapiony nasz odmieniec i drapiąc się w głowę wędrował przez las, aż nagle olśnienia dostąpił: Przecie ten mędrzec jest także z tego świata. Więc nie może on inaczej mówić, boby prawidłom tego świata się sprzeniewierzył. Muszę ja znaleźć takiego kogoś, kto duchem tego świata skażony nie jest. On dopiero prawdę jedyną mi objawi.

I szukał kogoś takiego po borach i lasach, po kniejach i bezdrożach. I choć nie znalazł, drogi swojej nie porzucił. I żył długo i nieszczęśliwie. Ale z własnego wyboru.

26. kwietnia 2011, 19:03 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 24 kwietnia 2011

venite ad me omnes

Mówią o nim, że jest przaśny, bogoojczyźniany i wąsaty. Mówią, że zamiast świadomej refleksji wymaga recytowania regułek i internalizowania dogmatów. Że wprowadza nowe trendy w modzie (ach, te spodnie na kancik i te buty "kościółkowe"). Że pomaga kształtować kapitał społeczny (jakie to przeróżne grupy dyskusyjne się tworzą w słoneczny dzień wśród dżentelmenów stojących przed wejściem). I że sprawia, iż dorośli ludzie dziecinnieją, specyficzną manierę językową przyjmując, gdy zaczynają prawić o "Bozi" i "paciorku".

Mówią o nim różne rzeczy. A jaki naprawdę jest? Polski katolicyzm, bo o nim mowa. Nie wiem, nie podejmuję się osądzać, nie odważę się generalizować żadnej z powyższych obserwacji. Ale wiem o nim coś na pewno. Wiem, i będę tego bronić jak Rokita Nicei, że polski katolicyzm ma jedną zasadniczą cechę charakterystyczną. Dwa razy do roku w jego udziale dokonuje się cud wielki, większy niż w Kanie Galilejskiej.

Otóż dwa razy do roku, przy okazji dwóch najważniejszych świąt chrześcijaństwa, tysiące wiernych, którym w każdą niedzielę jest do kościoła za daleko i nie po drodze, w cudowny sposób ścieżkę do świątyni odnajdują. 24. grudnia na Pasterkę oraz w Wielką Sobotę z koszyczkiem, płyną do kościołów strumienie ludzi szerokie niczym Amazonka. Ludzi, których w każdą zwykłą niedzielę od najbliższej świątyni dzieli teren nie do przebycia, najeżony polami minowymi i bezkresnymi bagnami pełnymi krwiożerczych krokodyli. Nie zamierzam oczywiście nikomu zaglądać w religijność i sporządzać list czyichś kościelnych (nie)obecności - to rzecz jak najbardziej prywatna. Ale niezmiernie - jako niespełnionego socjologa - fascynuje mnie samo zjawisko. Spać przez to w nocy nie mogę, tak mnie to nurtuje. Dlaczego ludzie, którzy się deklarują jako "wierzący, ale niepraktykujący", w te dwa dni jednak praktykują? Dlaczego na te dwa dni robią wyjątek od swojego świadomego wyboru, od światopoglądowego postanowienia? Zakładam bowiem rzecz jasna, że taka deklaracja ("jestem wierzący-niepraktykujący") ma wszelkie znamiona świadomej i przemyślanej decyzji. A nie jest podyktowana na przykład... hmm... wygodą? I tym, że w niedzielę lubimy dłużej pospać, a popołudniu poimprezować. Więc mszę świętą trudno już jakoś upchnąć w ten grafik.

Od razu uprzedzam, że nie uprawiam tutaj żadnej katechezy, a jedynie udałem się na poszukiwania zaginionej hipokryzji. Bo czym jest opisany w poprzednim akapicie "cud", jak nie robieniem w konia zdrowego rozsądku i egzekucją na zwykłej przyzwoitości. Rozwadnianiem czegoś, co rozwadniane być nie powinno. Gdyż mimo że jestem zwolennikiem świata pełnego wszelkich odcieni szarości pomiędzy bielą a czernią, akurat w tym przypadku to jest wybór zero-jedynkowy. Jestem niepraktykujący to nie praktykuję. I już. Nie można być trochę w ciąży i tak samo nie można być trochę niepraktykującym. Niepraktykującym wtedy, kiedy mi jest wygodnie, kiedy mi pasuje.

A kiedy pasuje, żeby jednak sobie trochę popraktykować? Udajmy się zatem w poszukiwanie zaginionej hipokryzji. Dlaczego ludzie, którzy przez cały rok omijają kościoły łukiem wielkim niczym ten Triumfalny, gdy przychodzi pewna magiczna data, w świątyni stawiają się niezawodnie? Trop pierwszy - ważne święta są "nakazane". Zgoda, ale podobnie jak każda niedziela. Pismo wyraźnie powiada: "pamiętaj, abyś dzień święty święcił" - a Chrystus za "dzień święty" uważa przecież każdą niedzielę, a nie tylko swoje urodziny i Zmartwychwstanie. To może trop drugi - "tradycja tak każe"? No, to jest wymówka genialna. Jak słyszę coś w stylu: "polska tradycja nakazuje iść na Pasterkę i jajeczka na Wielkanoc poświęcić", to współczuję wszystkim głęboko i autentycznie religijnym ludziom, których najważniejsze Święta takie tłumaczenie sprowadza do pozycji kolejnego elementu, który trzeba "odbębnić" w imię jakiejś bliżej niesprecyzowanej "polskiej tradycji".

Wyjaśnień bym szukał raczej bliżej gruntu. Najbardziej przyziemny trop to oczywiście lęk. Zagłuszanie wyrzutów sumienia czymś w rodzaju: "Wierzę w jakąś postać Nieba i Piekła, ale do tego kościoła to mi się naprawdę nie chce chodzić co tydzień (ewentualnie: nie pasuje mi/mam co do innego roboty/muszę odetchnąć po tygodniu harówy). Więc może jak pójdę chociaż w te najważniejsze święta, to Pan Bóg jakoś przez palce na mnie spojrzy, jak będzie wydawał decyzje kto na niebiańskie pastwiska, a kto do kotła". Żałosne. Jeszcze lepsze są tropy owcze: "Wszyscy w święta idą do kościoła, to ja też". Albo snobizm: "W święta wszyscy będą w kościele. I ta Kowalska z trzeciego piętra. I prezes Iksiński z żoną. To my też pójdziemy się pokazać, zajedziemy umytym autem, niech zobaczą moją nową sukienkę od Armaniego". Lub też pantoflarstwo spod znaku: "Na święta przyjeżdża ciocia Gienia spod Białobrzegów i dziadek Antoni też będzie, nie będę robić scen - już pójdę do tego kościoła, niech myślą, że nadal jestem zagorzałym katolikiem".

Zamiast błyskotliwej - jak zawsze - konkluzji, powtórzę: nie mam nic do tych, których w kościele nie pamiętają najstarsi ministranci. Nawet ich w pewien sposób podziwiam. Rozkłada mnie natomiast styl myślenia tych, którzy w niedzielę świątyni nie zaszczycają bo im się nie chce, dorabiają do tego ideologię "jestem wierzący-niepraktykujący", ale w Święta do kościoła biegną na wyścigi. Z przyzwyczajenia, bo się tak utarło, bo w święta w kościele jest tak uroczyście, aby ugłaskać rozgniewaną Opatrzność. Albo po prostu "bo tak wypada". Fuj!

24. kwietnia 2011, 23:04 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 20 kwietnia 2011

celuloidowa nadzieja

Polska sztuka filmowa jest do bani. I nie jest to ostentacyjna manifestacja braku tzw. "patriotyzmu" ani też "zdrada o świcie", a subiektywna obserwacja ostatnich - powiedzmy - 20 lat w tej materii. Wskażcie mi bowiem jakikolwiek film z okresu 1990-2010, który można byłoby z czystym sumieniem ocenić przynajmniej na 9 w 10-stopniowej skali. No? Polski film fabularny nie istnieje. Świetni aktorzy grają w teatrze, albo występują w reklamach. Na ekranizacjach lektur widzowie śpią, na komediach romantycznych płaczą, ale ze śmiechu, na komediach zwykłych ogarnia ich pusty śmiech i zażenowanie, a na filmy ambitne nie chodzą, bo ich nie ma. Że co? Smarzowski? Koterski? No, proszę Was...

Podobnie jest z serialami. Ogromna większość wywołuje jedynie odruch wymiotny. A jak już się trafi jakiś ciekawy pomysł, to: albo nie jest nasz ("Ojciec Mateusz"), albo po jakimś czasie zaczyna zjadać własny ogon ("Rodzina zastępcza"), albo jest po mistrzowsku sp***ny ("Duch w dom"), albo nie trafia do długofalowej produkcji ("Grzeszni i bogaci"), gdyż tłuszcza preferuje "M jak Miłość", tudzież jakieś Majki. W królestwie ślepców jednooki jest królem, dlatego w/w przykłady interesujących propozycji można uznać za atrakcyjne na rodzimym gruncie, ale w porównaniu do zachodnich osiągnięć tego samego przymiotnika już użyć nie sposób. A już zbrodnią i bluźnierstwem byłoby stosować tą samą skalę do oceny polskiego serialu i np. "Twin Peaks", gdyż nikt przy zdrowych zmysłach nie porównuje Dużego Fiata do bolidu Formuły 1.

Nie piszę tego wszystkiego, żeby sobie na naszych twórcach poużywać, ale dlatego, że zajaśniało chyba światełko w tunelu. Na razie bardzo słabe i wątłe, ale zawsze. Oto jest bowiem "Ranczo", serial obecny na ekranach naszych odbiorników od 2006 roku, modelowy przykład pysznego ziarna znalezionego przez kurę (TVP), która nie tylko jest ślepa, ale też głucha, kulawa i niczego nie potrafi zrobić dobrze. Chociaż zgodnie z odwiecznym prawem seriali (wyłamują się z niego tylko giganci - wspomniany "Twin Peaks", "House" etc.), każdy kolejny sezon jest niestety gorszy i pogodziłem się już z faktem, że nigdy nie powróci klimat zdecydowanie najlepszego pierwszego sezonu "Rancza". Emitowany właśnie sezon piąty również zaczął się źle, nawet bardzo, ale nagle coś się odmieniło. Już szósty odcinek był świetny, a najnowszy - siódmy - jest parodią samego "House'a"! Nosi tytuł "Dr Wezół", gdyż takim nazwiskiem legitymuje się lokalny medyk-fajtłapa, który na jeden odcinek wchodzi w buty słynnego diagnosty z Princeton-Plainsboro. Coś wspaniałego! Z jaką klasą to jest zrobione, z jaką gracją. Wszystko dopracowane w każdym calu, czołówka, muzyka, sposób poruszania się, każdy detal, do tego genialne aluzje ("To na pewno sarkoidoza!"). Czapki z głów przed scenarzystami! Zrobić strawny pastisz czegoś, co jest nie tylko światową serialową legendą, ale też samo w sobie jest skończoną formą, doprowadzeniem pewnej konwencji do ściany, za którą nie ma już niczego - to absolutne mistrzostwo świata.

Chyba odzyskałem wiarę w ten kraj.

A co tam, zrobię jeszcze reklamę, bo może przez przypadek zabłąka się tu jakiś extranjero: Polish film is so mediocre. Well, in fact that's a euphemism. TV-series are crap, and movies are even worse. However, there's a light at the end of the tunnel. Serial "Rancho" ("Ranczo") is about an American girl, who comes to Poland and decides to stay here, at a traditional countryside. Recently aired episode (5x07, "Dr Wezol") is a parody of "House, M.D." Seriously! It's awesome! You should definitely see it. If this isn't something we could be proud of, then I don't know what is...

20. kwietnia 2011, 14:10 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 16 kwietnia 2011

spirytus sanktus

W zeszłotygodniowej "Rzeczpospolitej" (z 5. kwietnia) natrafiłem na niewielki artykuł, który streszczał tezy jakiegoś raportu nt. młodzieży i jej stosunku do przeróżnych używek. Najpierw cytat z tekstu: "Z przedstawionego raportu wynika ciekawa prawidłowość. Młodzi ludzie, którzy uczestniczą w praktykach religijnych, rzadziej sięgają po różnego rodzaju używki. - Wśród osób, które kilka razy w tygodniu brały udział w praktykach religijnych, 38% nie piło piwa - mówi Artur Malewski z Krajowego Biura d/s Przeciwdziałania Narkomanii."

Zamurowało mnie. To jest ta ciekawa prawidłowość?! Przecież to jest "odkrycie" z gatunku "No shit, Sherlock!". Już każde średnio rozgarnięte dziecko powie, że nie ma w tym nic zaskakującego. Osoby, które najczęściej uczestniczą w praktykach religijnych, zwykle jednocześnie najsilniej stosują się do reguł swojej wiary. A skoro Kościół Katolicki ma bardzo restrykcyjny stosunek do wszelkich używek (w wersji tego średnio rozgarniętego dziecka: Pan Jezus ich zabrania), to co jest dziwnego w fakcie, że osoby religijne od nich stronią?

Zresztą akcentowanie wyników z akurat takiej próby jest co najmniej dyskusyjne. Ilu młodych ludzi uczestniczy w praktykach religijnych kilka razy w tygodniu? W pierwszych badaniach na jakie natrafiłem w sieci, do systematycznego praktykowania przyznaje się 36% młodzieży. Przy czym "systematycznie" w takich badaniach oznacza "regularnie, w każdą niedzielę". Zatem więcej niż raz w tygodniu praktykuje zapewne jednocyfrowy odsetek. Zbliżony być może do wartości 5%, czyli liczby młodych ludzi związanych z różnymi przykościelnymi ruchami religijnymi (od oazy, przez wspólnoty Taize, aż po duszpasterstwa akademickie). Socjologiczne badania skupiają się raczej na makrotrendach i zależnościach dotyczących większości populacji. Dlatego zastanawiam się, jaki sens ma opisywanie rezultatów w tak małym wycinku badanej próby, nawet jeśli jest tam cokolwiek ciekawego (w opisywanej zależności niczego ciekawego nie ma, quod erat demonstrandum).

Statystyką można udowodnić wszystko. Ale oprócz manipulowania danymi (i stwarzania wrażenia, że w Polsce sporo młodzieży praktykuje regularnie, gdy w rzeczywistości jest to margines), redaktor opisujący wyniki sprawia też wrażenie niedouczonego. Bo w cytowanym tekście rzuca mi się w oczy ukryte między wierszami założenie, wzmocnione słowami "ciekawa zależność", że to uczestnictwo w praktykach religijnych sprawia, że młodzież zaczyna odchodzić od używek.
I mamy propagandowy tekst już nawet nie do "Rz", ale do jakiejś bardziej ortodoksyjnej światopoglądowo gazety - naukowy dowód skuteczności praktyk religijnych w sprowadzaniu młodzieży na właściwą drogę. Nawet jeśli w rzeczywistości tak jest (nie mam dowodów, aby wątpić), to nie wynika to z przywoływanego raportu. A jeśli autor tekstu faktycznie przekonał się do takiej wersji, to po prostu ordynarnie myli korelację z przyczynowością.

Dla niezorientowanych krótkie wyjaśnienie. Upraszczając, przyczynowość zachodzi wtedy, gdy jedna zmienna bezpośrednio wpływa na drugą. Natomiast korelacja zachodzi wówczas, gdy obserwujemy, że jedna zmienna współwystępuje z drugą, czyli gdy wartość jednej zmiennej rośnie, to drugiej też, ale to nie oznacza jeszcze, że ta pierwsza wpływa na tą drugą. W podręcznikowym przykładzie zaobserwowano, że im więcej jednostek straży pożarnej wyjeżdża do pożaru, tym większe są potem straty finansowe powstałe w wyniku tego pożaru. Czy to oznacza, że im więcej wozów strażackich jedzie do pożaru, tym gorzej, bo zwiększają one straty (przyczynowość)? Oczywiście, że nie. W grę wchodzi tu trzecia zmienna, czyli wielkość pożaru (im większy pożar, tym więcej jednostek ratowniczych jest na miejsce wysyłanych). Podobnie dzieje się w nie mniej słynnym przykładzie z lekarzami. Odnotowano, że im lepszy lekarz, tym więcej ma na koncie śmiertelnych zejść pacjentów. Czy to oznacza, że znakomici lekarze uśmiercają pacjentów częściej niż ich mniej docenieni koledzy po fachu? Również tu działa zmienna pośrednicząca - stopień rozwoju choroby. Do najlepszych lekarzy nieporównywalnie częściej zgłaszają się pacjenci z najtrudniejszymi przypadkami choroby, gdyż mają (słusznie!) nadzieję, że im lepszy lekarz, tym większa szansa, że jeszcze coś zaradzi. Ale gros z nich to przypadki na tyle beznadziejne, że nie pomógłby im nawet doktor House. To sprawia, że wybitni lekarze mają często najobficiej udekorowaną zgonami karierę medyczną.

I tak samo dzieje się w przypadku opisywanym przez "Rz". To nie jest związek przyczynowy (uczestnictwo w praktykach religijnych w jakiś cudowny sposób obniża predylekcję młodzieży do alkoholu i narkotyków), a klasyczna korelacja, gdzie trzecią zmienną jest właśnie poziom religijności. Jak słusznie zauważa nasze średnio rozgarnięte dziecko, im kto bardziej religijny, tym częściej uczestniczy w nabożeństwach i tym rzadziej sięga po używki (co jest immanentną cechą prawdziwie przeżywanej głębokiej religijności). Co doskonale wykazał cytowany raport. Ot, i cała tajemnica.

Dawno dawno temu, za siedmioma górami, gdy gazet było mało, dziennikarstwo było zawodem elitarnym, wymagającym długiej edukacji. Obecnie gazet jest mnóstwo, więc aby nasycić popyt, dziennikarzem można zostać już nie tylko po kierunku "dziennikarstwo", ale też po jakiejś komunikacji społeczno-medialnej, czy politologii-specjalność dziennikarska. Gdzie zajęć z logiki czy podstaw metodologii naukowej jest pewnie jeden semestr, kończący się zaliczeniem z oceną. I rozumiem jeszcze, że tacy "redaktorzy" piszą potem w "Wieściach z Koziej Wólki". Ale w "Rzeczpospolitej"...?

16. kwietnia 2011, 16:25 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

ezopatologia

Ludzie skarżą się często, że dostają niechciane SMS-y, z których dowiadują się, że zostali wylosowani i niewyobrażalna nagroda jest już o włos. Wystarczy tylko wysłać SMS na podany numer i podziwiać jak "Prezes Loterii" podpisuje czeki na gwarantowaną sumę, rozdając przy tym luksusowe limuzyny niczym świeże bułeczki. Gdyby jednak ktoś był na tyle nierozsądny i nie wysłał, to loteria mu o jego głupocie niezwłocznie przypomni. Najpierw kulturalnie, a jeśli nie posłucha, to wiązanką typu: "Człowieku, weź się ogarnij!", albo "Porąbało Cię?! Nagroda jest gwa-ran-to-wa-na!".

Generalnie - nudy... Dlaczego? Bo ja też dostaję takie niechciane wiadomości, ale nikt mnie w nich nie obsypuje groszem, wyzywając przy okazji od troglodytów. Skądże! Ja dzięki nim poznaję arkana Wiedzy Tajemnej, obcuję z Bytami Astralnymi, uchyla mi się rąbek Zasłony Przeznaczenia, a kto wie, może wkrótce dostąpię kontaktu z samym Absolutem. A zaczęło się niewinnie - pewnego dnia dostałem SMS o treści, jak następuje:

"Rozkładałam przy świecach Tarota na całe Twoje życie. Kiedy położyłam na stole kartę Rydwan, to świece zgasły. Poznaj prawdę i napisz ZNAK na nr..."

Trochu straszno się zrobiło, bo świece przecież same z siebie nie gasną. Coś w tym musi być - pomyślałem. I słuchajcie - miałem rację! Bo mimo, że nie napisałem ZNAK na zalecony numer, już następnego dnia otrzymałem kolejną przepowiednię:

"Do tej pory ufałaś temu człowiekowi, ale widzę w kartach, że on coś robi za Twoimi plecami i bardzo Cię zrani. Po więcej szczegółów pisz RANA na nr..."

Eee, dupa a nie jasnowidz, skoro nawet nie potrafi określić, jakiej jestem płci. Oczywiście nie odpisałem RANA na wskazany numer. Myślałem, że to zakończy ów kontakt nietelepatyczny, a tymczasem już wkrótce...

"Archaniol Gabriel nagradza ludzi czyniacych dobro. Dzisiaj wyznaczył Ci cel. Poznaj go i spelnij, a zaznasz anielskiej laski. Napisz sms CEL na nr..."

O, to żarty się skończyły. Do tej pory były karty, Taroty i takie tam wróżby dla pokojówek. A tu sam Archanioł Gabriel! Tak zacna persona osobiście zwraca się do mnie - istoty niegodnej i grzesznej. Niezmiernie mi miło, że uważa mnie za osobę czyniącą dobro. I jeszcze wyznaczył mi cel! Cóż za zaszczyt. No, nie mogę nie skorzystać - mówię sobie. Nie każdy za życia może dostąpić anielskiej łaski. Mam przynajmniej nadzieję, że o łaskę chodziło - ufam, że to po prostu ów astralny pośrednik pomiędzy mną a Archaniołem nie używa polskich znaków. Bo jeśli jest inaczej i miało być dokładnie tak, jak jest napisane, to... ekhm... no, tego... jest mały problem...

Ostatecznie jednak nie wysłałem wiadomości o treści CEL, gdyż zdziwiło mnie, że tak daleko już poszła technika w sferach niebieskich. Gdy ostatnio byłem w kościele (wcale nie tak dawno temu), z mieszkańcami Niebios kontaktowano się za pośrednictwem modlitwy. A tu nagle SMS-em, na osobistą komórkę? Nie zdumiałoby mnie to nawet aż tak bardzo, gdyby chodziło o jakiegoś szeregowego anioła. Ale już Archaniołowie to naprawdę powinni mieć zastrzeżony...

Moja wróżka tymczasem nie poddała się. Lekceważąc już zupełnie zasady ortografii i poprawnej pisowni, prosi, grozi, straszy i przeraża:

"Prosze Cie, z calego serca o rozwage. Ta kobieta jest naprawde zla, a jej moc coraz wieksza. Pozwol ze pomoge i odprawie rytual. Slij MAGIA na nr..."

Hmm, rytuał niby zawsze się przyda. Ale tylko 3 złote + VAT? Nisko się ceni kobieta. Cóż, jej strata. Zanim jednak zdołałem wysłać SMS o treści MAGIA, dzwonek telefonu zabrzęczał ponownie:

"Miałam wyraźną wizję. Ktoś Cię okłamał i chce Ci zaszkodzić! Muszę Ci teraz koniecznie powiedzieć, co przed Tobą ukrywa. Napisz do mnie WIZJA na nr..."

Ha, a więc jednak! To musi być jakaś zupełnie inna wróżka (raz, że zna reguły poprawnej polszczyzny, a dwa, że numer na który należy wysłać WIZJA był zupełnie inny niż ten, na który miałem wysłać MAGIA), która usiłuje mnie ostrzec przed tą pierwszą, co chciała sobie na mnie odprawić rytuał. I zwiodła mnie, okłamując na temat tej rzekomej femme fatale. Muszę przyznać, że połechtało to moją próżność - dwie wróżbitki zaciekle rywalizują o los mojej psyche. Kartomantyczny pojedynek w astralnych przestworzach. Tarot kontra Kabała. Linie na piasku kontra szklana kula. Zanim jednak zdecydowałem, w ręce której powierzę moją duszę, aby nie skończyć jak imć Twardowski i jego osobisty kogut, nadeszła wiadomość ostateczna:

"Dzięki rozmowie z Prorokiem Naszych Czasów wiem, czemu rok 2012 będzie realnym końcem pewnej epoki. Zdradzę Ci tą tajemnicę. Ślij KONIEC pod nr..."

No, to teraz już poszło do najwyższej instancji. Prorok Naszych Czasów. Keeper of the Seven Keys. Strażnik Tajemnic. Przedsionek Absolutu. Byt Czysto Intencjonalny.

I w dodatku ma absolutną rację. Jak koniec, to koniec.

11. kwietnia 2011, 23:45 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 10 kwietnia 2011

cała prawda o Smoleńsku

Kosztowało mnie to wiele rozterek, miałem niezliczone wątpliwości, ale ostatecznie jednak zdecydowałem się to zrobić, chociaż wiem, że wzbudzi to kontrowersje i nie wszystkim środowiskom będzie na rękę. W dniu, w którym przypada 1. rocznica tragicznej katastrofy rządowego samolotu TU-154 M (nr boczny 101) z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie, zdecydowałem się ujawnić publicznie całą prawdę o Smoleńsku. Oto ona:

Smoleńsk to miasto w Rosji, na Wyżynie Smoleńskiej, nad Dnieprem, stolica obwodu smoleńskiego. 315 tysięcy mieszkańców (wg stanu na 2009 rok). Węzeł kolejowy (na szlaku kolejowym Warszawa-Moskwa) i drogowy. Rozwinięty przemysł maszynowy, elektrotechniczny, włókienniczy i skórzany, oraz szlifiernia diamentów. Kilka szkół wyższych, muzea, dwa teatry i filharmonia. Trzy cerkwie. Zabytkowe mury miejskie i tzw. kreml, będące częścią historycznej twierdzy smoleńskiej, która odegrała istotną rolę w czasie XVII-wiecznych wojen.

10. kwietnia 2011, 14:00 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 3 kwietnia 2011

konopia obywatelska

Jarosław Kaczyński w swoim "Raporcie o stanie Rzeczypospolitej" (czy jakoś tak), grzmi, że Platforma - wnosząc o złagodzenie prawa wobec osób posiadających przy sobie niewielkie ilości narkotyków - chce zaćpać Polskę. I że ów pomysł to hipokryzja obliczona na pozyskanie głosów rzeszy narkomanów, którzy teraz zagłosują na partię pana Donalda z wdzięczności, że mogą sobie wreszcie legalnie "dać w żyłę". Prezes PiS mówiąc to zachowuje się jednak jak ta pierwsza naiwna, sądząc, że nikt nie zauważy iż ujawnienie owego "niecnego planu PO" samo w sobie jest hipokryzją. Bo nie ma raczej wątpliwości, że PiS krytykuje pomysł zliberalizowania prawa antynarkotykowego bynajmniej nie w trosce o dobrostan rodaków, ale również w celu pozyskania bezcennych głosów wyborczych. Konkretnie głosów tych obywateli, którzy na dźwięk słowa "narkotyk" dostają spazmów i białej histerii, niczym diabeł pokropiony święconą wodą.

Naiwni są również politycy PO sądząc, że ktokolwiek zdrowo myślący uwierzy, iż naprawdę chcą oni złagodzenia prawa antynarkotykowego. Świadczy o tym zabieranie się przez nich do sprawy jak przysłowiowy pies do jeża. Żeby może nie karać jedynie za niewielką ilość, na własne potrzeby, i może tylko marihuany, a tych "twardszych" to może już karać, i tylko przy pierwszym złapaniu, a przy kolejnym już bezwzględnie delikwenta do kryminału... Klasyczny przykład podejścia: "chciałabym, ale się boję". Co ostatecznie dowodzi, że z Platformy jest tak liberalna partia, jak z koziej trąby walec drogowy. W omawianym przypadku liberalne podejście - którego jestem gorącym zwolennikiem - oznacza bowiem tylko jedno: brak ingerencji państwa w możliwość posiadania i produkcji dowolnej ilości wszelkiego rodzaju narkotyków.

I żeby potem nie było - nie stoję na tym stanowisku z powodów osobistych, bo - powtórzę po raz enty - z narkotykami miałem, mam i zamierzam mieć tyle wspólnego co z sułtanem Brunei. Walcząc (myślą, mową i piórem) o pełną legalizację narkotyków walczę jednocześnie z modelem państwa, które lepiej wie od DOROSŁEGO obywatela, co jest dla niego dobre i za tego obywatela podejmuje wszelkie decyzje. Niezależnie, czy chodzi o zapinanie pasów w samochodzie, spożywanie na obiad dania z pieska, czy radosne korzystanie z używek wszelkiego rodzaju, włączając tzw. narkotyki twarde. Innymi słowy: jeśli dorosły, zdrowy na umyśle, świadomy praw i obowiązków człowiek ma ochotę przenieść się do Krainy Wiecznych Łowów dawkując sobie (jednorazowo lub systematycznie) kokainę, heroinę czy inne paskudztwo, to państwo nie ma prawa mu tego zabronić!

Że co? Że nie wolno tak mówić? A przyszłemu psychologowi to już w ogóle? Akurat! Do dupy z taką psychologią, która miałaby prowadzić dorosłych, zdrowych psychicznie ludzi za rączkę i wskazywać im - niczym jakieś Drzewo Wiadomości - co jest dobre, a co złe. W moim - i mam nadzieję - nie tylko moim pojęciu, psychologia ma pomagać wyposażać ludzi w takie zdolności i mechanizmy działania, które pozwolą mu podejmować samodzielne i przemyślane decyzje w oparciu o kontekst społeczny, rodzinny i jaki tam jeszcze, i konsekwentnie je realizować. Czyli pomagać kształtować takiego człowieka, który jak podejmuje świadomą decyzję "Nie będę ćpać", to narkotyków do ręki nie weźmie, choćby go tymi narkotykami obsypywano z każdej strony niczym księdza kwiatami w Boże Ciało. I wszelkie tłumaczenia, że im większa dostępność, tym większe prawdopodobieństwo, że ktoś się skusi, albo złamie, możecie sobie - za przeproszeniem - w buty wsadzić. Bo może i tak jest, ale psychologia, jak wspomniałem, nie jest od tego, aby prowadzić za rączkę dorosłych ale słabowitych ludzi, którzy się wychylają w różne strony, gdy wiatr zawieje. Zamiast tego ma pomagać ludziom budować twardy kręgosłup własnej odpowiedzialności, przekonywać ich, że najbardziej trwałe postanowienia podejmuje się w oparciu o wewnętrzne przekonania, a nie o to, że pan minister czy pani psycholog powiedzieli, że narkotyki są złe.

Tak, naprawdę w to wierzę. Jak również w to, że pełna legalizacja dragów rozwiązałaby niemal od ręki dwa inne problemy. Sens istnienia straciłyby liczne mafie, zbijające obecnie biznes na dystrybucji narkotyków. Bo skoro można byłoby kupić legalnie, w sklepie na rogu, to po co dokonywać jakichś pokątnych transakcji. A po drugie - zainteresowanie narkotykami straciliby ci, którzy obecnie ich próbują wyłącznie dlatego, że są zakazane. Jak to kiedyś trafnie ujął pewien kontrowersyjny polityk - gdyby nagle zdelegalizowano kapustę, mnóstwo ludzi, zwłaszcza zbuntowanej młodzieży, zaczęłoby nadużywać kapusty. A tak - wszystko jest legalne, więc już tak nie kręci jak zakazany owoc. Owszem, na początku pewnie krzywa spożycia znacznie by wzrosła, nawet wielu tych do tej pory w ogóle niezainteresowanych być może spróbowałoby z ciekawości. Ale potem spory odsetek stwierdziłby: "Eee, spróbowałem raz, drugi, wcale mi się to nie podoba, niedobre jakieś".

Konkluzja dla polityków (mam nadzieję, że wszyscy potrafią już składać literki) i dla pozostałych licznie tutaj zebranych jest więc następująca. Fakt, że coś szkodzi albo uzależnia, nie jest żadnym argumentem, aby tego zakazywać. Jeśli ktoś jest słaby, albo podatny na wpływ, to równie dobrze uzależni się od czekolady, seksu czy zielonego groszku (a jak powiadał Paracelsus: Wszystko jest trucizną, decyduje tylko dawka). Jeśli ktoś ma problemy, to równie łatwo przeniesie się w zaświaty przy pomocy wódki, noża albo pociągu Tanich Linii Kolejowych. Ale żadnej z tych rzeczy - od groszku po pociągi TLK - jakoś nie zakazujemy. Chociaż może tą ostatnią się nawet powinno.

3. kwietnia 2011, 16:56 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego