poniedziałek, 29 sierpnia 2011

debatologia

W dniu mijającym osiągnięto (uwaga, będzie mądre słowo) konsensus w kwestii przedwyborczych debat. Prawo i Sprawiedliwość konsekwentnie obstawało przy swoim, czyli przy wzywaniu członków rządu na "zdawanie sprawy" w swojej kwaterze głównej. Dlatego pozostałe towarzystwo zabrało zabawki i przeniosło się do innej piaskownicy. Będą sobie debatować we własnym gronie (PO, SLD, PSL, PJN), według ustalonej dziś rozpiski.

Narzekaniem, że do medialnych debat nie dopuszcza się członków mniejszych partii (Ruch Palikota, Nowa Prawica Korwin-Mikkego etc.) psuję Wam humor na Fejsbuku, więc tu już nie będę się powtarzać. Zastanawiało mnie natomiast, dlaczego PiS tak bardzo obstaje przy debatowaniu jedynie z Platformą, a nie chce telewizyjnych starć w szerszym gronie, unikając SLD. Na chłopski rozum wydaje się, że ludzie Kaczora zdają sobie sprawę, że ugrupowanie Donalda jest jedynym, które będzie im zagrażać w wyborczej walce, dlatego w debatach chcą się przede wszystkim odróżnić od głównego konkurenta. W ten sposób mógłby jednak rzecz wyjaśnić już średnio douczony politolog. Moim zdaniem PiS nie pali się do bezpośredniej debaty z SLD, gdyż w bezpośredniej konfrontacji widzowie mogliby zauważyć, że PiS i SLD tak naprawdę ideowo dzieli bardzo niewiele. I tego obawia się prezes Kaczyński - że ktoś to dostrzeże i zamiast na jego listy, zagłosuje na partię Napieralskiego, Kalisza i (przepraszam, nie mogłem się powstrzymać) Łukasza Naczasa. A uwypuklanie wspólnych cech PiS i SLD będzie na rękę kaczystom dopiero po wyborach, gdy będą z Sojuszem zawiązywać koalicję.

Wydaje się Wam, że to niemożliwe? A niby dlaczego? Aha, bo PiS to prawica, a SLD lewica. No, tak... I tu niestety wracamy do tego, o czym pisałem już setki razy i wygląda na to, że będę pisać do siódmej nieskończoności. Rozumienie pojęć "prawica" i "lewica" jest w Polsce beznadziejnie mizerne. Nie trzeba być do tego politologiem, wystarczyłoby samemu trochę poczytać, bo na lekcjach wiedzy o społeczeństwie chyba tego teraz nie uczą, tylko indoktrynują unioeuropejsko. W rezultacie otrzymujemy dorosłych ludzi, wykształconych, z dyplomami, którzy się "interesują życiem publicznym", "świadomie uczestniczą w wyborach", ale gdy zapytać, czym różni się w zasadniczych założeniach partia lewicowa od prawicowej, pojawia się tak zwany problem. I w najlepszym przypadku można liczyć na dukanie oparte na prostych skojarzeniach: prawica to starzy, wąsaci, albo fanatycy, co blisko z kościołem są, bronią krzyża i religii w szkole, wszystkiego chcieliby zabraniać i rozprawiają tylko o tym, jak to drzewiej bywało. A lewica to młodzi, na luzie, popierają jaranie blantów i lubią gejów. Skojarzenia w większości niewiele mające wspólnego z prawdą, ale w niewiadomym celu podtrzymywane przez masowe media.

Celem wyjaśnienia - Prawo i Sprawiedliwość nie jest partią prawicową. Jest partią lewicową, państwowo-socjalistyczną (no już nie róbcie takich wielkich oczu). W kwestiach gospodarczych "program" PiS-u jest bardziej lewicowy niż program SLD. Oczywiście w kwestiach światopoglądowych (czy - jak wolicie - obyczajowych) SLD jest bardziej "liberalne", ale to jeszcze za mało, żeby partię pana Jarosława nazywać prawicową.

I nie chcę już ciągnąć tego wątku, bo piszę bloga, a nie podręcznik podstaw doktryn politycznych. Kto chce, poczyta sobie (choćby na Wikipedii), jak odróżnić partię lewicową od prawicowej. A kto nie chce, to nie musi - nie ma powszechnego obowiązku, aby się znać na polityce. Ale - do diabła - przestańcie potem pie***ć dookoła, że prawica to najchętniej chciałaby państwa kościelnego, a lewica promuje wolność!

29. sierpnia 2011, 23:28 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 18 sierpnia 2011

keep on pretending

Nie tak dawno temu, podczas uroczystości na Jasnej Górze, pewien ksiądz solennie zapewnił, że "nigdy nie będziem z ku*wami w aliansach". Słuchając tych słów, przykładowy dresiarz mógłby pomyśleć o autorze coś w stylu: "spoko ziomal", za to przykładowy literaturoznawca pochwaliłby duchownego za nieprzeciętną znajomość klasyki. Dla każdego coś miłego. Wydaje się jednak, że akurat w tym przypadku ksiądz nie miał na celu przypodobać się jakiejkolwiek z kategorii społecznych, a ta wypowiedź była po prostu przykładem charakterystycznego dla niego sposobu werbalizacji emocji.

Niemniej jednak, pretensjonalność nadal trzyma się mocno. Tak jest zresztą od wieków, może nawet od chwili, gdy człowiek zszedł z drzewa. A sfera językowa, to co i jak mówimy, zawsze było idealną płaszczyzną, aby w oczach innych malować swoje doskonalsze "ja". Kiedyś dobrze było wygłosić coś z francuska lub z włoska, innym razem odpowiedniejsza była łacina (klasyczna, nie kuchenna). Współcześnie języki romańskie bynajmniej nie straciły na znaczeniu, zwłaszcza włoski (ach te "ekspresso" i "ciał!"), a i znajomość łaciny może dać w rezultacie +50 do ogólnego podziwu i uwielbienia, z tym, że nie klasycznej, a elitarnej - czyli świńskiej.

Generalnie jednak na tak zwanym topie jest angielski (w czym celuje zwłaszcza niżej podpisany), ale jedynie w grupie wiekowej - powiedzmy - 25-35 lat. Przy czym częstotliwość nadużywania jest odwrotnie proporcjonalna do znajomości języka Szekspira, Królowej i Pippy Middleton. Młodsi (-20) zaznaczają swój status raczej nadużywaniem słów powszechnie uważanych za nieparlamentarne (podobno wszystko da się wyrazić za pomocą tylko czterech spośród nich), natomiast starsi (50+) zanadto obficie posługują się słownictwem, które uważają za "młodzieżowe". I chociaż w rzeczywistości "młodzieżowe" przestało być wieki temu, nie przeszkadza to okrasić wypowiedzi iście jadowitą formułą "Jak to się teraz mówi...", po czym następuje np. "cool", "wypasiony" tudzież "trendi".

Portretowanie pretensjonalności w taki sposób nie ma jednak najmniejszego sensu. Już choćby dlatego, że społeczeństwo nam się zatomizowało jak nigdy dotąd i nie istnieje coś takiego jak moda rozumiana per se. Ludzie stają na uszach, robią tysiące mniej lub bardziej sensownych rzeczy, a nawet - tu kłania się teoria Veblena - nabywają dobra, które nie są im absolutnie do niczego potrzebne, nie po to, aby "być modnym" albo "być na czasie", bo to jest pustosłowie jakich mało. Podejmując te wszystkie czasochłonne i finansochłonne zabiegi człowiek nie chce uzyskać jakiejś ogólnej i niewiele mówiącej łatki "jestem nowoczesny" czy "jestem modny". Wkładając tyle wysiłków i kosztów dąży do czegoś konkretnego - do przyodziania się w czytelny komunikat, który będzie wysyłany współplemieńcom w postaci sygnału potwierdzającego jasne i określone aspiracje: "Jestem X a nie jestem Y".

A ponieważ grupy potencjalnych aspiracji mnożą się jak króliki po Viagrze, nawet unikanie tak zwanego obciachu nie jest proste. Dawniej wystarczyło kreować się na inteligentniejszego niż się jest w rzeczywistości, co świetnie portretuje słynna anegdotka o obywatelu zachodzącym do księgarni i proszącego sprzedawcę o jakąś wymagającą lekturę. Gdy księgarz proponuje Kafkę, delikwent odpowiada: "Dziękuję, już dzisiaj piłem". Obecnie można opowiadać, że na wystawnym przyjęciu jadło się krykiety posypane estradiolem i bastylią, ale i tak prędzej wyśmieją gościa, który pomyli Alexandra McQueena ze Stevem McQueenem, albo - co gorsza - hippisa z hipsterem.

Świadomość owych pułapek i wynikających z nich tragicznych konsekwencji natchnęły mnie do stworzenia czegoś w rodzaju skryptu wtajemniczającego w arkana postmodernistycznej pretensjonalności. Zakładałem, że znajdą się w nim - w formie przystępnej pigułki - wskazówki i rady, jak odnaleźć się w rzeczywistości, w której właściwie nie wiadomo nawet, czy lepiej być w mainstreamie czy poza nim. Na szczęście jest kilka uniwersalnych trików.

Z pewnością warto posiadać smarkfona spod znaku jeżyny. Aktywnie korzystamy również z Google+ i ćwierkamy na Tweeterze. Konto na Fejsbuku na razie nie zaszkodzi (ale na NaszejKlasie - wykluczone!), chociaż wypada nadmienić w towarzystwie, że nie jest się zwolennikiem zmieniania świata przy pomocy przycisku "Lubię to!" (nie używamy terminu "lajkowanie", bo to wczesne liceum). Polityką się zanadto nie interesujemy, ale gdy ktoś zapyta, to odpowiadamy, że popieramy integrację europejską, rozwój demokracji oraz sprawiedliwy podział dochodu narodowego. W kwestiach ekonomicznych jesteśmy anti-trust i opowiadamy się za zrównoważonym rozwojem, a w sprawach społecznych wspieramy uciśnione mniejszości (Polaków na Litwie, ateistów w Polsce, środowiska LGBT). O religii lepiej się nie wypowiadać, ale jak już przyciśnie, to najlepiej zadeklarować się jako buddysta, ewentualnie wyznawca czegoś, co się dziwnie nazywa i nikt nie wie, z czym to się je (ale obowiązkowo musi być uduchowione; parodie w stylu pastafarianizmu są dobre dla geeków).

Odrębną działką jest kultura. Obowiązkowo czytamy. Dużo i na pokaz. A co? Przede wszystkim Murakamiego, Larssona (tego od kryminałów) i Cobena (nie Cohena, bo ten śpiewał). Pratchett jeszcze ujdzie, ale King już nie zawsze. Polskich autorów jedynie tych, którzy piszą o gejach albo sami nimi są; ale jeśli dostali NIKE to nie (wiadomo przecież kto przyznaje NIKE...). Czytamy także tygodniki opiniotwórcze. Ale tu również wybór jest ograniczony. "Newsweek" odpada, bo przereklamowany, "Polityka" się źle kojarzy, a "Uważam Rze" już za sam tytuł (za content zresztą też). Więc co czytamy? Oczywiście "Przekrój" (bo tęczowy) i "Wprost". A dlaczego "Wprost"? No, co za pytanie?! Przecież tam pisze felietonistyczna śmietanka: Skiba, Hołdys, Meller (Marcin) i Magda Gessler.

Słuchamy muzyki z białych słuchawek nawet wtedy, gdy nie słuchamy. Czego słuchamy? To mniej istotne, dopóki nie zaczniemy o tym mówić. Ale najlepiej indie rocka ("indie" nie oznacza, że to muzyka z ojczyzny Bollywood, tylko skrót od "independent") i wszystkiego, co ma w nazwie "alternatywny"; chill-out i reggae nie powinny zaszkodzić, ale trzeba uważać. Pokazujemy się na letnich festiwalach, ale nic poniżej OFF-a i Heinekena... - przepraszam - "Henia", nie wchodzi w grę. Może być Roskilde czy Glastonbury, chociaż węgierski Sziget aktualnie nabije nam więcej punktów. Oglądamy również filmy, chociaż kina odwiedzamy rzadko, ale gdy już, to z fasonem. Z polecanych reżyserów warto wyróżnić Tima Burtona (kiedyś) i braci Coen (teraz), a z naszego podwórka - Koterskiego (kiedyś) i Smarzowskiego (teraz). Warto mieć też na podorędziu garść cytatów z aktualnych animacji Pixara, Disney'a czy DreamWorks.

Co jeszcze? Ubieramy się w outletach (nie mylić z lumpeksami), a jeśli markowo to np. Bershka (gimnazjum), Smith's (liceum), Stradivarius (studia) czy New Yorker (później). Powyższa klasyfikacja nie dotyczy skejtów, dresów, ziomali oraz kryptoziomali - dla nich stworzono enklawy w postaci Croppa, House'a etc. Dobre rezultaty powinno przynieść, gdy delikatnie skrzywi nas na widok sweterka w serek, białych kozaczków i skarpetek do sandałów. Jemy egzotycznie i najlepiej bezmięsnie, chyba że mamy dobry reason (np. jesteśmy na diecie NewMayo Clinic). Pijemy piwo (z sokiem), Whisky (potajemnie), wódkę (tylko na weselu), oraz drinki które nazywają się jeszcze dziwniej niż smakują (Cuba Libre i Mojito to borderline dobrego gustu). Z nie-alkoholu: wodę mineralną niegazowaną średnionasyconą dwutlenkiem węgla oraz sok pomidorowy.

Jak tańczymy to nie szkodzi, jak nie uprawiamy sportu to niedobrze. Najlepiej połączyć te dwie aktywności i wybrać coś, co się nazywa dziwnie (Muay Thai) lub śmiesznie (Krabi Krabong) - gwarantuję, że nikt się śmiać nie odważy. Może być jeszcze WenDo (dla kobiet), oraz Capoeira (bez ograniczeń fizjologicznych). A ze sportu sensu stricto: squash, siłownia, pływanie, snowboard. Telewizji nie oglądamy, chyba że akurat oglądamy. Wspieramy działania na rzecz pokoju na świecie. Lubimy fotografować ludzi i zwierzęta (poważniejsze tematy zostawiamy tym, którym się wydaje, że umieją obsługiwać lustrzankę). Jesteśmy ekologiczni jak jasna cholera (atom jest be, Al Gore jest cacy), segregujemy śmieci, ale jeśli już lubimy się brudzić w ogródku, to nie przyznajemy się do tego za chińskiego boga. Otwarcie krytykujemy powszechne zainteresowanie prywatnym życiem celebrytów oraz naukę Kościoła w kwestiach rodziny i seksu. Uwielbiamy drobiazgi w stylu vintage. Na wakacje jeździmy w nurcie backpacking albo couchsurfing (by the way - warto spojrzeć na Wschód i kraje byłego ZSRR). Kończymy kursy wszelakie (tańca brzucha, tkania gobelinów) i zdobywamy różnorodne sprawności (instruktora karaoke dla słuchaczy Uniwersytetów Trzeciego Wieku). W wolnych chwilach spotykamy się ze znajomymi (a jeśli nie, to i tak mówimy, że się spotykamy), oraz uprawiamy clubbing, churching i jogging.

Po namyśle sądzę jednak, że praca nad takim manualem byłaby pointless. Żyjemy przecież w takich czasach, że każdy, kto chce być on the top, sam musi wyznaczyć sobie target i sam być sobie trendsetterem, żeglarzem i okrętem. A poza tym to przecież niemożliwe, aby człowieka poważnie zajmującego się trudną sztuką pretensjonalności, dało się opisać w kilkunastu zaledwie zdaniach. Nieprawdaż...?

18. sierpnia 2011, 23:05 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 13 sierpnia 2011

w proch się obrócisz

Od października wejdą w - nomen omen - życie nowe wytyczne Kościoła w kwestii pogrzebów. Jeśli ktoś ma zamiar się pogrzebać tradycyjnie, to nie ma się czego obawiać - wszystko zostaje po staremu. Natomiast problem ma ktoś, kto chciałby poddać się kremacji. Pozostawi bowiem swoim bliskim spore wyzwanie logistyczne.

Ksiądz nie będzie już miał prawa odprawić mszy pogrzebowej, gdy w kościele zamiast trumny z ciałem będzie się znajdować urna z prochami. Prawo kościelne stanowi, że mszę takową można odprawić tylko w obecności ciała zmarłego. Dopiero potem odeśle się ciało do krematorium, a gdy się odbierze prochy, będzie można przeprowadzić drugą część uroczystości żałobnych - na cmentarzu. Rzecz w tym, że krematoria nie załatwiają tej sprawy "od ręki", to trochę trwa i prochy można odebrać zwykle najwcześniej następnego dnia. A zatem całość pogrzebu rozciągnie się - jak dobre wesele - na dwa dni.

Już widzę te pomstujące tłumy, tych podburzanych przez media rozgoryczonych ludzi, utyskujących, że się znowu księżom w dupach poprzewracało, bo co to dla nich za różnica, czy podczas mszy jest ciało czy prochy, podczas gdy dla rodziny to jest ogromny kłopot finansowy i organizacyjny, bo przecież trzeba zakwaterować żałobników, którzy przybyli z daleka, skoro zostają na dwa dni, wyżywić ich etc.

Nie jestem teologiem, nie wiem jaką różnicę Kościołowi czyni, jeżeli podczas mszy jest urna a nie trumna, ale mimo to uważam - jako prosty człowiek - że nam nic do tego. Kościół stanowi prawo kanoniczne i naszym zadaniem - jeśli chcemy w tym Kościele być, bo to przecież nie obowiązek - jest się dostosować, a nie naciągać kościelne regulacje pod nasze widzimisię. I już. A nawet więcej - sądzę, że księża powinni być bardziej asertywni i odmawiać katolickiego pogrzebu ludziom, o których wiadomo, że kościelny przybytek omijali za życia łukiem jak najszerszym. Pogrzeb katolicki nie należy do katalogu fundamentalnych praw człowieka, więc gdy słyszę, że ktoś mówi, iż księdza psim obowiązkiem jest pogrzeb odprawić absolutnie każdemu (o ile nie podpisał aktu apostazji), to mam szczerą ochotę kopnąć go w sempiternę (tego, kto tak mówi, nie księdza). Cmentarze są "komunalne", więc nikt nikomu miejsca nie może tam odmówić, ale żeby przy zakopywaniu obecny był ksiądz - na to moim zdaniem trzeba sobie za życia zasłużyć. Jestem zacofanym Ciemnogrodzianinem, wiem.

I uważam też, że dobrze się stanie, iż niektóre z pogrzebów przeciągną się na dwa dni. Obecnie często wygląda to tak, że rodzina - choćby i najbliższa - przybywa w ostatniej chwili, nawet już po rozpoczęciu mszy, potem na cmentarz, sypnąć ziemią, złożyć kondolencje, potem na konsolację, opić "skórkę" i w nogi. Oficjalnie dlatego, że droga do domu daleka. A tak naprawdę z obawy przed tym, że jeszcze komuś coś strzeli do głowy i każe nam z wdową porozmawiać, sieroty pocieszyć, jeszcze się zapomnimy i zastanowimy się dłużej nad istotą śmierci, spychanej w naszej kulturze na margines. A może nawet zagalopujemy się i dojdziemy do wniosku, że też kiedyś będziemy musieli umrzeć. I święty spokój diabli wezmą.

I wszystko byłoby w porządku w kwestii nowych regulacji, gdyby nie jedno zdanie, które zbulwersowani zmianą pogrzebowych przepisów mogli nawet przeoczyć. Gdzieś tam na marginesie jest napomknięte, że "same uroczystości na cmentarzu powinny odbywać się już tylko z udziałem najbliższych"...

Jestem nawet w stanie zrozumieć, o co księżom w tym... ekhm... ustępie chodzi. Zdają sobie sprawę, że wielu krewnych nie będzie sobie mogło pozwolić na dwudniowe uczestnictwo w uroczystościach pogrzebowych, dlatego dają dyskretną wskazówkę, który dzień celebracji powinni wybrać - pierwszy, czyli mszę świętą. Niestety, wykazują się kompletnym niezrozumieniem realiów. Polscy wierni mają wyjątkowe problemy z wiarą w byty i pojęcia abstrakcyjne. Potrzebują często czegoś namacalnego - relikwii, cudu widomego, płaczącego obrazu, gorejącego krzewu, figury papieża w ogrodzie... Dla nich ważniejsza wydaje się cmentarna część pogrzebu: wodą pokropią, ziemią można sypnąć, trumnę/urnę zamyka się na wieki wieków przy dźwiękach żałobnych tonów. To potężnie oddziałuje na emocje, utrwala się w pamięci. A msza święta to jest tylko sztampowy teatrzyk, odgrywany za każdym razem w identycznej formie, w którym się uczestniczy bo trzeba, ale o co w tym chodzi, czemu to takie długie, po co te wszystkie czytania, litanie i pieśni - nie bardzo wiadomo.

Mam nadzieję, że do tego typu wiernych się nie kwalifikuję, ale i tak protestuję przeciw tej sugestii o uczestnictwie tylko najbliższych członków rodziny w cmentarnej części pogrzebu. Bo dlaczego ktoś decyduje, że nie powinienem się pojawić na cmentarzu, gdy żegna się kogoś z dalszej rodziny, albo wręcz zupełnie niespokrewnionego, nawet jeśli był mi bliższy niż niejeden krewny? Ktoś bardziej krewki ode mnie zacząłby się teraz pewnie rozwodzić nad tym, że "niech klechy jeszcze ustawią szlaban w cmentarnej bramie i legitymują gości celem ustalenia stopnia pokrewieństwa".

Mam wciąż nadzieję, że to kościelne zalecenie jest tylko niefortunnym nieporozumieniem albo właśnie sugestią dla dalszej rodziny, którą z części pogrzebu powinni wybrać, jeśli nie mogą sobie pozwolić na przyjazd z noclegiem. Znając życie, w naszym społeczeństwie skończy się jednak jak zwykle. Czyli konstatacją, że chodzi o pieniądze - bo podczas mszy zbiera się "tacę", a na cmentarzu nie, więc księża dbają o to, żeby więcej osób było w kościele. A resztę już znamy - "czarnym zależy tylko na kasie"...

13. sierpnia 2011, 16:05 DST, 52.435 °N, 15.142 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 6 sierpnia 2011

samobójcze mity

O Andrzeju Lepperze napisano już niemal wszystko, więc nie zamierzam swoich wątpliwej jakości przemyśleń dodawać. Natomiast przy tej okazji powymądrzam się trochę na pokrewny temat, który staram się nieco bardziej zgłębiać już od wielu lat. W wypowiedziach polityków, którzy powątpiewają w samobójstwo szefa "Samoobrony", widać bowiem jak bardzo ogólnospołeczne myślenie o samobójstwach jest przesiąknięte zdroworozsądkowymi mitami i stereotypami.

Mit #1 - Samobójca zawsze zostawia list.
"A Andrzej Lepper listu nie zostawił, więc to nie było samobójstwo, tylko ktoś mu pomógł." Bzdura do kwadratu! W rzeczywistości samobójca rzadko kiedy zostawia list. Według różnych statystyk to jest od 15 do 20 %, a zatem tylko co piąty, a nawet co szósty samobójca pisze list pożegnalny, lub zostawia informację w innej formie, np. na kasecie video. Oczywiście, te dane w różnych grupach społeczno-demograficznych mogą się wahać. Np. w społecznościach - jak to się ładnie mówi - mniej cywilizowanych, jak ktoś jest niepiśmienny, to listu nie napisze za chińskiego papieża. Z kolei w niektórych grupach (Emo?) pozostawienie samobójczego listu jest "w dobrym tonie". Jednak średnia szacowana dla ogółu populacji nie wybiega poza te magiczne 20%.

Mit #2 - Samobójca w liście wyjaśnia powód.
Czyli "jeśli już delikwent napisze list, to z niezachwianą pewnością znajdziemy tam powody samobójstwa". Niestety, nieprawda. Owszem, jest to jeden z powodów pisania listu i relatywnie często takie wyjaśnienia można w tych listach znaleźć. Ale nie najczęściej. Częściej ton takiego listu sprowadza się do próby zdjęcia z bliskich poczucia winy ('Nie mogliście mnie powstrzymać', 'To nie wasza wina', 'Nie próbujcie zrozumieć dlaczego, ale musiałem to zrobić', 'Nie obwiniajcie się' etc.), albo wręcz przeciwnie - do czegoś w rodzaju personalnej zemsty, czyli obarczenia bliskich poczuciem winy ('Przez ciebie to zrobiłem, gnoiłeś mnie przez całe życie, już nie mogłem tego wytrzymać. Mam nadzieję, że ta świadomość będzie cię gnębić do końca twoich dni').

A poza powyższym, w takich listach często można znaleźć coś jeszcze, coś czego na tzw. chłopski rozum trudno się spodziewać. Wybitny badacz samobójstw, Amerykanin Edwin Schneidman, przeanalizował setki listów pozostawionych przez samobójców i stwierdził, że przypominają one ponurą parodię pocztówek wysyłanych do domu z zagranicznych wczasów. 'Pamiętaj, żeby w lipcu zaszczepić psa', 'Ten kwiat w moim pokoju trzeba podlewać dwa razy w tygodniu', 'Wywóz śmieci jest opłacony do końca roku' - tak proste, banalne wskazówki samobójcy zostawiali w swoich listach, zamiast rozdzierać szaty nad dramatem i tragedią swojego życia.

Mit #3 - Samobójca zdradza wcześniej swoje zamiary.
"Lepper nic nie mówił, nie zdradził wcześniej nikomu, że myśli o samobójstwie, a gdyby faktycznie chciał je popełnić, to wysłałby wcześniej jakieś sygnały". Niekoniecznie. A właściwie: to zależy. Dla uproszczenia, podzielmy samobójców na trzy grupy.

1) Ludzie, którzy popełniają swój czyn pod wpływem silnych emocji (w "afekcie"). Nie planują, nie namyślają się, działają pod wpływem impulsu. Np. rzuciła kogoś dziewczyna i on nie wpada w depresję, nie zamyka się w sobie, tylko prosto z jej mieszkania idzie się rzucić pod pociąg. Tacy ludzie nie wysyłają sygnałów ostrzegawczych, gdyż po prostu nie ma kiedy. Ten typ jednak występuje najrzadziej.

2) Ludzie, dla których próba samobójcza jest wołaniem o pomoc. Oni nie chcą się zabić, ale sądzą, że jak spróbują popełnić samobójstwo, to ktoś zwróci na nich uwagę, dostrzeże ich problemy, pomoże im je rozwiązać. Oni bardzo dużo mówią ('Życie straciło dla mnie sens', 'Chyba się zabiję'), starają się na wszelkie sposoby przyciągnąć uwagę innych; niby przypadkowym zdradzaniem myśli samobójczych chcą innych sobą zainteresować. Oni też zwykle, jeśli już podejmują próbę samobójczą, starają się... aby się nie udała. Zostawiają informację w widocznym miejscu, podejmują próbę w takim miejscu albo o takiej porze, żeby istniało duże prawdopodobieństwo, że ich ktoś znajdzie, wieszają się na kruchej belce pod sufitem, aby się złamała etc.

3) Ludzie, którzy faktycznie chcą się zabić. Nie widzą sensu życia, samobójstwo jest dla nich jedynym rozwiązaniem. Wszystko mają od dawna zaplanowane, miejsce, czas, sposób, uporządkowali wszelkie sprawy. A ponieważ chcą, aby się próba udała, zrobią wszystko, aby się nie zdradzić, aby przypadkiem ktoś ich nie znalazł, nie uratował. Nie pisną słowem o swoich zamiarach. Czasem nawet bliskim wydaje się, że z takim człowiekiem już jest lepiej, był w depresji, a teraz jest jakby bardziej energiczny, coś robi. Owszem, wydaje się, że jest z nim lepiej, bo znalazł rozwiązanie swoich problemów - samobójstwo. Paradoksalnie, to sprawia, że nagle wstępuje w niego "nowe życie". Czasami planowanie wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach zajmuje długie miesiące. W tym okresie uspokojona rodzina traci czujność, niczego nie podejrzewa, bo przecież "jest z nim lepiej".

Mit #4 - Ludzie wieszają się w nocy.
"Ludzie, którzy się wieszają, robią to w nocy, a nie w dzień" - stwierdziła Danuta Hojarska, sugerując, że śmierć jej szefa nie była samobójstwem. Nie, pora dnia nie ma tu nic do rzeczy. Próba samobójcza ma miejsce zwykle o takiej porze, która jest zgodna z intencjami. Ludzie z grupy 2. (wołanie o pomoc) chcą, aby ich ktoś znalazł. Jeśli funkcjonują w takim środowisku, np. zawodowym, gdzie właśnie w nocy jest większa szansa, że ich ktoś znajdzie, to właśnie w nocy się powieszą. Ludzie z grupy 3. (zdecydowani na śmierć) popełnią samobójstwo o takiej porze, co do której będą pewni, że nikt im nie przeszkodzi.

Wbrew temu, co sądzą przyjaciele Leppera z "Samoobrony", wielu internautów na forach czy choćby Janusz Korwin-Mikke, moim zdaniem Andrzej Lepper popełnił samobójstwo i nikt mu w tym bezpośrednio nie pomógł. Wiele wskazuje na samobójstwo dokładnie zaplanowane i przemyślane: brak sygnałów ostrzegawczych, a także fakt, że powiesił się w łazience swojego biura, a nie np. w domu (miał gospodarstwo rolne, a jest okres żniw, a więc dużego ruchu i zamieszania - duże prawdopodobieństwo, że ktoś by przeszkodził w próbie). Brak listu pożegnalnego nie ma tu nic do rzeczy. Mógłby jedynie wyjaśnić motyw.

Żyjemy w świecie, w którym lubimy wszystko drążyć, aby poznać przyczyny, powody, kulisy. Może czasami wypadałoby na chwilę o tym zapomnieć i przyznać, że jednak nie musimy koniecznie wiedzieć wszystkiego.

6. sierpnia 2011, 14:18 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 3 sierpnia 2011

będąc młodym fotografem

Gdy człowiek zaczyna swoją - jak to się eufemistycznie określa - przygodę z poważniejszym fotografowaniem świata, powinien sobie postawić na owym początku jedynie dwa zasadnicze cele. Aby to, co fotografia przedstawia, było na niej ostre, oraz by kadr jako tako trzymał pion (przyjmijmy, że mniej więcej tak, jak delikwent po dwóch-trzech piwach średniej mocy).

W kolejnym etapie, zadanie do realizacji zmienia się. Tu pracujemy nad tym, aby to co widzimy tak zwanym gołym okiem przenieść na fotografię w dokładnie taki sposób jak chcemy, czyli - najczęściej - w sposób jak najwierniejszy rzeczywistości. Wymaga to dobrania, tudzież ręcznego ustawienia, odpowiednich parametrów aparatu. Co wbrew pozorom łatwe nie jest. Każdy z Was ma zapewne takie traumatyczne osiągnięcia w życiorysie. Oglądamy gotowe zdjęcie, a tu barwy i krawędzie radośnie przenikają się niczym na obrazach LeRoya Neimana, śnieg przybiera wszelkie odcienie od niebieskiego do szarości, za to lazurowe w rzeczywistości niebo ma na fotografii kolor zsiadłego mleka.

Podczas zakończonego w niedzielę wakacyjnego wyjazdu, w nader niesprzyjających okolicznościach pogody, miałem okazję doskonalić właśnie te umiejętności i muszę nieskromnie przyznać, że jest już całkiem nieźle i opisany w powyższym akapicie etap wkrótce będzie można definitywnie odhaczyć. Co sprawia, że - mimo iż letnia aura wypowiedziała wojnę entuzjastom słonecznych krajobrazów - wzmiankowany wyjazd można uznać za pomyślny.

W tym miejscu, w którym się znajduję, od fotograficznej doskonałości nadal dzieli mnie dystans taki jak polskie szosy od niemieckich, a polskie koleje od japońskich. Niemniej jednak, również na tym etapie można czasami doświadczyć fotograficznego Absolutu. Wtedy nie tylko odwzorowuje się na matrycy rzeczywistość dokładnie w taki sposób, w jaki się chciało, ale jeszcze to odwzorowanie zachwyca bardziej niż sama rzeczywistość. Wtedy właśnie powstaje na przykład coś takiego:














A więcej fotografii skrywa nowy album w galerii.

3. sierpnia 2011, 23:50 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego