czwartek, 27 października 2011

Mariusz Szczygieł - "Zrób sobie raj"

Czesi to naród zamieszkujący państwo graniczące z Polską od południa (dla Czechów - od północy). Mimo geograficznej bliskości wiemy o nich niewiele i generalnie nie wykraczamy poza brodate stereotypy. Śmieszny język, knedliki, Vaclav Havel, Praga, Vondrackova i Karel Gott (dla starszych), Jożin z Bażin (dla młodszych). Dobrze grają w hokeja, mają piwo Złoty Bażant (co z tego, że to słowackie, a nie czeskie), kiedyś się jeździło do nich po wódkę, teraz się jeździ na narty. Od siebie dodałbym do tych skojarzeń jeszcze kapitalną komedię o Adeli, co nie jadła kolacji. I Pavla Nedveda strzelającego dla Juventusu Turyn cudowną bramkę w półfinale Ligi Mistrzów z Realem.

A zatem aż się prosi, by książkę o Czechach zareklamować, że jest to wspaniała okazja, aby wiedzę o naszych sąsiadach pogłębić, aby poznać ich kulturę i sposób bycia, aby spojrzeć na świat przez czeskie okulary, stać się na jeden dzień Czechem/Czeszką i tak dalej. Nie zrobię tego jednak, bo strasznie byłoby to banalne i w stylu licealnego kółka literackiego, wypełnionego osobnikami, którym wydaje się, że umieją pisać z polotem. To zazwyczaj błędne przekonanie zwykle przechodzi z wiekiem (chociaż niektórych, jak niżej podpisany, trzyma się głęboko wbitymi pazurami).

Nie zrobię tego jednak również dlatego, że nie wiem, czy o tym właśnie jest ta książka. Bo że jest o Czechach? Zgoda. Jest reportażem? Właściwie też. Ale co dalej? Talent Autora adoruję nie od dziś, wszystko co stworzy Mariusz Szczygieł nie schodzi poniżej pierwszej jakości, a słynny tekst "Zabierz nas do diamentu" (opowieść o tym, jak to AmWay zawłaszczał umysły swoich klientów niczym pierwszorzędna sekta) traktuję niemalże jako etalon reportażu. I dlatego bardzo brakuje mi czegoś w stwierdzeniu, że "Zrób sobie raj" jest książką o Czechach współczesnych. Przybliżyć nam kulturę i styl życia mieszkańców Czech (czy jakiegokolwiek innego narodu) może - z całym szacunkiem - Martyna Wojciechowska. Która gdy napisze o tym książkę, to jest to właściwie gotowy scenariusz na 40-minutowy zapychacz do National Geographic.

A w reportażach takich jak właśnie te Mariusza Szczygła, jakiś - choćby subiektywny - obraz kultury, obyczajów, jest sprawą drugorzędną. Jedyne, czego Autor chce nakreślić jakiś w miarę spójny obraz, to czeska mentalność. Ten niesamowity pragmatyzm, "życiowość" i prostota wszystkiego. Ale też nie przesadza z odmalowywaniem tej mentalności, bo zdaje sobie sprawę, że społeczeństwo czeskie jest - jak każde - bardzo zróżnicowane. I gdyby ktoś o Polakach się produkował, że jest to naród wąsatych katolików, pieczołowicie utrzymujących przy życiu romantyczną martyrologię, to podniósłby się słuszny wrzask, a autora spalono by na lewackim stosie, obficie podsycając płomienie "Gazetą Wybiórczą".

"Zrób sobie raj" jest książką napisaną przez kogoś, kto się w Czechach zakochał (co już samo w sobie jest niezwykłe, bo pozornie zakochać się łatwiej w jakiejś egzotyce, w bezkresnej Rosji, w tajemniczej Azji, czy w tropikalnej Amazonii). A teraz zdradza nam powody swojego uczucia. Nie szkicuje żadnego reprezentatywnego portretu rodaków Vaclava Havla; ze swoich wieloletnich kontaktów z Czechami wybiera niczym warzywa z rosołu najciekawsze i najbardziej pamiętne momenty i epizody. A może też te, które go najbardziej zaskoczyły. Albo rozczarowały.

Ludzi, miejsca, historie, spotkania.

I jak to w życiu, jedne są bardziej, inne mniej frapujące dla kogoś z zewnątrz, kogoś, kto nie był uczestnikiem ani chociaż świadkiem, tylko rozsiadł się w wygodnym fotelu i za 36,90 PLN oczekuje cudów na kiju. Nie przypadły mi do tak zwanego gustu choćby rozdziały o Egonie Bondym i o Saudku, ale mniej więcej od strony 80. książka nabiera rozmachu. Opowieści o religijności (a właściwie jej braku) u Czechów, o pielgrzymce papieża, o spotkaniu z Davidem Cernym (to jest gość!) to mistrzostwo świata. Podobnie zresztą, jak wiele innych, choćby ta o radzieckim czołgu, który armia malowała na różowo. I nie brakuje nawet tego, co w stylu Autora ubóstwiam bodaj najbardziej. Tych krótkich, pojedynczych zdań (jak owo cudowne "No nie, modlą się do tych proszków!" ze wspomnianego "Diamentu"), które trafniej oddają ideę tekstu niż dziesiątki stron maszynopisu.

I na zakończenie powinienem napisać coś w rodzaju autorefleksji, że na przykład po lekturze odkryłem w sobie coś z Czecha, że mnie naród zafascynował, że to mogłoby być moje miejsce na Ziemi. Ale nie napiszę, bo to nieprawda. Niektóre z zarysowanych cech naszych południowych sąsiadów szalenie mi się podobają, inne - przeciwnie. Chociaż książka jest znakomita, ale to - zdaje się - nie ma nic do rzeczy. Natomiast dzięki niej chyba trochę lepiej zrozumiałem, dlaczego Kartsy - lider zwariowanej grupy Waltari - Czechy uznaje niemal za swoją drugą ojczyznę i bywa tam (z koncertami) jak najczęściej, a Polskę, mimo że miałby po drodze, poznaje jedynie przez samolotowe okienko. I tego Czechom cholernie zazdroszczę...

Mariusz Szczygieł "Zrób sobie raj"
Wołowiec, 2010
wydawnictwo Czarne
stron: 292
moja ocena: 8,5/10

27. października 2011, 22:28 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 17 października 2011

piękna nasza Polska cała...

Czyli o nielicznych korzyściach z posiadania w telefonie komórkowym namiastki aparatu fotograficznego.













Filharmonia ostoją kultury wysokiej













Na pochyłe drzewo kozy skaczą




















Jakby to zaśpiewali "Faceci w Robocie": I come from a land down under
















"Nie kursuje w piątek po Ciele". Ciekawe po czyim...?















Ależ oczywiścię














Posiłkowano się "Słownikiem Nowej Ortografii" pod redakcją Bronisława Bul-Komorowskiego















Znak czasu: dla czarownic retro są sabaty, dla nowoczesnych wiccan są wiccendy














Wątpię, żeby ktoś zwrócił ptaszka dobrowolnie...




















Tylko dla orłów





















Wszystko w stanie idealnym. Sprzedawca zaręcza siłom i godnościom osobistom















Przyjeżdżają, załatwiają...















A karczmę "Rzym" diabli wzięli...






















"Eden" - tam życzenie klienta jest rozkazem
























Czasami dobre chęci to jednak za mało


17. października 2011, 22:45 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Wszelkie prawa do wszystkich zamieszczonych fotografii pozostają w moim niezbywalnym posiadaniu.

czwartek, 13 października 2011

lisie konszachty

Pewnych zjawisk chyba nigdy nie zrozumiem. Nowy tygodnik opinii "Wręcz Przeciwnie", którego ukazały się dotąd trzy numery, przeżywa podobno ogromne problemy (w tym finansowe) i czwarty numer prawdopodobnie się w kioskach już nie pojawi. Dla niezorientowanych - "Wręcz Przeciwnie" powstał na truchle dawnego "Wprost". Po zmianie naczelnego, grupa dziennikarzy "Wprost" odeszła i stworzyła właśnie to pismo, które pierwotnie miało się zresztą nazywać "Wprost Przeciwnie". Na marginesie, "Wprost" nadal żyje, a właściwie jest sztucznie utrzymywany przy życiu przez Tomasza Lisa, ale to egzystencja przypominająca raczej lovecraftowego Reanimatora (jak można poważnie traktować pismo, w którym felietony płodzą Skiba, Hołdys, Marcin Meller czy Magda Gessler...).

Krótko po debiucie "Wręcz..." czytałem gdzieś, że pismo świetnie się sprzedaje. Nawet pozytywnie się zaskoczyłem, chociaż nie powinienem. Naprawdę fajny, nowoczesny layout, kapitalne teksty o gospodarce, spory dział o kulturze, trochę nauki i mało tego, czego w tygodnikach opinii nie lubię, czyli historii. Interesujący zestaw felietonistów (m.in. Gwiazdowski, Korwin-Mikke i wyciągnięty z zaświatów Tadeusz Drozda), a do tego dobry papier, mało reklam, wszystko przejrzyście, w przeciwieństwie do przyciężkiego "Najwyższego Czasu". Pomyślałem, że nareszcie jest na rynku porządne, prawdziwie prawicowe pismo, z libertariańskim spojrzeniem na ekonomię.


















A potem było już tylko gorzej. Powyższa okładka - z niewiadomych dla mnie powodów - wzbudziła ostre kontrowersje (dziwne, bo gdy "Newsweek" pokazał na pierwszej stronie roznegliżowanego, ukrzyżowanego Palikota, to protestował chyba tylko Szymon Hołownia). A nawet stała się powodem zerwania współpracy z "Wręcz..." przez red. Tomasza Terlikowskiego. Co akurat było pozytywną okolicznością, bo to jest człowiek nieobliczalny. Wygląda jednak na to, że radykalny publicysta wykazał się szczurzym instynktem i w porę uciekł z tonącego okrętu. Być może ten okręt został zresztą trafiony jakąś podwodną torpedą zanim doszło do abordażu, ale dowodów nie mam. Oczywiste jest jednak, że nie wszystkim w tym kraju taki Latający Holender był na rękę. No trudno, przynajmniej zaoszczędzę 4 złote tygodniowo.

Natomiast nie mogę pojąć, dlaczego całkiem profesjonalnie - jak na debiut i chałupnicze warunki produkcji - zrobione pismo wyzionęło ducha, podczas gdy inny niedawny debiutant - "Uważam Rze" - jest na drugim miejscu w rankingu sprzedaży tygodników. To jest absolutny fenomen. Lekko połowa tekstów to przedruki z PlusaMinusa "Rzeczpospolitej", linia ideologiczna jest ciężka jak słoń w samolocie, niektórzy autorzy sprawiają wrażenie nawiedzonych przez nieczyste siły, a szata graficzna każe podejrzewać, że odpowiedni specjalista pracuje tam jedynie na umowę-zlecenie. Ale przez pół roku istnienia wyprzedzili w ilości sprzedanych egzemplarzy takie tuzy jak "Newsweek Polska" czy "Polityka". Dla mnie jest to nieodgadniona zagadka dziejów. I nie obroniłaby się nawet teza, że "Uważam..." odpowiada na ideologiczne potrzeby większości społeczeństwa, bo gdyby tak było, to niedawne wybory wygrałoby Prawo i Sprawiedliwość i to bez konieczności szukania koalicjantów.

A'propos wyborów. W niedzielę, gdy jeszcze obowiązywała cisza wyborcza, na Fejsbuku i Ćwierkaczu mimo to pojawiały się przecieki z sondażowni, zaszyfrowane tak, że nie powstydziłby się tego sam Mossad. Najbardziej spodobał mi się tajny kod w postaci restauracyjnego menu. Pisano w stylu: "Podaję ceny w restauracji na godz. 18.00: Pory - 32 zł., Kaczka na kwaśno - 26 zł., Buraczki - 9 zł., Chłopskie jadło - 8,50 zł., Kocia karma - 7 zł." A gdy ktoś miał inne preferencje kulinarne i podał cenę marchewki, zaraz zgromiła go słynna Kataryna: "Panie, pan się kodu nie trzymasz i się ludziom miesza".

Nikt jednak nie wpadł na to, że można było zaszyfrować przecieki w formie nakładu realnie istniejących tygodników. PO to byłby "Wprost", PiS - "Uważam Rze", SLD - "Polityka", Palikot - "Przekrój", PJN - "Newsweek", KNP - "Wręcz Przeciwnie", PPP - "NIE!", a PSL... hmm, zostaje chyba tylko "Tygodnik Rolniczy"... Z tym, że przełożenie wyników wyborów w takiej formie na rzeczywistość zatrzęsłoby rynkiem prasy w naszym kraju. Bo owszem, lisy trzymają się mocno (naczelni "Wprost" i "Uważam Rze" to - odpowiednio - Lis i Lisicki), w "Przekroju" też mogą otwierać szampany, ale "Newsweek" i "Polityka" powinny zwijać interes. Wydaje się zatem, że o wyniku wyborów zadecydował inny czynnik. Elektorat, który ma w dupie partyjne programy, ideologie, podziały na prawice i lewice, i głosuje jak mu krew gorąca podpowiada. I jest ktoś taki na rynku prasowym. Szara eminencja na kioskowych regałach i niedościgniony lider w rankingu sprzedaży tygodników.


















13. października 2011, 16:00 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 10 października 2011

face-Bóg

Po wczorajszym głosowaniu jeszcze długo nie będę mógł spojrzeć w lustro. Pierwszy raz odkąd uczestniczę w wyborach, zagłosowałem wbrew swoim poglądom i libertariańskim ideałom. Co więcej, zagłosowałem na Ruch Palikota. Na lewicę! Ja! Jeszcze kilka tygodni temu prędzej spodziewałbym się, że żołnierz hełm założy na lewą stronę, a na placu Defilad w Warszawie wylądują kosmici. A teraz wydaje mi się, że nawet nie najgorzej zrobiłem. Z tych wszystkich partii, które dopchały się do Parlamentu, Ruch Palikota będzie chyba najbardziej liberalny gospodarczo i proponuje najwięcej konkretów na odchudzenie administracji i odbiurokratyzowanie państwa.

Z tym, że mało kogo to interesuje. Współcześnie ogromna większość wyborców głosuje nie na programy, poglądy, tylko na TWARZE. Wybory parlamentarne nie są już poparciem którejkolwiek spośród propozycji kształtu państwa: idei lewicowych, prawicowych, interwencjonizmu państwowego, liberalizmu gospodarczego, bezpieczeństwa socjalnego etc. Są głosowaniem na TWARZE. Stały się czymś pomiędzy konkursem Miss Universum a sms-owym głosowaniem w telewizyjnym show. Polityka to współcześnie nie idee, to osoby. Kaczyński, Tusk, Palikot, Pawlak, Kalisz i tak dalej. A co oni mówią, jaki mają pomysł na Polskę - to nie ma znaczenia. Głosuje się na mniejsze zło, komuś na złość, aby nie wygrał X, aby nie przeszedł Y, aby osłabić Z, aby P nie wszedł w koalicję z D...

Tygodnik "NIE" zrobił niedawno analizę, z której wynikało, że nawet "twardy" elektorat poszczególnych ugrupowań kompletnie nie zgadza się z ideowymi założeniami partii, którą popiera. Nie zgadza się nieświadomie oczywiście, bo te założenia niewiele go obchodzą, więc nie zadaje sobie trudu, aby je poznać. I tak na przykład: popierający PiS byli proeuropejscy, a miłośnicy PO (partii podobno liberalnej gospodarczo) opowiadali się za wydatnym interwencjonizmem państwa w gospodarkę. Jeśli cokolwiek interesuje większość wyborców w partyjnej ideologii, to ewentualnie stosunek do Kościoła, do gejów, do legalizacji marihuany, ewentualnie do "komuny". Dlatego przed wyborami partie nie zawracają już sobie głowy opracowywaniem jakiegokolwiek programu - w tej kampanii PiS nie miało go w ogóle (to, co zaprezentowali jako "program", to był stek sloganów), a PO coś tam na szybko skleciła. Dlatego biorą na listy wyborcze "celebrytów": aktorów, sportowców, ludzi o znanych nazwiskach. I nikogo nie obchodzi, o czym oni się wypowiadają. Wyborcy i tak zagłosują na TWARZ. Dlatego te TWARZE nie mówią nic istotnego, tylko faszerują elektorat frazesami w stylu: "będzie lepiej", "utworzymy nowe miejsca pracy", "załatwimy pieniądze z Unii". A gdzie konkrety? Skąd wziąć pieniądze na to, czy na tamto? Jaki cel ma likwidacja tego, czy utworzenie tego?

Uprzedzając salwę z patriotycznej armaty - to nie jest wyłącznie polska przypadłość. Tak jest współcześnie na całym świecie. Czy ktoś pamięta jaki program miał Barack Obama? A po co, przecież głosowano na niego głównie dlatego, że jest czarny, a czegoś takiego jeszcze nie było. Ale program? A, miał program - "Yes, we can!". Fantastyczny. A jaki szczegółowy. (koniec ironii). I jeszcze obiecywał wycofanie wojsk amerykańskich z Iraku. Jak wiadomo - siedzą tam do dziś...

Dlaczego w ogóle się na ten temat produkuję? A dlatego, że mamy trudne czasy, idą - być może - jeszcze trudniejsze. Będziecie narzekać na brak pracy, wysokie ceny, kryzys. Ale TWARZE Wam wtedy nie pomogą, pani aktorka z "Plebanii" nic nie poradzi, Pierwszy Strażak Rzeczpospolitej nie ugasi pożaru. Aby rozwiązać te problemy trzeba bowiem mieć program. A oni go nie mają.

10. października 2011, 12:11 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 7 października 2011

bulterier Platona

W ostatnim przedwyborczym spocie telewizyjnym Platforma Obywatelska straszy naród kilkoma charakterystycznymi urywkami filmowymi, opatrując je komentarzem "Oni pójdą na wybory - a Ty?". Poczuwając się do odpowiedzi, stwierdziłem, że ja owszem, pójdę, ale nie postąpię zgodnie z intencjami autorów klipu, gdyż na PO nie zagłosuję za chińskiego papieża. Jednak nie w tym rzecz.

Największym zagrożeniem dla Polski nie są bowiem P.T. "kibole", "mohery" czy "obrońcy krzyża". Największym zagrożeniem dla Polski są sami wyborcy. Niezależnie od preferowanej opcji partyjnej. Od lat doprowadzam do ściany twierdzenie Platona, jakoby demokracja była zdegenerowaną formą ustroju politycznego. Zapożyczam bez pisemnego pozwolenia przykład Janusza Korwin-Mikke o samolocie (na pokładzie samolotu ważkie decyzje podejmuje wyszkolona załoga, a nie ogół pasażerów większością głosów). Że co? To nie to samo? Oczywiście, że nie to samo. Państwo jest czymś o wiele ważniejszym, bo dotyczy milionów obywateli, a nie tylko kilkudziesięciu pasażerów statku powietrznego. A tak beztrosko powierzamy stery państwa w ręce milionów kompletnie nieodpowiedzialnych "pasażerów" tego państwa, zamiast w ręce ludzi, którzy się na tym znają.

Ja sam, chociaż pasjonuję się polityką, jestem jakoś tam wykształcony i tak dalej, nie czuję się w pełni kompetentny, aby podejmować (w dowolny sposób, a więc przy urnie również) decyzje o losach państwa. Dla mnie to ogromna odpowiedzialność. Dlatego staram się być na bieżąco z tak zwanym życiem publicznym, doczytywać coś, czego nie wiem, sprawdzać coś, czego nie do końca rozumiem. Ale przecież głosują nie tylko tacy jak ja. Znacznie więcej jest tych, którzy o polityce, prawie, historii czy ekonomii nie mają nawet cienia bladego pojęcia. Którzy mylą Sejm z Rządem, którzy twierdzą, że Polska graniczy z Austrią, którzy nie wiedzą, dlaczego - skoro jest bieda - państwo nie może po prostu wydrukować więcej pieniędzy i rozdać ludziom. Których jedyną formą intelektualnej aktywności jest udzielenie odpowiedzi na pytanie audiotele ("Rycerz japoński to: a/Pigmej, b/Mintaj, c/Samuraj?), czytelnictwo ogranicza się do instrukcji obsługi odkurzacza, a racjonalne podejmowanie decyzji do rozstrzygnięcia dylematu, gdzie się dzisiaj "naje**ć" (na dyskotece, czy na "domówce").

Naprawdę Wam to nie przeszkadza, że miliony takich ludzi decydują o losach państwa, w którym żyjecie? Tak, wiem, to nie jest "realna" władza, tylko "wybieranie swoich przedstawicieli do struktur ustawodawczych", ale na jakiej podstawie większość populacji tych swoich przedstawicieli wybiera? Na podstawie przeanalizowania programów kandydatów, czy na podstawie tego, kto więcej naobiecuje, kto ma najładniejszą żonę, skoczną piosenkę, albo najbardziej zapadający w pamięć klip wyborczy (pani, która robi striptease vs. pani, która ściga się z krasnoludkami)?

Widocznie Wam nie przeszkadza, skoro ilekroć napomknę w dowolnej formie, że demokracja jako taka jest do dupy, to otrzymuję kontrę (zawsze niemal identycznej treści): "A co, wolałbyś żyć w dyktaturze?". Po czym następuje klasyczne rozwadnianie sprawy, że owszem, demokracja swoje wady ma, ale nic lepszego nie wynaleziono, kwa, kwa, kwa... Przejawem owej intelektualnej mierności jest fakt, że w społeczeństwie pokutuje przeświadczenie, iż musimy się z tą demokracją męczyć do siódmej nieskończoności, bo jedyną dla niej alternatywą jest tyrania. Dwa systemy polityczne tylko wynaleziono! Demokracja albo upiorny totalitaryzm. Pomiędzy nimi nic nie ma! No, paszport się w kieszeni otwiera...

Oczywiście, nie ma mowy o społeczeństwie w pełni obywatelskim, złożonym niemal w całości ze świadomych, wykształconych jednostek, jednakowo zatroskanych o los państwa. Demokracja jednak uszczęśliwia ludzi na siłę, daje im do ręki zbyt dużą władzę, przekonuje, że są wystarczająco kompetentni, by podejmować decyzje o tak ważnych sprawach. A to jest jak wręczenie drogocennej zabawki nawet nie małpie, ale jakiemuś organizmowi, który w ogóle nie wykształcił kory mózgowej. I dlatego potem ta demokracja u nas wygląda tak, jak za oknami. Głosuje się albo komuś na złość, albo na mniejsze zło. Nawołuje się do udziału w wyborach takimi hasłami, że tylko strzelać. "Jedynie ten kto głosuje, ma potem prawo narzekać" - to jest cudne, zawiera w sobie niemal pewność, że będzie na co narzekać. "Głosujcie, żeby mieć wpływ" - błagam, ja bym wiele oddał, żeby niektórzy ludzie nie mieli wpływu nawet na losy swojego psa, a co dopiero na kształt całego państwa. Zresztą, piszę o tym niemal od początku istnienia tego bloga, a wciąż jest to ów słynny głos wołającego na tak zwanej puszczy....

Jestem - tak! - wrogiem demokracji. Jednak już ją mamy i wygląda na to, że tak prędko się jej nie pozbędziemy. Dlatego od dziewięciu lat chodzę na wszystkie wybory (poza tymi do PE, ponieważ personalnie nie uznaję tego tworu, jakim jest Unia Europejska), nawet, gdy nie ma na kogo głosować (vide II tura ubiegłorocznych prezydenckich - wtedy wrzucam głos nieważny). Was też do tego namawiam. Nawet jeśli faktycznie nie ma na kogo głosować. Upraszczając regułę Pareto, jedynie ok. 20% populacji to ludzie "mądrzy" (cokolwiek to znaczy), a pozostałe 80%... no, na pewno nie powinno chodzić na wybory. Idźcie zatem zagłosować nie dlatego, żeby udowodnić swoją przynależność do tej pierwszej kategorii (ostatecznie, skoro doczytaliście do tego miejsca, to z dużym prawdopodobieństwem się do niej zaliczacie), ale dlatego, że ta druga i tak zagłosować pójdzie.

7. października 2011, 23:05 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 4 października 2011

transportowe marzenia

Bodaj największy szok związany z komunikacją publiczną przeżyłem 1.lutego bieżącego roku, gdy podróżowałem pociągiem do Ostrzeszowa. Na dworcu w Kluczborku oczekiwałem na pociąg InterREGIO relacji Kraków Pł. - Świnoujście i nauczony doświadczeniem spodziewałem się, że na peron wtoczy się popularna "ezetka" EN57, jaką każdy pasażer polskich kolei zna aż zanadto dobrze. Tymczasem przyjechało coś, co bardziej przypominało tabor cygański. Pociąg składał się bowiem chyba ze wszystkich rodzajów wagonów pasażerskich, jakie można spotkać na naszych torach, a każdy wagon był inny. Był tam więc wagon bezprzedziałowy (ale ten starego typu, ze skrzydłowymi drzwiami), był wagon piętrowy, była przedziałowa zielona "dwójka" i była wreszcie czerwona "jedynka", ale zdegradowana na "dwójkę", bo InterREGIO nie prowadzą pierwszej klasy. A ciągnął to wszystko elektrowóz towarowy! Widok był tak groteskowy, że chciałem zrobić zdjęcie, ale skład był opóźniony i nie było czasu.

Natomiast jeśli chodzi o transportowe marzenia, to mam ich trochę. Podróż pierwszą klasą EIC czy przejażdżka trolejbusem (gdzie one jeszcze w Polsce są?) ze zrozumiałych względów należą do zamierzeń mglistych. Ale czasami warto mieć takie marzenia. Jedno z nich spełniło się bowiem w miniony piątek. Przejechałem się wagonem piętrowym. I to nie byle jakim, bo tą słynną "Bipą". Tych wagonów było mnóstwo za socjalizmu, wszystkie w identycznym oliwkowym kolorze (choć w praktyce to i tak był czarny), z siedzeniami twardymi jak chleb z "Biedronki" i z drzwiami, których nie byłby w stanie otworzyć sam Herkules.














Już kiedyś czymś takim podróżowałem, ale to było tak dawno temu, że niewiele z tego pamiętam. Prezydentem Polski był wówczas Lech Wałęsa, płaca minimalna wynosiła jakieś 3 miliony złotych, komputer osobisty miało najwyżej kilka osób na osiedlu i nikt nie słyszał o czymś takim jak Windows, a Lech Kaczyński nosił wąsy. Nic dziwnego zatem, że straciłem już nadzieję, że jeszcze kiedyś taki wagon w ogóle zobaczę na żywo. Sądziłem, że wszystkie zezłomowano, a jak coś się jeszcze ostało, to zmodernizowano i przemalowano na te niebiesko-żółte barwy Przewozów Regionalnych, podobnie jak następną generację "piętrówek" (przez kolejarzy zwaną pieszczotliwie "bohunami"). A tu niespodzianka - na dworzec w Krzyżu wtoczył się jeden zestaw ("Bipy" nie były samodzielnymi wagonami, musiały być łączone w zestawy, jak na zdjęciu powyżej), w oryginalnym, czarnym kolorze! W środku też nic się nie zmieniło - wszystko wyglądało niemal dokładnie tak, jak 16 lat temu, gdy jechałem nim po raz ostatni. I niespodzianka nr 2 - skład ciągnął spalinowóz SP32.













Piękny jest, prawda? W Polsce zostało już ich tak niewiele, że wybierając na chybił trafił jakiekolwiek połączenie kolejowe na terenie całego kraju, prawdopodobieństwo, że spotka się właśnie tą lokomotywę jest pewnie mniejsze niż prawdopodobieństwo wygrania siedmiocyfrowej sumy w LOTTO. I niestety, znowu nie udało się zrobić zdjęcia. Tym razem z najbardziej prozaicznej przyczyny - nie miałem przy sobie aparatu.

Skoro zatem możliwe są takie cuda, nie tracę tym samym nadziei, że uda mi się jeszcze spełnić marzenie nr 1 na mojej transportowej bucket list. A jest nim przegubowy autobus Ikarus-Zemun IK-160P.














Nie uwierzycie, jaki to był dziwoląg! Mimo, że w nazwie występuje "Ikarus", to nie miał on nic wspólnego ze słynną węgierską fabryką autobusów. Montowano go... w Polsce, na licencji jugosłowiańskiej. Silnik chodził głośniej niż trąby jerychońskie, podłoga była tak wysoko, że trzeba się było wspinać jak na Giewont, a siedzenia miał przełożone z najsłynniejszego polskiego Jelcza, czyli PR-ki 110. I przede wszystkim "genialny" układ drzwi 2-2-0-2. Nie mam pojęcia - to pytanie do znawców i MKM-ów - czy jeszcze w jakimkolwiek innym "przegubie" zastosowano takie rozwiązanie. W każdym razie z tego właśnie powodu - mimo, że był to model projektowany z przeznaczeniem dla komunikacji miejskiej - trafiał głównie do PKS-ów.

Ale miał ten autobus niesamowity klimat. Uwielbiam go. Z dzieciństwa mgliście pamiętam, jak kursował w barwach opolskiego PKS m.in. na trasie Opole - Krapkowice przez Rogów Opolski. PKS Kędzierzyn-Koźle również miał ten model na wyposażeniu. Potem zaczęły dość szybko znikać. Ostatnie egzemplarze widziałem na własne oczy dobrych kilka lat temu w barwach PPKS Ostrów Wielkopolski, na dworcach w Kępnie i Ostrzeszowie, ale podobno już też się ich stamtąd pozbyto. Strony miłośników komunikacji co jakiś czas aktualizują swoje zestawienia, wykreślając ten model ze stanu posiadania kolejnych przewoźników. Wygląda na to, że nie ma go już dziś w żadnym PKS-ie w Polsce, a jakieś niedobitki ostały się tylko w prywatnych rękach i w jakichś zakładach pracy. A może jednak można go gdzieś jeszcze "dorwać"? Może ktoś z Was widział go w swoim mieście? Jeśli przypadkiem trafił tu ktoś, kto posiada jakikolwiek trop, proszę o cynk.

4. października 2011, 22:32 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego