poniedziałek, 26 grudnia 2011

śrut w nocnej ciszy

W internecie tak zwaną furorę robią ostatnio kompilacje, w których autorzy doszukują się polskich słów i zwrotów w tekstach zagranicznych przebojów, dzięki czemu dowiadujemy się na przykład, iż niejaka Vanessa Paradis zasłynęła swego czasu kompozycją pod tytułem "Żule w taxi". I o ile nie dziwi jeszcze, że w obcych językach można usłyszeć swojsko brzmiące wyrażenia, tak niezmiernie zdumiewający jest fakt, że niektórzy rodacy z własnej mowy potrafią zrobić takie jaja, że klękajcie narody. Dzieci - które poznają dopiero język i jego meandry - zgoda. Osobisty sekretarz Wisławy Szymborskiej (którego gorąco przepraszam za zapomnienie personaliów) wydał kiedyś nawet całą książkę, w której zebrał takie dziecięce, językowe "przekręty". Słuchając jednak naszych interpretacji niektórych pieśni, a zwłaszcza kolęd (na czele z nieśmiertelnym "żeby do Betlejem czem prendzej pobiegli") mam wrażenie, że nie wszystkie dzieci z tego przekręcania wyrosły.

I nie chcę zarzucać tu nikomu językowego niechlujstwa, czy czegoś w tym rodzaju, broń Boże. W końcu każdy orze jak może, a mówi jak umi (a skoro potrafi jak Kaddafi, to już jego zmartwienie...). Trochę to tylko smutne, że w języku polskim egzystuje - jak dziś poinformowały "Wiadomości" - ponad 200 kolęd i 400 pastorałek, a w przeciętnym kościele parafialnym wykorzystuje się na okrągło ten sam zestaw może dziesięciu. I nawet jednej zwrotki z każdej z tych dziesięciu niektórzy nie potrafią zadeklamować poprawnie...

Wbrew rydzykowo-natankowo-biskupim przykładom, Kościół od humoru stronić nie powinien, dlatego przy Święcie wybrałem najlepsze w mojej opinii religijne "przekręty", zarówno dziecięce (cytaty z pamięci z książki sekretarza Wisławy Szymborskiej), jak i "dorosłe" (z własnych obserwacji).

Można je znaleźć przede wszystkim w kolędach:
- "Śrut w nocnej ciszy"
- "... bo uboga była, rondel z głowy zdjęła"
- "Anieli grają, kurę witają"
- "Ogień krzepnie, blask ciemnieje, Pan Niebiosów obrażony"
- "Mówią do pasterzy, którzy stóp swych strzegli"
- "Powitajmy Maleńkiego i Maryję, Matkę lego"

... w modlitwach:
- "Anioł Pański zmajstrował Pannie Maryi"
- "Panie, nie jestem w wodzie, abyś przyszedł do mnie"
- "pod Poncjuszem Piratem"
- "Jezus z Lazaretu"
- "Aniele Boży, tchórzu mój"

... a także w "świeckich" piosenkach religijnych:
- "Niebo je się, gdy ciemno jest, Ojciec za rękę prowadzi mnie"

26. grudnia 2011, 20:44 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 18 grudnia 2011

Adveniat Regnum Tuum

Oczekiwanie leży w ludzkiej naturze. Ludzie zwykle lubią na coś czekać. A właściwie wyczekiwać, oczekiwać, bo czekać to można na pociąg. Oczekujemy natomiast na weekend, święta, wakacje, emeryturę, nową książkę Stasiuka, EURO 2012, koniec świata...

Adwent to też okres oczekiwania. I nie ukrywam, że bardzo lubię Adwent, chyba najbardziej ze wszystkich okresów roku liturgicznego. Nie dlatego, że jest preludium do świąt Bożego Narodzenia, bynajmniej. Adwent jest piękny, gdyż oczekiwanie bywa czasami wartością samą w sobie. Chociaż oczekiwanie bez następującego po nim oczekiwanego wydarzenia wydaje się być absurdem w rodzaju czekania na Godota, to jednak uważniej warto się przyjrzeć samemu oczekiwaniu.

Adwent jest perfekcyjnie skrojonym czasem oczekiwania. W przeciwieństwie do nieco rozwlekłego i rozmytego czasowo Wielkiego Postu, jest spójną i dającą się łatwo ogarnąć perspektywą czasową. Z czterema niedzielami, symbolizowanymi przez cztery świece, z widocznym na horyzoncie jasnym i wyraźnym celem, daje wręcz fantastyczne możliwości duchowe. Jeśli oczywiście mamy ochotę z nich skorzystać, co obowiązkowe nie jest. Wychodzę z założenia, że o własny rozwój duchowy dbamy według własnych preferencji, w razie potrzeby konsultując się z kapłanem lub terapeutą. Dlatego nie opisuję tu zmagania się z własnymi postanowieniami duchowymi na okres Adwentu, znacznie lepiej w tej stylistyce czują się ode mnie literacko uzdolnieni miłośnicy twórczości Paulo Coelho.

Adwent jest jednak dla mnie fascynujący również poprzez swój entourage. Obok Triduum Paschalnego to najbardziej magiczny czas w Kościele. Skromniejsze oświetlenie, tajemnicza atmosfera, za oknami już ciemno. Wieczorne nabożeństwa "roratnie" z lampionami. Fantastyczna gra świateł i cieni, zwłaszcza w starych świątyniach. Fioletowe szaty liturgiczne. I najpiękniejsze pieśni w roku. Ascetyczne w treści, mało pompatyczne w formie. W pewien sposób pięknie ponure, takie trochę średniowieczne. Ale zawsze niosące w sobie tą nutkę nadziei, która jest esencją oczekiwania.

Poprzednie pokolenia przywykły do mszy "roratnich" o poranku. Ja w czasach szkolnych trafiłem już na wieczorne roraty. Takie właściwie dla dzieci, przez cztery dni w tygodniu o 18.00. I to była magia w czystej postaci. Te obrzędy skupiały wszystko, co wyszczególniłem w powyższym akapicie. Światłocienie, klimat, pieśni. A tradycją było, przynajmniej w mojej parafii, że w trakcie pieśni na wyjście gaszono wszystkie lampy; w kościele nagle stawało się kompletnie ciemno, jedynym źródłem światła były płomyki świec... Mrówki po ciarce przebiegały.

Tak, wiem, że w oczekiwaniu ostatecznie najważniejszy jest zwykle ten cel, to do czego się zbliżamy. A cel - święta Bożego Narodzenia - coraz bliżej. Ich oprawa (bo o aspekcie duchowym - jak zaznaczyłem - silencio) też ma swoje uroki (szopki!), chociaż nie wszystko bywa tak, jakbym sobie wyidealizował. I właśnie dzisiaj, podczas mszy, pomyślałem sobie, że już za kilka dni w tym miejscu nie zabrzmią pieśni adwentowe. Zamiast tego poleci zestaw kilku tych samych, ogranych kolęd (w mojej parafii nawet Sanctus zamieniają na kolędę...), których interpretacje ("śrut w nocnej ciszy", "czem prendzej sie wybierajcie", "bo uboga była, rondel z głowy zdjęła") przyprawiają o ból zębów. I tak mi się trochę smutno zrobiło, że to już ostatnia niedziela Adwentu...

18. grudnia 2011, 22:15 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Drugi Książę

Pewien Argentyńczyk o imieniu Alejandro spłodził książkę p.t. "Powrót Młodego Księcia" (skojarzenia z dziełem francuskiego lotnika uprawnione), która z miejsca stała się bestsellerem, a recenzenci się rozpływają. I chociaż autor odżegnuje się od nazywania swojej pracy kontynuacją "Małego Księcia", to uwierzyłby w tą gadkę chyba tylko wyjątkowy naiwniak.

Wbrew tezie Kapuścińskiego uważam, że w literaturze wciąż jest sporo do odkrycia, dlatego pozbawione własnej inwencji wypociny pana Alejandro traktuję jako "skok na kasę" i ordynarną "zrzynkę" pomysłu z czegoś, co jest absolutną literacką klasyką. W filmie i muzyce tak już jest od dawna (odkąd jacyś niewarci wymienienia z nazwiska kretyni nagrali w wersji rap klasyk mojego dzieciństwa - "Forever Young" Alphaville, praktycznie przestałem słuchać radia). Jednak literatura jeszcze się dotąd broniła. Ale jak tak dalej pójdzie, niedługo napiszą nam drugą część "Hamleta", "Zbrodni i kary" albo "Portretu Doriana Graya"...

12. grudnia 2011, 21:38 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 8 grudnia 2011

black sunday

Media uwielbiają ludzi przygotowywać do jakiegoś wydarzenia i w napięciu odliczać pozostałe do niego dni i godziny. Aktualnie przygotowują pasażerów do mającej nastąpić w najbliższą niedzielę zmiany rozkładu kolejowego. Gdyby na naszą planetę zawitał gość z Kosmosu i włączył polską telewizję, niechybnie doszedłby do wniosku, że w naszym kraju zmiana rozkładu na kolei to jakieś gigantyczne przedsięwzięcie stawiające rokrocznie na nogi wszelkie możliwe służby, a mimo to ilość ofiar śmiertelnych każdorazowo osiąga wielkości opisywane liczbami trzycyfrowymi. Bo spójrzcie, co się dzieje w środkach masowego przekazu: pasażerowie się boją, kolejarze się zbroją, "PKP szykuje się na najgorsze" (NTO.pl), minister organizuje jakieś konferencje, gdzie z surowym obliczem grozi najcięższymi konsekwencjami... A tymczasem najgorszą robotę wykonują niestety właśnie media, nie tylko strasząc ludzi i podgrzewając niezdrowe emocje, ale przede wszystkim podając NIEPRAWDZIWE informacje i manipulując.

W tych wszystkich materiałach, którymi do niedzieli będziemy karmieni w serwisach informacyjnych, powtarzają się znane wszystkim sekwencje z ubiegłego roku, gdy dworce w całym kraju okupowane były przez nieprzeliczone rzesze pasażerów, a do opóźnionych pociągów ludzie wsiadali przez okna. I to jest pierwsza obrzydliwa MANIPULACJA, bo te sceny nie mają nic wspólnego z zeszłoroczną zmianą rozkładu jazdy, gdyż nic takiego się wówczas nie wydarzyło! Owszem, miało to miejsce, ale trzy tygodnie później, w okresie świąteczno-noworocznym, gdy ruch pasażerski co roku wzrasta znacznie, podróżują naprawdę nieprzebrane tłumy (zwłaszcza studenci z nieodłącznymi walizami na kółkach), a pociągów nie wyposażono wtedy w dodatkowe wagony, co jest oczywistą winą kolejowych decydentów.

Natomiast 12. grudnia 2010, gdy miała miejsce zmiana rozkładu jazdy, nie było żadnego wsiadania do wagonów przez okno, ani bardziej niż zwykle przepełnionych pociągów. Były one natomiast bardzo spóźnione, bo akurat wtedy sypnęło śniegiem, a nocami temperatura spadała do -20 stopni C. Ale - powtórzę po raz sześćdziesiąty ósmy - nie było to winą zmiany rozkładu jazdy. Taka operacja bowiem ze swojej natury nie generuje żadnych opóźnień. Spóźnienia generują - co zrozumiałe - kraksy na torach, obfite opady śniegu, czy remonty torowisk. Natomiast po zmianie rozkładu po prostu pociągi wyjeżdżają o innych godzinach niż dotychczas. Winnym opóźnień - jeśli pogoda jest sprzyjająca - jest wówczas jedynie PASAŻER. Pasażer-kretyn, któremu nie chciało się sprawdzić przed podróżą, czy jego pociąg odjeżdża nadal o tej samej godzinie. Pasażer roszczeniowy, narzekający, który przychodzi na dworzec i z wielkim zdziwieniem dowiaduje się, że jego pociąg odjeżdża jednak 40 minut później (albo wcześniej), w związku z czym nie zdąży on na przesiadkę. I teraz z pretensjami do całego świata, PKP i rządu ("bo przecież ten pociąg ZAWSZE jeździł o 13.20") blokuje kolejkę do informacji, próbując ustalić nowe połączenia, potem stoi w kolejce do kasy po bilet, a pociąg już czeka gotowy do odjazdu. Potem wstrzymuje odjazd pociągu ("panie konduktorze, jeszcze szwagier tylko kupi bilet, jedna osoba tylko jest przed nim w kolejce"), a już w trasie - poprzez konduktora - wstrzymuje odjazd pociągu następnego, tego na który ma się przesiąść. Jak takich pasażerów w ową niedzielę znajdzie się choćby tylko kilkuset, nic dziwnego że sparaliżują oni cały ruch kolejowy. Tylko dlatego, że nie chciało im się sprawdzić wcześniej, wygodnie, we własnym domu, zmian w rozkładzie. A nie jest to operacja szczególnie wymagająca i nawet średnio tresowany orangutan poradziłby z tym sobie w kilka minut. Jest internet, są informacje telefoniczne, kolejowe infolinie, informacje prasowe...

Zgoda, w ubiegłym roku z tą informacją na dworcach było kiepsko, był chaos, brak było ogłoszeń w widocznym miejscu, a panie kasjerki przedkładały konsumpcję drugiego śniadania nad rzetelne wykonywanie swoich obowiązków. Zgoda, na polskiej kolei jest multum rzeczy działających źle, nieprawidłowo i wymagających natychmiastowej poprawy. Ale nawet jeśli media mają kompulsywną potrzebę, aby bić w PKP jak w afrykański bęben, każdą zmianę rozkładu relacjonować jak działania wojenne i ironizować, że mamy gorszą kolej niż w Bangladeszu, to nie uprawnia ich to jeszcze do podawania NIEPRAWDZIWYCH informacji i pogłębiania tego chaosu. Chyba, że to celowa dywersja z ich strony: niech dojdzie w tą niedzielę do prawdziwej apokalipsy - ale będzie oglądalność, a najlepiej niech kogoś pociąg przejedzie. Będzie można krzyczeć, relacjonować, robić specjalne wydania, pytać "gdzie jest premier", "co zamierza minister" etc.

Produkuję się na ten temat w takiej obfitości, bo zwyczajnie bulwersuje mnie, że o dramatycznym stanie kolei wypowiadają się ludzie, którzy ostatni raz podróżowali pociągiem w ubiegłym stuleciu, natomiast niedouczeni dziennikarze wymagają od PKP perfekcjonizmu, podczas gdy sami na temat kolei plotą bzdury. Mam wrażenie, że obowiązuje współcześnie jakiś dziwny wzorzec, że o PKP nie trzeba podawać rzetelnych informacji, wystarczy krytykować i jeździć jak po łysej kobyle.

Garść przykładów tylko z ostatnich dni? Proszę bardzo. Szczytem niekompetencji była informacja w "Faktach" TVN o tym, że od 19. grudnia PKP Intercity wprowadza obowiązkową rezerwację miejsc w pociągach TLK także w 2. klasie, na najbardziej uczęszczanych liniach, aby nie było wchodzenia przez okno i każdy miał gwarancję wolnego siedzenia. I jest piękna grafika, z mapką Polski i zaznaczonymi tymi najbardziej obciążonymi liniami: Przemyśl-Szczecin, Zakopane-Gdynia itd. Zabrakło jednak informacji najważniejszej i za tą niekompetencję powinni wysłać pana Redaktora na ciężkie roboty. Otóż ta obowiązkowa rezerwacja miejsc to faktycznie wydarzenie bez precedensu (od 20 lat czegoś takiego nie było w pociągach tej klasy cenowej i tego standardu), ale na razie to jedynie eksperyment i dotyczy zaledwie kilku pociągów (dziesięciu jeśli dobrze pamiętam), a nie wszystkich składów TLK kursujących po wymienionych liniach. Dla przykładu: z Przemyśla do Szczecina jeżdżą trzy pary pociągów TLK na dobę, ale tylko w jednym z nich (sławetny TLK38100) będzie obowiązywać całkowita rezerwacja miejsc. W TVP mieli z kolei pretensje do władz kolejowych, że właśnie w tak newralgicznym, przedświątecznym okresie decydują się na coroczną zmianę rozkładu jazdy. I znowu - gdyby dziennikarze przygotowali się do materiału wiedzieliby, że w tym dniu odbywa się zmiana kolejowych rozkładów jazdy w całej Europie i nasza kolej dostosowuje się jedynie do tego, gdyż przez Polskę przejeżdżają pociągi międzypaństwowe, a są one skomunikowane z połączeniami krajowymi. A o takich kwiatkach jak "pociągi spółki TLK", czy rozszyfrowywanie skrótu TLK jako "Tanie Linie Kolejowe" już nawet nie wspominam...

I stawiam - jak z lubością powtarzał dr K. - dolary do orzechów, że o ile nie sypnie śniegiem, to w niedzielę nie będzie jakiegoś nadzwyczajnego chaosu na kolei. Media będą naturalnie zawiedzione. O ile fajniej pokazuje się bowiem w telewizji, jak zbulwersowani ludzie wygrażają pięściami, płaczą matki z dziećmi, a facet ładuje się do wagonu przez okno...

8. grudnia 2011, 15:10 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 6 grudnia 2011

Nightwish - "Imaginaerum"

Tuomasa Holopainena - lidera Nightwish - zawsze podziwiałem za fakt, że trzymał swój zespół żelazną ręką i nie bał się podejmowania trudnych decyzji, ocierających się niemal o szaleństwo. Gdy gdzieś tak około płyty "Century Child" Nightwish zaczął zjadać własny ogon - bo przecież jak długo można karmić słuchaczy gotycko-symfonicznymi hymnami typu "Wishmaster" - Holopainen postanowił, że dość już orkiestrowych dźwięków "z klawisza". Zaangażował do współpracy prawdziwą orkiestrę nagrywając z nią album "Once", czym prawdopodobnie uratował swój zespół od pogrążenia się w przeciętności. Jakiś czas później nie zawahał się wywalić na zbity pysk niekwestionowanej twarzy Nightwish - wokalistki Tarji Turunen, gdy ta zaczęła lekceważyć markę, którą ją wypromowała.

Sporo zaryzykował również teraz. Przede wszystkim utrzymał koncepcję współpracy z orkiestrą, chcąc pokazać, że nie jest to pomysł na jedną-dwie płyty. Na nowy album kazał czekać ponad cztery lata. Mając do dyspozycji już nie operową, a jedynie popową wokalistkę, przygotował najbardziej symfoniczny materiał w karierze. Nie zawahał się przed bardzo wyraźnym nawiązaniem do folkowych korzeni Nightwish, z czasów pierwszych dwóch płyt. Zaangażował nawet dziecięcy chórek, co w muzyce rozrywkowej ostatnim razem przyniosło pożądane efekty chyba w "Toy Soldiers" Martiki, ale to było ponad 20 lat temu (a od tego czasu pomysł pod nazwą "wykorzystać chór dziecięcy" niektórzy traktowali zbyt dosłownie, na czele z pewnym dyrygentem od "Poznańskich Słowików"). Ale przede wszystkim musiał zmierzyć się Tuomas H. z poprzeczką o nazwie "Dark Passion Play", którą cztery lata temu sam zawiesił sobie na niebotycznej wysokości.

I po raz kolejny mu się udało. Na "Imaginaerum" wszystko gra! Londyńska Orkiestra Filharmoniczna pod batutą Pipa Williamsa zrobiła fantastyczną robotę, ale trzeba przyznać, że Holopainen napisał im taki materiał, że klękajcie narody. Tak potężnych i podniosłych melodii jeszcze u Nightwish nie było. A produkcja jest perfekcyjna, więc orkiestrowe pasaże wprost unoszą w powietrze. Problem braku klasycznego wykształcenia wokalistki T.H. rozwiązał w prosty sposób - przykrywając jej niedostatki długimi instrumentalnymi fragmentami, ewentualnie zastępując ją chórkami albo... głosem basisty - Marco Hietali, który z albumu na album rozwija się wokalnie w tempie ponaddźwiękowym. "Imaginaerum" ma wiele z filmowego soundtracku, co jest zresztą kolejną pokerową zagrywką Holopainena, który wielokrotnie podkreślał, że inspiruje się muzyką filmową i chciałby taki concept album stworzyć. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że taka deklaracja może odstraszyć potencjalnych słuchaczy przerażonych wizją mało zróżnicowanego materiału...

... tymczasem właśnie różnorodność jest kolejnym atutem "Imaginaerum". Nowa wokalistka po raz kolejny udowadnia, że wnosi do Nightwish mnóstwo energii i pasji - już na początek mamy dwa kilery: singlowy "Storytime" i "Ghost River" (jaki tu jest power!). Jednak nie oznacza to bynajmniej, że nie ma na płycie tak zwanego liryzmu - wręcz przeciwnie, ot choćby "Slow, Love, Slow", czy cudowny, urzekający "Turn Loose The Mermaids". Z kolei "Scaretale" zaczyna się taką sekcją symfoniczną, że "Ghost Love Score" niech się schowa głęboko pod ziemię. Podobnie miażdży początek "Song Of Myself", w którego drugiej części, przez ponad 6 minut ludzie... recytują poezję Walta Whitmana. Ale co wówczas leci w tle... - też poezja. A i tak mi najbardziej spodobał się "I Want My Tears Back". Wyobraźcie sobie mix "Last Of The Wilds" z "Moondance", przyprawiony przeplatającymi się wokalami Anette i Marco.

Żeby nie przedłużać - na "Imaginaerum" Holopainen po prostu przeszedł sam siebie. Doprowadził do perfekcji dopieszczany przez lata autorski pomysł na własny styl muzyczny. Zostawił daleko za sobą szeroko rozumiany mariaż metalu z muzyką klasyczną, otwierając jakąś zupełnie nieznaną dotąd furtkę. Może jestem profanem, ale coś takiego słyszałem dotąd może tylko w niektórych albumach Lacrimosy, a i to też nie w takim wymiarze. Takiej gamy emocji, a przede wszystkim takiej dawki pasji i energii nie było bowiem nawet w płytach sygnowanych przez Tilo Wolffa, które odbieram jednak jako bardziej "liryczne" (cokolwiek to znaczy).

Natomiast "Imaginaerum" słucha się naprawdę jak filmowej ścieżki dźwiękowej, która posługuje się całym wachlarzem muzycznych środków, by w zależności od potrzeb, albo wgniatać w ziemię, albo wzruszać, potem znów podrywać do walki, a po dwóch minutach już układać do snu. Właściwie nie było potrzeby dzielić "Imaginaerum" na te 13 ścieżek. To jest jedno, wielkie dzieło. Muzyczne dziedzictwo starego kompozytora, o którym opowiada warstwa tekstowa. Spełnione marzenie chłopaka, który wiele lat później będzie na koncertach ozdabiać swój instrument figurką pirata Jacka Sparrowa, w hołdzie Hansowi Zimmerowi.

I owszem, ostatecznie może nie przypaść do gustu, ale wobec czegoś takiego nie sposób przejść obojętnie.

Nightwish - "Imaginaerum"
2011, Nuclear Blast
ocena: 9,5/10

6. grudnia 2011, 00:20 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego