środa, 26 grudnia 2012

dyskrecja über alles

W mojej rodzinnej parafii jest zwyczaj, że nekrologii ostatnio zmarłych osób wiesza się na murze przed kościołem. Zdążający na nabożeństwa parafianie, wiedzeni pierwotnym instynktem ciekawości, którego ewolucja nie zdołała jeszcze wyeliminować, gromadzą się wtedy przy owej "ścianie płaczu", aby sprawdzić, kto tym razem przeniósł się do Krainy Wiecznych Łowów. I gdyby tylko się gromadzili, aby sprawdzić, to jeszcze byłoby pół tzw. biedy. Niestety, przy tej okazji należy jeszcze nieboszczyka "omówić". Zdążam wczoraj do świątyni i już z oddali widzę, jak z samochodu wysiada starsze chyba małżeństwo. Pan zamyka automobil, natomiast pani zamiast ku drzwiom kościoła, bieży wprost do muru, gdzie wisi ponura informacja. A dalej wygląda to jakoś tak:
- Iksińska! - obwieszcza pani na tyle głośno, że słyszę nazwisko z odległości niemal dwudziestu metrów (oczywiście nazwisko zmieniłem)
- Jak? - to mąż
- IK-SIŃ-SKA!!! Genowefa. 58 lat. Kojarzysz?

Po mszy wychodzą z kościoła nieprzebrane mrowia ludzi. Ci, którzy wcześniej nie spojrzeli na nekrolog, spoglądają teraz. I komentują, głosem bynajmniej nie przyciszonym.
- Nie znam, ale 58 lat...
- Nazwisko kojarzę, ale to chyba nie ta...
I szereg innych w tym stylu. A tak było nie tylko dzisiaj, ale jest zwykle. Już pomijając fakt, że gdy pod koniec mszy ksiądz wyczytuje: "Z naszej parafii w minionym tygodniu odeszli do wieczności...", po każdym wymienionym nazwisku można dostrzec znaczące spojrzenia, przytłumione szepty i nieskrywane wymiany uwag. Nawet jeśli ludzie odczuwają nieodpartą potrzebę skomentowania śmierci znanej sobie mniej lub bardziej osoby, to nie mogę pojąć, dlaczego nie potrafią się z tym wstrzymać do powrotu do domu, albo chociażby do chwili oddalenia się od tłumu, do miejsca gdzie nikt postronny tych komentarzy nie usłyszy. Trywialne jest pytanie o to, co byłoby, gdyby wśród wychodzących z kościoła ludzi znaleźli się krewni nieboszczki i do ich uszu dotarłyby wypowiadane bez skrępowania słowa: "Ta Iksińska umarła. No ta, co na Opolskiej mieszkała".

Nie chcę tu kreślić analiz socjologicznych, zapewne bowiem nie jest to polska specyfika. Plotkowanie jest obecne pod każdą szerokością geograficzną, to o rzeczach ostatecznych także i wcale nie zamierzam dowodzić, że właśnie w Polsce dyskrecja pomyliła się masom z matematyką dyskretną. Natomiast wydaje mi się, że to zachowanie wyjątkowo cechuje osoby starsze. Narzeka się powszechnie na wychowanie młodzieży, na jej brak kindersztuby i tym podobne, tymczasem odnoszę wrażenie, że właśnie w tej kategorii wiekowej jakoś bardziej potrafią uszanować funeralne wieści. Gdy studiowałem pierwszy kierunek, zdarzyło się niestety tak, że podczas wakacji pomiędzy pierwszym a drugim rokiem, jeden z kolegów zginął w wypadku samochodowym na niemieckiej autostradzie. Wtedy nie było jeszcze Fejsbuka ani smarkfonów, więc niemal wszyscy na roku dowiedzieli się o tym 1.października, w dniu rozpoczęcia nowego semestru. I byłem pozytywnie zaskoczony, z jaką klasą można taką informację przyjmować i przekazywać w kuluarowych rozmowach. Nie oskarżam starszego pokolenia, ale z tego co nieraz widziałem pod moim kościołem, z tych ostentacyjnych spojrzeń na nekrolog, z głośnego odczytywania nazwisk nieszczęśników mimo, że obok przechodzą tłumy, zaryzykuję stwierdzenie, że ze znacznie większą klasą niż pokolenie 50+.

I nie ma to wyjątkowo nic wspólnego z dystansem do siebie. Dlatego również czarny humor jest tak trudną sztuką, bo wymaga niesamowicie aptekarskiego wyważenia proporcji i nakreślenia granicy, poza którą lepiej się ugryźć w język, z uwagi na szacunek dla poszkodowanej osoby. Poszkodowanej wiecznie bądź tylko czasowo. Bo o chorobach i urazach, zwłaszcza tych najcięższych, też raczej nie wypada publicznie plotkować. Gdy ostatnio ukazała się wiadomość, że biegaczka narciarska Bjoergen, wróg zaprzysięgły kibica polskiego, ma kłopoty z sercem, które stawiają pod znakiem zapytania jej najbliższe starty (a może i karierę), nie tylko fora internetowe się zagotowały. W programach publicystycznych i informacyjnych bez skrępowania stawiano pytanie (lekarzom, dziennikarzom sportowym, trenerom), czy te kłopoty to nie przypadkiem rezultat uboczny podejrzanych środków farmakologicznych (na niby-astmę sportsmenki), którymi przez lata ją "szprycowano". I czy za swoje sukcesy (osiągnięte rzecz jasna nie fair), Norweżka nie płaci właśnie swojej ceny. Taka czarna nemezis.

Kilka lat temu piłkarz ręczny Karol Bielecki w nieszczęśliwy sposób stracił podczas meczu oko. Żałowało go pół Polski, bo jego kariera zawisła wtedy na włosku, a był podporą narodowej reprezentacji. Gdyby jednak wtedy jakiś Niemiec czy Szwed powiedział coś w stylu, że sportowiec ma za swoje, bo po co wsadzał głowę tam, gdzie inni boją się wsadzić nogę, nasza opinia publiczna ugotowałaby delikwenta na miękko. Owszem, sytuacje może nie do końca porównywalne, zagadnienie też o wiele bardziej złożone, ale jednak filozofia Kalego jest - podobnie jak idee Lenina - wiecznie żywa.

A co do pani z pierwszego akapitu (nazwijmy ją Kowalską), mam nadzieję, że gdy już odejdzie z tego świata (niech jej się stąpa po tym łez padole jak najdłużej), a po "drugiej stronie" istnieje jakaś forma świadomości, to że ta świadomość zawiśnie chociaż na moment przy kościelnym murze i "usłyszy" z ust przechodzących:
- Wiesz, kto umarł? Ta Kowalska z ulicy Mickiewicza.
- Kto?
- KOWALSKA! Ta, co w sklepie na rynku pracowała.
- Aaa, ta. No, w sumie ona miała już swoje lata...

26. grudnia 2012, 22:49 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 20 grudnia 2012

magia kłamstwa

Na całym świecie z kłamstwem sprawa jest prosta jak sznurek w kieszeni. Ludzie wyróżniają dwa zasadnicze rodzaje kłamstwa: zwykłe (po angielsku: białe), oraz wstrętne. A w ramach tej drugiej kategorii mieszczą się statystyka, polityka i prognoza pogody. I już, cała filozofia. Tylko mieszkańcy kraju nad Wisłą i Wieprzem, jak zwykle zresztą, musieli sobie sprawę utrudnić i tą klasyfikację radośnie rozdąć. U nas - oprócz powyższych - egzystuje sobie błogo cały zastęp innych kłamstw. Mamy zatem kłamstwo oświęcimskie (czy tego się nie powinno pisać z wielkiej litery?), kłamstwo katyńskie, kłamstwo smoleńskie, kłamstwo lustracyjne, a nawet - od niedawna - kłamstwo konopnickie. To ostatnie dotyczy rzekomego lesbi... (lesbijstwa? jest takie słowo?)... rzekomego homoseksualizmu Marii Konopnickiej. Ponieważ nie jest to stuprocentowo dowiedzione, a o naocznych świadków raczej będzie teraz trudno, ex-poseł Artur Zawisza, na którym w takich sprawach można polegać jak na... zresztą nieważne..., zaproponował, aby uznać, że każdy kto rozpowiada, że pisarka z ziemi skąd nasz ród kochała inaczej, popełnia kłamstwo konopnickie. Zagrożone karą pozbawienia wolności, czci, wiary i paszportu Polsatu.

W każdym razie ciężka będzie sprawa z tym kłamstwem. Jak nadmieniłem, o świadków ciężko, chyba że zapytamy o zdanie krasnoludki. Ale o te też ciężko, odkąd skończyła się prawdziwa Polo-Cocta i darmowe wyprawy do Kingsajzu. Analizy dzieł pisarki także niewiele wniosą. Wprawdzie do siódmej nieskończoności można by szukać na ulicach osoby, która wie co to "Orężny hufiec nasz", albo "Królewski Szczep Piastowy", jednakże te tajemniczo brzmiące zwroty nic nam nie powiedzą w sprawie orientacji seksualnej Marii Konopnickiej. Już więcej wyciągnęłoby się z faktu, że w dziele o sierotce Marysi występują krasnoludki wyłącznie rodzaju męskiego. Jednak w kwestii homoseksualizmu autorki to akurat może być dowód zarówno na jedną, jak i na przeciwstawną tezę...

Aby jednak Rzeczpospolita nie cierpiała na niedomiar kłamstw, gdy już rozszyfrujemy meandry życia osobistego Marii Konopnickiej, w kolejce czekać będą kolejne kłamstwa. Kłamstwo kopernikańskie (Kopernik była mężczyzną), kłamstwo szopeńskie (Chopin był Francuzem, a w ogóle to pisze się Szopen), kłamstwo kaczyńskie (Jarosław Kaczyński nie był internowany w stanie wojennym, w stanie stałym, ciekłym, gazowym, ani nawet w stanie Connecticut). Ze swojej strony dorzucę jeszcze kłamstwo betlejemskie. Co do tego, że Chrystus urodził się w Betlejem wątpliwości szczególnych nie ma (i Jego szczęście, bo gdyby urodził się w Opolu, zamiast o pasterzach i Trzech Królach, Pismo wspominałoby o komplikacjach poporodowych). Nawet na fakt, że Chrystus urodził się trzy albo i siedem lat przed Chrystusem jakoś przymykamy oko. Ale już głoszenie, że urodził się wiosną (jakoś w marcu jest najbardziej prawdopodobne) to nikczemność, niegodziwość, szubrawstwo i zamach na tradycję narodu... pardon... Narodu. Kłamstwo betlejemskie przez liberalną żydokomunę misternie przygotowane, aby pogrześć ojców mowę i pognębić Ducha, co nam dzielnie hetmani.

Aż wreszcie zza oceanu wytoczą najcięższe armaty. Przeciw kłamstwu lapońskiemu. Każdy, kto choćby piśnie, że święty Mikołaj był biskupem w Azji Mniejszej, a nie wyrośniętym krasnoludkiem (hmmm, może Maria Konopnicka albo Artur Zawisza coś by mieli w tej sprawie do uściślenia...) w czerwonym stroju, mieszkającym za kołem polarnym z latającymi reniferami, elfami, hobogoblinami i czym tam jeszcze, zesłany zostanie na długie lata do łagru Coca-Coli. A miejsce to - położone w podziemiach basenu olimpijskiego pozostałego po igrzyskach w Atlancie - gorsze jest niż piekło Dantego. Skazaniec będzie tam non-stop stroił choinki przy dźwiękach "Last Christmas", a przy tym będzie musiał trąbić Colę, aż mu brzuch urośnie jak temu grubasowi, co zdobi czerwone ciężarówki koncernu. Moc truchleje.

20. grudnia 2012, 22:51 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 30 listopada 2012

listopadowy SMOK

Jak tradycja stara każe, ostatniego dnia każdego miesiąca SMOK * wychodzi ze swojej pieczary, aby dowiedzieć się, co w kulturze piszczy.

Książka: Niezwykłe perełki można czasem wykopać na kiermaszach książki. Za 30% ceny okładkowej nabyłem ostatnio książkę "Talki w podróży" autorstwa - rzecz jasna - Leszka Talko. Że pan Talko pisać potrafi naprawdę nie byle jak, nie muszę pewnie przekonywać. Ta książka ma jednak dodatkowo taki przyjemny, trochę tajemniczy klimat. I przekonuje, że najlepsze scenariusze jednak pisze samo życie (w co na swoim blogu wątpił niedawno Michał Zaczyński). Trzeba tylko dobrze ich poszukać. I niekoniecznie na prowincji. Scena z gonieniem gołębia na krakowskim Rynku i towarzyszącym temu dialogiem starszych pań - wyborna!

Film: Zaniedbuję ostatnio kino. Jednak w związku z tym, co przeżywa ostatnio X Muza w Polsce, nie cierpię z tego powodu na straszne wyrzuty sumienia. Maciejowi Stuhrowi dostało się za to, że zagrał co mu napisali, w filmie, który szkaluje. Z kolei Marianowi Opani dostało się za to, że nie zagra tego, czego jeszcze nie napisali, w filmie ku chwale i pamięci. Polskie kino dogorywa z dzwoniącym mu w uszach szekspirowskim pytaniem: Grać czy nie grać? Na które odpowiedź jest raczej hiobowa, skoro niezależnie od wyboru, rezultat jest podobny.

Muzyka: Po fenomenalnym projekcie pod nazwą Cain's Offering, kolejną odsłoną współpracy Janiego Liimatainena (gitara) i Timo Kotipelto (wokal) jest akustyczna płyta "Blackoustic". Znajdziemy na niej przeważnie wersje unplugged kawałków z dorobku macierzystych formacji obydwu panów - czyli Sonaty Arctica i Stratovarius, ale też kilka klasyków. Niektóre aranżacje trochę przesadzone, niektóre wersje rozmydlone, ale głos Timo ratuje całą koncepcję. A jak zagrali akustycznie "My Selene" z repertuaru Sonaty, to kapcie mi spadły z wrażenia.

Telewizja: Koniec listopada to smutny okres dla telemaniaków. Jak ostatnie liście z drzew, z ramówki spadają ostatnie odcinki jesiennych sezonów seriali i szołów. W tej sytuacji ekscytować pozostaje się migracjami dziennikarzy pomiędzy stacjami telewizyjnymi. A oni - o dziwo - uciekają ze stacji komercyjnych do TVP, gdzie przecież bieda aż piszczy, bo abonament RTV i AGD płaci w tym kraju już tylko Maciej Kurzajewski. Jednak po głębszej refleksji, ten kierunek transferowy już nie dziwi. Odkąd pewien reżyser zaproponował, aby fizycznie wyeliminować dziennikarzy TVN (oraz pewnej gazety, w której podobno piszą starozakonni), nie jest już tam bezpiecznie i niedługo w stacji pana Waltera pozostaną wyłącznie korespondenci wojenni. A jeśli również pan Brunon o wiosennym nazwisku pozostawił po sobie wyznawców, to i na sprawozdawcę sejmowego będzie ciężko znaleźć kandydatów.

* Subiektywny Miesięczny Odcinek Kulturalny

piątek, 2 listopada 2012

człowiek kwadratowy

Niedoszły student gdańskiej ASP pozostanie właśnie studentem niedoszłym, ponieważ - po zdaniu, niełatwych zapewne, egzaminów wstępnych - odmówił podpisania treści ślubowania. Studenci z całego kraju, którzy pomyślnie zaliczyli ten ostatni etap dzielący ich od Alma Mater, musieli być w niezłym szoku. Zdał egzaminy, a odmówił ślubowania - to mniej więcej tak, jakby facet pokonał wpław kanał La Manche, a po wyjściu na brzeg utopił się w kałuży na nabrzeżu portu w Dover. Ba, niektórzy studenci musieli być pewnie zdziwieni, że na uczelni w ogóle istnieje coś takiego jak ślubowanie. Rozentuzjazmowani faktem zakwalifikowania w poczet społeczności akademickiej, od momentu gdy zobaczą swoje nazwisko na liście przyjętych, podpisują wszystko jak leci, byle się tylko czcigodna wszechnica nie rozmyśliła. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł, aby dla tak zwanych jaj, w tekście ślubowania umieścić przysięgę wierności Makowej Panience, ideom Kasi Cichopek, albo zobowiązanie do przyrządzania dwa razy w miesiącu makaronu z masłem według przepisu Mamy Muminka.

Natomiast niedoszły student z Gdańska nie dość, że treść przysięgi przeczytał, i to ze zrozumieniem, to jeszcze wyłuszczył, co mu się w niej nie podoba i z czym on nie jest się w stanie pogodzić. Trochę może dziwić, że - chociaż deklaruje się jako monarchista - jest w stanie pogodzić monarchizm i demokrację, przeciw której nie ma nic naprzeciwko, ale nie czepiajmy się kazuistyki. Przede wszystkim bowiem sumienie nie pozwala mu ślubować wierności ideałom humanizmu. I ja go rozumiem. Bo co to właściwie jest "humanizm"? Gdyby przeprowadzić mój ulubiony test - czyli zapytać na ulicy sto losowo wybranych osób - odpowiedzi byłyby ko(s)miczne. Kiedyś autorzy programu "Podróże z żartem" wypytywali przechodniów o znaczenie pojęć związanych z Dalekim Wschodem. Dzięki temu dowiedzieliśmy się od ludzi, że Czomolungma to murzyński władca, Katmandu - gatunek papugi, a Bramini to tacy żule, co cały dzień stoją w bramie, pijąc tanie wino. Zgoda, humanizm niby narodził się pod inną, bliższą nam, długością geograficzną, ale odpowiedzi nie oczekiwałbym trafniejszych. A już cytować na ulicach frazy: "Homo sum, humani nihil a me alienum puto" nie polecam tym bardziej, bo zamiast poprawnego tłumaczenia, można dostać w miskę. Wprawdzie sum to tylko ryba, ale homo wciąż dość niepoprawne politycznie, humani może zostać uznane za kryptoreklamę sklepu z butami, a już nie daj Boże, żeby napatoczył się jakiś Hiszpan. Wówczas za ostatnie słowo maksymy Terencjusza, można nawet pójść do kryminału.

Zaraz będzie, że się nabijam z niewiedzy społecznej. Skąd! Sam nie mam kolorowego pojęcia, jak zdefiniować humanizm. Gdyby mnie ktoś zaczepił na tę okoliczność, wydukałbym, że to jest koncepcja w kulturze, która afirmuje (przepraszam za słowo) wszystko, co jest związane z człowiekiem. Ale tak prywatnie humanizm kojarzy mi się bynajmniej nie z człowiekiem, a z małpą (bo jest taki gatunek - hanuman; nic nie poradzę na sugestywność książek Alfreda Szklarskiego). W każdym razie pod tak ogólną definicję humanizmu można podciągnąć niemal wszystko, co się wiąże z rozwojem czy potrzebami człowieka (czyli wszystko, bo ludzie w tej chwili opanowali wszelką przestrzeń, od dna oceanu po - ostatnio - górne warstwy stratosfery). Dlatego rozumiem prawie-studenta ASP, że nie chciał przysięgać na wierność tak niekonkretnej idei. Jeszcze mu potem każą robić coś dziwnego, na przykład tańczyć kozaka w czapce frygijskiej, intonując jednocześnie piosenkę "My jesteśmy krasnoludki" oraz grając na banjo - i sztuka to, i czysty humanizm, i jeszcze przenikanie się kultur. A gdy odmówi, to powiedzą mu: "Przecież ślubowałeś...".

Zuch chłopak. A jeśli już przysięgać, to konkretnie. Jak lekarze. Nie będę kroił, nawet cierpiącego na kamień (i od razu wiadomo w czym rzecz), lecz pozostawię to mężom, którzy rzemiosło to wykonują (a ja sobie popatrzę). Tak mi dopomóż Asklepios, Higiena i Pacanea... pardon... Panacea.

Jaki natomiast płynie wniosek z historii niedoszłego studenta ASP? Żeby czytać, co się podpisuje? Też. Jednak również taki, że nawet jeśli nie wiemy, czym właściwie jest humanizm, to i tak postępujemy na ogół humanitarnie (i na przykład - pomimo medialnych wyjątków - nie ukrywamy uprzednio zamordowanych noworodków w beczkach na kiszoną kapustę albo w tapczanie). Tak jak ten przysłowiowy trzmiel nie musi znać się na aeronautyce, żeby latać, tak nie potrzebujemy humanizmu, żeby być (dla siebie) ludźmi. Ot, taki osobliwy modus vivendi.

2. listopada 2012, 22:40 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 30 października 2012

październikowy SMOK

SMOK (Subiektywny Miesięczny Odcinek Kulturalny) jeszcze żyje i na zakończenie kolejnego miesiąca ma trochę do powiedzenia w następujących kwestiach kulturalnych.

Książka: Richard Wiseman "Paranormalność. Dlaczego widzimy to, czego nie ma?" (W.A.B., 2012). Dwa lata temu, po wydaniu "Dziwnologii", Richard Wiseman stał się w naszym kraju zaskakująco popularny. Ukazały się nawet wznowienia jego wcześniejszych książek, a teraz - przy całkiem niezłej promocji - pojawiła się "Paranormalność". Wbrew pozorom to nie jest podręcznik mentalisty, a psychologia z krwi i kości, ale polecić warto każdemu, kogo ciekawi, dlaczego iluzjoniści, magicy i media (te od duchów, nie od wiadomości z szerokiego świata) tak łatwo robią człowieka w tak zwanego konia.

Film: W tym miesiącu nie miałem okazji obejrzeć żadnego dokonania kinematograficznego. Chociaż na kinowym bezrybiu ruch był ostatnio jak w ulu. Niemniej jednak, w kwestii "Skyfall" poczekam, aż za przyjemność oglądania Daniela Craiga i jego marynarki nie trzeba będzie płacić. Z kolei "Jesteś Bogiem" to nie dla mnie (z uwagi na wrodzoną, niezwykle silną alergię na wszystko, co choćby leżało w pobliżu polskiego hip-hopu), a "Bitwę pod Wiedniem" profilaktycznie ominąłem, aby - jako zrobiony w konia - nie stać się przykładem manipulacji opisywanych w najnowszej książce Richarda Wisemana. W każdym razie znamienne jest, że o wszystkich w/w filmach szum był jak w żydowskiej herbaciarni. A w przypadku filmu, jeśli mówi się i pisze więcej o jego otoczce niż o samym dziele, to dla producentów dobrze, ale dziesiąta muza niekoniecznie musi być w siódmym niebie.

Muzyka: W tej dziedzinie też się trochę działo, ale album "Time (I)" projektu Wintersun (Nuclear Blast, 2012) przyćmił wszystko pozostałe. W wolnej chwili może napiszę osobną notkę, ale dość powiedzieć, że Jari Maenpaeae stworzył dzieło kosmiczne, być może najlepszą płytę od dobrej dekady.

Telewizja: W siódmej odsłonie powrócił Dexter i mimo wyczerpywania się formuły trzeba mu przyznać, że trzyma się nieźle. Niby everything has changed, ale pewne rzeczy pozostały po staremu. Jest hawajski outfit Batisty, jest wkurzający behavior Quinna, a Debra nawet zwiększyła ilość fucków na minutę wypowiedzi (impossible is nothing). I wreszcie Isaac - nowy czarny charakter (?) jest kapitalny. Jak nie lubiłem żadnego z przeciwników Dextera, tak ten gość mnie wręcz hipnotyzuje.

A skoro o hipnozie mowa, to ponownie wracamy do Wisemana. Zatem: ...adin... dwa... tri... - do biblioteki (tudzież księgarni) marsz i czytać "Paranormalność"! A teraz obudzisz się, niczego nie pamiętając. PSTRYK.

30. października 2012, 23:38 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 19 października 2012

chichot Charona


Rozumiem, że tematyka funeralna to temat delikatny, a tzw. "czarny humor" czasami zbyt beztrosko przekracza granice dobrego smaku. Jednak abstrahując od konkretnych sytuacji i jednostkowych przykładów, nawet na tematy ostateczne można (a może i należy) spojrzeć z dystansem.

Autor tego ogłoszenia z pewnością miał najlepsze intencje - zareklamować swoje usługi, a zarazem przybliżyć ludziom specyfikę swojego zakładu i oswoić ich z procesem, który tam przebiega. W naszym kraju wciąż wiele osób ma zrozumiałe wątpliwości i opory w kwestii korzystania z takich usług. Dlatego wszelkie inicjatywy, które pomogą zwiększyć świadomość związaną z procesem kremacji, zasługują na pochwałę. Chyba jednak w tym przypadku niezbyt właściwie dobrano środki przekazu. Bo i nazwa "Dzień otwarty" bardziej pasuje do szkoły, uniwersytetu czy urzędu, ale też pewne wyrażenia mogą budzić dwuznaczne skojarzenia. W kontekście cmentarno-funeralnym takie skojarzenia nasuwają zwłaszcza słowa "otwarty", "wstać" etc. Dość dawno temu, chyba jeszcze w "Idolu", Kuba Wojewódzki stwierdził, że fragment refrenu słynnej piosenki zespołu Ich Troje ("Wstań, powiedz: nie jestem sam...") semantycznie pasuje do pozytywki nagrobnej.

I może przesadzam, ale podobnie niefortunnie brzmią w omawianym ogłoszeniu również inne frazy. "Duże zainteresowanie kremacjami" (brzmi trochę jakby chodziło o jakąś nową modę), "możliwość zapoznania się z procesem kremacji" (ale chyba tylko teoretycznie...?), "serdecznie zapraszamy" (trochę wisielczo być serdecznie zaproszonym do takiego przybytku; i tak dobrze, że nie "gorąco zapraszamy"), a zwłaszcza "rozwiejemy wątpliwości". Była kiedyś nawet taka czarna anegdotka: pracownik krematorium nieopatrznie kichnął, a teraz nie wie kto gdzie...

Żebym jednak nie został źle rozumiany. Nie zamierzam tu ani drwić, ani czepiać się treści ogłoszenia. Zdaję sobie sprawę, że ułożenie jego treści w taki sposób, aby nie wzbudzało żadnych skojarzeń, wymagałoby akrobatycznego żonglowania słownictwem. A właściciele takich zakładów mają przecież inne rzeczy na głowie, niż redagowanie anonsów prasowych. Dlatego takie dwuznaczności będą na myśl przychodzić. A czy mogą gorszyć? Pewnie tak, ale wszystko raczej rozbija się o właściwe wyczucie tego, kiedy na pewien dystans do spraw ostatecznych można sobie pozwolić.

19. października 2012, 23:46 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 9 października 2012

lekarz na tropach Yeti

W kameralnym gronie Prawo i Sprawiedliwość zorganizowało dzisiaj debatę na temat służby zdrowia i jej niekończących się problemów. W trakcie jej trwania, reporter "Faktów" TVN przeszedł się po szpitalnych korytarzach, aby sprawdzić czy pacjenci z poziomu swoich łóżek śledzą "pierwszą od wielu lat poważną dyskusję" na - wydawałoby się - bezpośrednio dotyczący ich temat. Niestety, reporter nie znalazł osób śledzących to wydarzenie z zapartym tchem nawet na oddziale pulmonologicznym.

Co potwierdza tylko znaną od lat tezę, że pacjentowi (a zwłaszcza choremu pacjentowi, bo tacy też czasem się zdarzają) jest potrzebny lekarz, pielęgniarka, ratownik medyczny, a nie służba zdrowia. Chorzy w chwilach cierpienia wołają przecież: "Lekarza!", "Doktora!". A widzieliście kiedyś, aby złożony gorączką człowiek krzyczał: "Służby zdrowia!" ? No właśnie...

Służba zdrowia jest bezwzględnym zombie, trupem nieustannie defibrylowanym wyłącznie po to, aby krewni i znajomi tak zwanego Królika mogli na ciepłych posadach, podgrzewanych paliwem podatników, doczekać szczęśliwej emerytury. "To jest obora. Tu się doi!" - cytując posła Ruchu Palikota. Zresztą nawet zakładając kryształową uczciwość wszystkich zaangażowanych, projekt ten już u samych podstaw jest skazany na niepowodzenie. Służba zdrowia polega - ogromnie upraszczając - na tym, że płacimy państwu w formie przeróżnych składek na ubezpieczenie zdrowotne mnóstwo pieniędzy, aby potem - gdy przyjdzie potrzeba - otrzymać od tego państwa "bezpłatnie" usługi lekarskie. I wszystko fajnie, tylko ktoś te pieniążki, które państwu płacimy, musi przeliczać, naliczać, wyliczać, rozliczać. Zajmują się tym urzędnicy służby zdrowia, którzy muszą gdzieś te czynności wykonywać (stąd konieczność wybudowania budynków, ogrzania ich i wyposażenia w komputery najnowszej generacji) i otrzymać za to pensje. A skąd forsę na to wszystko? Oczywiście trzeba potrącić z tych pieniążków, które niby wpłacamy na poczet przyszłych usług ratujących życie.

Nigdy zatem nie będzie tak, że choćby w teorii mielibyśmy zagwarantowaną możliwość wykorzystania 100% tych środków, które wpłaciliśmy. Innymi słowy - nie da się w służbie zdrowia zrobić tak, aby wyjąć tyle, ile się włożyło. Bo z tego, co się włożyło, musi się jeszcze wyżywić aparat biurokracyjno-urzędniczy. A jest to monstrum wielogłowe i żarłoczne jak mało co.

Wniosek - to się nie ma prawa udać, nawet gdyby nie kradli w służbie zdrowia tak, jak kradną, oraz niezależnie od tego, kto jest u władzy i jak genialnego projektu ratowania tej hydry by nie przedstawił. Co zatem robić? Pewnym pomysłem jest, aby samemu, bez pośredników w postaci służby zdrowia, dysponować własnymi środkami przeznaczonymi na leczenie. Czy to jednak mogłoby zadziałać w praktyce, czy jest jedynie snem srebrnym nieuleczalnych libertarian - na zawsze pozostanie mroczną zagadką dziejów. Bo nie tylko w Polsce na dźwięk słowa "prywatyzacja" kto żyw ucieka, gdzie pieprz zimuje.

Dawniej powiadano, że są cztery rodzaje białej śmierci: sól, cukier, kokaina i służba zdrowia. Dziś wiemy już, że jest ich znacznie więcej - bo jeszcze mąka, lawina, Yeti, Simo Haeyhae (fiński snajper, który w czasie Wojny Zimowej osobiście odesłał ponad 700 rosyjskich żołnierzy do Krainy Wiecznych Łowów), a podobno nawet także mleko. Gdy jednak mamy do czynienia z systemem, który decyduje, kogo wysłać na tomografię od razu, a kogo w przyszłym roku, z darmowym biletem na przeprawę przez Styks w pakiecie, to żarty się kończą. Ale od rozmów wzajemnej adoracji na najwyższym choćby szczeblu, nic się w tej kwestii nie zmieni. Najlepiej wiedzą o tym ci, którzy urzędniczego obola otrzymali i przechowują pod szpitalną poduszką mokrą od łez. A "eksperckie" debaty mają dokładnie w tym miejscu, w którym ich ma system służby zdrowia.

9. października 2012, 00:06 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 30 września 2012

wrześniowy SMOK

W niezapomnianym KOC-u Grzegorz Wasowski z grobowym obliczem kierował do telewidzów ponurym głosem słowa: "Witam Państwa w MSW...". Po czym wesoło dodawał: "... czyli w Magazynie Słynnych Wynalazków". SMOK też może na pierwszy rzut oka wywoływać konsternację, wszak ostatnie osobniki wymarły wraz z dinozaurami i jeden tylko ostał się w podziemiach Wawelu, jak dowodził słynny profesor dendrologii. Na szczęście tym razem chodzi o Subiektywny Miesięczny Odcinek Kulturalny. W wydaniu wrześniowym zatrzymam się przy następujących pozycjach.

Książka: Andrzej Pilipiuk "Szewc z Lichtenrade" (Fabryka Słów, 2012)
Nie jest to wprawdzie "Wampir z M-3", ale czyta się świetnie. Jak zwykle u Pilipiuka jest zręczny mix. Tym razem do zupy dodano mnóstwo smakowitej demonologii oraz posiłków z ludowych wierzeń i zabobonów - efekt jest przepyszny! A że do głównych bohaterów zaliczają się antykwariusz i archeolog, pokryte jest to wszystko urzekającą patyną. Stare koronki zatem są, arszenik - miejscami (w postaci zamienników) też. W końcu jak długo można ciągnąć na bimbrze i czosnku... Polecam szczerze!

Film: "Iron Sky", Finlandia, Australia, Niemcy, 2012
Właśnie ukazało się na DVD, a to dobry powód, aby rzucić na dzieło okiem, dla tego, kto nie widział w kinie. Hitlerowcy, którzy w 1945 roku ukryli się po ciemnej stronie Księżyca, a 60 lat później powracają na Ziemię w sile i gotowości - fabuła albo banalna, albo genialna. Quod capita tot sensus - jak mawiali Rzymianie, z których dorobku zresztą naziści trochę czerpali. Rację mają ci, którzy twierdzą, że można było z tego zrobić jeszcze lepszy film. Ale i tak warto obejrzeć. Już choćby dlatego, że takiego beztroskiego pomieszania gatunków (bo ni to parodia, ni sci-fi) już dawno nie było (nie licząc Zuckerowych pastiszów, ale to inny świat). Plus ścieżka dźwiękowa (Laibach!). Plus stacja orbitalna MIR w wersji bojowej!

Muzyka: płyta "Privateering" Marka Knopflera (Mercury, 2012)
Nauczycielka matematyki z liceum zauważyła w mojej klasie specyficzną prawidłowość - im ktoś był mniej pewny wykonując zadanie przy tablicy, tym większe cyfry pisał kredą. Mark Knopfler kopiuje tą regułę. Kiedyś potrafił rzucić słuchacza na kolana jedną piosenką (po "5:15 a.m." czy "What It Is" długo szukałem własnych zębów na podłodze), teraz wydał dwupłytowy album, a ucho niespecjalnie jest na czym zawiesić... Marny singiel promujący, dwa, może trzy kawałki mogą się spodobać, ale gdzie im choćby do czasów albumu "Shangri-la", o wcześniejszych nie wspominając. Szkoda pieniędzy, niezależnie od tego, czy to ostatnia (pewnie nie) płyta Knopflera. Ale i tak pozostaje najwybitniejszym gitarzystą wszech czasów, i niech mi się ktoś spróbuje sprzeciwić ;)

Telewizja: serial "Siła Wyższa" (TVP, chociaż produkcja 2011, to na ekranach premierowo dopiero teraz). Robert Brutter i Jerzy Niemczuk od pewnego czasu "jadą na opinii" twórców "Rancza", chociaż niepotrzebnie - bez jakiegokolwiek słowa na ten temat, nawet kosmita rozpoznałby, że to dzieło tych samych scenarzystów. Powtarzające się schematy, do bólu identyczne teksty, te same maniery bohaterów... I w trzecim kolejnym serialu pana Bruttera drugoplanową, ale ważną postacią jest policjant. No, ileż można... A mimo tego wszystkiego, serial naprawdę da się oglądać. Ma pewien klimat (chociaż pierwszy sezon "Rancza" jest o lata świetlne...), są niezłe wątki, które mogą się rozwinąć, jest kilka postaci z potencjałem (a brat Wojciech to odkrycie roku!). Gdyby jeszcze tylko nie nazywali Franciszkanów mnichami, byłaby mocna czwórka z plusem. Znaczy, z krzyżykiem.

30. września 2012, 23:29 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 24 września 2012

leczenie kanałowe

Za cyklem reklam (wiadomej firmy) z serii "Serce i Mózg" nie przepadam (wiem, jak ja mogę i w ogóle...), ale najnowszy (?) klip z tekstem "Dentysta nie zając", oraz przede wszystkim z kapitalnym wykorzystaniem wyrażenia "leczenie kanałowe" w telewizyjnym kontekście, jest najwyższej próby. Ale ja dziś nie chciałem ani o sercu, mózgu czy innych podrobach, lecz o tym, że wraz z początkiem września telewizja wdrożyła na swoich użytkownikach kolejną serię leczenia kanałowego. Bez znieczulenia. A że abonamentu nie płacicie, a seriale ściągacie z osła (to tylko tak dziwnie brzmi), to i nic dziwnego, że coraz częściej włączenie odbiornika TV jest większym aktem odwagi niż wizyta u stomatologa. Jeszcze trochę i obudzimy się w rzeczywistości, gdzie pod koniec sierpnia głos z ekranu przywita nas mniej więcej w następujący sposób.

Drodzy Telewidzowie, jesienna ramówka pełna będzie zarówno Waszych ulubionych pozycji, jak i też zupełnie nowych, spektakularnych programów. Przyjrzyjmy się jej w najdrobniejszych szczegółach.

SERIALE ZAGRANICZNE

"Gra o Trąd" - Kolejny sezon serialowego hitu zza oceanu. Gdy z tajnego laboratorium w paryskim Instytucie Pasteura znikają fiolki zawierające śmiertelne niebezpieczną, eksperymentalnie zmodyfikowaną bakterię wywołującą trąd, los ludzkości leży w rękach specjalnie powołanego zespołu naukowców. Wraz z towarzyszącymi im agentami służb specjalnych i najemnikami Legii Cudzoziemskiej muszą odnaleźć złodziei, zanim będzie za późno.

"Kompania Gaci" - Niezwykle popularny serial przedstawiający codzienne życie w pralni wojskowej na terenie bazy marines w Afganistanie. Miłosne perypetie bohaterów przedstawione są na tle wojennej rzeczywistości i przeplatają się z procesami prania chemicznego i wodnego. Fani doskonale kojarzą już złotą dewizę serialu: "Nie ma takiej plamy, której nie można usunąć".

"The Walking Head" - Zupełnie nowa propozycja dla fanów klasycznego horroru w odcinkowym wydaniu, z nutką kostiumowej finezji. Szalony naukowiec w czasach rewolucji francuskiej ukrywa swoje laboratorium w niedostępnych podziemiach Bastylii. Nocami krąży w pobliżu miejsc, na których ustawiono szafoty i zbiera zgilotynowane głowy mniej szanowanych ofiar, do których nikt nie spieszy z pochówkiem. W chwili, w której udowadnia, że głowa może swobodnie funkcjonować bez reszty ciała, rządy Jakobinów i Żyrondystów zadrżą w posadach. Niestety, jest jeden "kruczek" - głowy mogą poruszać się wyłącznie podczas bezksiężycowych nocy.

"Dentalista" - Zapomnijcie o Doktorze Housie. Sarkoidoza i toczeń to bajeczki dla grzecznych dzieci. Bohater nowego serialu - dentysta z prywatnej kliniki na przedmieściach Orlando - zmaga się ze schorzeniami, na dźwięk których naprawdę bolą zęby. W tym sezonie naprzeciwko genialnego diagnosty staną między innymi: suchy zębodół, osteonekroza szczęki i nadziąślak.

SERIALE POLSKIE

"Dekarze" - zupełnie nowa propozycja dla fanów rodzimych produkcji. Paweł Małaszyński wciela się w postać początkującego dekarza, którzy marzy o tym, aby zostać skoczkiem narciarskim, ale jego szef jest pragmatykiem twardo stąpającym po więźbie. Aktorowi znanemu między innymi z roli w hitowym serialu "Czas Odoru", towarzyszy Magdalena Różczka jako urzędniczka Komisji Nadzoru Finansowego.

"Ojciec Ateusz" - Modest Ożejko, szanowany w Żytomierzu inspektor policji, wychowuje swoje dzieci w duchu jedynie słusznych zasad marksizmu-leninizmu. Gdy w spokojnej dotąd miejscowości otwiera swoje podwoje nowa świątynia Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, światopogląd poczciwego stróża prawa zostanie wystawiony na próbę, a jego potyczki z duchownym Zaskrońskim doprowadzą do wielu zabawnych sytuacji.

ROZRYWKA

"Bitwa Na Kłosy" - Kółka rolnicze, koła gospodyń wiejskich i terenowe oddziały Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa na jednej arenie! Ich przedstawiciele zmierzą się ze sobą w niezliczonych konkurencjach wymagających sprytu, odwagi oraz wiedzy z zakresu uprawy gruntów ornych i łąkarstwa. Możemy spodziewać się ogromnych emocji, zgodnie z dewizą "Chłop żywemu nie przepuści!"

"Trudne Strawy" - Magda Gessler wspiera początkujących adeptów sztuki kulinarnej w przygotowaniu potraw i dań nierozerwalnie wiążących się z Polską. Nie zabraknie wśród tych frykasów między innymi pierogów ruskich, karpia po żydowsku, kołdunów litewskich, ryby po grecku, barszczu po ukraińsku oraz szwedzkiego stołu.

"Zjawa dla Reportera" - Elżbieta Jaworowicz udaje się z kamerą tam, gdzie diabeł nie może. Niestrudzenie tropi wszelkie przejawy działania bytów paranormalnych. Wstrząsające relacje w każdy wtorek o 23:00, a już w pierwszym odcinku po wakacyjnej przerwie bardzo mocny punkt - wywiad z wampirem.

"Taniec z Gazdami" - Na fali rosnącego zainteresowania kulturą góralską, celebrytki sprawdzą się w nowym, hitowym formacie telewizji PolWsad, gdzie ich zadaniem będzie wykonanie wraz z rdzennym mieszkańcem Podhala, jednego z tradycyjnych tańców spod samiuśkich Tater. W jury zasiądą: Sebastian Kurpiel-Bagietka, Alicja Gąsienica-Dżdżownica, bracia Stolec, oraz Zbigniew Wodecki.

"MasterKrzew" - Pasjonaci ogrodnictwa zmierzą się w kolejnej edycji wspaniale przyjętego przez polską widownię show, w którym wcielają w życie piękną dewizę Agnieszki Osieckiej: "pamiętajcie o ogrodach". Tak, jak w poprzednim roku, wygrywa najlepiej utrzymany ogród, ze szczególnym uwzględnieniem roślin ozdobnych i dekoracyjnych. Gościem specjalnym drugiej edycji będzie John le Carre.

"Rozmowy w Mroku" - Ewa Strzyga startuje z nowym cyklem programu spod znaku talk-show, przeznaczonego dla gotów i członków subkultur emo. Przyciemnione studio zapewni specyficzny klimat do rozmowy, kamery będą rejestrować obraz wyłącznie w podczerwieni, a publiczność zostanie wyposażona w noktowizory.

FILM

Tej jesieni nie zabraknie na Państwa ekranach również najnowszych hollywoodzkich superprodukcji, które jeszcze przed chwilą gwarantowały stuprocentową frekwencję w kinowych salach. Wśród nich zobaczymy z pewnością takie hity jak:

"Mroczny Rycerz powstaje z jęczmienia" - Po ciężkiej nocy Batman budzi się na środku pól uprawnych, wiele mil od Gotham. Zanim oprzytomnieje i przypomni sobie wydarzenia z poprzedniego dnia, jego miasto zdąży już opanować tajemniczy przestępca o pseudonimie Likier. Batman, pozbawiony wsparcia nowoczesnych technologii, będzie zmuszony wezwać na pomoc siły natury.

"Złom w głębi lasu" - Daniel Radcliffe w roli chciwego właściciela leśnych hektarów w jednym z rolniczych stanów USA będzie musiał zmierzyć się z dobrze zorganizowaną społecznością lokalnych meneli, którzy w jednym z jego lasów odnajdują ważący kilkanaście ton wrak rosyjskiego sztucznego satelity z okresu "zimnej wojny". Od momentu, gdy koneserzy alkoholu podejmą próby przetransportowania znaleziska do skupu złomu, rozpocznie się prawdziwa akcja.

"President Evil - Dystrybucja" - Prezydent supermocarstwa opanowany przez wrogie siły, zastąpiony sobowtórem, zmuszony do działania wbrew swemu narodowi - to wszystko już widzieliście. Ale tego, jak w podziemiach Białego Domu produkuje się zombie przy pomocy pasty do butów, a następnie za pomocą samochodów kurierskich FedEx rozwozi je pod adresy najbardziej wpływowych ludzi w USA - z pewnością nie. Przygotujcie się na wielkie kino.

"Rezus z Nazaretu" - Historia biblijna widziana oczami małpki z gatunku makaków. Podróżujący po Bliskim Wschodzie wraz z grupą kupców aramejskich rezus o imieniu Harry jest świadkiem przełomowych dla chrześcijaństwa wydarzeń, znanych nam z kart Nowego Testamentu.

INFORMACJE I PUBLICYSTYKA

W nowym sezonie nieodmiennie zapraszamy na stałe pozycje na liście Państwa programów informacyjnych: "Kwakty", "Wydalenia" i "Wiadromości". Powraca również Monika Olejnik ze swoją "Kropką nad pi", a nowym programem publicystycznym będzie poniedziałkowy "Tomasz Lis zażywa". W każdym odcinku prowadzący, wraz z zaproszonym przedstawicielem Ruchu Palikota, debatować będą nad własnościami przeróżnych substancji psychoaktywnych.

A POZA TYM...

Oczywiście, to nie są jedyne pozycje w nowej, jesiennej ramówce. W październiku nadamy bezpośrednią relację ze spotkania pomiędzy reprezentacją Polski a reprezentacją Wysp Tonga, w ramach eliminacji do piłkarskich Mistrzostw Europy. Natomiast już w listopadzie gorąco oczekiwany przez fanów koncert chyba najpopularniejszej obecnie grupy muzycznej - na lotnisku Bemowo zagra specjalnie dla Was zespół Coldklej.

Z kolei w grudniu rozpocznie się emisja zupełnie nowego programu, którego tematyka będzie oscylować wokół wielkich zagrożeń ludzkości w kontekście zbliżającego się końca świata. Trzy kluczowe zagadnienia poruszane w tym programie dotyczyć będą epidemii, anomalii pogodowych oraz nowych źródeł energii, na czele z energią jądrową. Roboczy tytuł tego pasjonującego popularnonaukowego widowiska brzmi: "Tyfus, Gromek i Atomek".

Zostańcie z nami!

24. września 2012, 23:50 DST, 52.435 °N, 15.142 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 13 września 2012

listy z Julianpola

Ludzie często mówiąc cokolwiek, chcą więcej wyrazić przy pomocy formy niż treści. Dlatego starają się ubarwić swoją wypowiedź, ubierając ją w rozmaite słowne ozdobniki, które pewnie mają sprawić, że rozmówca (przepraszam, teraz się mówi: interlokutor) uzna ich za bardziej wykształconych i obytych niż są w rzeczywistości. Pół tak zwanej biedy z tym, że to często wygląda pretensjonalnie. Przezabawnie robi się dopiero wtedy, gdy delikwent nie ma pojęcia, co właściwie oznaczają słowa, których używa. Jak ten osobnik, który przekonany był, że "apokalipsa to jest to, co misie koala wpieprzają". Cóż, był z niego widocznie taki inteligent, jak z koali niedźwiedź. Albo ta pani z anegdotki, do której mąż się zwrócił słowami:
- Kochanie, fama głosi, że używasz słów, których nie rozumiesz.
- Taaak? To powiedz famie, że jest stara rura i vice versa!

Piszę o tym nie bez kozery, bo o ile prawdą jest, że to ludzie kreują język, którym się posługują, to ostatnio wzięli się do tego zadania wyjątkowo ochoczo. Na przykład dziś przeczytałem w internecie słowo "TRZCIONKA". Do głowy mi nie przyszło, że pisał to ktoś, kto ma elementarne problemy z ortografią. Zamiast tego kombinowałem, czy może jakiś potomek Gutenberga wynalazł czcionkę z trzciny i ją zgrabnie nazwał w ten sposób, a ja o tym nie słyszałem. Ostatecznie, skoro Amerykanie w celach militarnych skonstruowali mechanicznego muła, to dlaczego nie trzcinową czcionkę? (na marginesie - fajne zestawienie słów do ćwiczeń logopedycznych, albo do torturowania obcokrajowców).

A jakiś czas temu w radiu usłyszałem, że po Brukseli jeździ specjalny rower, który mierzy ilość zanieczyszczeń i zawartość metali ciężkich w powietrzu, którym oddychają sobie mieszkańcy stolicy Belgii. I ten rower - jak stwierdziła reporterka - jest "wyposażony w bardzo specjalistyczny sprzęt". Zatkało mnie, bo nie miałem pojęcia, że ten przymiotnik się stopniuje. Prędzej uznałbym, że to już jest jakiś najwyższy stopień, więc dodanie do niego przysłówka "bardzo" brzmieć będzie równie idiotycznie jak "bardzo najszybszy", albo "bardziej zimniejszy". Oczywiście nie jest, bo przymiotnik "specjalistyczny" pochodzi od słowa "specjalista". I wydaje mi się, że używamy go w sytuacjach, gdy właśnie chcemy podkreślić, że coś jest szczególnie przeznaczone do jakiegoś celu, a przymiotnik "specjalny" podkreśla ten fakt w niewystarczający sposób. Nie znalazłem natomiast w mądrych księgach odpowiedzi na nurtującą mnie wątpliwość, czy można "specjalistyczny" stopniować. Moim zdaniem nie, są przecież takie przymiotniki, których się nie stopniuje ("coroczny", "drewniany", "dzisiejszy") i dla mnie "bardzo specjalistyczny" brzmi po prostu głupio i pretensjonalnie. Ale mogę się mylić. Czy jest na sali lingwista?

Zbitka tych słów być może tak bardzo przykuła moją uwagę, bo pamiętam kapitalny mini-serial komediowy pt. "Grzeszni i Bogaci", gdzie w pierwszym odcinku umierał ojciec głównego bohatera. Bohater ów był lekarzem, więc postanowił go ratować. Poprosił o zestaw chirurgicznych rękawiczek, maskę tlenową i tego typu przyrządy. Niestety, zamiast tego otrzymał rękawice kuchenne i maskę karnawałową, więc wykrzyknął: "Ten sprzęt nie jest dość wystarczająco wysoce wyspecjalizowany!". A jeśli chodzi o pleonazmy, to minęły już czasy akwenów wodnych i cofania się do tyłu. Teraz robią takie egzemplarze, że klękajcie narody! Dzisiaj do kamery "Faktów" TVN jakiś poseł, chyba z Platformy Obywatelskiej, powiedział coś w tym stylu: "Trzeba uzgodnić kierunek regulacji, które mają na celu uregulowanie kwestii...". Dwa pleonazmy w jednym zdaniu. Geniusz! Ja bym musiał z pół godziny kombinować, żeby ułożyć coś takiego, a pan poseł, ot tak, z głowy. Prawdę jednak ludzie powiadają, że w parlamencie sama elita się znajduje.

W każdym razie ludzkość kreuje swój język coraz szybciej i powoli się zaczynam w tym gubić. Rewolucja Francuska zmieniała nazwy miesięcy, a na naszych oczach przemianom ulegają nazwy gatunków zwierząt. Rozumiem jeszcze, że na pasiastą pomarańczową rybkę mówi się Nemo, bo "amfiprion okoniowy" to nie jest wyrażenie, którym rzuca się od niechcenia u cioci na imieninach. Ale na lemura też już nikt nie powie inaczej, jak tylko: "król Julian". Gdy pierwszy raz usłyszałem to w ogrodzie zoologicznym, byłem przekonany, że któryś z lemurów się po prostu tak nazywa. Jednak nie, po chwili ktoś powiedział do dziecka: "Popatrz, tam są same króle Juliany". W domu natychmiast poszedłem po rozum do internetu w sprawie tego króla Juliana, ale nie udało mi się dowiedzieć o nim niczego, poza tym, że jest kultowy. Ale tego to akurat mogłem się sam domyślić...

Natomiast fleksja (wbrew pozorom to nie jest imię dla suczki, chociaż byłoby niewątpliwie urocze) "króle Juliany" jest fantastyczna. I stanowi zapewne efekt kolędowej indoktrynacji: "Anieli grają, króle witają". Cóż, kiepski PR ma król Julian, skoro nikt nie wpadł na pomysł, że "królowie Julianowie" brzmiałoby znacznie dostojniej.

A'propos (to z kolei nie jest danie z francuskiej restauracji, chociaż był kiedyś taki delikwent, który zamiast aperitifu poprosił o "apropos") dostojności. W dzieciństwie maniakalnie wczytywałem się w rozkład odjazdów z Dworca Autobusowego PKS w Opolu. Wśród miast i miasteczek, do których autobusy docierały, znalazłem też nazwę "Julianpol". Byłem przekonany, że to gdzieś za granicą, na Węgrzech na przykład, albo na Ukrainie. Bo tak dostojnie, poważnie brzmi. Julianpol. Jak Sewastopol, Mariupol, albo Konstantynopol nawet. Z zabytkami, cerkwiami i trolejbusami. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się wiele lat później, że Julianpol to licząca 500 mieszkańców wioska obok Olesna.

Pewne rzeczy jednak się nie zmieniają. Gdybym urodził się dwadzieścia lat później, jako dziecko nadal z podziwem czytałbym nazwę "Julianpol". Tylko teraz byłbym pewny, że metropolia ta znajduje się nie na Ukrainie, ale na Madagaskarze.

13. września 2012, 00:07 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 11 września 2012

z pamiętnika wróżbity

Ostatnie wydarzenia napełniają mnie coraz silniejszym przekonaniem, że powinienem nieco zmienić profesję i zamiast psychologią, zająć się raczej parapsychologią. Bo przewidywanie przyszłości wychodzi mi jak na razie wybornie.

Nie minął nawet tydzień odkąd napisałem w tym miejscu, że fatalny poziom ogólnego, a zwłaszcza naukowego, wykształcenia w naszym społeczeństwie jest przyczyną, iż kto tylko chce wciska nam pseudonaukowe "mądrości", a przeciętny Polak łyka to jak gęś kluski.
I zaledwie kilka dni później profesor Łukasz Turski, w weekendowym wydaniu "NTO" oskarżył polską szkołę w kwestii tzw. afery Amber Gold. Zgoda, państwo w tej sprawie zawiodło, aparat sądowniczy czegoś tam nie dopilnował, ale gdybyśmy mieli lepiej wykształcone społeczeństwo, gdyby szkoły efektywniej wkładały pożyteczną wiedzę do głowy, gdyby matematyka i fizyka nie były postrachem młodzieży szkolnej, to nikt nie dałby się nabrać panu Marcinowi P., że można na lokacie w złoto zarobić 14%. Ściągnął ode mnie pomysł pan profesor, jak nic! Ba, wyliczając te pokutujące u nas bzdury (o szkodliwości GMO i czosnku leczącym raka), chciałem wśród nich umieścić również tą o cudownej lokacie Amber Gold. Przysięgam na Apollona lekarza! Ostatecznie zaniechałem tego pomysłu, bo jeszcze ktoś, kto akurat stracił ciężkie miliony, poczułby się dotknięty (to jest w kraju ostatnio bardzo popularne). A w sumie szkoda, napisałbym trzy słowa więcej i miałbym już dzisiaj etat w Ezo TV.

A'propos tego dotknięcia - również moja druga wróżba okazała się nadzwyczaj celna. Zerknijcie trzy posty poniżej, tam gdzie trzy tygodnie temu pisałem o tym, co będzie się działo w Polsce podczas igrzysk paraolimpijskich. I co? Dzieje się. I to nawet w takim natężeniu, że nie zmieściło się to w objętości mojej szklanej kuli. Przyznaję, takiego poziomu chaosu, hipokryzji i dyskusji o niczym, nie przewidziałem. Nie chodzi zresztą nawet o ten nieszczęsny wpis na blogu Janusza Korwin-Mikke, który robi wszystko, żeby już nigdy nie dostać się do Sejmu w drodze wyborów powszechnych, równych i jakie one tam jeszcze są. Rekordy hipokryzji biją - uwaga, truizm! - media nasze kochane.

Dlaczego? Już spieszę z odpowiedzią.

Po pierwsze, media pieją, jak to wspaniale poradzili sobie nasi niepełnosprawni sportowcy na paraolimpiadzie w Londynie. Zgoda, 36 medali i 9. miejsce w klasyfikacji medalowej to znakomity wynik, ale przecież na przykład 8 lat temu w Atenach tych medali zgromadziliśmy 54, cztery lata wcześniej - w Sydney - 53, w Seulu w 1988 roku - 83, a w Arnhem w 1980 roku aż 177 (i drugie miejsce w klasyfikacji medalowej!). Co więcej, wtedy konkurencji było znacznie mniej, ergo szanse na zgromadzenie tylu kolorowych krążków o wiele mniejsze. Ale nie pamiętam takiego szumu medialnego wokół para-sportowców (a Sydney i Ateny pamiętam całkiem nieźle), a przecież - ze statystycznego punktu widzenia liczonego ilością wywalczonych medali - tegoroczne igrzyska paraolimpijskie były raczej katastrofą niż sukcesem...

Zgoda, w porównaniu do igrzysk zdrowych sportowców były sukcesem, bo tamci przywieźli medali tylko dziesięć. Ale błagałem trzy tygodnie temu, żeby tych dwóch spraw nie porównywać, bo to są dwa kompletnie inne światy. Pod każdym względem, poza zaangażowaniem startujących. Presja, ranga, otoczka, nawet zasady. W igrzyskach olimpijskich są 302 komplety medali do zdobycia, w paraolimpijskich blisko dwa razy więcej (503), stąd więcej medalowych szans. W igrzyskach olimpijskich bieg na 100 metrów mężczyzn jest jeden. Usain Bolt biegnie i wygrywa. W paraolimpijskich - uwaga - jest ich piętnaście (biegów na 100 m mężczyzn, nie Usainów Boltów). Osobny finał dla niedowidzących, osobny dla sportowców bez nogi, osobny dla tych z mózgowym porażeniem dziecięcym etc. Rzecz, o której - myślę - wypadałoby wiedzieć, zabierając publicznie głos w tej sprawie.

A poza tym różni te imprezy szereg innych aspektów. W igrzyskach olimpijskich startują przeważnie zawodowi sportowcy, dla których zajęcie to jest codziennością, ale też głównym i często jedynym źródłem utrzymania. Stąd większa presja, bo - teoretycznie - jak nie osiągnę dobrego rezultatu, to nie dostanę olimpijskiego stypendium i rodzina będzie jeść chleb z margaryną. Sportowcy paraolimpijscy zwykle nie mają na sobie takiej presji, często bowiem sport jest dla nich pasją, obok której mają jakieś stałe źródło utrzymania, mają renty, wielu z nich pracuje etc. Zgoda, często trenują w niedogrzanych halach, w średniowiecznych warunkach. Ale czy pełnosprawni sportowcy opływają w luksusy i dostatki? Jasne, pani Radwańska (Agnieszka) z głodu z pewnością nie umrze, ale już sztangistka Agata Wróbel wyjechała kiedyś do Londynu zmywać po Anglikach, tegoroczny złoty medalista w podnoszeniu ciężarów - Adrian Zieliński - żeby się rozwijać, musiał pojechać na treningi do Gruzji, a Anita Włodarczyk - też medalistka z Londynu - w ramach przygotowań do występów rzucała młotem pod mostem w Poznaniu. Dlatego budowanie, nawet między wierszami, opozycji w stylu: niepełnosprawnym cały czas wiatr w oczy, a zdrowym ptasiego mleka i masła nie brakuje, jest po prostu - mówiąc językiem sportu - nie fair. Wreszcie, w nawiązaniu do tych finansowych aspektów, rywalizacja na "zdrowych" igrzyskach jest o wiele bardziej zaciekła, często wroga lub kunktatorska nawet (inna kwestia, czy baron de Coubertin miał akurat to na myśli), więc i o medal trudniej, niż na igrzyskach paraolimpijskich, gdzie oprócz rywalizacji - w co nie wątpię - wszyscy się dodatkowo tak bardzo kochają i wspierają.


Hipokryzją jest też święte oburzenie niektórych mediów, od TVN począwszy, że pomimo tak "wspaniałych" wyników, wyczynów naszych paraolimpijczyków nie można było śledzić w żadnej telewizji. A co w takim razie stało na przeszkodzie, żeby TVN prawa do transmisji kupiła odpowiednio wcześnie, zamiast wieszać teraz psy na innych stacjach? Przecież TVP nie ma monopolu na takie imprezy, a i ceny z pewnością horrendalne nie były. Do czegoś takiego dojść jednak nie mogło, ponieważ w TVN - jak w każdej prywatnej firmie - potrafią liczyć i wiedzą, że musieliby do sprawy dopłacić. Wiedzą też, że w Polsce istnieje zjawisko znane jako podłączanie się pod zwycięzcę, czyli że masy oglądają tylko taki sport, w którym akurat "nasz" wygrywa (przykłady można mnożyć: Małysz, Kubica, Kowalczyk, piłkarze ręczni), a gdy przestaje wygrywać, szukają kogoś innego, kto zaczyna wygrywać. Gdyby sportowcom paraolimpijskim w Londynie szło przeciętnie, mało kto oglądałby transmisje, a stacja, która by je wcześniej zakupiła, zostałaby z nimi jak Polsat z wyścigami Formuły 1, które po kraksie kierowcy Kubicy oglądają tylko najbardziej zagorzali maniacy tego sportu.

Najbardziej jednak w tym wszystkim zdziwiła mnie wypowiedź pani Barbary, medalistki paraolimpijskiej w biegu na 1500 metrów, która z niebywałą egzaltacją, przed kamerami TVN, wyrzuciła z siebie wszelkie żale: "Mam wielki żal za ślubowanie przed odlotem do Londynu. Nie było prezydenta, premiera. Nie było ministra sportu. Jestem zawiedziona. Jak można nas tak potraktować. Jesteśmy tacy sami, jak ci, którzy startowali w olimpiadzie". Cóż, na ślubowaniach zdrowych sportowców (odbywało się kilkanaście razy, bo odlatywali do Londynu w ratach) też nie było ani prezydenta, ani premiera, a "ministra" Mucha pojawiła się tylko na jednym. Dlatego ogromnie się dziwię pani Barbarze, że właśnie to ją tak boli. Niepełnosprawni w tym kraju naprawdę nie mają lekko. Nie tylko przechodnie często traktują ich jak powietrze. Urzędnicy gnoją ich z wysokości swoich biurek, autorytarnie przyznając decyzje o zasiłkach, świadczeniach, zapomogach. Pamiętacie sprawę pewnej pani, która miała dysfunkcję mowy i urzędnik w USC odmówił udzielenia jej ślubu, uznając, że jest niepełnosprawna intelektualnie? Takich upokarzających spraw są rocznie setki. Pani Barbara wygląda jednak na zdrową, więc tego typu przykra sytuacja nigdy jej pewnie nie spotka. Nigdy nie będzie też miała problemów, aby po schodach dostać się do urzędu, autobusu, budynku przychodni czy dworca. W przeciwieństwie do tych osób poruszających się na wózkach, które codziennie napotykają szereg architektonicznych barier, nie do przebycia dla nich niczym Wielki Kanion Kolorado. Niestety, chociaż nie mam nic do pani Barbary ad personam, przykro było patrzeć, jak przed kamerami zrobiła się nagle tak ważna, by biadolić, że zabrakło jej uścisku dłoni prezydenta i transmisji w TV. A mogła przecież wykorzystać okazję, aby zwrócić uwagę na szereg prawdziwych problemów trapiących niepełnosprawnych w tym dziwnym kraju, do których niemożność spotkania z premierem z pewnością nie należy.

A tak idąc tym tropem, pani Barbaro, skoro jesteście "tacy sami", to dlaczego macie dla siebie osobne igrzyska? Przecież niektórzy sportowcy niepełnosprawni startują razem z pełnosprawnymi (Oscar Pistorius, Natalia Partyka etc.). Owszem, szanse na zwycięstwo zwykle mają znacznie mniejsze. Czyżby więc tu był pies pogrzebany? Nie uczestnictwo, a jednak wynik się liczy? Czy tak, jak ktoś kiedyś powiedział, że feminizm się kończy tam, gdzie trzeba wnieść szafę na szóste piętro, tak równość sprawnych i niepełnosprawnych kończy się tam, gdzie w grę wchodzą nagrody?

Szkoda byłoby, gdyby triumfowało myślenie w takim stylu. Osobiście znam ich niewielu, ale jestem przekonany, że większość niepełnosprawnych to fantastyczni ludzie. Chociaż właśnie - wciąż tylko ludzie...

11. września 2012, 00:18 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 6 września 2012

rocket science

"Wiadomości" w TVP 1 już spory czas temu przepoczwarzyły się w program rozrywkowy. Całkiem niezły zresztą. Pretensjonalne grafiki, iście komediowe próby naśladowania stylu "michałkowych" newsów z "Faktów", ale przede wszystkim egzaltowany Piotr Kraśko, natchnionym głosem dzielący się z widzami wstrząsającym: "Aż trudno uwierzyć, że to rzeczywiście mogło się wydarzyć. A jednak!". Dla starszych ode mnie "Wiadomości" mają wartość sentymentalną, pachną arszenikiem, starymi koronkami i PRL-em. Ja jednak pochodzę z pokolenia, dla którego "Dziennik" nie był już jedynym oknem na świat, stąd nie mam pojęcia dlaczego czasami tracę czas na śledzenie tego - z nazwy - serwisu informacyjnego, gdzie materiał o korkach w Warszawie reporter przedstawia jadąc przez zatłoczone miasto na skuterze, w kasku marki "Niemcy na rowerach"...

Czasami jednak warto się pomęczyć, można bowiem dowiedzieć się czegoś ciekawego. Tak jak dziś. Otóż w Gąskach nad morzem, gdzie być może wybuduje się kiedyś atomowa elektrownia, mieszkańcy bronią się przed tą inwestycją myślą, mową, uczynkiem i godnością osobistą. Ostatnio zamówili mszę w tej intencji, własnym sumptem wystawili też kapliczkę, którą zdobi napis: "Broń od atomu". Nie mam nic przeciwko kapliczkom, a w Gąskach nawet kiedyś chyba byłem (ale nie pamiętam, bo miałem lat 5) i mi się podobało. Najbardziej jednak fascynująca jest w tej sprawie atomowa wręcz hipokryzja lokalnej społeczności. Zapytana na okoliczność mieszkanka Gąsek stwierdziła coś w rodzaju, że może ten atom jest i potrzebny, i ekologiczny, ale niech go nie budują u nas, w Gąskach, tylko gdzieś indziej...

Ale skoro ten atom i potrzebny, i ekologiczny, to dlaczego nie u Was, w Gąskach? Bo może się coś zepsuć i będzie problem? Tutaj jest więc pies pogrzebany! Niech budują, pewnie, ale gdzieś tam, na drugim końcu Polski najlepiej, niech tam ludzi zatruje, nasza chata z kraja. Tak jest zresztą nie tylko w kwestii tego typu elektrowni. Cokolwiek w tym pięknym kraju trzeba zbudować - linię kolejową, tramwajową, spalarnię śmieci, kostnicę, krematorium, cmentarz, ośrodek dla narkomanów etc. - protesty są nieuniknione. I tłumaczenie protestujących zawsze to samo: "Niech budują, bo to potrzebne, ale nie u nas". A że gdzieś tam też żyją ludzie i też mogą nie chcieć takiego sąsiedztwa, to już bez znaczenia. Ich zdanie się nie liczy, my jesteśmy najważniejsi. Sarmacka mentalność w rozkwicie.

Wracając jeszcze na moment do atomu - dlaczego w ogóle zakłada się, że coś może się stać złego? Konwencjonalna elektrownia też nie jest nietykalna, ostatnio w Bogatyni jedna przecież obficie płonęła. Mit Czarnobyla, a ostatnio też Fukushimy, pokutuje jednak radośnie. Z tym, że to jedynie dwie poważne awarie w historii (no, OK, jeszcze Three Miles Island...). I obydwie nie mają nic wspólnego z morderczymi rzekomo skłonnościami tego ludożerczego atomu. W Czarnobylu i tak cud, że doszło tylko do jednej awarii, skoro żaden Ruski trzeźwy nigdy nie chodzi, a gdyby nie tsunami w Japonii, to do dziś nikt na świecie nie miałby pojęcia, że istnieje sobie jakaś Fukushima.

Lęk przed atomem - tutaj nie odkryję niczego nadzwyczajnego - bierze się nie tyle z lekcji czarnobylskiej, ile z mizernej wiedzy naukowej w naszym społeczeństwie. Ostatnio zrobiono taki test, na skalę światową zresztą, którego rezultaty były czarujące. Przywołuję z głowy, czyli z niczego, ale ok. 1/3 Polaków była przekonana, że najstarsi przedstawiciele gatunku homo żyli w czasach, gdy po Ziemi biegały dinozaury przeróżne. Tyleż rodaków Kopernika jest również przekonanych, że dźwięk porusza się szybciej od światła, że pomidory nie mają genów (w przeciwieństwie do tych genetycznie modyfikowanych, one ich mają od cholery), a nieco więcej nawet, że z teorią ewolucji pan Darwin trafił kulą w płot, bo przecież człowieka stworzono w dni sześć. Ba, znalazło się nawet trochę "antyglobalistów" - 4 % respondentów było bowiem przekonanych, że Ziemia jest płaska jak stół.

Jasne, nie każdy musi być od razu fizykiem kwantowym, ale pytania w tym projekcie odnosiły się do podstawowej wiedzy naukowej, jakiej posiadaniem szczycić się powinien średnio rozgarnięty uczeń gimnazjum... Powiecie, że może i tak, ale Polska jest krajem humanistów, więc trzeba przymknąć oko. Zgoda, mógłbym przymknąć nawet obydwa, gdyby nie to, że z ortografią elementarne problemy w tym kraju ma niemal każdy - od pierwszaka po Prezydenta, słowa "bynajmniej" w poprawnym kontekście używają tylko tytani intelektu, a od czasu gdy usłyszałem w telewizji (w TVN akurat), że "kondycja czegoś jest w złym stanie", porzuciłem - niczym Dante - wszelką nadzieję. W tym tempie Polska może i będzie liderującym krajem, ale wśród "chumanistów".

Odwiedziłem niedawno słynne Centrum Nauki "Kopernik". Do wejścia czeka się tam w kolejce dłuższej niż po mięso za socjalizmu, ale wbrew pozorom ilość nie przechodzi w jakość. Większość odwiedzających to dzieci w wieku - na oko - 6-11 lat (już widzę pana Piotra Kraśko, który z przejęciem relacjonuje, jak to rośnie nam nowe pokolenie, które aż garnie się do nauki, dzięki takim miejscom, jak to). Dzieci te jednak w nosie mają wartość merytoryczną miejsca, a przychodzą tam jak na nowoczesny plac zabaw. Żeby ponaciskać wszystko, co się da (kto mocniej, ten lepszy), pobiegać i pokrzyczeć, oraz wypróbować każde urządzenie. I do następnego. A jakie zagadnienia każde urządzenie przybliża - a kogo to obchodzi?! Nowoczesna nauka to ma być fun! I z tego fun-u potem wyrastają uczniowie, którzy na lekcje fizyki klną niczym przedwojenny szewc, chociaż w szkolnej pracowni stoją dokładnie takie same urządzenia, jak w "Koperniku". Gdy zapytać ich o wybitnych naukowców, wymienią pewnie Skłodowską-Curie i Einsteina, może nawet przypomną sobie, że ten drugi zasłynął równaniem E = mc2, ale gdyby poprosić o wyjaśnienie, co oznacza każda z tych literek - uciekają, gdzie pieprz rośnie. I rosną sobie spokojnie dalej, aż staną się dorosłymi, którzy na dźwięk słów: "atom" albo "gen" wyciągają wodę święconą i krucyfiks. I stawiają kapliczki w intencji odegnania Złego.

Państwo i społeczeństwo jest silne siłą wykształcenia swoich obywateli i członków. Wbrew temu, co się propaguje, pod tym względem nasze społeczeństwo jest na deskach, a facet w czarnym ubraniu już liczy do dziesięciu (i nie jest to, niestety, pan Tadeusz Sznuk). W kwestiach medycyny, fizyki, nawet biologii, można nam wmówić dosłownie wszystko. Czosnek leczy raka, elektrownie atomowe eksplodują jak fajerwerki, szczepionki powodują autyzm, a spożywanie żywności genetycznie modyfikowanej zamieni nas w transgeniczne mutanty. Statystyczny Polak łyka to jak gęś kluski. Dlatego demokracja powinna się kończyć automatycznie i absolutnie zawsze wtedy, gdy przychodzi do tematów naukowych. Oczyma wyobraźni widzę bowiem wyniki ogólnonarodowego referendum w sprawie budowy elektrowni atomowych albo upraw GMO. Cofnęlibyśmy się wówczas - jak śpiewała Maryla Rodowicz - do trójpolówki, konia i furmanki, a prąd i żywność kupowalibyśmy z Bantustanu. Podejrzewam jednak, że nawet wtedy, gdy bochenek chleba kosztowałby 50 zł., a włączenie światła w kiblu byłoby luksusem, nie wszyscy zrozumieliby, co właściwie poszło nie tak.

6. września 2012, 23:57 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 31 sierpnia 2012

sierpniowy SMOK

Notki cykliczne mają na tym blogu przeszłość nieciekawą. Każda z nich umarła śmiercią naturalną prędzej bądź później, niektóre po pierwszym zaledwie odcinku. Dziś jednak przypada dzień szczególny - Światowy Dzień Bloga (wiedzieliście i pamiętaliście, prawda?). Dobra to okazja, aby spróbować raz jeszcze.

W ten oto sposób na świat przybywa SMOK, czyli Subiektywny Miesięczny Odcinek Kulturalny. Żyj nam, SMOKu, długo i szczęśliwie, płyń po morzach i oceanach, sław imię... no, zresztą, nieistotne... Zatem, do dzieła. W sierpniu kulturalnie polecam:

Książka: Artur Andrus "Blog osławiony między niewiastami" (Prószyński i S-ka, 2012)
Popłakałem się tyle razy, ile ta książka ma stron, minus wstęp i spis treści. Ze śmiechu rzecz jasna. Niech to wystarczy za rekomendację.

Film: "The Dark Knight Rises" ("Mroczny Rycerz Powstaje"), USA, W.Br., 2012
Recenzje film ma zawodowe. Bo tak wielu recenzentom i kinomanom sprawił zawód. Ale przyznajmy uczciwie, przeskoczyć poprzeczkę, jaką zawiesił "Mroczny Rycerz" do spółki z Jokerem Heatha Ledgera było wręcz nieosiągalne. Dlatego mi się podobało. Plus plusy dla Gary'ego Oldmana, postaci Bane'a i muzyki Mistrza Hansa Zimmera.

Muzyka: płyta "Petäjäveräjät" zespołu Viikate (Ranka Recordings, 2012)
Napisałbym, że dla fanów pozycja obowiązkowa, ale prawdopodobieństwo, że wśród czytających te słowa znajdzie się fan Viikate, zawiera siedem zer po przecinku. Nie grają już może z takim polotem jak na trzech ostatnich albumach, ale taki choćby "Kaitselmus" przekonuje, że jednak nie zapomnieli do czego służy gitara. I kosa.

Telewizja: (takie medium dwudziestowieczne)
Informacją miesiąca jest niewątpliwie, że od września na antenę powraca triumfalnie "Nie do wiary. Strefa 11". Nie do wiary! I nawet jeśli telefony nie będą już czynne przez godzinę po emisji, to i tak entuzjaści pamiętający wieczory grozy z tym programem muszą być zachwyceni. A wielbiciele Macieja Trojanowskiego (tak, on będzie nadal prowadzącym) z niecierpliwością zdejmują okulary.

31. sierpnia 2012, 23:33 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 22 sierpnia 2012

po drugiej stronie kuli

Przewidywanie przyszłości jest rzeczą niebywale prostą. Istnieje zresztą taka anegdotka, jak to Jaser Arafat (jeszcze za swojego żywota) przychodzi do wróżki z pytaniem, kiedy opuści on grono żyjących. Na to wróżka tak mu rzecze:
- Umrzesz w żydowskie święto.
- Ale w które żydowskie święto? - docieka Arafat
- Nieważne - mówi wróżka - Dzień w którym umrzesz to będzie odtąd żydowskie święto.

I co, można? Można. Ja też mam zresztą już na koncie jedną trafną przepowiednię. Niecałe dwa tygodnie temu odwiedziłem Warszawę. Podziwiając budowę II linii metra z Mostu Świętokrzyskiego, zastanawiałem się jak technologicznie skomplikowane i niebezpieczne zarazem jest drążenie tunelu pod dnem Wisły. Wystarczy przecież, że ktoś machnie się w obliczeniach, albo coś źle przewiercą i już w tunelach metra będzie wiślanej wody od metra. Jeszcze tej samej nocy przyśniły mi się też sceny jak z filmu katastroficznego, gdzie woda z rzeki zalewa tunele pod Warszawą. I nie minęły dwa dni, a w powstającej stacji metra "Powiśle" można ryby łowić. Wniosek prosty - przewidziałem niewyobrażalną katastrofę nie gorzej niż ten cały Geryl.

Przewidzieć coś jeszcze? Się robi. Za tydzień z groszami rozpoczynają się w Londynie igrzyska paraolimpijskie (czyli takie dla niepełnosprawnych, a nie takie, w których startuje się parami). Polscy paraolimpijczycy - wbrew nazwie - zdobędą w nich nie parę medali, ale znacznie więcej. A już na pewno więcej niż polscy sportowcy na zakończonych niedawno igrzyskach olimpijskich. Natychmiast wówczas będzie się w mediach pisało i mówiło, jakich to dzielnych mamy paraolimpijczyków. Herosów, którzy nie tylko pokonują własne słabości i ułomności, ale jeszcze mężnie spisują się w zawodach, zawstydzając tym samym pełnoprawnych sportowców, którzy opływają w luksusy, zarabiają kokosy i ptasiego mleka podczas przygotowań im nie brakuje, a w godzinie próby zawodzą. Nie chcę się na ten temat autorytarnie produkować, bo z niepełnosprawnością mam niewiele wspólnego (chyba, że umysłową, a i to - zaznaczam - raczej jedynie zawodowo). Natomiast jako domorosły diagnosta opinii społecznej pozwolę sobie zauważyć - już bez żadnej ironii - że świat nie jest biało-czarny, jak próbują wmówić nam media. Nie dzieli się ani na samych złych i samych dobrych, ani tym bardziej na heroicznych paraolimpijczyków i zgnuśniałych olimpijczyków, którzy robią gawiedzi łaskę, że odbiją piłkę ręką tudzież rakietą, albo rzucą sobie czymś ciężkim. Stąd bezcelowe jest takie radosne generalizowanie, podobnie jak sensu nie posiada porównywanie sportu zdrowych i sportu niepełnosprawnych, bo to dwa kompletnie różne światy.

Natomiast gwarantuję, że takie porównywanie w mediach wystąpi. I to w ilościach przyprawiających o mdłości. Będą złote myśli, że sowicie opłacanym sportowcom "się nie chce", a niepełnosprawnym - mimo całego ich życiowego pod górkę - "się chce". Będą melodramatyczne reportaże, wyciskacze łez o sportowcach bez rąk i nóg, ciężko doświadczonych przez życie, którym czasami brakuje środków na bieżącą egzystencję, a mimo to na igrzyskach paraolimpijskich dają z siebie wszystko. Zgoda, należy im się za to uznanie i szacunek przeogromny, nikt nie ma jednak prawa zakładać, że zdrowi tego przysłowiowego wszystkiego z siebie w Londynie nie dali. Takie założenia jednak - choćby i między wierszami - niestety będą, i będą porównania niepełnosprawnych bohaterów do pływających w milionach sportowców z pierwszych stron gazet. Zaręczam całym swoim autorytetem świeżo upieczonego wróża.

Chociaż właściwie tak chyba nie wypada. Żadna szanująca się wróżka i żaden przyzwoity jasnowidz nie dają gwarancji na swoje usługi. Bo i też jakby to wyglądało?! Umowę by spisywali przed spojrzeniem w karty? Klient dostawałby na formularzu z pieczątką wykaz tego, co wróżka ujrzała w szklanej kuli? I potem jeśli się sprawdzi w mniej niż 80% to można reklamować, a jeśli powyżej, to już nie? Na przykład rzecze wieszczka, że życie klientki odmieni wkrótce w Armaniego przyodziany brunet, wieczorową porą na białym koniu wjeżdżający. A rzeczywistość skrzeczy i brunet owszem, ale nie na białym koniu tylko na rowerze, i żaden tam Armani, nawet nie ten tani, tylko "ortalion w łaty, kaszkiet w kwadraty". Ale zaraz zaraz, po co jest wtedy rękojmia? Do wróżki więc w te pędy, z gwarancji na usługę udzielonej skorzystać. Gwarancja zapewniałaby na przykład jedno spojrzenie w karty gratis, albo półroczny abonament za pół ceny, z bonusem w postaci wróżb z dostawą do domu (przekazem channelingowym).

Skoro więc można przepowiadać co ślina na język przyniesie, a klient może sobie nietrafione wróżby co najwyżej potłuc o kant kuli, to hulaj dusza, piekła nie ma! Certyfikatów i uprawnień nie trzeba, odpowiedzialność żadna. Czym prędzej interes wróżbiarski otwierać i zbijać kokosy! Łatwiej teraz w Polsce już chyba tylko gabinet psychoterapeutyczny otworzyć. Bo na wróżkę w taksówce nasze społeczeństwo raczej jeszcze nie jest gotowe. Musi być zaciemnione pomieszczenie, wzorzyste szaty, świece, czarny (albo chociaż jakikolwiek) kot, i te rzeczy.

Zatem poprzepowiadam sobie jeszcze trochę. Coś poważnego teraz? Dobrze. Na przykład, gdzie jest złoto z Amber Gold? Eee, to akurat proste. Jak sama nazwa wskazuje - w Bursztynowej Komnacie. A co, kto bogatemu zabroni?

22. sierpnia 2012, 23:33 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 3 sierpnia 2012

herbatka z Batmanem

Na kinowych ekranach trzecia część Nolanowej trylogii o Batmanie. O samym filmie, a zwłaszcza o facecie z Dallas, który uroił sobie że jest Jokerem, napisano już tomy. Mało kto pochylił się natomiast nad samym tytułem dzieła, który jest wyjątkowo postrzelony. "Mroczny Rycerz powstaje" to dosłowne tłumaczenie angielskiego "The Dark Knight Rises" i właśnie w tym problem. Za każdym razem mam bowiem ochotę zapytać, z czego Mroczny Rycerz właściwie powstaje. Z kolan? Z łóżka? A może z jęczmienia, jak onegdaj pewien Żubr?

Skoro już tłumacze dystrybutora nie wpadli na pomysł, w jaki sposób przełożyć dumne angielskie "rises" na równie podniosły odpowiednik w języku Mickiewicza... (a nie, to Litwin przecież był...), no to Słowackiego (moment, jak Słowacki to chyba ze Słowacji... cholera, czy w tym kraju nie ma żadnego wieszcza, który nie byłby z importu?). W każdym razie, skoro nie znaleziono w języku polskim pompatycznego ekwiwalentu na "rises", to może należało pozostawić tytuł w oryginale? To jest ostatnio popularna praktyka. I naprawdę nie należy się przejmować tymi kilkoma osobnikami, którzy są przekonani, że "Essential Killing" to całkiem przyzwoity horror o morderczej esencji, która robi z herbaty taką siekierę, że zabija delikwenta już po kilku łykach indyjskiego napoju.

Zmierzam natomiast do tego, że tłumaczenia zbyt frywolne (nie wiem co trzeba wypić, żeby "Phantasm" przetłumaczyć jako "Mordercze Kuleczki", ale musi to być nieziemsko mocne) szkodzą, ale zbytnia dosłowność również nie jest pożądana. Podobno w mrocznych czasach "zimnej wojny" CIA skonstruowała skomplikowane urządzenie, które rozpoznawało mowę i natychmiast tłumaczyło usłyszany komunikat z angielskiego na rosyjski lub odwrotnie. Anegdota głosi, że podczas uroczystej prezentacji, szef całego przedsięwzięcia postanowił osobiście wypróbować jego działanie i wypowiedział słowa: "Out of sight, out of mind". Maszyna natychmiast przetłumaczyła zdanie na rosyjski, a jego odpowiednik w języku Tołstoja brzmiał: "Invisible idiot". A jeszcze większe jaja były, gdy komputerowi zadano do przetłumaczenia angielskie przysłowie: "The spirit is willing, but the flesh is weak" ("Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe"). Urządzenie wypluło z siebie rosyjski tekst, który po angielsku brzmiał: "The vodka is okay, but the meat is rotten". Nie mam pojęcia, jakie były dalsze losy owej maszyny, ale są tropy, które pozwalają domniemywać, że za tak zwany bezcen zakupił ją któryś z polskich dystrybutorów filmowych i po wprowadzeniu autorskich poprawek wykorzystuje ją do tłumaczenia tytułów hollywoodzkich hitów.

Wniosek jest zatem prosty. Chociaż podobno już niejedna maszyna przeszła pozytywnie test Turinga, komputer jeszcze przez jakiś czas nie będzie potrafił dorównać kreatywności ludzkiej. Żeby jednak nie popadać w skrajności, dla ostrzeżenia entuzjastom radosnej twórczości należy przywołać przykład z tegorocznego Przystanku Woodstock. Na festiwal ów Przewozy Regionalne uruchamiają rokrocznie specjalnie składy. Ale chyba w tym roku po raz pierwszy ktoś wpadł na pomysł, aby je ponazywać, wzorem regularnych składów kolejowych. Niestety, efekt każe podejrzewać, że bezimienny autor nazw pociągów "MusicREGIO" zdecydowanie przesadził z marihuaną, względnie jego towar pamięta jeszcze czasy klasycznego Woodstocku (tego z 1969 roku rzecz jasna). Do Kostrzyna nad Odrą wyruszyły bowiem przez Polskę następujące pociągi: "Kulki Mocy", "Rockowy Schabowy", "Szybka Ciotka", "Zaraz Będzie Ciemno", "Sherwood", "Przystanek Broda", "Śwarna Owieczka", "Żebro Adasia", "Pędzący Biedron", "Cebularz", "Loki Toudiego", "Ostatnia Paróweczka" (hrabiego Barry Kenta?) oraz "Kraina Podziemnej Pomarańczy".

Kreatywności nie zabrakło niektórym również wczoraj, podczas uroczystości upamiętniających wybuch Powstania Warszawskiego. Żeby zakłócić rocznicę, która jednoczy wszystkie opcje polityczne od tzw. prawa do tzw. lewa, a nawet szalikowców Legii (!), trzeba wybitnie twórczego talentu. Jak się okazuje, aby sprofanować ceremonię nie potrzeba było amerykańskiego desantu w postaci Louisy Veroniki Ciccone (ksywa: Madonna). W tym kraju wszystko perfekcyjnie potrafimy spieprzyć sami. A przy okazji dowiedzieliśmy się, że również rodzimych egzorcystów możemy posłać do diabła. Trzech z nich - podobno wybitnych - modliło się o awarię elektryczności w trakcie koncertu Madonny. Awaria rzeczywiście nastąpiła... ale na Kopcu Powstania Warszawskiego, w czasie uroczystości rocznicowych z udziałem m.in. Prezydent m.st. Warszawy.

Cóż, widać Madonna ma w światach nadprzyrodzonych lepsze - nomen omen - kontakty. Biorąc pod uwagę jej pseudonim dziwię się nawet, że ktokolwiek w to wątpił.

2. sierpnia 2012, 23:03 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 9 lipca 2012

i co z tego ?

Naukowcy prawdopodobnie udowodnili istnienie (a nie "odkryli") tzw. bozonu Higgsa (chyba, że okaże się, iż tym razem znowu gołąb wrzucił do maszyny kawałek bagietki). W mediach ogłasza się "naukowy przełom", chociaż szary człowiek nie ma tak naprawdę pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, a fizyka kojarzy mu się jedynie z traumatycznymi przeżyciami w szkolnych czasach. I byłaby to naprawdę idealna okazja, żeby trochę tej traumy zredukować, przykryć opisami, które pokazywałyby, że jednak fizyka może być pasjonująca. Niestety, czytam gazetowy wywiad z fizykiem z UW i już drugie pytanie dziennikarza brzmi: "Czy ma to (...) jakieś zastosowanie praktyczne?"...

Kult praktycznego zastosowania jest już naprawdę irytujący. Żeby spekulować o praktycznym zastosowaniu trzeba najpierw coś na ten temat wiedzieć. Rozumiem, że artykuł w popularnej prasie to nie rozprawa naukowa, ale zasada powinna być chyba podobna - najpierw opisujemy zjawisko, a potem jego praktyczne implikacje. Ludzie tymczasem nie mają kolorowego pojęcia co to jest ten bozon i po co on komu, ale głośno pytają: "A do czego się to przyda? Co z tego będziemy mieć?". I gdy usłyszą, że na razie nie wiadomo, stwierdzą często: "Eee, to do dupy takie odkrycie...".

Gdy ponad sto lat temu Hertz wpatrywał się w błyszczące obwody, pewnie nawet nie podejrzewał, że kiedyś za pomocą tego wynalazku będzie sobie można posłuchać Piotra Rubika w domowych pieleszach. Gdy jeszcze wcześniej Newton oberwał jabłkiem z brytyjskiego drzewa, zapewne nie myślał o praktycznych zastosowaniach zasady grawitacji, tylko cieszył się, że odkrył brakujące ogniwo w teorii, która wyjaśnia połowę zjawisk na Ziemi i w Kosmosie. A jak to wykorzystać, to jeszcze będzie czas pomyśleć. Kiedyś ludzie cieszyli się z pomnażania wiedzy o rzeczywistości, z faktu, że poznali coś nowego. Dziś pytają, co będą z tego mieć. Celowo trochę przesadzam, ale podejrzewam, że gdyby wybitni nobliści, wynalazcy o których czytamy w książkach mieli nieprzyjemność żyć w dzisiejszym świecie, musieliby przedstawić jakieś gwarancje użyteczności w praktyce dla swojego przewidywanego odkrycia. Gdyby nie potrafili - pewnie nie dostaliby środków na badania. I żylibyśmy dziś jak za króla Ćwieczka. W sens masowej produkcji komputerów eksperci kiedyś też wątpili... A o przypadkowych odkryciach (vide penicylina), bez których teraz nie wyobrażamy sobie życia, nawet nie wspominam.

Zaraza, która się w ten sposób objawia, rozprzestrzenia się z prędkością światła. Najlepiej widać to na przykładzie współczesnego Uniwersytetu, który co niektórzy chcieliby jak najszybciej przekształcić w Wyższą Szkołę Zawodową. Celują w tym tak zwani pracodawcy (czyli właściwie kto? oni się gdzieś spotykają, uzgadniają wspólne stanowisko?), którzy co rusz ronią w mediach łzy, że absolwenci szkół wyższych mają zbyt mało praktycznych umiejętności. Cóż, jak chcą pracownika co ma wyłącznie praktyczne umiejętności, to szukają go pod złym adresem - polecałbym im ustawić się pod drzwiami szkoły zawodowej właśnie. Z tym, że pod tymi drzwiami często pustki szczere... Czemu winni są właśnie owi pracodawcy, którzy jakieś 10 lat temu w tych samych mediach truli, że wyższe wykształcenie wydatnie zwiększa szanse na dobrą pracę. To nic zaskakującego, że się uczniowie przestraszyli i z zawodówek ich wymiotło na rzecz przeróżnych Alma Mater. Tymczasem ci pracodawcy powinni przecież wiedzieć (a może ich przeceniam...), że uniwersytet (z łaciny: universitas - ogół) daje wszechstronną wiedzę, a nie konkretną umiejętność, więc skoro zależy im na praktycznie przygotowanym pracowniku, to z absolwenta takiej uczelni pożytku mieć nie będą.

Nie kwestionuję znaczenia praktycznych umiejętności w ręku absolwenta wyższej uczelni, wręcz przeciwnie. Nie podoba mi się natomiast, że współcześnie robi się z nich bożka, złotego cielca. Że pracodawca podczas interwju pyta kandydata do roboty: "Co pan umie?". No, k***a, śpiewać, strzelać z wiatrówki i składać samoloty z papieru... Co to, przesłuchanie do "Mam Talent"? Gość ma dyplom wyższej uczelni, więc wiadomo czego od niego oczekiwać. Że ma wszechstronną, szeroką wiedzę, odpowiedni poziom inteligencji i takie przygotowanie, które pozwoli mu szybko i bezboleśnie nauczyć się - pod okiem doświadczonego pracownika - specyfiki i konkretnych działań, jakie są niezbędne na stanowisku na jakie aplikuje. Absolwent Uniwersytetu to nie jest - za przeproszeniem - robol w fabryce, który potrafi wykonywać tylko jeden, powtarzalny zakres czynności. Takie kwalifikacje przydają się przy rutynowej pracy. W sytuacji niestandardowej, gdy się wydarzy coś spoza rutyny, trzeba się odwołać właśnie do wiedzy, do teorii, żeby temu zaradzić. Jak chirurg, który taśmowo kroi ludziom wyrostki. Tysiąc razy jest to rutynowa operacja, za tysiąc pierwszym przypadkowo naruszy pacjentowi coś innego, naczynie jakieś albo organ. I wówczas musi znać teorię, żeby wiedzieć co przeciął i co z tym teraz zrobić. A obawiam się, że hodujemy teraz takich absolwentów, którzy w tego typu sytuacji powiedzą: "Nie wiem, ja się znam na wycinaniu wyrostków".

Znowu przesadzam? Jasne, że tak. Ale jak w takim razie tłumaczyć zapisy ministerialnego skryptu dla nauczycieli akademickich, którzy mają przygotować nowe programy kształcenia na studiach "zgodne z wymaganiami wynikającymi z Krajowych Ram Kwalifikacji dla Szkolnictwa Wyższego"? Można tam przeczytać m.in.: "Definiowane przez uczelnię efekty kształcenia nie powinny odzwierciedlać oczekiwań i ambicji kadry, lecz realne możliwości osiągnięcia tych efektów przez najsłabszego studenta, który powinien uzyskać dyplom poświadczający uzyskanie kwalifikacji pierwszego lub drugiego stopnia" (podkreślenia własne). Wybierzecie się do lekarza, który wprawdzie był najsłabszy na roku, ale "osiągnął efekty kształcenia" i uzyskał dyplom? Pozwolicie takiemu architektowi zaprojektować dom?

Tak właśnie P.T. Pracodawcy przekształcają uniwersytety na swoją modłę. Liczą się kwalifikacje, umiejętności, certyfikaty, a nie wiedza. Podobno ktoś jeszcze na świecie czyta książki, ale skoro ostatnio zbankrutowały Ossolineum i PIW, to wcale nie jest to takie pewne. Jakiś czas temu Polskę obiegła informacja, że włamano się do biblioteki w Rybniku. Skradzione zostały nie dzieła Mickiewicza, Tołstoja czy choćby Salingera. Zniknęły książki na temat historii sportu żużlowego na Śląsku. Może był jakiś konkurs z wiedzy o żużlu...? Z nagrodami. Zawsze to łatwiej niż zaprenumerować "Tygodnik Żużlowy".

Anegdota głosi, że pewnego razu do gabinetu XIX-wiecznego fizyka i chemika Mikołaja Beketowa wbiegł służący, krzycząc:
- Profesorze! W pana bibliotece są złodzieje!
Uczony miał wówczas oderwać się od obliczeń i spokojnie zapytać:
- A co czytają?

Ja chcę wehikuł czasu...

9. lipca 2012, 16:44 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 30 czerwca 2012

szok przyszłości

Alvin Toffler - genialny amerykański futurolog - napisał kiedyś książkę właśnie pod tytułem "Szok przyszłości". Ostatnio udało mi się w ciągu jednego dnia obejrzeć dwie sztandarowe inwestycje "na Euro" - dworce kolejowe: Poznań Główny i Wrocław Główny. Niniejszy tekst dedykuję każdemu, kto pamięta zapyziałe socjalistyczne gmachy, przesiąknięte zapachem żula polskiego i kebabu tureckiego, unieśmiertelnione choćby w piosence Kultu o "dworcu w Kutnie nad ranem".

Najpierw Poznań Główny

Poznań Główny to jedna z największych węzłowych stacji w kraju. Krzyżuje się tu pięć linii kolejowych, z czego dwie o znaczeniu międzynarodowym. 11 peronów, 16 krawędzi, ponad 2 miliony odprawionych podróżnych rocznie. Stąd konieczność istnienia odpowiedniego dworca do obsługi tak gigantycznego ruchu. Do tej pory jednak szczęścia do odpowiedniego dworca Poznaniacy nie mieli. Po erze zabytkowego Dworca Zachodniego nastał największy gołębnik zachodniej Polski - masywny, ponury, zimny gmach, z którego Le Corbusier byłby dumny. Zdecydowaną większość polskich dworców "przed Euro" modernizowano. Na szczęście w przypadku Poznania Gł. słusznie uznano, że czegoś takiego nie da się odrestaurować i zbudowano zupełnie nowy budynek dworca.













Budynek kosmiczny. Czegoś takiego w Polsce jeszcze nie było i chyba drugiego szybko nie będzie. Postawiono na karkołomny projekt - dworzec powstał nad torami, na kilkudziesięciu betonowych filarach. Futurystyczna bryła i ogólny wygląd zewnętrzny wzbudzają różne opinie - kwestia gustu. Moim zdaniem dworzec - o ile nie jest zabytkowy - mniej ma wyglądać, a bardziej służyć. Dlatego to, co najważniejsze znajduje się w środku. A w środku jest naprawdę imponująco.



Może i nie jest to największy dworzec, ale i tak przeszklony hol jest wystarczająco przestronny i sprawia piorunujące wrażenie. Przynajmniej jak jakieś centrum kontroli lotów kosmicznych. Czysto (żadnych gołębi!), powierzchnie lśnią i błyszczą, kolory się nie kłócą, wszystko idealnie dopasowane. Przestrzeń jest perfekcyjnie zaaranżowana - butiki i gastronomia nie są porozrzucane bez ładu i składu, jak w starym gmachu, ale zgrupowane w jednym miejscu, po prawej stronie. Natomiast po lewej - informacja (nie w okienku, ale na otwartym stoisku - brawo!), punkt ochrony, jakieś stanowisko Urzędu Miasta (?) i automaty biletowe. Dużo automatów - kolejny plus, a każdy z nich sprzedaje bilety zarówno na pociągi Przewozów Regionalnych, jak i PKP Intercity. Na środku holu ogromny ekran Przyjazdy/Odjazdy (elektroniczny). Bardzo spodobały mi się osobne zejścia na każdy z peronów, które są pod dworcem (1-3) - wyglądają jak bramki na lotnisku, z osobnym wyświetlaczem odjazdów dla każdego peronu. Na perony można dostać się wyłącznie schodami klasycznymi; ruchome jadą tylko do góry, z peronów do budynku dworca - pierwszy mankament. Chociaż trzeba przyznać, że na schody w górę i w dół byłoby tam trochę za wąsko. Są oczywiście windy dla niepełnosprawnych.












Żeby jednak nie było zbyt słodko - kilka krytycznych uwag też się znajdzie. Oprócz tych ruchomych schodów tylko w górę, uderzyła mnie nieduża ilość miejsc do siedzenia w holu. Jest tylko futurystyczna metalowa ławka (bez oparcia, niewygodna), pod którą znajdują się elementy ogrzewania, wzdłuż przeszklonej ściany północnej. Jeśli ktoś nie ma ochoty iść do poczekalni, w holu będzie miał ciężko o jakieś miejsce do siedzenia. I mankament największy - kasy. Jest ich dziesięć, ale problem w tym, że dość słabo oznaczone. W starym dworcu kasy Regionalnych były w całości zielone, kasy PKP IC - pomarańczowe, więc nawet ślepy z kilometra potrafił je rozróżnić. W nowym budynku wszystkie są identyczne - różni je tylko malutkie logo i niewielki napis, widoczny dopiero, gdy podejdzie się niemal pod samo okienko. Gdy w kolejce stoi ok. 10 osób, z końca "ogonka" nie sposób dostrzec, do której kasy się ustawić. A kasy są wszystkich trzech spółek - PR, PKP IC i Kolei Wielkopolskich. I nawet informacje, która kasa sprzedaje bilety na połączenia międzynarodowe, a w której można płacić kartą są słabo widoczne. Tak słabo, że miałem kupić bilet na pociąg PKP IC, a trafiłem do kasy KW, chociaż wzrok mi jeszcze funkcjonuje nie najgorzej. Na razie strasznego problemu z tym nie ma (kasy IC sprzedają bilety na pociągi PR i vice versa), jednak jest już pewne, że od grudnia KW przejmują kolejne połączenia od Regionalnych (Zbąszynek, oraz Kutno przez Konin), a docelowo KW i PR mają mieć po równo połączeń utrzymywanych przez samorząd. Właściwe i czytelne oznakowanie kas stanie się wówczas niezbędne, żeby uniknąć totalnego chaosu.













Niemniej jednak, całość nowego dworca zasługuje na bardzo pozytywną ocenę, mimo tych kilku mankamentów. A to jeszcze nie koniec. W niedalekiej przyszłości będzie tu nie tylko dworzec kolejowy, ale gigantyczne centrum komunikacyjne - coś, czego w Polsce dotąd nie było (no, może poza węzłem przesiadkowym Młociny w Wa-wie, ale to nie ta skala). W jednym miejscu będą pociągi, autobusy dalekobieżne (krajowe i międzynarodowe!), autobusy miejskie i tramwaje. Już rośnie, przyklejony do budynku nowego dworca, dworzec autobusowy, kształtu nabiera też przedłużenie torów szybkiego tramwaju, który przejmie dawny kolejowy peron 7.
A w dalszej, chociaż wciąż określonej przyszłości, będzie tu jeszcze hotel, galeria handlowa i parking na ponad tysiąc miejsc. Brakuje tylko lotniska i toru Formuły 1. Ale wizualizacje komputerowe tego kompleksu to i tak kosmos absolutny. Gdzie tam "warszawka" ze swoim odmalowanym i odmenelonym Centralnym...












O wrażeniach z dworca we Wrocławiu napiszę przy następnej okazji.

30. czerwca 2012, 22:55 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Nie miałem możliwości zrobienia własnych fotografii, więc tekst zilustrowałem zdjęciami dostęnymi w sieci. Licząc od góry:
zdjęcie nr 1 - ze strony www.poznan.pl
zdjęcie nr 2 - ze strony www.architektura.info
zdjęcie nr 3 - ze strony www.investmap.pl
zdjęcie nr 4 - ze strony www.kurierkolejowy.eu
zdjęcie nr 5 - ze strony www.uspro.pl

niedziela, 10 czerwca 2012

that's why Red Sox will never win the series

To już ostatni wpis związany z Mistrzostwami Europy w nożnej. O futbolu można pisać dużo i bez sensu, można też go wyłącznie oglądać nie strzępiąc pióra. Ja jednak mam wrażenie, że obydwie te czynności wykonuję z perspektywy innej planety. Szesnaście długich lat śledzenia piłkarskich rozgrywek przemieniło mnie w futbolowego technokratę, bardziej przywiązującego wagę do statystyk, liczb i rezultatów, niż do związanego z powstawaniem tych faktów entuzjazmu i emocjonalnego uniesienia. Nie zrozumiem nigdy - o czym produkowałem się poprzednio - kibiców dozgonnie oddanych drużynie, która na owo oddanie sobie niczym nie zasłużyła. A oni nie zrozumieją mnie, zamiast w strefie kibica przewidując dla mnie miejsce co najwyżej w jakimś stowarzyszeniu jajogłowych, którym w galaretowatych zakamarkach mózgu zadomowiły się wyniki fazy grupowej Mistrzostw Europy 1996 roku i ani myślą się dobrowolnie eksmitować. Nie oczekując jednakże zrozumienia, nie chcę się produkować do internetowej szuflady, gdyż czas ten można poświęcić na szereg innych zajęć, a drugim Rafałem Stecem i tak nigdy nie zostanę, choćbym miał przeżyć jeszcze trzycyfrową liczbę lat.

Co jednak na odchodnym chciałbym podkreślić, to że ten niesłychanie długi okres, jaki minął od pierwszego obejrzanego przez mnie meczu (wiosna '95 - Unia Krapkowice vs. Górnik Siersza, ówczesna III liga), nauczył mnie dużego dystansu do wszystkiego, co dzieje się na zielonej murawie. Nie kreuję się oczywiście na jakiegoś futbolowego wajdelotę, na piłce nożnej nie zjadłem bowiem zębów nawet mlecznych, o stałych nie wspominając. Ale widziałem dość sporo i wydaje się, że nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. Dlatego bez specjalnego zdziwienia podchodzę nawet do dzisiejszej, "sensacyjnej" porażki Holendrów z Danią. Zgoda - nieprzewidzianej, ale od takiej nieprzewidzianej przegranej ze Szwajcarią rozpoczęli też poprzednie Mistrzostwa Świata Hiszpanie. Kilka tygodni później zdobyli mimo to złoty medal, a Szwajcarzy nawet nie wyszli z grupy. Z podobnym dystansem obejrzałem wczorajszy mecz otwarcia, chociaż po pół godzinie gry byłem skłonny sądzić, że jednak coś trzeba będzie zanotować w białym kalendarzu. Polacy grali z niewłaściwym im polotem, wkręcali przeciwników w ziemię, piłka chodziła jak po sznurku, wydawało się, że skończy się solidną odprawą posłów greckich...

Skończyło się jednak jak zawsze, ale nie jestem tu - wyjątkowo - od tego, aby wywoływać złotą maksymę "a nie mówiłem?", ani wskrzeszać brodate truizmy, że w futbolu nie dają punktów za wrażenie artystyczne i że nie liczy się ostatecznie to, kto piękniej grał, tylko jaką cyfrę miał po 90 minutach w rubryce "bramki strzelone". Ostrzegałem, że bramkarz Szczęsny, mimo umiejętności i charakteru, nie ma doświadczenia w tak specyficznym turnieju, co w pełni się potwierdziło. W pierwszej połowie bezrobotny, w dobie próby natomiast zupełnie zagubiony, dwie sytuacje - dwa błędy. Jeszcze raz okazało się, jaka przepaść dzieli mecz towarzyski czy ligowy z przeciwnikiem choćby najwyższej klasy, od meczu na turnieju finałowym, gdzie każda pomyłka ma ciężar kilku ton.

Nie chcę jednak dokonywać tu egzekucji na sztabie szkoleniowym czy zawodnikach. Z premedytacją zresztą nie pisałem w poprzednich tekstach tego, do czego byłem niemal w 100% przekonany - że Mistrzostwa Europy zaczną się dla nas 8. czerwca o 18:00, a zakończą 8. czerwca o 19:45. Nie pisałem w trosce o własne życie, gdyż niewykluczone byłoby pojawienie się wówczas na moim progu jakiegoś bojownika, z zamiarem egzekucji właśnie, który powziął sobie misję uwolnienia tego łez padołu od malkontentów tematyki wszelakiej. Z tym, że naprawdę nie wcieliłem się w rolę advocatus diaboli z egoistycznej (a niektórzy twierdzą, że i narodowej) potrzeby narzekania niezależnie od okoliczności.

Wśród powszechnego pompowania przysłowiowego balonu, chciałem uczepić mu możliwie dużo balastu w postaci - tak właśnie - trzeźwego realizmu. W trosce o Was - kibiców "niedzielnych", którzy na co dzień piłką nożną nie interesujecie się zupełnie. Nie śledzicie rozgrywek, nie znacie na pamięć kadr finalistów, nie macie pojęcia co oznaczają te dziwne cyferki u bukmacherów. Ale przygotowujecie fantazyjne stroje i pełni nadziei idziecie na miejsca przestrzenne, ludźmi wypełnione, aby dopingować "Naszych". Naprawdę przykro mi patrzeć na Wasze smutne twarze, na Wasz gasnący entuzjazm, tak gorący jeszcze kilka godzin wcześniej. Chciałem obronić Was przed tymi, którzy w medialno-marketingowej rzeczywistości przy każdej takiej okazji próbują utkać z Waszych marzeń i nadziei latający dywan, chociaż doskonale wiedzą, że stać ich tylko na wykładzinę. Rozumiem Wasze zmieszanie, Waszą konsternację teraz, gdy jeszcze niedawno przekonywano Was, że trafiliśmy do najłatwiejszej grupy z możliwych, że w pierwszym etapie nie powinniśmy się bać nikogo i że medal w tym turnieju jest jak najbardziej realny. I nie minęło kilka godzin, a nagle słyszycie, że Rosjanie to jednak nadludzie, którzy we wtorek przetoczą się po nas jak lawina po zboczu Kasprowego, a i Czesi - mimo klęski z nimi - grają na tyle dobrze, że wciągną nasz zespół niczym talerz knedlików. Nie czujecie się trochę oszukani? Otumanieni przez medialnych propagatorów sukcesu? Oczywiście nie zwracam się z tym pytaniem do wytrawnych kibiców, do tych wszystkich, którzy wiedzą, kto to jest Arszawin, Baros i czym różni się spalony od woleja.

Nie Was bowiem chciałem ostrzegać, ale tych wszystkich, których porwała - i słusznie - fala entuzjazmu związana z organizacją największej sportowej imprezy w historii tego kraju. To właśnie tych "niedzielnych" (błagam, nie odczytajcie tego jako epitet, nie znalazłem tymczasowo innego określenia) kibiców chciałem przekonać - może momentami zbyt ostro, przyznaję - że warto cieszyć się z każdej bramki, z każdego punktu zdobytego przez Naszą Reprezentację, z każdego momentu, gdy nawiążemy równorzędną walkę z silniejszym przeciwnikiem (czyli każdym na tym turnieju). To już byłby ogromny sukces tej drużyny. Jasne, nie zabraniam nikomu marzyć, widzieć w wyobraźni jak 1. lipca Jakub Błaszczykowski wznosi do góry Puchar Henri Delaunaya. Jak w życiu, tak i w sporcie, biedak zostaje czasem królem, underdog pokonuje starego mistrza, Dawid - Goliata. Można o tym po cichu marzyć, można śnić, ale nie można tego od tych piłkarzy oczekiwać. Bo przywiązujemy im w ten sposób do butów worki z marzeniami 39 milionów ludzi, które ważą wówczas więcej niż wyobrażona w jednogroszówkach suma pieniędzy, za jakie zbudowano Stadion Narodowy.

A być może Polacy nie mogą już w futbolu osiągnąć więcej, może od kilku lat uderzamy głową w szklany sufit, może sam awans do turnieju finałowego mistrzostw czy to świata, czy Europy, jest nie tylko szczytem naszych możliwości, ale i w miarę trzymających się ziemi marzeń. Może nie powstał u nas żaden Real Madryt ani Juventus nie tylko z powodów ekonomicznych. Może my po prostu nie jesteśmy stworzeni do piłki nożnej, mimo jej wielkiej u nas - i niewyjaśnionej do końca - popularności. Nie oczekujemy przecież od Hiszpanów czy Australijczyków, że zaczną się bić o trofea w hokeju na lodzie, chociaż reprezentacje swoje w tej dyscyplinie mają i bardzo się starają. Nie oczekujemy, że Murzyni (można tak jeszcze pisać?) zaczną ścigać Skandynawów na nartach biegowych, chociaż jest taki jeden Kenijczyk, który wie do czego służą narty i animuszu odmówić mu nie można. Tacy Litwini albo Kanadyjczycy też pewnie przed snem marzą, jak to ich reprezentacja wychodzi w finale mistrzostw świata naprzeciwko brazylijskich czy hiszpańskich gwiazdorów, ale potem zasypiają, a następnego dnia budzą się i idą dopingować swoich koszykarzy (Litwini) i hokeistów (Kanadyjczycy), bo wiedzą, że w tych dyscyplinach są światową potęgą. A w piłce nożnej cieszą się małymi sukcesami, gdy urwą punkty silniejszemu rywalowi, gdy przejdą trzy etapy kwalifikacji do wielkiego turnieju, a poprzednio przeszli tylko dwa.

Dowodzę tym samym nieudolnie, że Polacy w piłce nożnej nigdy nie będą rozstawiać innych po kątach. I wiem, zaraz powiecie, że kiedyś potrafiliśmy, że 30 lat temu, że Kazimierz Górski. Zgoda, potrafimy czasem nawet i teraz. A to Lech Poznań dokopie miliarderom z Manchesteru City, a to natchniona chwilowym dotknięciem Absolutu reprezentacja ogra Portugalię czy Włochy. Ale to są przypadki potwierdzające tą przysłowiową regułę, bo z Portugalią zremisował nie tak dawno temu i Liechtenstein, a wysoce przeciętna Grecja zdobyła nawet Mistrzostwo Europy. Natomiast w tych złotych dla naszego futbolu latach siedemdziesiątych państw na świecie było o połowę mniej, nikt nie wiedział, co to komercja w sporcie, a w niektórych rejonach naszego globu latały jeszcze ostatnie pterodaktyle. Zresztą, wspomnienia o drużynie Deyny, Laty, Lubańskiego czy Bońka przekazywane są dziś z pokolenia na pokolenie z tak romantyczną manierą, że jeszcze kilka lat i nikt z potomnych nie uwierzy, ze miały one więcej wspólnego z rzeczywistością niż podania o Smoku Wawelskim.

I nie można mieć o to pretensji do nikogo. Dziadkowie opowiadają wnukom jak to drzewiej z naszą piłką bywało, jak w meczu Górnika z Romą decydował rzut monetą i jak ogrywaliśmy Brazylię. A dziatwa słucha z przejęciem i pasją, jak opisów wypraw Kolumba. Piłka nożna zawsze tworzyła legendy i tworzyć je będzie. Niczym w najlepszej formalinie utrwalać przypadki, które w makroskali stają się wyjątkami. Rzeźbić w masowej wyobraźni niekwestionowane szerzej prawidła, w rodzaju tych o "Niemcach, którzy zawsze grają do końca", odpornych na boiskową weryfikację niczym hitlerowskie autostrady na ząb czasu (historia futbolu ostatnich 15 lat jest inkrustowana spektakularnymi porażkami niemieckich zespołów w ostatnich sekundach gry).

Trzeba jednak przyznać, że bez tych magicznych prawideł, bez tych "sprawdzonych" reguł, świat sportowy byłby uboższy (zwłaszcza świat nieuleczalnego statystyka-technokraty jak niżej podpisany). Reguł, których się nie weryfikuje, bo nie ma takiej potrzeby. Nikt nie pyta, dlaczego żadnemu zespołowi nie udało się dwa razy z rzędu zwyciężyć piłkarskiej Ligi Mistrzów. Dlaczego od blisko 30 lat nikt nie potrafi wygrać mistrzostw świata w hokeju będąc ich gospodarzem. Ani dlaczego San Antonio Spurs zdobywają mistrzostwo NBA wyłącznie w latach nieparzystych. Tak po prostu jest. I już.

10. czerwca 2012, 00:25 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego