sobota, 30 czerwca 2012

szok przyszłości

Alvin Toffler - genialny amerykański futurolog - napisał kiedyś książkę właśnie pod tytułem "Szok przyszłości". Ostatnio udało mi się w ciągu jednego dnia obejrzeć dwie sztandarowe inwestycje "na Euro" - dworce kolejowe: Poznań Główny i Wrocław Główny. Niniejszy tekst dedykuję każdemu, kto pamięta zapyziałe socjalistyczne gmachy, przesiąknięte zapachem żula polskiego i kebabu tureckiego, unieśmiertelnione choćby w piosence Kultu o "dworcu w Kutnie nad ranem".

Najpierw Poznań Główny

Poznań Główny to jedna z największych węzłowych stacji w kraju. Krzyżuje się tu pięć linii kolejowych, z czego dwie o znaczeniu międzynarodowym. 11 peronów, 16 krawędzi, ponad 2 miliony odprawionych podróżnych rocznie. Stąd konieczność istnienia odpowiedniego dworca do obsługi tak gigantycznego ruchu. Do tej pory jednak szczęścia do odpowiedniego dworca Poznaniacy nie mieli. Po erze zabytkowego Dworca Zachodniego nastał największy gołębnik zachodniej Polski - masywny, ponury, zimny gmach, z którego Le Corbusier byłby dumny. Zdecydowaną większość polskich dworców "przed Euro" modernizowano. Na szczęście w przypadku Poznania Gł. słusznie uznano, że czegoś takiego nie da się odrestaurować i zbudowano zupełnie nowy budynek dworca.













Budynek kosmiczny. Czegoś takiego w Polsce jeszcze nie było i chyba drugiego szybko nie będzie. Postawiono na karkołomny projekt - dworzec powstał nad torami, na kilkudziesięciu betonowych filarach. Futurystyczna bryła i ogólny wygląd zewnętrzny wzbudzają różne opinie - kwestia gustu. Moim zdaniem dworzec - o ile nie jest zabytkowy - mniej ma wyglądać, a bardziej służyć. Dlatego to, co najważniejsze znajduje się w środku. A w środku jest naprawdę imponująco.



Może i nie jest to największy dworzec, ale i tak przeszklony hol jest wystarczająco przestronny i sprawia piorunujące wrażenie. Przynajmniej jak jakieś centrum kontroli lotów kosmicznych. Czysto (żadnych gołębi!), powierzchnie lśnią i błyszczą, kolory się nie kłócą, wszystko idealnie dopasowane. Przestrzeń jest perfekcyjnie zaaranżowana - butiki i gastronomia nie są porozrzucane bez ładu i składu, jak w starym gmachu, ale zgrupowane w jednym miejscu, po prawej stronie. Natomiast po lewej - informacja (nie w okienku, ale na otwartym stoisku - brawo!), punkt ochrony, jakieś stanowisko Urzędu Miasta (?) i automaty biletowe. Dużo automatów - kolejny plus, a każdy z nich sprzedaje bilety zarówno na pociągi Przewozów Regionalnych, jak i PKP Intercity. Na środku holu ogromny ekran Przyjazdy/Odjazdy (elektroniczny). Bardzo spodobały mi się osobne zejścia na każdy z peronów, które są pod dworcem (1-3) - wyglądają jak bramki na lotnisku, z osobnym wyświetlaczem odjazdów dla każdego peronu. Na perony można dostać się wyłącznie schodami klasycznymi; ruchome jadą tylko do góry, z peronów do budynku dworca - pierwszy mankament. Chociaż trzeba przyznać, że na schody w górę i w dół byłoby tam trochę za wąsko. Są oczywiście windy dla niepełnosprawnych.












Żeby jednak nie było zbyt słodko - kilka krytycznych uwag też się znajdzie. Oprócz tych ruchomych schodów tylko w górę, uderzyła mnie nieduża ilość miejsc do siedzenia w holu. Jest tylko futurystyczna metalowa ławka (bez oparcia, niewygodna), pod którą znajdują się elementy ogrzewania, wzdłuż przeszklonej ściany północnej. Jeśli ktoś nie ma ochoty iść do poczekalni, w holu będzie miał ciężko o jakieś miejsce do siedzenia. I mankament największy - kasy. Jest ich dziesięć, ale problem w tym, że dość słabo oznaczone. W starym dworcu kasy Regionalnych były w całości zielone, kasy PKP IC - pomarańczowe, więc nawet ślepy z kilometra potrafił je rozróżnić. W nowym budynku wszystkie są identyczne - różni je tylko malutkie logo i niewielki napis, widoczny dopiero, gdy podejdzie się niemal pod samo okienko. Gdy w kolejce stoi ok. 10 osób, z końca "ogonka" nie sposób dostrzec, do której kasy się ustawić. A kasy są wszystkich trzech spółek - PR, PKP IC i Kolei Wielkopolskich. I nawet informacje, która kasa sprzedaje bilety na połączenia międzynarodowe, a w której można płacić kartą są słabo widoczne. Tak słabo, że miałem kupić bilet na pociąg PKP IC, a trafiłem do kasy KW, chociaż wzrok mi jeszcze funkcjonuje nie najgorzej. Na razie strasznego problemu z tym nie ma (kasy IC sprzedają bilety na pociągi PR i vice versa), jednak jest już pewne, że od grudnia KW przejmują kolejne połączenia od Regionalnych (Zbąszynek, oraz Kutno przez Konin), a docelowo KW i PR mają mieć po równo połączeń utrzymywanych przez samorząd. Właściwe i czytelne oznakowanie kas stanie się wówczas niezbędne, żeby uniknąć totalnego chaosu.













Niemniej jednak, całość nowego dworca zasługuje na bardzo pozytywną ocenę, mimo tych kilku mankamentów. A to jeszcze nie koniec. W niedalekiej przyszłości będzie tu nie tylko dworzec kolejowy, ale gigantyczne centrum komunikacyjne - coś, czego w Polsce dotąd nie było (no, może poza węzłem przesiadkowym Młociny w Wa-wie, ale to nie ta skala). W jednym miejscu będą pociągi, autobusy dalekobieżne (krajowe i międzynarodowe!), autobusy miejskie i tramwaje. Już rośnie, przyklejony do budynku nowego dworca, dworzec autobusowy, kształtu nabiera też przedłużenie torów szybkiego tramwaju, który przejmie dawny kolejowy peron 7.
A w dalszej, chociaż wciąż określonej przyszłości, będzie tu jeszcze hotel, galeria handlowa i parking na ponad tysiąc miejsc. Brakuje tylko lotniska i toru Formuły 1. Ale wizualizacje komputerowe tego kompleksu to i tak kosmos absolutny. Gdzie tam "warszawka" ze swoim odmalowanym i odmenelonym Centralnym...












O wrażeniach z dworca we Wrocławiu napiszę przy następnej okazji.

30. czerwca 2012, 22:55 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Nie miałem możliwości zrobienia własnych fotografii, więc tekst zilustrowałem zdjęciami dostęnymi w sieci. Licząc od góry:
zdjęcie nr 1 - ze strony www.poznan.pl
zdjęcie nr 2 - ze strony www.architektura.info
zdjęcie nr 3 - ze strony www.investmap.pl
zdjęcie nr 4 - ze strony www.kurierkolejowy.eu
zdjęcie nr 5 - ze strony www.uspro.pl

niedziela, 10 czerwca 2012

that's why Red Sox will never win the series

To już ostatni wpis związany z Mistrzostwami Europy w nożnej. O futbolu można pisać dużo i bez sensu, można też go wyłącznie oglądać nie strzępiąc pióra. Ja jednak mam wrażenie, że obydwie te czynności wykonuję z perspektywy innej planety. Szesnaście długich lat śledzenia piłkarskich rozgrywek przemieniło mnie w futbolowego technokratę, bardziej przywiązującego wagę do statystyk, liczb i rezultatów, niż do związanego z powstawaniem tych faktów entuzjazmu i emocjonalnego uniesienia. Nie zrozumiem nigdy - o czym produkowałem się poprzednio - kibiców dozgonnie oddanych drużynie, która na owo oddanie sobie niczym nie zasłużyła. A oni nie zrozumieją mnie, zamiast w strefie kibica przewidując dla mnie miejsce co najwyżej w jakimś stowarzyszeniu jajogłowych, którym w galaretowatych zakamarkach mózgu zadomowiły się wyniki fazy grupowej Mistrzostw Europy 1996 roku i ani myślą się dobrowolnie eksmitować. Nie oczekując jednakże zrozumienia, nie chcę się produkować do internetowej szuflady, gdyż czas ten można poświęcić na szereg innych zajęć, a drugim Rafałem Stecem i tak nigdy nie zostanę, choćbym miał przeżyć jeszcze trzycyfrową liczbę lat.

Co jednak na odchodnym chciałbym podkreślić, to że ten niesłychanie długi okres, jaki minął od pierwszego obejrzanego przez mnie meczu (wiosna '95 - Unia Krapkowice vs. Górnik Siersza, ówczesna III liga), nauczył mnie dużego dystansu do wszystkiego, co dzieje się na zielonej murawie. Nie kreuję się oczywiście na jakiegoś futbolowego wajdelotę, na piłce nożnej nie zjadłem bowiem zębów nawet mlecznych, o stałych nie wspominając. Ale widziałem dość sporo i wydaje się, że nic nie jest już w stanie mnie zaskoczyć. Dlatego bez specjalnego zdziwienia podchodzę nawet do dzisiejszej, "sensacyjnej" porażki Holendrów z Danią. Zgoda - nieprzewidzianej, ale od takiej nieprzewidzianej przegranej ze Szwajcarią rozpoczęli też poprzednie Mistrzostwa Świata Hiszpanie. Kilka tygodni później zdobyli mimo to złoty medal, a Szwajcarzy nawet nie wyszli z grupy. Z podobnym dystansem obejrzałem wczorajszy mecz otwarcia, chociaż po pół godzinie gry byłem skłonny sądzić, że jednak coś trzeba będzie zanotować w białym kalendarzu. Polacy grali z niewłaściwym im polotem, wkręcali przeciwników w ziemię, piłka chodziła jak po sznurku, wydawało się, że skończy się solidną odprawą posłów greckich...

Skończyło się jednak jak zawsze, ale nie jestem tu - wyjątkowo - od tego, aby wywoływać złotą maksymę "a nie mówiłem?", ani wskrzeszać brodate truizmy, że w futbolu nie dają punktów za wrażenie artystyczne i że nie liczy się ostatecznie to, kto piękniej grał, tylko jaką cyfrę miał po 90 minutach w rubryce "bramki strzelone". Ostrzegałem, że bramkarz Szczęsny, mimo umiejętności i charakteru, nie ma doświadczenia w tak specyficznym turnieju, co w pełni się potwierdziło. W pierwszej połowie bezrobotny, w dobie próby natomiast zupełnie zagubiony, dwie sytuacje - dwa błędy. Jeszcze raz okazało się, jaka przepaść dzieli mecz towarzyski czy ligowy z przeciwnikiem choćby najwyższej klasy, od meczu na turnieju finałowym, gdzie każda pomyłka ma ciężar kilku ton.

Nie chcę jednak dokonywać tu egzekucji na sztabie szkoleniowym czy zawodnikach. Z premedytacją zresztą nie pisałem w poprzednich tekstach tego, do czego byłem niemal w 100% przekonany - że Mistrzostwa Europy zaczną się dla nas 8. czerwca o 18:00, a zakończą 8. czerwca o 19:45. Nie pisałem w trosce o własne życie, gdyż niewykluczone byłoby pojawienie się wówczas na moim progu jakiegoś bojownika, z zamiarem egzekucji właśnie, który powziął sobie misję uwolnienia tego łez padołu od malkontentów tematyki wszelakiej. Z tym, że naprawdę nie wcieliłem się w rolę advocatus diaboli z egoistycznej (a niektórzy twierdzą, że i narodowej) potrzeby narzekania niezależnie od okoliczności.

Wśród powszechnego pompowania przysłowiowego balonu, chciałem uczepić mu możliwie dużo balastu w postaci - tak właśnie - trzeźwego realizmu. W trosce o Was - kibiców "niedzielnych", którzy na co dzień piłką nożną nie interesujecie się zupełnie. Nie śledzicie rozgrywek, nie znacie na pamięć kadr finalistów, nie macie pojęcia co oznaczają te dziwne cyferki u bukmacherów. Ale przygotowujecie fantazyjne stroje i pełni nadziei idziecie na miejsca przestrzenne, ludźmi wypełnione, aby dopingować "Naszych". Naprawdę przykro mi patrzeć na Wasze smutne twarze, na Wasz gasnący entuzjazm, tak gorący jeszcze kilka godzin wcześniej. Chciałem obronić Was przed tymi, którzy w medialno-marketingowej rzeczywistości przy każdej takiej okazji próbują utkać z Waszych marzeń i nadziei latający dywan, chociaż doskonale wiedzą, że stać ich tylko na wykładzinę. Rozumiem Wasze zmieszanie, Waszą konsternację teraz, gdy jeszcze niedawno przekonywano Was, że trafiliśmy do najłatwiejszej grupy z możliwych, że w pierwszym etapie nie powinniśmy się bać nikogo i że medal w tym turnieju jest jak najbardziej realny. I nie minęło kilka godzin, a nagle słyszycie, że Rosjanie to jednak nadludzie, którzy we wtorek przetoczą się po nas jak lawina po zboczu Kasprowego, a i Czesi - mimo klęski z nimi - grają na tyle dobrze, że wciągną nasz zespół niczym talerz knedlików. Nie czujecie się trochę oszukani? Otumanieni przez medialnych propagatorów sukcesu? Oczywiście nie zwracam się z tym pytaniem do wytrawnych kibiców, do tych wszystkich, którzy wiedzą, kto to jest Arszawin, Baros i czym różni się spalony od woleja.

Nie Was bowiem chciałem ostrzegać, ale tych wszystkich, których porwała - i słusznie - fala entuzjazmu związana z organizacją największej sportowej imprezy w historii tego kraju. To właśnie tych "niedzielnych" (błagam, nie odczytajcie tego jako epitet, nie znalazłem tymczasowo innego określenia) kibiców chciałem przekonać - może momentami zbyt ostro, przyznaję - że warto cieszyć się z każdej bramki, z każdego punktu zdobytego przez Naszą Reprezentację, z każdego momentu, gdy nawiążemy równorzędną walkę z silniejszym przeciwnikiem (czyli każdym na tym turnieju). To już byłby ogromny sukces tej drużyny. Jasne, nie zabraniam nikomu marzyć, widzieć w wyobraźni jak 1. lipca Jakub Błaszczykowski wznosi do góry Puchar Henri Delaunaya. Jak w życiu, tak i w sporcie, biedak zostaje czasem królem, underdog pokonuje starego mistrza, Dawid - Goliata. Można o tym po cichu marzyć, można śnić, ale nie można tego od tych piłkarzy oczekiwać. Bo przywiązujemy im w ten sposób do butów worki z marzeniami 39 milionów ludzi, które ważą wówczas więcej niż wyobrażona w jednogroszówkach suma pieniędzy, za jakie zbudowano Stadion Narodowy.

A być może Polacy nie mogą już w futbolu osiągnąć więcej, może od kilku lat uderzamy głową w szklany sufit, może sam awans do turnieju finałowego mistrzostw czy to świata, czy Europy, jest nie tylko szczytem naszych możliwości, ale i w miarę trzymających się ziemi marzeń. Może nie powstał u nas żaden Real Madryt ani Juventus nie tylko z powodów ekonomicznych. Może my po prostu nie jesteśmy stworzeni do piłki nożnej, mimo jej wielkiej u nas - i niewyjaśnionej do końca - popularności. Nie oczekujemy przecież od Hiszpanów czy Australijczyków, że zaczną się bić o trofea w hokeju na lodzie, chociaż reprezentacje swoje w tej dyscyplinie mają i bardzo się starają. Nie oczekujemy, że Murzyni (można tak jeszcze pisać?) zaczną ścigać Skandynawów na nartach biegowych, chociaż jest taki jeden Kenijczyk, który wie do czego służą narty i animuszu odmówić mu nie można. Tacy Litwini albo Kanadyjczycy też pewnie przed snem marzą, jak to ich reprezentacja wychodzi w finale mistrzostw świata naprzeciwko brazylijskich czy hiszpańskich gwiazdorów, ale potem zasypiają, a następnego dnia budzą się i idą dopingować swoich koszykarzy (Litwini) i hokeistów (Kanadyjczycy), bo wiedzą, że w tych dyscyplinach są światową potęgą. A w piłce nożnej cieszą się małymi sukcesami, gdy urwą punkty silniejszemu rywalowi, gdy przejdą trzy etapy kwalifikacji do wielkiego turnieju, a poprzednio przeszli tylko dwa.

Dowodzę tym samym nieudolnie, że Polacy w piłce nożnej nigdy nie będą rozstawiać innych po kątach. I wiem, zaraz powiecie, że kiedyś potrafiliśmy, że 30 lat temu, że Kazimierz Górski. Zgoda, potrafimy czasem nawet i teraz. A to Lech Poznań dokopie miliarderom z Manchesteru City, a to natchniona chwilowym dotknięciem Absolutu reprezentacja ogra Portugalię czy Włochy. Ale to są przypadki potwierdzające tą przysłowiową regułę, bo z Portugalią zremisował nie tak dawno temu i Liechtenstein, a wysoce przeciętna Grecja zdobyła nawet Mistrzostwo Europy. Natomiast w tych złotych dla naszego futbolu latach siedemdziesiątych państw na świecie było o połowę mniej, nikt nie wiedział, co to komercja w sporcie, a w niektórych rejonach naszego globu latały jeszcze ostatnie pterodaktyle. Zresztą, wspomnienia o drużynie Deyny, Laty, Lubańskiego czy Bońka przekazywane są dziś z pokolenia na pokolenie z tak romantyczną manierą, że jeszcze kilka lat i nikt z potomnych nie uwierzy, ze miały one więcej wspólnego z rzeczywistością niż podania o Smoku Wawelskim.

I nie można mieć o to pretensji do nikogo. Dziadkowie opowiadają wnukom jak to drzewiej z naszą piłką bywało, jak w meczu Górnika z Romą decydował rzut monetą i jak ogrywaliśmy Brazylię. A dziatwa słucha z przejęciem i pasją, jak opisów wypraw Kolumba. Piłka nożna zawsze tworzyła legendy i tworzyć je będzie. Niczym w najlepszej formalinie utrwalać przypadki, które w makroskali stają się wyjątkami. Rzeźbić w masowej wyobraźni niekwestionowane szerzej prawidła, w rodzaju tych o "Niemcach, którzy zawsze grają do końca", odpornych na boiskową weryfikację niczym hitlerowskie autostrady na ząb czasu (historia futbolu ostatnich 15 lat jest inkrustowana spektakularnymi porażkami niemieckich zespołów w ostatnich sekundach gry).

Trzeba jednak przyznać, że bez tych magicznych prawideł, bez tych "sprawdzonych" reguł, świat sportowy byłby uboższy (zwłaszcza świat nieuleczalnego statystyka-technokraty jak niżej podpisany). Reguł, których się nie weryfikuje, bo nie ma takiej potrzeby. Nikt nie pyta, dlaczego żadnemu zespołowi nie udało się dwa razy z rzędu zwyciężyć piłkarskiej Ligi Mistrzów. Dlaczego od blisko 30 lat nikt nie potrafi wygrać mistrzostw świata w hokeju będąc ich gospodarzem. Ani dlaczego San Antonio Spurs zdobywają mistrzostwo NBA wyłącznie w latach nieparzystych. Tak po prostu jest. I już.

10. czerwca 2012, 00:25 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 5 czerwca 2012

wrakiem na Euro

I co? I nie mówiłem? Nie mówiłem miesiąc temu, że na piłkarskim papierze toaletowym się nie skończy? Gdyby ktoś chciał bojkotować zbliżające się Mistrzostwa Europy (pod kryptonimem "EURO 2012") w każdym wymiarze, umarłby z głodu niechybnie. Bo nie ma już żadnego produktu żywnościowego bez futbolowego akcentu. Piłkarska zupa, kefir kibica, piłkarski łosoś. Zresztą, to akurat mnie nie zaskoczyło. Ale już "kibicowskie" akcesoria dla zwierząt domowych - jak najbardziej. "Koszulka" dla psa w barwach narodowych, z wycięciami na przednie łapki i z nadrukiem "Pies Kibica". I piwo dla psa-kibica o smaku wołowiny. Niemieckie. Pod nazwą "Merdający ogon" ("Schwanzwedler"). Nie wiem, co palił ten, kto to wymyślił, ale towar musi mieć prima sort. A jakoś czuję, że to jeszcze nie koniec. Chociaż czasu na zbicie biało-czerwonego biznesu pozostało niewiele.

Właśnie - niewiele, bo za niecałe dwa tygodnie już będzie po wszystkim. Polacy nie wyjdą z grupy i wszystko to, co się wokół dzieje, pęknie i oklapnie jak gigantyczny ogórek przegryziony przez mysz w bajce Wacława Solskiego. A dzieje się sporo. Do dowolnego sklepu wejść się suchą stopą nie da. Każde wydanie "Wiadomości" rozpoczyna się od informacji jak głośno rośnie trawa na Narodowym i którą nogą wstał dzisiaj Robert Lewandowski. Rekrutacja na zwierzęta "typujące" wyniki meczów odbywa się już wśród gatunków, o których istnieniu nawet zoolodzy do niedawna nie mieli pojęcia (a ja, głupi, myślałem, że ta ośmiornica to przebój jednego sezonu...). Wreszcie, po ulicach jeżdżą wehikuły wyposażone w husarskie skrzydła (w barwach - rzecz jasna - narodowych).

I to ostatnie zdumiewa mnie najbardziej. Skąd się bierze ta niesamowita mobilizacja, ten nierealistyczny optymizm? Przecież to już czwarty duży turniej piłkarski w tym wieku, na którym gramy. Trzy razy było gigantyczne pompowanie balona i trzy razy równie wielkie rozczarowanie. Do dziś pamiętam obrazy z 2008 roku - blokowiska, gdzie w co drugim oknie wisiała polska flaga z "Tyskiego", w ramach akcji "Wywieś flagę - pomóż naszym", czy jakoś tak. Polski kibic to jest naprawdę twarda sztuka, jego się chyba nie da zabić. Nieważne, jak bardzo mu dołożą, on i tak wstaje. Rozumiem miłość i przywiązanie do drużyny, która walczy, zostawia serce na boisku, a mimo to przegrywa. Bo miała pecha, albo przeciwnik był lepszy, tak czasem bywa. Ale przecież nasza reprezentacja te trzy poprzednie turnieje oddała bez walki (na "Euro 2008" nie strzeliła nawet bramki - gol wbity Austrii był ze spalonego), skompromitowała się, od przeciwników dzieliły ją lata świetlne. Ponadto okazała brak szacunku swoim fanom, bo zamiast przykładać się do treningów, piłkarze bardziej dbali o własne fryzury, kontrakty reklamowe i inne pozaboiskowe sprawy. Kibice Drodzy, wytłumaczcie mi, dlaczego - mimo to - po raz kolejny uważacie, że tym razem wreszcie, że tym razem się uda, że właśnie teraz?

Nie życzę źle naszym piłkarzom, wręcz przeciwnie. Ale założę się o rzeczy wszelakie, że znowu nie tym razem. Na boisku nie będzie dobrze, pięknie i wspaniale. I nie jest to malkontenctwo, tylko trzeźwa ocena sytuacji. Której Wam, Kochani, brakuje, bo w grę wchodzi Polska. Owszem, nic w tym złego, tylko czasami to psychologicznie niezdrowe. Jednak pamiętajcie, błagam, że te trzy mecze, jakie na tym turnieju zagramy, to i tak za dużo, bo gdyby nie fakt bycia gospodarzem, w ogóle by nas na Mistrzostwach Europy nie było (w aktualnym rankingu FIFA kisimy się na 65. miejscu, za Hondurasem i Gabonem, o Zambii i Sierra Leone nie wspominając).

W telewizyjnym spocie "Biedronki" kolorowo ubrani kibice jadą upakowani w tramwaju, który ma numer "44". Może to i jest znak potwierdzający to wszystko, o czym mówiłem. W naszej historii zawsze było tak, że jak trwoga - to do Mickiewicza. A znowu mamy szlachecko-sarmackie pospolite ruszenie. Cóż, w to że na boisku będą "Dziady" nie wątpię.

Czesi do Wrocławia przyjechali pociągiem, w ramach akcji "Vlakiem na Euro" ("vlak" to po czesku "pociąg" wbrew pozorom). Nasza reprezentacja raczej buja w obłokach, więc mogłaby na turniej udać się Wrakiem, bo ta metafora nieźle opisuje stan naszej floty powietrznej. Niestety, w tym kraju jest od dwóch lat tylko jeden słuszny Wrak, więc zostawmy temat, bo w czasie Mistrzostw miało nie być politycznie.

Ale wbrew refrenowi "Koko, koko, kij wam w oko, Euro w du*ie mam głęboko", zmagania piłkarskie będę - w miarę możliwości - śledzić. Lubię Mistrzostwa Europy, nawet bardziej niż Świata, bo choć krótsze, to nie ma zbędnej egzotyki w postaci Togo czy Korei Północnej. Ale chciałbym zapamiętać z nich inne obrazki. Ten rysunek satyryczny, na którym wściekła biedronka wygraża pięścią (pięścią! biedronka!) stojącej obok kobiecie: "Adamiakowa - jeszcze raz mnie kopniesz, to pożałujesz!". I nieoficjalne maskotki turnieju. Żadne tam Slavek i Slavko. Ani też trafniejsze Pivko i Vódko. Te nazywają się: WŁEB i WNOGI!


5. czerwca 2012, 00:15 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego