wtorek, 24 grudnia 2013

anieli grają, kurę witają

Anioł pasterzom mówił: "Nie uwierzycie, co teraz w Betlejem mają - kupisz dwa wielbłądy, to ci barana dają. I jeszcze owies za zero złoty". Czy zatem i Wy, Drodzy Parafianie, spełniliście już obowiązek względem bogini Konsumpcji? Jeśli podążaliście za wskazówkami proroka Reklama, w Waszym domu powinny się teraz koniecznie znajdować:
  • LED Smark TV
  • Laptop z kaczpadem (poleca sam Jurgen Klop - wyłączny dystrybutor sedesów na południowo-wschodnią Europę)
  • Kredyt sam w w domu (potem kredyt sam w Nowym Jorku, a następnie kredyt sam po raz trzeci - aby spłacić dwa poprzednie)
  • Miś planszowy
  • Woda toaletowa UOMO (idealna dla włamywaczy)
  • Szałer żel (tegoroczny hit - natychmiast po użyciu dostajesz szału!)
  • Zakład Pascala (z Okrasą) - coś w sam raz dla kulinarnych filozofów
No i limit przekroczony... A przecież to dopiero początek. Z całą pewnością kupiliście również:
  • owoce ezoteryczne (a wśród nich między innymi: czary-mara-kuje, mangarynki, tab-liczi ouija i PoMello-Kitty)
  • ocet z ocelota
  • uszka od śledzia
  • zupę z dziada pradziada
  • pierogi z rozpustą
  • cukier pudel
  • barszcz z krykietem
Teraz już można przygotowywać świąteczne menu, które składać się będzie wyłącznie z tradycyjnych, rdzennie polskich potraw. Na stole pojawią się zatem:
  • pierogi ruskie
  • karp po żydowsku
  • barszcz ukraiński
  • ryba po grecku
  • kołduny litewskie
  • ciasto francuskie
  • gulasz wegięrski
  • i koper włoski
Czy Święty się już spałował? Tak? To przenosimy się teraz do Belwederu, gdzie będziemy świadkami dorocznej akcji pod hasłem "Szlachetna Kaczka". Pan Prezydent - myśliwy co się zowie, amator dziczyzny pełną gębą - idąc wzorem swojego kolegi po fachu zza oceanu i jego indyków, daruje w tym szczególnym dniu życie jednej kaczce. Kaczce, nie rybie, chociaż to właśnie karp będzie królował na polskich stołach. Niestety, dopóki dzieci i ryby głosu nie mają (chyba, że do władzy dojdzie pan Gowin, wtedy już tylko ryby...), karp ma przechlapane. Głosu nie ma, a zbliżają się wybory, zatem prezydent nie ma większego wyboru. I niech to wszystko gęś kopnie!

 24. grudnia 2013, 23:43 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 13 grudnia 2013

Grand Press

Mariusz Szczygieł został uhonorowany nagrodą "Dziennikarza Roku 2013" w plebiscycie Grand Press. Jak dla mnie - o dobrą dekadę za późno, ale ja się podobno nie znam. Wiem za to, że tego typu plebiscyty rzadko biorą pod uwagę to, co najważniejsze, bo jednocześnie to jest mało wyraziste i mało medialne. Może źle pojmuję zawód dziennikarza, ale przedstawicieli tego fachu oceniam po tym, i wyłącznie po tym, co tworzą. Jaką to ma jakość, jakie przesłanie. A nie po tym, jaką osobą jest ów dziennikarz prywatnie, jakie ma poglądy, jaki charakter i osobowość, a jaki stosunek do swojego zawodu. Może to myślenie błędne, może powierzchowne, ale też jestem niemal pewny, że najwyższego wyróżnienia Grand Press nie dostąpiłby chociażby śp. Marcin Pawłowski, gdyby swojej heroicznej walki z nowotworem nie toczył na oczach widzów głównych wydań "Faktów" (lub gdyby ją wygrał), czy Andrzej Poczobut, gdyby go nie zamknęli w białoruskim kryminale. A co oni właściwie stworzyli? To już dawno przykryła zasłona dziejów swoimi czarnymi fałdami...

Mariusz Szczygieł napisał dziesiątki przeznakomitych tekstów, które w mojej opinii po stokroć bardziej zasługiwały na tą dzisiejszą nagrodę. Otrzymał ją jednak za reportaż raczej przeciętny jak na swój Talent, o którym to jednak reportażu dyskutowali wszyscy, z premierem i ministrami na czele, a w pewnym bardzo ważnym urzędzie poleciała nawet głowa. I nie umniejszając niczego temu reportażowi, ani tego, że podnosił temat bardzo istotny, ani tego, że ta głowa poleciała jak najbardziej słusznie, ani wreszcie tego, że w zrozumiały sposób wywołał społeczną burzę. To też jedno z zadań dziennikarza - budzić sumienia, wskazywać aktualne problemy, poruszać do działania przeciw niesprawiedliwości i nieprawości tego świata. Może i nawet z tych zadań najważniejsze. Lecz z pewnością nie jedyne godne laurów.

Mimo to, Panie Mariuszu - jeśli Pan czyta te słowa (a mam na to cień nadziei) - przeogromne i jak najszczersze Gratulacje! Gdyby to ode mnie zależało, otrzymałby Pan to wyróżnienie już za reportaż o Diamentach, ale cóż, nie tylko kościelne młyny wolno mielą, jak się okazuje. Ważne, że mielą. Albert Einstein również dostał Nobla nie za swoje opus magnum, czyli prace nad teorią względności, ale za dość mało widowiskowe i jednak nie aż tak doniosłe wyjaśnienie efektu fotoelektrycznego. Niech ocenią inni, czy paradoks to, czy sprawiedliwość dziejowa.

13. grudnia 2013, 23:52 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 8 grudnia 2013

sitwa pod Wiedniem

Polski Instytut Sztuki Filmowej to instytucja niewątpliwie szacowna. Jednak w jakiś sposób musiała się komuś nieprzychylnie zasłużyć, bo wszelkie znaki na ekranie i w green roomie wskazują, że na PISF rzucona została klątwa z gatunku potężnych. W inny sposób nie można bowiem pojąć, jak to możliwe, iż wszelkie projekty filmowe, do których instytucja ta dokłada się finansowo, kończą się spektakularną klapą. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy wspomaga nas zagraniczna myśl fachowa. Nie inaczej stało się niemal rok temu z "Bitwą pod Wiedniem" - zgniłym owocem współpracy filmowców włoskich, tureckich i polskich, którą to współpracę PISF wsparł kwotą 2 milionów złotych.

Wsparcie to - z początku przyjęte zapewne entuzjastycznie - ostatecznie wyszło twórcom bokiem, albo jeszcze czymś innym. Dzieła nie widziałem, dlatego nie odnoszę się do samego filmu, ale skoro internauci drwią, złośliwi ukuli podtytuł "Kac Vienna", a krytycy przekonują, że to gniot niesłychany, to coś jest na rzeczy. A brzmi to wszystko na tyle przekonująco (chociaż tak, wiem, "trzeba samemu wyrobić sobie opinię" i tym podobne slogany), że zamiast udać się do kina, zaoszczędziłem banknot z Bolesławem Chrobrym, w zamian zastanawiając się, dlaczego w tym kraju nie da się zrobić porządnego filmu w tematyce historyczno-lekturowej.

Nie wyszło z "Zemstą", "Katyniem", tzw. Trylogią Sienkiewicza, z Żeromskim... "Bitwa Warszawska" zapisała się w pamięci widzów fragmentami trailera z obrazami umorusanej twarzy Nataszy Urbańskiej, strzelającej do Moskala z jakiejś pepeszy. "Krzyżacy" ciągną się niemiłosiernie, na "Przedwiośniu" rozbolała mnie głowa, a na "Faraonie" zasnąłem. Właściwie tylko "Pan Tadeusz" Andrzeja Wajdy był na niezłym poziomie, a ja obejrzałem go z przyjemnością, ale to rak na bezkresnym bezrybiu. Owszem, księgowi tych filmów nie narzekają, ale wpływy z biletów generują przecież głównie wycieczki szkolne. Za granicą też w tej dziedzinie powstają bzdury kosmiczne, ale równocześnie można obejrzeć filmy mądre i ambitne. Gdy patosem obficie przyłożyli twórcy "World Trade Center" z Nicolasem Cage, o tym samym momencie amerykańskiej historii nakręcono znakomity "Lot 93". W Polsce nie dość że powstają filmy wyłącznie tego pierwszego rodzaju, to jeszcze są one po mistrzowsku sknocone.

Dlaczego zatem - skoro z naszym kinem jest tak źle - wciąż PISF wydaje lekką ręką (kończyną? - nie wiem jakie członki posiada PISF) publiczne miliony licząc, że tym razem się uda? Nadzieja jest matką tych, co Harwardu nie skończyli. Może zatem należałoby nad tymi pieniędzmi (skoro są - jakby nie patrzeć - publiczne) ustanowić jakiś dodatkowy parasol ochronny? Przy budowie drogi jest projekt, a potem jest odbiór techniczny i gdy coś się nie zgadza z projektem, to wykonawca płaci kary. Gdy jakieś przedsiębiorstwo ogłasza przetarg na zakup np. autobusów czy samochodów służbowych, również ściśle określa jakie warunki powinien spełniać ten oczekiwany pojazd. A w kinie - hulaj reżyserze, piekła nie ma. Dlatego - wzorem innych przetargów i zamówień - wprowadziłbym takie warunki i oczekiwania również do filmu. Dajemy 2 miliony, ale oczekujemy efektów w postaci... No, właśnie. Jak zdefiniować artystyczny sukces filmu? Wpływami z biletów nie, bo przecież wycieczki szkolne grają na smartfonach (i nauczycielom na nerwach) w trakcie seansu. Recenzjami krytyków? Trop dobry, ale film - jak wszystko w sztuce, a może i w całej humanistyce - jest subiektywny. Ostatnią książkę Doroty Masłowskiej w dwóch różnych źródłach zrecenzowano zgoła odmiennie: "kapitalna komedia" - przeczytałem w "Polityce", "przynosi zawód" - to w "Rzeczpospolitej". Czy zatem należy powołać Państwową Komisję Recenzentów Filmowych? A może wyciągać średnią ważoną z ocen - powiedzmy - stu krytyków? I na tej podstawie decydować, czy film ma zwrócić przyznane mu dofinansowanie, tak jak wykonawca autostrady, który spartolił robotę.

Obawiam się jednak, że polskiemu filmowi historycznemu przydałoby się takie wsparcie ekspertów już na etapie tworzenia filmu. I śladem przetargu na autobus, należałoby a priori wyodrębnić wszystkie elementy, które w filmie powinny się znaleźć. Ile razy padnie wystrzał z tej czy innej armaty/kolubryny (Grubej Berty już nie, bo przymiotnik "gruby" stał się ostatnio niepoprawny politycznie), kto komu rękę poda, a kto na kogo spojrzy wilkiem, kto zginie w patriotycznych boleściach na pierwszym planie, a komu na głowę spadnie zasłona milczenia, oraz kto z kim będzie w aliansach (i jakich). Kto pierwszy pójdzie przed siebie, kto pierwszy cel wyznaczy, kto pierwszy w noc bezsenną wymyśli wielką armię, kto będzie bohaterem, a kto umrze marnie. A potem już łatwo: kto będzie fakirem, kto astrologiem i tak dalej.

Polskie kino w wersji podniosłej i narodowo-krzepiącej upadło już tak nisko, że właściwie taka szczegółowa specyfikacja z pewnością mu nie zaszkodzi, a kto wie, może i pomoże. Chociaż proces leczenia (a ściślej rzecz biorąc - reanimacji zimnego trupa) należałoby jednak rozpocząć od samego systemu przyznawania publicznych dotacji. Największe szanse na grant ma albo ktoś z głośnym nazwiskiem (pan Hoffman jako pierwszy z brzegu, który - nawiasem mówiąc - skończył się na "Kill'em All"... to znaczy na "Potopie", ale ten pierwszy tytuł też nie jest daleki od prawdy, biorąc pod uwagę fabułę dzieła), albo ktoś, kto zastrzeli gremium przyznające dotację jakimś pomysłem z samego Księżyca (na przykład zaproponuje film o Powstaniu Warszawskim w konwencji hip-hop opery). Twórca szerzej nieznany, z dobrym planem, ale bez siły przebicia, funduszy nie dostanie, filmu nie zrealizuje, więc w świat pójdzie przekonanie, że publika woli oglądać takie filmy jakie na ekranach kinowych goszczą. A jakie ma oglądać, skoro innych nie ma? Niezależną scenę kinową nawet w dużych miastach trudniej ostatnio znaleźć niż dealera ciężkich narkotyków. To zresztą akurat nie tylko nasza przypadłość. Ostatni (dosłownie) film Stevena Soederbergha o artyście znanym jako Liberace, w Stanach nie trafił do wielkich sieci kinowych. W Polsce - o dziwo - trafił bez trudu, ale być może to kwestia wyłącznie tego, że protagonista miał w rzeczywistości na imię Władziu.

A piszę o tym wszystkim nie bez tak zwanej kozery. Nie dalej jak kilka dni temu okazało się, że premiera kolejnego dużego dzieła dotowanego przez PISF - filmu pod wiele mówiącym tytułem "Smoleńsk" w reżyserii Antoniego Krauze - została przełożona na październik roku przyszłego. Do kin miał trafić już wiosną, ale wiosną rozpoczną się dopiero zdjęcia. Pamiętając o perturbacjach towarzyszących powstawaniu "Wałęsy" (finansowanego m.in. przez niesławną firmę Amber Gold), niech ktoś jeszcze powie, że na PISF nie ciąży klątwa... W przypadku "Smoleńska" jest to wręcz klątwa niewybaczalna, bo jakby tego filmu nie zrobić, i tak któremuś środowisku wymowa dzieła nie przypadnie do gustu. A gromy spadną oczywiście na PISF, że z naszych podatków finansuje tak kłamliwe, ordynarne paszkwile, w dodatku antypolskie/godzące w jedność narodową (niepotrzebne skreślić po premierze*).

Z podobnego powodu mam również nadzieję, że w żadnej z głównych ról nie wystąpi Zbigniew Zamachowski ani Robert Moskwa. Tego to już nawet Państwowy Instytut Sztuki Filmowej mógłby nie przetrwać.

8. grudnia 2013, 18:26 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

* po premierze filmu rzecz jasna (bo teraz się wszystko tak politycznie kojarzy...)

niedziela, 1 grudnia 2013

Tomasz Lis oszalał

Ponad osiem lat temu na mojej macierzystej uczelni zorganizowano spotkanie z Tomaszem Lisem, w ramach promocji jego książki pt. "Co z tą Polską?". Spotkanie miało się odbyć w czytelni Biblioteki Głównej, ale w ostatniej chwili - ze względu na duże zainteresowanie - przeniesiono je do największej uniwersyteckiej auli. Słuszność decyzji o zmianie pojąłem jednak dopiero w momencie wejścia na salę. Wszystkie miejsca były zajęte co do jednego, ludzie siedzieli na schodach, stali pod ścianami i nawet w drzwiach wejściowych (ci, którzy przybyli w ostatniej chwili). Chyba nigdy potem nie byłem już na takim zgromadzeniu (w czasach, gdy królował w Polsce Amway byłem zbyt młody), na spotkaniu z "ciekawym człowiekiem", które miałoby w sobie taką energię i tyle entuzjazmu.

Tomasz Lis wkroczył dynamicznie na salę, wśród powszechnych owacji, niczym amerykański pretendent do Białego Domu na wiec wyborczy. I cóż to było za spotkanie! Żywe, pasjonujące, pochłaniające całą uwagę. Historie, opowieści, pytania z widowni. A gdy główny bohater zacytował ostatni akapit ze swojej książki (porywającą anegdotkę o sir Erneście Shackletonie), miałem ochotę krzyknąć "Alleluja!" i wybiec na środek sali, aby śpiewać z radości gospel, jak to się dzieje na uroczystościach religijnych u Afroamerykanów.

Jeszcze tego samego dnia pobiegłem do EMPiK-u, aby zakupić egzemplarz książki "Co z tą Polską?". I kilkakrotnie go potem przeczytałem, traktując niemal jak osobisty przewodnik duchowy. Taką to spotkanie miało energię i rozmach! A gdy dwa lata później na podobny "konwent" przyjechał Kamil Durczok, wynudziłem się setnie.

Tak, Tomasz Lis był wówczas niemalże moim idolem. Wzorcem z Sevres dziennikarza i publicysty. Profesjonalistą bez skazy. Zresztą, nie tylko wtedy, ale też trochę wcześniej i trochę później. Bo już na przełomie wieków, gdy prowadził w TVN główne wydania "Faktów", które wobec siermiężnych "Wiadomości" Telewizji Publicznej były niczym powiew świeżego powietrza w zatęchłej piwnicy. I gdy raz, podczas tych "Faktów" rzucił żarcikiem, że rozpoczęta właśnie współpraca TVN z telewizją Fox News nie ma nic wspólnego z jego nazwiskiem. Albo gdy na wizji stracił głos. I jeszcze w dziesiątkach sytuacji.

Musiał być jednak idolem nie tylko dla mnie, bo sławetny sondaż prezydencki (przeprowadzony chyba w połowie drugiej kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego) wykazał, że redaktor Lis miałby całkiem spore szanse w rywalizacji o miejsce w Pałacu Prezydenckim (podobnie jak choćby Jolanta Kwaśniewska). Szanse pewnie nie do końca wydumane, bo w ramach prywatnego sondażu znalazłem tylko w najbliższym kręgu znajomych kilka osób, które skłonne byłyby na niego głosować. A sondaż ten, który być może nawet był humbugiem (pewnie nigdy się nie dowiemy), sprawił, że Tomasz Lis stracił lukratywną robotę w TVN, co bynajmniej nie było końcem jego medialnej kariery, ale wręcz zwiastunem jej złotych czasów. Napisał wówczas książkę o której mówiłem na początku i podróżował po Polsce ze spotkaniami ją promującymi. A chyba niecały rok po opisanym spotkaniu w uniwersyteckiej auli, zatrudnił się w Polsacie i dopiero się zaczęło. Najpierw podniósł z ruin sztandarowy informacyjny program Polsatu, który wówczas nazywał się - o czym mało kto dziś pamięta - "Informacje", i tworzony był w klimacie, w jakim dekadę wcześniej startowała stacja Zygmunta Solorza, czyli przaśno-discopolowym. Tomasz Lis dokonał tam rewolucji, jakiej nie powstydziłaby się sama Magda Gessler. Zmienił wszystko, od studia, przez prowadzących, po nazwę. A zrodzone w ten sposób "Wydarzenia" skutecznie rzuciły oglądalnościowe wyzwanie gigantom, czyli "Faktom" i "Wiadomościom". Jednak Lis nowego serwisu już sam nie prowadził. Miał wówczas taką pozycję, że stał się kimś w rodzaju nadredaktora. I rozwinął karierę drogą amerykańską - stworzył własny program publicystyczny. Przez parę dobrych lat śledziłem "Co z tą Polską?" (bo tak - genialnie w swojej prostocie - zatytułował swoją audycję Lis) z z wypiekami na twarzy, kształtując swoje zainteresowania polityczne.

Mógłbym tworzyć tą laurkę jeszcze dłużej i jeszcze nudniej (pisać o kolejnych książkach Lisa, o jego rosnącym autorytecie, o nagrodach i Telekamerach przeróżnych, o plotkach, że jest "szykowany" na redaktora naczelnego "Wyborczej"), ale najważniejsze jest w tej historii to, że brakuje w niej happy-endu. Bo pod koniec pierwszej dekady XXI wieku coś się nagle złamało. Najpierw Tomasz Lis nieoczekiwanie wrócił do Telewizji Polskiej, której toporność (zwłaszcza w zakresie programów informacyjnych i publicystycznych) oraz polityczna stronniczość nawet po pięciu piwach nie przestawały być irytujące. Otworzył tam swój kolejny program, tym razem pod koszmarnym tytułem "Tomasz Lis na żywo", którego pretensjonalność kłuje nie tylko w oczy, ale chyba we wszystkie części ciała. Wówczas również coraz wyraźniejsze stawało się jego polityczne opowiedzenie się po stronie rządzącej podówczas (i nadal) formacji. Jednak największe dziwy zaczęły się, gdy z dnia na dzień Tomasz Lis stracił stanowisko naczelnego tygodnika "Wprost" i błyskawicznie, a przez to jeszcze bardziej nieoczekiwanie, objął stanowisko naczelnego polskiej edycji "Newsweeka".

Wyobraźcie sobie, że przez kilka lat z rzędu, w każdy - powiedzmy - poniedziałkowy wieczór, zapraszacie niewielką grupę znajomych, fajnych ludzi, na wspólne rozmowy przy winie o rzeczach ciekawych, interesujących, ważnych i mniej ważnych. Lubicie te rozmowy, ba, nie wyobrażacie sobie bez nich poniedziałkowego wieczoru, oczekujecie na nie przez cały tydzień. A pewnego wiosennego poniedziałku, gdy jak zwykle słyszycie dzwonek, otwieracie drzwi, ale na korytarzu nie stoi dobrze znana grupa przyjaciół, a jacyś zupełnie obcy ludzie. Ludzie, których nie zapraszaliście, nie macie z nimi nic wspólnego, a o niektórych nawet słyszeliście, ale wyłącznie jak najgorsze opinie. I gdy tak stoicie ze zdziwioną miną na progu, to oni ładują się Wam do mieszkania, nie zdejmują butów, wypijają wino i pytają o jeszcze...

Te poniedziałkowe rozmowy to metafora moich spotkań z "Newsweekiem Polska" dobrych kilka lat temu. Za kadencji naczelnego Wojciecha Maziarskiego to było fenomenalne pismo, bezsprzecznie najlepszy tygodnik opinii jaki mogłem sobie wyobrazić (sorry, "Polityko"...). Kapitalne teksty ze wszelkich dziedzin (nawet nielubianą przez mnie Historię dało się czytać, a Kultura to było już mistrzostwo Universum), znakomici autorzy, świetne osobowości, genialne felietony (Michał Zaczyński!), nowoczesny format... I mógłbym tak piać jeszcze długo. Niestety, skończyło się to podobnie jak u tego słynnego koguta, co myślał o niedzieli. W pewien wiosenny poniedziałek niecałe dwa lata temu kupiłem jak zwykle "Newsweek" i mnie ścięło. Z nóg. Nowym naczelnym - Tomasz Lis. Z dotychczasowych autorów - połowy niet. Zamiast moich ulubionych felietonistów jakieś zupełnie obce twarze, jakieś paskudne oblicza, które kojarzyłem do tej pory z wyuzdanymi magazynami. Ostał się właściwie tylko Szymon Hołownia, który zresztą pół roku później wyleciał z jeszcze większym hukiem, a inwektywy jakimi się przy tej okazji obrzucili z naczelnym, wzbudziłyby szacunek w każdym gimnazjum, a nawet i w niektórych zakładach karnych.

Nie powiem, starałem się ten "Newsweek" po liftingu przeczytać. Ale nie szło mi kompletnie. Nawet teksty dotychczasowych autorów jakby się zmieniły na jakieś przyciężkawe. Przede wszystkim jednak nie mogłem wybaczyć redaktorowi Lisowi, że wszystko to zadziało się tak nagle, że bez żadnego ostrzeżenia, bez jakiejkolwiek informacji, wciśnięto mi za 5 złociszy zupełnie inną gazetę niż chciałem. Wyglądało to bowiem jak stary "Wprost", któremu perfidnie zamieniono okładkę na "Newsweek". Z odrazą wyrzuciłem ten numer na makulaturę i poprzysiągłem sobie solennie, że już nigdy tego tytułu nie wezmę do rąk, bo tak jak postąpiono wtedy, się po prostu wiernym czytelnikom nie robi.

W dotrzymaniu tej przysięgi mocno utrzymywało mnie to, co się potem dało zaobserwować w interesującym nas dzisiaj temacie. Co druga okładka krzyczała o rozmaitych perwersjach księży katolickich (homoseksualizm, pedofilia, niedochowywanie celibatu, zboczenia pomniejsze) lub ich zamachach na wolność (seksualną rzecz jasna) szarego Polaka. Pozostałe okładki były o gejach. Względnie o celebrytach. I nawet przy aktualności i społecznej doniosłości przynajmniej niektórych z tych tematów, częstotliwość epatowania nimi nie pasowała do poważnego, opiniotwórczego pisma, za to niebezpiecznie zbliżała "Newsweek" do tych mediów, które codziennie krzyczą, że Niemcy, Rosjanie i Żydzi zjedzą nas pospołu na surowo jeszcze przed upływem dekady (a jeśli nadal będzie rządził Tusk, to i szybciej).

W swojej bezkresnej naiwności miałem jednak nadzieję, że to w końcu w naturalny sposób wygaśnie, bo jak długo przecież można czytać w kółko o jednym; że czytelnik znudzony monotonną tematyką własnym portfelem zagłosuje za zmianą - jak to się ładnie nazywa - linii pisma. I gdy jakoś dwa tygodnie temu siedziałem w poczekalni gabinetu ginekologicznego, z wyłożonych tam gazet jedynie "Newsweek Polska" adresowany był do męskiego czytelnika. Na okładce Maciej Stuhr, to jeszcze nie najgorzej - pomyślałem. Ale w środku opuściła mnie wszelka nadzieja. Dział "Polska": "Gej w szatni przeraża piłkarza". Dział "Nauka": "Czy owady są gejami?". Felieton Naczelnego: "W tęczę Rosji!" (to był numer z sierpnia, prorok jakiś?). Nawet przez chwilę pomyślałem, że ktoś podmienił okładki i w ręku trzymam oficjalny biuletyn Kampanii Przeciw Homofobii. Niestety, pomyłki nie było. A to przecież nie jest jeszcze szczyt możliwości redakcji "Newsweeka". Można sobie wyobrazić takie hipotetyczne wydanie, że o gejach będzie artykuł w każdym z działów. Jakby co, mam kilka propozycji: "Polityka": "Geje w parlamencie - ze wspomnień sejmowego szatniarza", "Historia": "Homoseksualizm na przestrzeni wieków", "Kultura": "YMCA, czyli 10 gejowskich przebojów wszech czasów i ich społeczny odbiór", "Biznes": "Jak sprzedać facetowi kredkę do oczu", "Turystyka": "Z zaułków Berlina wprost do Le Marais".

Po powrocie do domu zabrałem się do rzeczy (nie mylić z "Do Rzeczy") statystycznie. Rzut oka na okładki tylko z 2013 roku (dostępny tutaj) zaowocował następującą klasyfikacją. Na 48 okładek:
- dziesięć piętnuje grzechy kościoła katolickiego
- dziesięć kolejnych traktuje o seksie (w końcu sex sells...)
- sześć wytyka znienawidzone twarze tak zwanej "prawicy": Kaczyński, Pawłowicz, Macierewicz (ten to nawet dwukrotnie), Cejrowski
- z pięciu uśmiechają się politycznie poprawni celebryci
Pewnym zaskoczeniem jest za to, że w porównaniu z poprzednim rokiem, tym razem:
- tylko trzy okładki są spod znaku tematyki LGBT
- zaledwie jedna okładka pastwi się nad tzw. polskim patriotyzmem

W książce "Co z tą Polską?" (i w późniejszych) Tomasz Lis porywająco przekonuje, że tylko jednocząc się, zakopując dzielące nas przepaście, współpracując dla wspólnego dobra, jesteśmy w stanie zmienić Polskę, zbudować w tym kraju coś wspaniałego. Swoim działaniem redaktor Lis niestety nie daje nam dobrego przykładu. Owszem, pewne środowiska z którymi walczy nie znają hasła, że możemy się pięknie różnić, ale też nie próbuje nawet wyciągnąć do nich ręki. Nie, nie do zgody, ale do współdziałania. Do tego, by znaleźć jakikolwiek punkt wspólny między kompletnie rozmijającymi się poglądami. Bo raczej nigdy nie będzie tak, że będziemy w tym kraju wszyscy identyczni, niewiele różniący się od siebie, zgrani i chętni do niezobowiązującej pracy dla kraju.

Jeśli cokolwiek zapamiętałem do dziś z lektury "Co z tą Polską?" to słowa, że działanie na rzecz wspólnego dobra jest nieskończenie trudne, wyczerpujące i nie dające żadnych gwarancji na sukces. Ale mimo to warte podjęcia. Tomasz Lis poddał się już na początku tej drogi. Cóż, i tak w życiu bywa. Co nie zmienia faktu, że strasznie szkoda...

1. grudnia 2013, 00:54 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 16 listopada 2013

a u was gejów biją!

Wojciech Cejrowski napisał na Fejsbuku między innymi, że "każdy Polak ma prawo nie lubić Ruskich", i posypały się gromy. Gromy właściwie posypały się za całokształt cytowanej wypowiedzi, w której było też o obrzucaniu rosyjskiej ambasady bynajmniej nie kwiatami, oraz o zasadności spalenia tęczy na placu Zbawiciela. Ja jednak wezmę na tak zwany warsztat wyłącznie fragment powyżej przytoczony.

Już bowiem na te słowa zapanowało święte, a właściwie politycznie poprawne, oburzenie. Co bowiem w tej akurat frazie jest kontrowersyjnego? Przecież podróżnik stwierdził jedynie dość powszechny fakt. Rosjan nie lubi spora (stawiam dolary do orzechów, że liczona w milionach) część polskiego społeczeństwa. I nie tylko ta, która pamięta II wojnę światową. Co nie przeszkadza zresztą wielu Polakom robić z Rosjanami interesy, albo ochoczo pić z nimi okowitę. Jednak to, że każdy ma prawo nie lubić kogo tylko mu się podoba, to akurat pozostaje poza dyskusją (a może o czymś nie wiem...?). Natomiast czy mówić o tym głośno, w mediach, to już inna sprawa. Politycznie poprawne z pewnością nie jest opowiadanie, że się nie lubi kogokolwiek, "Ruskich" również (chyba, że pierogów). Ale nazywanie takiego tylko stwierdzenia "mową nienawiści" wydaje mi się grubo przesadzone. Przekonanie, że po publicznym wyznaniu o "nie lubieniu Ruskich", lud ruszy z kosami na sztorc, aby rachować kości potomkom cara Mikołaja, to moim zdaniem - używając ulubionego frazesu polityków - znaczna nadinterpretacja. Jasne, zagłada Żydów w czarnych czasach hitlerowskich też zaczęła się od tylko wypowiedzi na ich temat, ale jednak jak bardzo odmienne to były wypowiedzi. Nacechowane nienawiścią, deprecjonujące cały naród żydowski, wskazujące rzekome winy Żydów, wytykające ich "podludzkie" cechy. Cejrowski nic negatywnego w Rosjanach nie znalazł, poza ich - generalnie, jako ogółu - wrogim nastawieniem do Polaków. A tą tezę, pomijając że to generalizacja, obronić byłoby akurat łatwością.

Zresztą, nie chce mi się na ten temat produkować, bo książki wielotomowe można by na ten temat napisać, a nie wyczerpać nawet promila tematu. Znamienne, a przez to ogromnie ciekawe, w sprawie animozji polsko-rosyjskich są za to zupełnie inne kwestie. Na przykład to, że tak zwani "narodowcy" nie lubią sobie właśnie "Ruskich". Ich święte prawo, ale to dziwne. Bo "narodowcy" nie przepadają też za gejami i im podobnymi, a przecież właśnie w Rosji Miłościwie Panujący tam Władimir osoby kochające inaczej praktycznie zdelegalizował. Zatem te wszystkie ONR-y powinny prezydentowi Putinowi składać jak najdalej idące wyrazy poparcia, że władca zabrał się do sprawy po ich myśli. Drążąc ten trop, zastanawia postawa mediów i publicystów "lewicowo-liberalnych" (jaka ta zbitka jest głupia...), którzy żarliwie bronią Rosjan przed agresją ze strony polskich osobników o łysych głowach. Środowiska "lewicowo-liberalne" sprzyjają też przecież homoseksualistom, współczują im w ich ucisku, a akurat w Rosji homoseksualistom jest wybitnie nielekko... Cóż, może one po prostu bronią tylko Rosjan-przeciętnych obywateli, a walczącemu z gejami ogniem i mieczem panu z Kremla same chętnie by coś przypaliły i obcięły. Ale przecież w poniedziałkowych zamieszkach szaremu Rosjaninowi włos z głowy nie spadł, za to solidnie oberwało się mieniu państwowemu Federacji. W każdym razie, kręte są ścieżki myślenia różnych osób i środowisk...

Znamienna jest również błyskawiczna reakcja władz polskich na naruszenie eksterytorialności Ambasady. Z jednej strony brawo, bo - jak wiadomo - teren każdej ambasady jest terenem państwa, które ambasada reprezentuje, a nie tego, w którym się znajduje. Zatem naruszenie jego granic mogłoby (i powinno wręcz, ale na szczęście ludzie wymyślili dyplomację) skutkować wypowiedzeniem wojny. Jednakże, w głosie władz argumentujących przeprosiny wobec Rosjan, mniej było słów o naruszeniu dyplomatycznych zasad, a więcej o naprawianiu szkód wizerunkowych. Mi jest daleko do wszelkich nieuzasadnionych skrajności, do bronienia własną krwią tez o zamachu w Smoleńsku zwłaszcza, ale wydaje mi się, że znacznie więcej szkód wizerunkowych przynosi naszemu państwu to, że od ponad trzech lat nie potrafi odzyskać wraku Tupolewa od naszych sąsiadów zza Buga. No wybaczcie, ale nie oszukujmy się - gdyby to na terytorium Polski spadł rosyjski samolot rządowy, już następnego dnia stałaby przy granicy armia czerwona, a żądania zwrotu samolotu nie znałyby pojęcia sprzeciwu, konieczności badań wraku, wymagań prowadzonego śledztwa itp. Nie znajduję jakiegokolwiek punktu stycznego z kluczowymi poglądami pana Artura Zawiszy, ale akurat w tej kwestii słusznie on prawił w telewizji - rosyjskie władze skuteczniej potrafią się upomnieć o budkę wartowniczą swojej ambasady, niż polskie władze o najważniejszy w kraju samolot.

Francois-Marie Arouet (szerzej znany pod ksywką "Wolter") powiedział kiedyś: "Aby dowiedzieć się, kto faktycznie tobą rządzi, po prostu sprawdź, kogo nie wolno ci krytykować". Cytuję go, oczywiście, bez jakiegokolwiek związku z poprzednimi akapitami. Po prostu ładnie wygląda, gdy chociaż w puencie jest coś mądrego.

16. listopada 2013, 20:52 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 2 listopada 2013

i popiołem, i cieniem...

Cytowanie samego siebie jest przypadłością wyjątkowo żałosną i porównywalną  - w tej materii - chyba tylko z "lajkowaniem" własnych postów na Fejsbuku. Niemniej jednak, co pewien czas ktoś o większym ode mnie posłuchu wyrazi dokładnie to, o czym kiedyś już sam napisałem. I nie zaprzeczę, że odczuwam wówczas coś w rodzaju dzikiej satysfakcji. Prawdopodobnie z tego, że moje sądy nie są jeszcze tak oderwane od rzeczywistości, jak by mi się zdawało. Aż by się chciało zwrócić na to uwagę, podlinkować odpowiedni fragment, ale... no właśnie... cytowanie samego siebie...

Po uroczystości przyznania tegorocznych nagród Nike (uwaga dla nie czytających, czyli około 60 % społeczeństwa - to takie krajowe wyróżnienia literackie, a nie nagrody dla producentów sprzętu sportowego), pewna osoba wypowiedziała się w te słowa: "Nominuje się i nagradza zazwyczaj książki bardzo określonego koloru i od kilku lat to kolor szaro-czarny. Gwałcenie dzieci, kobiet, bicie i znęcanie się, grzebanie w najciemniejszych zakamarkach zboczeń i ludzkich dramatów ma moc poruszającą". I dalej: "Dotyczy to także filmów czy fotografii. Od kilku lat nagradza się to, co naznaczone mesjanizmem, martyrologią, babraniem się w nieszczęściach. Nie twierdzę, że to złe, bo to też kawałek życia. Ale jeśli taka tematyka zaczyna przeważać, to coś jest z nami nie halo. (...) Następców Skaldów czy Wojciecha Młynarskiego nie widzę, za to w muzyce czy literaturze od metra jest tych, którzy twierdzą, że wszystko jest do dupy".

Alleluja! Przecież ja dokładnie o tym samym, z tym że w odniesieniu do fotografii, pisałem już prawie trzy lata temu. Że na konkursowej wystawie World Press Photo trzeba przedzierać się przez odmęty wojen, kataklizmów i ludzkich nieszczęść. Atmosfera jest tam tak gęsta, że gdyby ktoś wystrzelił z rewolweru, to pocisk powinien zatrzymać się w miejscu. A bywają i takie edycje, że przy wyjściu powinien dyżurować psycholog oraz farmaceuta z dawką fluoksetyny (ksywa: Prozac) wliczoną w cenę biletu. Ludzie na krawędzi życia, rany postrzałowe, miasteczka zrównane z ziemią, codzienność na wojnie, nieuleczalne choroby obficie wypisane na całym ciele, ręka, noga, nos na ścianie... Zgoda, to też się dzieje na świecie, ale czy nie ma innych świetnych fotografii prasowych? Tak jakby istniała jakaś nieformalna reguła, że warunkiem uhonorowania przez tzw. Kapitułę, jest ciężki balast emocjonalny przymocowany do zdjęcia grubymi nićmi. Widziałem wszystkie wystawy WPF od ośmiu lat i nie potrafię sobie przypomnieć fotografii z pierwszą nagrodą, która by przedstawiała wydarzenie radosne lub przynajmniej neutralne...

Pisałem wówczas o fotografii, bo na tym się znam - w bezczelnej subiektywności - najlepiej. Na literaturze nie zjadłem jakichkolwiek zębów (mimo, że czytam nałogowo), w kinematografii rozeznanie mam jeszcze mniejsze. Ale opisywana tendencja jest tak wyraźna, że w tych dziedzinach kultury i sztuki nie zauważyłby jej chyba tylko wyjątkowo odporny na rzeczywistość troglodyta. Przykład pierwszy z brzegu - najgłośniejsze, najczęściej nagradzane filmy polskie ostatnich lat. Obwołane filmem roku 2013 dzieło pt. "Ida" - fabuła krąży mniej więcej wokół tragedii Żydów. Najsłynniejszy film roku ubiegłego - "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego - opowiada również o tragedii Żydów. A nasz kandydat do Oscara sprzed dwóch lat - "W ciemności" Agnieszki Holland - dla odmiany jest o... tragedii Żydów. Żadnego z tych filmów nie widziałem, ale też nie oceniam tutaj ich artystycznej jakości, być może są to nawet dzieła wybitne. Interesuje mnie tylko zarys ich fabuły, jaki problem poruszają, czego dotykają, o czym starają się opowiedzieć. I żeby też nie było, że mam cokolwiek do Żydów - mogę rzucać garściami tytuły polskich filmów, które zostały wspaniale przyjęte przez krytyków i obsypane nagrodami, a w których scenariuszach jest czarniej niż w kopalni węgla kamiennego. "Dom zły", "Róża", "Sala samobójców" (NB. ten akurat widziałem - wielkie kino!), "Jesteś bogiem", "Plac Zbawiciela", "Układ zamknięty"...

Cytowana w drugim akapicie osoba, po swojej wypowiedzi natychmiast spotkała się z kontrą Bardzo Ważnego Literata, że ona to by chciała czytać jedynie wesołe, różowe historyjki, opisujące infantylnie wyidealizowany świat. I że krytycy to nie są wbrew porównaniu tej osoby Dementorzy, których razi każdy promień światła i optymizmu. Wręcz przeciwnie nawet, a o nagrodach i wyróżnieniach nie decyduje - jak by się komuś naiwnie wydawało - moda na mrok, tylko jakość tekstu.

Chwała zatem P.T. Jurorom Nagród Wszelakich, że są tacy obiektywni i nieuprzedzeni. Tylko się cieszyć, że mamy takich profesjonalnych krytyków. Jednak kluczowej wątpliwości Bardzo Ważny Literat nie rozjaśnił. Bo czy brak nagród dla książek jaśniejszych, nie tarzających się w ludzkich dramatach jak uczestnik Przystanku Woodstock w błocie pod sceną, oznacza, że w Polsce nikt nie potrafi dobrze pisać innych książek niż te o nieszczęściach najczarniejszych? Przy tylu setkach pisarzy, poetów? W kraju, gdzie zdecydowana większość laureatów Nobla to literaci? Ja mam uwierzyć, że książki - nazwijmy je roboczo - "optymistyczne", są tak słabe, nie mają żadnej szansy konkurować z tymi o koszmarach i tragediach?

Nie, nie przekona mnie pan BWL, że wszystko w tej materii pływa w perfekcyjnie obiektywnym sosie. I nie mam na myśli żadnego spisku, żadnej tajemnej zmowy, podług której ten, kto pisze pozytywnie będzie objęty ostracyzmem, obłożony infamią i z nagród może liczyć ewentualnie jedynie na Nagrodę Darwina. Chodzi mi raczej o pewien sposób myślenia, który przekłada się potem na preferencje w przyznawaniu wszelakich wyróżnień. Styl myślenia, według którego Wielkie Dzieło - upraszczając - nie może być o czymś radosnym, pozytywnym, bo to jakoś tak nie wypada. Wielkie Dzieło musi mieć tą ciemną moc, musi nosić w sobie taki ciężar, że przed czytaniem najlepiej byłoby założyć na siebie ten skórzany pas, jaki noszą ciężarowcy. Zwykłe sprawy, choćby i najlepiej opisane, nie mogą - z definicji - poruszać i zachwycać, właśnie dlatego, że są zwykłe. I wbrew tym okrągłym zdaniom, iż decyduje jakość, a nie tematyka podejrzewam, że jeszcze kilkanaście lat takiej niepisanej selekcji, a literaturę (i inne sztuki) dopadnie nieodwracalna schizma. Cokolwiek, co będzie chciało aspirować do miana ambitnego dokonania będzie musiało być czarne jak heban w kotle smoły i tak depresyjne, że Morze Martwe zzielenieje z zazdrości.

I nie oznacza to, że takie książki, filmy, fotografie nie mają prawa powstawać. Bynajmniej - są bardzo ważne i bardzo potrzebne. Ale - jak napisał kiedyś w jednej ze swoich piosenek Adam Nowak - "ile można pamiętać, że zmienimy się w pył"...

2. listopada 2013, 22:34 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

PS. Autorką obficie cytowanych słów na początku tekstu jest Małgorzata Kalicińska - twórczyni sagi "Dom nad rozlewiskiem", uważanej za jedną z najbardziej kiczowatych powieści, jakie powstały w tym kraju. Nie zdradziłem tej informacji od razu, aby Czytelnik nie sugerował się osobą autora cytatu, tylko skupił na jego treści. Nie tylko w Polsce jest tak, że za bardzo koncentrujemy się na tym, kto coś powiedział i przez pryzmat tej wiedzy dokonujemy oceny usłyszanych słów. Jeśli usta otworzy dla przykładu Paulo Coelho, to z góry zakładamy, że cokolwiek powie, będzie to egzaltowana bzdura (osobną kwestią jest, że często takie założenie się sprawdza...). Jeśli natomiast mówi (tu należy wstawić personalia Aktualnego Autorytetu), to nawet jeśli by czytał książkę telefoniczną i tak spotka się to z podziwem szeroko otwartych ust.

czwartek, 17 października 2013

super farm

Złotą Pigułę 2013 za wybitne zasługi na polu marketingu medycznego powinien otrzymać autor tego plakatu, który w podobnej postaci wisi na wielu aptekach, nie tylko tej sieci.

Z daleka przekaz jest oczywisty (z bliska zresztą też) - to jest apteka, gdzie można kupić tańsze leki. Zwłaszcza dla kogoś, komu brakuje w oku kilku dioptrii, albo jest emerytem i wzrok nadgryzł mu już ząb czasu. Dopiero po naprawdę dokładnych oględzinach okazuje się, że napis jest zupełnie inny, a kluczem jest tutaj malutka czcionka pomiędzy żółtymi słowami. Plakat głosi bowiem: "APTEKA informuje o możliwości nabycia TAŃSZYCH odpowiedników LEKÓW refundowanych". Sztuczka marketingowa, że nic tylko przyklasnąć. Zwłaszcza, jeśli się jest aptekarzem.

Apteki to w ogóle jest interesująca tematyka. Szczególnie, gdy mowa o moralności w handlu. Super- i hipermarketom zakazano prawnie nabijać punkty lojalnościowe za transakcje dotyczące alkoholu i tytoniu. Apteki programy lojalnościowe rozwijają radośnie. Chociaż hasło takiej placówki: "Bądź naszym stałym klientem!" - brzmi co najmniej dwuznacznie. Nawet moja Babcia posiada kartę stałego klienta właśnie, na której gromadzi się punkty jak na stacji benzynowej, a po uzbieraniu odpowiedniej ich liczby można otrzymać jakąś korzyść rzeczową - a to poduszkę, a to opaskę na nadgarstek, a to aparat do mierzenia ciśnienia tętniczego krwi, chociaż do tego ostatniego to trzeba być naprawdę konkretnie chorym, bo ilość punktów wymaganych do takiego prezentu oznacza konieczność zostawienia w kasie apteki czterocyfrowej sumy złotych polskich. W każdym razie, im kto bardziej chory, tym lepiej. Dla apteki i dla jej klienta. Win-win game. Cud handlowy! A potem dziwią się co poniektórzy, że Polacy spożywają najwięcej leków w Europie (obok Francuzów podobno, ale oni mają tyle gatunków sera, że to akurat nic zaskakującego).

Zresztą nie tylko w zakresie moralnie wątpliwych praktyk handlowych apteki są interesującym zagadnieniem. To jest zupełnie inne środowisko, z własnym systemem zachowań, z własnym specyficznym językiem zawodowym, z własnym nazewnictwem i z paranormalnymi zdolnościami (w końcu czytają pismo lekarskie tak swobodnie, jakby to była kaligrafia). Mają nawet swoje branżowe anegdoty, in-dżouki, kawały tylko dla wtajemniczonych zrozumiałe. Ba, nawet dostępny szerszym masom humor aptekarski nie może się z niczym podobnym porównywać. To już nie są brodate dowcipy o wstydliwym jegomościu, który konspiracyjnym szeptem prosi w aptece o prezerwatywy. Poza tym, kto teraz kupuje "gumki" w aptece? Chyba tylko ludzie, którzy wychowywali się w czasach tej słynnej Kaczki, co to w aptece zaopatrywała się w mleko, i to na dekagramy. No, może jeszcze hipsterzy, bo po nich się można wszystkiego spodziewać. Natomiast współczesny humor aptekarski to teraz anegdotki, jak ta o rosyjskiej babuszce, która wchodzi do apteki właśnie i wskazując małą białą tabletkę pyta: "Szto eto?". Na to farmaceuta odpowiada: "Eto piryna". A jeśli nie brzmi to jeszcze jak czerstwe żarty dziadka Karola, to tylko dlatego, że mało kto rozumie puentę (bynajmniej nie z braku umiejętności lingwistycznych).

O aptekach i aptekarzach można długo i bez sensu. Można o tym, że zawłaszczyli sobie tytuł magistra i teraz spróbujcie zwrócić się na uczelni do doktorantki per "pani magister", to jeszcze się obrazi, że ona przecież w aptece nie pracuje (ja przynajmniej nigdy nie zaryzykowałem). Można też o tym, że na wsiach coraz częściej powstają tzw. punkty apteczne, które odznaczają się tym, że więcej leków niż w tych punktach można znaleźć w "Biedronce". Na marginesie, złośliwi znajdują jeszcze jedną różnicę między punktem aptecznym a klasyczną apteką - w tym pierwszym, zamiast farmaceuty, obsługuje farmer.

Abstrahując od braku lingwistycznych powiązań pomiędzy farmerem i farmaceutą, trzeba im oddać jedno podobieństwo. Obaj sprawiają, że wzrasta. Ten pierwszy sprawia, że wzrasta zboże, ten drugi - że liczba aptek (i ilość pustego miejsca w portfelu klienta, ale to osobna kwestia). Co do liczby aptek, nie da się ukryć, że mnożą się one jak przysłowiowe króliki po viagrze. Nawet pamiętając o Polaków rekordowej konsumpcji medykamentów, musi być między farmaceutami konkurencja nieziemska. A mimo to, bankructwo apteki obserwuje się rzadziej niż zaćmienie Słońca. I to jest chyba największy cud handlowy naszych czasów. Fenomenem jest, w jaki sposób apteki nie tylko utrzymują stałych klientów, ale wciąż pozyskują nowych, nawet gdy weźmiemy pod uwagę wspomniane programy lojalnościowe i takie "kwiatki" jak na zdjęciu powyżej.

Przecież wystarczy tylko rzucić okiem na pierwsze z brzegu nazwy aptek, aby się przekonać, że już samym szyldem powinny one odstraszać pacjentów. Kilka przykładów: "Europejska" (ceny też europejskie?), "Fortuna" (trzeba mieć fortunę, żeby tam kupować?), "Lux" (towary, jak i ceny, luksusowe?) czy "Olimpijska". Oczywiście, nazwy te nie są reprezentatywne. Zwykle miano apteki w jakiś sposób, czasami bardzo - trzeba przyznać - odległy, kojarzy się ze zdrowiem: "Dbam o zdrowie", "Eskulap", "Paracelsus" (to ten gość, co powiedział, że wszystko jest trucizną, decyduje tylko dawka), "Na dobre i na złe" (chociaż to już trochę jest dwuznaczne). Apteki są też często nazywane imionami żeńskimi (ciekawe, że nie męskimi; co by komu szkodziła apteka "Stefan" albo "Izydor"...?), lub po prostu są pod czymś. Pod Orłem, Baranem, Różami, Słońcem, Arkadami, Gryfem, Pegazem, Jaworem, Lwem (względnie Złotym Lwem), ale też pod Matką Boską, świętym Franciszkiem, a nawet pod Bazyliką i pod świętym Antonim (najlepsze leki na sklerozę?).

Aczkolwiek apteki mają też nazwy znacznie bardziej odjazdowe. Jest w Polsce apteka "Ale leki!" (jak berety!), apteka "Słonik", jest apteka "Magiczna" (największe cuda przy kasie), apteka "Flora" (bardziej pasuje do sklepu zielarskiego), apteka "Jak zdrówko?" (do dupy, a jak?! - jak by było dobrze, to bym tu nie przychodził, nie?), czy apteka "Wystrzałowa". Jest apteka "Galen" (dziś w promocji czarna żółć?), apteka "Arkadia" (po tych lekach trafia się wprost do nieba), albo apteka "Aretuza" (ten, kto wie co to Aretuza, powinien tam dożywotnio mieć rabaty; podpowiedź: to nie jest rodzaj studni). Są też wreszcie takie nazwy, w które już naprawdę trudno uwierzyć, ale one rzeczywiście istnieją. Apteka "Kwiaty polskie" (wtf?), apteka "Superjednostka" (mi się z tym określeniem kojarzy złoty strzał...), jest nawet apteka "Maria Magdalena"...

Zatem, skoro wszystko chwyta, to chętnie podsunę społeczności farmaceutycznej kilka dodatkowych pomysłów na nazwy aptek, trochę w stylu andrusowo-olbratowskim. Chciałbym, żeby powstała apteka "Pacaneum" (ceny takie, że zbaraniejesz!), apteka "Nemo" (będziesz zdrów jak ryba!), albo apteka "Matuzalem" (z nami do późnej starości!). A tak już naprawdę to marzę, żeby usłyszeć kiedyś w aptece taki dialog:
- Poproszę aspirynę, cholinex, syrop na kaszel...
- I co jeszcze...?
- ...i buprom.

17. października 2013, 23:44 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 11 października 2013

biała śmierć

Ze wszystkich sfer życia dostępnych przeciętnemu zjadaczowi pieczywa, jedną z najbardziej upokarzających jest kontakt z tak zwaną publiczną służbą zdrowia. Z miesiąca na miesiąc jestem do tego stwierdzenia (własnego autorstwa zresztą) coraz bardziej przekonany. Pomijając nierzadkie zapewne wyjątki, pacjent w zetknięciu z okienkiem rejestracji jest jednak zbyt często traktowany jak co najmniej zło koniecznie. Lub jak ktoś, kto chce coś wyłudzić, naciągnąć przychodnię, orżnąć system. I całą rzecz sprowadza się do tego, aby znaleźć tylko odpowiedni przepis, który pozwoli interesanta pogonić gdzie pieprz kwitnie. Nie mam na myśli wyłącznie podejścia "pań-rejestratorek", które nieraz mogą konkurować z "paniami z dziekanatu" w konkurencji rodem z "Misia", pod roboczą nazwą: "obiad jem! nie widać?!". Chodzi właśnie o system, o to, że zbudowano coś, co z założenia ma być przyjazne, ale skoro jest obudowane milionem przepisów, regulacji, zastrzeżeń, druczków, skierowań, zaświadczeń i harmonogramów, to siłą rzeczy przyjazne być nie może. Jeśli wchodzę do przychodni, która ma z uśmiechem na ustach dbać o moje zdrowie, a pierwsze co widzę, to bijące po oczach nakazy i zakazy, to wiem już, że o moje zdrowie psychiczne nie dba ona z pewnością, a i co do pozostałych rodzajów zdrowia mam wątpliwości. "Rejestracji do lekarza POZ dokonuje się WYŁĄCZNIE na podstawie okazanego dowodu ubezpieczenia oraz ważnej książeczki RUM", "Skierowania na badania od lekarzy prywatnych nie będą uznawane", to czy tamto wymaga okazania tego, przedstawienia zaświadczenia, udowodnienia że... etc. Gdy trzeba cały czas udowadniać, zaświadczać, okazywać, a najmniejsza literówka w dowolnym dokumencie wzbudza podejrzenia wszechwładnego Systemu, reprezentowanego przez panią z okienka, to jak nie zakładać, że jest to instytucja represyjna, a co najmniej w wysokim stopniu podejrzliwa?

Służba zdrowia to w istocie ani "służba", ani "zdrowia". To jest jakaś wyrosła na zdeformowanym socjalistycznym gruncie gra, której celem jest przechytrzyć drugą stronę, zanim ona się w tym połapie. Zadaniem pacjenta jest od państwa (w osobie tejże służby zdrowia) jak najwięcej wydębić, zadaniem Służby jest, aby się nie dać orżnąć. Ergo: wygrać grę. W tym celu należy stworzyć przepisy, które pozwolą na podejrzanym (czyli na każdym) pacjencie wymóc konieczność dostarczenia dowolnego zaświadczenia, które pozwoli jego niecne czyny zdemaskować i tym samym pozbawić go prawa do świadczenia, o które on usilnie się stara (a które zapewne jest mu potrzebne jak rybie ręcznik, a stara się o nie wyłącznie ze swojej niepohamowanej próżności, lub dlatego, że akurat chwilowo nie ma nic ciekawszego do roboty).

Wyobraźmy sobie, że na podobnej zasadzie jak służba zdrowia, działa publiczny transport zbiorowy; kolej na przykład. Co nie jest takim zupełnie bezsensownym porównaniem, zważywszy na fakt, że do niektórych kategorii pociągów (w naszym kraju choćby do pospiesznych marki TLK) państwo dopłaca, jako do pociągów objętych tzw. służbą publiczną. Dzięki temu bilety na nie są tylko trochę drogie, a nie drogie bardzo. W każdym razie działałoby to na takiej zasadzie, że ludzkość pracująca miast i wsi płaciłaby kolejny podatek (pod eufemistyczną nazwą: "ubezpieczenie podróżnicze"). Dawałoby to prawo do bezpłatnych przejazdów pociągami. Po czym szłoby się do kasy na dworcu, po bilet do Gdańska na najbliższy wtorek, przedstawiałoby się książeczkę BRUM (to nie jest akronim), dowód ubezpieczenia na 15 lat wstecz i dowód osobisty, a dowiadywałoby się, że nasze ubezpieczenie pozwala jedynie na podróż do Częstochowy i to najprędzej w przyszły piątek. A do Gdańska pojutrze to sobie możemy pojechać prywatnie, skoro nam tak zależy. A poza tym - wszystko to byłoby zapisane w centralnym Komputerze - przecież dopiero co (dwa miesiące temu) podróżowaliśmy do Wrocławia na koszt państwa, więc co nas tak rwie, aby się co chwilę ruszać z domu po nie wiadomo jaką cholerę. Ewentualnie możemy dostarczyć zaświadczenie od szefa, pięciu niezależnych członków rodziny i od proboszcza, że faktycznie do tego Gdańska jechać musimy. Wówczas może łaskawie dostaniemy bilet, miejscówka stojąca w korytarzu, obok toalety, limit wagowy bagażu, jaki możemy ze sobą zabrać: 0,75 kilograma.

Wyobrażacie sobie, że właśnie w ten sposób działa kolej? No właśnie. A służba zdrowia, jako całość, właśnie tak działa. Te wszystkie kolejki do rejestracji, oczekiwanie pół dnia pod gabinetem, w towarzystwie fruwających wokół bakterii i wirusów, o jakich się epidemiologom nie śniło. Problemy z załatwieniem wizyty, bo brakuje pieczątki albo daty na potwierdzeniu ubezpieczenia. Wyznaczanie terminu konsultacji u specjalisty na dwa lata do przodu, zabiegu na pięć lat w przyszłość, operacji na osiemnaście... Konieczność studiowania 168-stronicowego poradnika pacjenta w PDF, żeby dowiedzieć się, czy te badania mogę zrobić w innym województwie, albo czy przyjmie mnie lekarz podlegający pod inny NFZ niż mój.

Nie mam kolorowego pojęcia, dlaczego społeczeństwo marudzi i narzeka, ale akceptuje taki stan rzeczy bez większego mrugnięcia okiem. Czy lata PRL-u nastawiły nas na nieuleczalny urzędowy masochizm? Zawsze zdumiewa mnie sposób, w jaki ludzie myślą o publicznej służbie zdrowia jako o bezpłatnej. Jaka ona bezpłatna? Przecież oddajemy państwu w podatkach 60-80 % naszych pensji. I w zamian dostajemy usługę tak bardzo niepełnowartościową, że gdyby nam podobny towar sprzedali w supermarkecie, to nawet niemowa zrobiłby taką aferę, że kierownik tego supermarketu schowałby się ze strachu we własnym biurku.

Wiem, że współcześnie takie rozumowanie jest jednoznacznie pojmowane jako demagogia, ale na Teutatesa, zamiast płacić państwu "ubezpieczenie zdrowotne", zróbmy tak, żeby te pieniądze zostały nam w kieszeniach i wówczas sami będziemy płacić za lekarzy, za badania, za zabiegi. Nie będziemy sobie (poza grupą hipochondryków nieuleczalnych) robić badań na zapas i chodzić na wizyty lekarskie bez przyczyny, tylko dlatego, że są darmowe. Za to będziemy mieć świadomość, że gdy tylko zajdzie potrzeba, otrzymamy najlepszą z możliwych, profesjonalną i szybką pomoc. Miałem już kontakt z prywatnymi przychodniami, prywatnymi gabinetami stomatologicznymi, prywatnymi szkołami i o każdym z tych miejsc mogę się wypowiadać wyłącznie w jak najlepszych słowach. Prywatny internista, gdy poszedłem z bólem gardła, zrobił mi taki wywiad, jaki spotyka się w amerykańskich serialach medycznych (lekarz rodzinny na NFZ ograniczał się zwykle do zajrzenia do gardła, i to bez latarki). Do prywatnego stomatologa chodzę z największą ochotą (o "publicznych" dentystkach rozmawiało się kiedyś używając określeń typu "Mengelina"). A czas nauki w prywatnej szkole języków obcych wspominam jako jeden z najprzyjemniejszych okresów w moim życiu.

Dlatego marzy mi się śmierć publicznej, "bezpłatnej" służby zdrowia. A w jej miejsce potężna sieć prywatnych placówek, błyszczących i lśniących czystością, z nowoczesnym sprzętem, z kompetentnymi lekarzami, z profesjonalną i miłą obsługą, która ma świadomość, że gdy potraktujemy pacjenta jak śmiecia, to on pójdzie ze swoimi pieniędzmi do konkurencji, a my nic nie zarobimy. Powiecie pewnie, że to szklane domy. Zgoda, ale ja nic nie poradzę na to, że w obecnej służbie zdrowia widzę aparat represji, a kontakt z nią jako często upokarzający dla każdego szanującego się człowieka.

Zresztą, słynny aforyzm o tym, że są cztery rodzaje białej śmierci: sól, cukier, kokaina i służba zdrowia, też pewnie nie wziął się znikąd. Trawestując Einsteina - co do dwóch pierwszych są jeszcze pewne wątpliwości...

11. października 2013, 18:24 DST, 52.435 °N, 15.142 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 1 października 2013

Ghost Brigade - "Until Fear No Longer Defines Us"

Na tak zwany chłopski rozum to się nie miało prawa udać. Grupa dość anonimowych nawet we własnej ojczyźnie muzyków. We wcześniejszym dorobku - dwie płyty, które przeszły bez jakiegoś większego echa. Plus supportowanie Amorphis podczas jednej z ich tras po Europie Środkowo-Wschodniej, co też nie jest czymś wpisywanym ochoczo w swoje koncertowe CV. I wypracowany swój styl, rzecz w tym wszystkim może najcenniejsza, bo dla zbyt wielu twórców nieosiągalna przez całe dziesięciolecia swojej aktywności.

Z tym, że ten styl - między Bogiem a prawdą - niczym oryginalnym się nie charakteryzuje. Urzekające melodie umiejętnie wplecione w tryby ciężkiego grania już wcześniej "opatentował" wspomniany Amorphis. Perfekcyjna współpraca czystego wokalu i growlu znacznie efektowniej wyszła panom z nieodżałowanego Before The Dawn. Z kolei w melancholii nikt jeszcze przez długie stulecia nie dorówna Swallow The Sun. Na gitarach pewnie też inni lepiej grają. Co zatem miał w tym kontekście do zaproponowania średnio kojarzony szerzej zespół o dość pretensjonalnej w dodatku nazwie? Kolejną porcję melodyjnego, klimatycznego metalu wprost z Finlandii? Melancholię, którą w tym kraju znaleźć można w twórczości praktycznie każdego, niezależnie od tego czy gra na gitarze, klarnecie czy na banjo? Naprawdę, z tym do ludzi? Może dla zaludniających koncertowe sale, przepojonych piwem, długowłosych, zmęczonych nocą polarną rodaków to nie miałoby większego znaczenia - oni łykną wszystko jak gęś kluski, byle było głośno i headbanging na scenie. Ale dla koneserów, szukających w odmętach ciężkiego grania nowych pomysłów niczym powietrza, niczym świętego Graala w obliczu śmierci? Podejrzewam, że zapowiedź powyższa byłaby dla nich równie ekscytująca jak dla ponadprzeciętnie wyrobionego użytkownika Filmwebu fraza: "kolejny serial o lekarzach" (lub o agentach FBI/CIA/CBI/CSI - niepotrzebne skreślić).

Dlatego ukłon do samej ziemi należy się Ghost Brigade już za to, że słuchacza przekonanego o zawartości albumu jeszcze przed jego odwinięciem z folii, potrafili zaskoczyć. Nie pomysłem, bo - jak wspomniałem - nic oryginalnego tutaj nie ma. Bardziej wykonaniem. Tym, że stworzyli płytę tak nadzianą emocjami jak Roman Abramowicz twardą walutą. Że doprowadzili do perfekcji własny styl, ruszony już ostrożnie na poprzedniej płycie (a zwłaszcza w promującym ją "Into the Black Light") - styl nie odkrywczy, w żaden sposób nowatorski, a tak bardzo zarazem magiczny i wciągający. Szkoda czasu na produkowanie banałów, że w zawartości "Until Fear..." można się zatopić i takie tam. Chociaż gdybym chciał pisać klasyczne recenzje, musiałbym takie frazesy teraz tłoczyć w niniejszy tekst w wielkiej obfitości. Jak jednak inaczej podkreślić, ile się na tym krążku dzieje, jak przeplatają się emocje, których na "Until Fear..." jest więcej niż w książce Ekmana? Huśtawka nastrojów w "Clawmaster" (znakomity teledysk!) z taką dawką optymizmu w finale, jakiej naprawdę nie pamiętam od dłuższego czasu. Niezwykła moc w "Divine Act of Lunacy", kapitalna energia w "Torn", jesienna zaduma w "Chamber", pesymistyczny "Breakwater" i chyba najlepszy w tym towarzystwie "Grain", leniwie zaczynający się marzycielską melodyjką jakby nie z tego świata. Talent do chwytających za serce melodii panowie z Ghost Brigade mają zresztą przedni, a co najważniejsze - w tym daniu żadna z nut nie pływa w przesłodzonym sosie, a za klawisze odpowiada gościnnie Aleksi Munter ze Swallow The Sun, co niech wystarczy za rekomendację.

Nazwijcie to sobie jak dusza zapragnie, melodyjny doom, atmosferyczny metal, sludge metal (cokolwiek to ostatnie oznacza). Dla mnie to po prostu album idealnie wpasowujący się w to, co właśnie zaczyna się za oknami. W walkę złota z szarością, w opadające mgły, wcześnie zapadające zmierzchy, w słoty i szarugi. W mięknące światło słoneczne. W napędzany wiatrem taniec opadających liści. W zadumę i rozmarzenie.

Od wydania tej płyty minęły już ponad dwa lata, ale nie znam lepszej propozycji do posłuchania na jesień.

Ghost Brigade - "Until Fear No Longer Defines Us"
2011, Season of Mist
ocena: 9/10

1. października 2013, 22:40 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 23 września 2013

to już jest koniec

Tytuł z gatunku onetowo-tabloidowych, ale nie oznacza bynajmniej końca niniejszego bloga. Chociaż, gdyby jego funkcje życiowe mierzyć aktywnością pisarską, do ich wykrycia faktycznie potrzeba by wyjątkowo czułej aparatury. Niemniej jednak, gdy będzie mi dane obwieścić kres tego miejsca, forma będzie zupełnie inna, a już na pewno nie tak dosłowna, jak zamieszczony wyżej tytuł. Będą fanfary, będą śpiewać chóry anielskie, będzie monstrualny patos i egzaltacja jak stąd do Moskwy. Będą wielkie słowa, aluzje rodem z Kosmosu, będą nawiązania do myśli filozoficznej starożytnych Gumisiów i będzie wreszcie nieśmiertelny cytat z Jima Hensona (twórcy Muppetów), o tym dlaczego życie podobne jest do filmu (i co trzeba robić, żeby napisać jego własny koniec).

A dzisiaj właściwie też będzie o tytułach. Ściślej - o tytułach ostatnich odcinków słynnych seriali. Chwila ku temu jest o tyle odpowiednia, że właśnie kończy się kilka amerykańskich serii, co mnie - domorosłego serialologa - musiało skłonić do nikomu niepotrzebnych refleksji. Wczoraj wyemitowano ostatni odcinek "Dextera", za tydzień ducha wyzionie "Breaking Bad", a tego samego dnia, zgodnie z zasadą "Umarł król", rozpocznie się ostatni sezon "Mentalisty". Z góry zaznaczam, że skupiam się wyłącznie na produkcjach zza wielkiej wody, bo w Polsce, o ile ze świecą wielkości latarni morskiej można czasem znaleźć coś, co nosi jakiekolwiek znamiona serialu (a nie produktu serialopodobnego), to już rzadko kiedy to coś kończy się w sposób zaplanowany. Znacznie częściej żywot serii skraca oświadczenie producenta o tym, że z sobie tylko i partii znanych powodów tytuł nie uzyskał finansowania na kolejne odcinki, co równa się zawieszeniu (bezterminowemu) produkcji. A gdy już raz udało się zaprogramować śmierć serialu (mam na myśli "Ranczo") i znakomicie pozamykać wszystkie wątki w ostatnim odcinku, to pod presją widzów bezpośrednią (listy do telewizorni) i pośrednią (słupki oglądalności), serial przedłużono aż o cztery sezony. Witamy w Polsce.

Tymczasem za oceanem jak sobie coś postanowią, to - z niechlubnymi wyjątkami - nie ma zmiłuj. Egzystuje również w ojczyźnie wuja Sama inna reguła: jak by się serial nie zepsuł, jak bardzo by wiernych fanów nie odrzucał, jak bardzo by nie zmuszał do obniżenia noty na Filmwebie, zakończenie musi być z tak zwanym przytupem. Tak, jakby scenarzyści na moment odstawili rudą gorzałkę i wykrzesali z zakamarków swojej kory mózgowej resztki dawnej pomysłowości, dzięki której parę lat wcześniej wspięli się na telewizyjny Olimp. Jednym z tego przejawów są tytuły ostatnich odcinków, których już samo brzmienie sprawia, że mrówki po ciarce przebiegają. Ot, taki "House", który w końcówce momentami rozkładał się szybciej niż ciała pacjentów, których genialny diagnosta z PPTH nie zdołał ocalić. Ale ostatni odcinek, co by o nim nie mówić - z klasą, zaspokoił nadszarpnięte zaufanie wielu fanów. I ten aluzyjny tytuł: "Everybody Dies". Jest w tym i zagadka (czy twórcy zechcą uśmiercić na finał większą część obsady?), i nawiązanie do ulubionego powiedzonka tytułowego lekarza ("Everybody lies"), ale przede wszystkim klamra spinająca całą serię, wszystkie osiem sezonów, które rozpoczęły się pilotem noszącym - o czym mało kto pamięta - oficjalny podtytuł "Everybody Lies" właśnie.

Smaczków w tytułach ostatnich odcinków jest oczywiście więcej. Jak bardzo by się nie wyżywać na żenującym momentami, zwłaszcza w siódmym sezonie, "Dexterze", finałowe odcinki serialu trzymają w tak zwanym napięciu, a tytuł ostatniego - "Remember the Monsters?" przynajmniej mnie zachwycił do głębi i jeszcze wyostrzył ciekawość co do zwieńczenia tej historii. Równie enigmatyczny będzie tytuł ostatniego odcinka "Breaking Bad" - "Felina". Czy to odniesienie do popkultury? A może nawiązanie do hiszpańskiego przymiotnika feliz (szczęśliwy)? A może coś zdecydowanie bardziej banalnego, co jednak poprzez podanie w tak zagadkowej otoczce, ten banał przemienia w legendę?

Gdy mowa o legendach, to warto wspomnieć niekwestionowany serial wszech czasów, czyli "Twin Peaks", którego odcinki na początku... w ogóle nie miały tytułów. Nadano je jakiś czas później, chyba na wniosek niemieckiej telewizji, co nie przeszkodziło finałowej odsłonie przejść do legendy już za sprawą samego tytułu właśnie. "Beyond Life and Death" - z pozoru grafomańskie, w sam raz na tytuł płyty jakieś gotyckiej kapeli, ale ma w sobie coś niezwykłego, podsumowującego całą mroczną atmosferę serialu. A jeszcze w połączeniu z fabułą ostatniego odcinka (nie, nie zdradzę tu w czym rzecz), tytuł ten nabiera dodatkowej mocy.

Oczywiście, pewna dosłowność również nie przeszkadza w tworzeniu okołoserialowej mitologii. Najbardziej niedoceniany chyba serial z mojego katalogu, kapitalny, zwariowany "Malcolm In The Middle" zakończył się odcinkiem pod tytułem "Graduation". Niby wprost odnosiło się to do wydarzeń z owego odcinka, ale wciąż mam wrażenie, że kryło się w tym drugie dno. Zresztą, nawet tego drugiego dna czasem nie trzeba, by człowiek po usłyszeniu samego tytułu zbierał zęby z podłogi. "Mentalistę" zwieńczy odcinek zatytułowany - po prostu - "Red John". Dla znających serial - niczego nie trzeba dodawać (chociaż i nie znających zachwyci być może rzut oka na listę odcinków, gdzie tytuł każdego z nich zawiera jakąś aluzję do czerwieni). A na przykład "Archiwum X"? Tam ostatni epizod nosił znamienny tytuł "The Truth", którego symbolika w kontekście fabuły jest aż nadto wymowna (od spisków wszelkich tajnych organizacji i rządu, mających na celu wszelką prawdę jak najgłębiej ukryć, po jedno z najsłynniejszych zdań kultury masowej: "The truth is out there").

Wniosek natomiast niech jest chwilowo taki, że nie ma uniwersalnej receptury na rzucający o ziemię tytuł finałowego odcinka. Wyważenie proporcji pomiędzy zagadką a dosłownością wydaje się zadaniem niewykonalnym. A gdy komuś brakuje kreatywności, niech zakończy serial tak, jak zrobili to twórcy "Lost" - odcinkiem pod tytułem "The End". I w kontekście całości, również jest genialnie.

23. września 2013, 14:02 DST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 29 lipca 2013

tajemnice Wszechświata

Ulubioną anegdotkę mojego Wujka słyszałem z jego ust wiele razy, ale nigdy nie udało mi się dokładnie zapamiętać treści. W każdym razie chodziło w niej mniej więcej o to, że gdzieś na polskiej prowincji rozbił się latający spodek nie z tej ziemi. Pilotujący go Kosmita przeżył w całkiem dobrej kondycji. Wieść ta natychmiast dotarła do wielkomiejskich dziennikarzy. Pędzą oni na złamanie karku, aby jak najprędzej przekazać sensacyjną informację w swoich mediach. Gdy docierają na miejsce, wszędzie ani żywego ducha. Żadnych śladów pozaziemskiego przybysza, żadnych tubylców. W końcu skonsternowani dziennikarze dostrzegają chłopa, leniwie prowadzącego krowy drogą. Podbiegają i pytają go, gdzie jest ten ufoludek, który się tu podobno rozbił. Rolnik leniwie wskazując kierunek mówi, jakby od niechcenia: "A tam, w tamtej stodole, nasi go tłuką, żeby im zdradził te tajemnice Wszechświata".

W przeciwieństwie do anegdotycznych rolników, rolnicy realni nie mieli zamiaru czekać, aż im z nieba spadnie jakiś Kosmita. Sami postanowili wybrać się w przestworza i zgłębić tajemnice Wszechświata. A konkretnie nie tyle rolnicy na własną rękę, co Polskie Stronnictwo Ludowe (zwane dalej PSL), które zaproponowało utworzenie polskiej agencji zajmującej się sektorem kosmicznym.

No i nie rozumiem, co w tym takiego śmiesznego. Kto jak kto, ale właśnie PSL ma wszelkie dane ku temu, aby się w podbój Kosmosu zaangażować. Po pierwsze, kolorem-symbolem Stronnictwa jest zielony, a nie od dziś wiadomo, że w przestrzeni kosmicznej żyją ludziki nie innej barwy, jak właśnie zielonej. W dodatku są to zielone ludziki z antenkami, a w temacie transmisji wszelkich danych PSL ma doświadczenie wręcz nieziemskie (od pasjonata nowinek technologii komunikacyjnej - ex-prezesa Pawlaka, po szefa Kółek Rolniczych, który na nagrywaniu właśnie wybił się niczym na orbitę). Po drugie, w logo PSL znajduje się czterolistna koniczynka, a roślina ta - podobnie jak naczelne hasło Ludowców ("Człowiek jest najważniejszy", że tak przypomnę) - w przyrodzie jest spotykana równie często jak Kosmita w dobrym zdrowiu. I wreszcie, powód czysto przyziemny, gospodarze zrzeszeni w PSL mają największe moralne prawo, aby ufoludkom dobrać się do skóry, za te wszystkie kręgi w zbożu, którymi złośliwi przybysze utrudniają żniwa spracowanemu polskiemu rolnikowi.

Abstrahując od tego, jakie owoce przyniesie ta odyseja kosmiczna PSL-u, i czy nie będą to przypadkiem kosmiczne jaja, zastanawiam się, jak powinien nazywać się polski odpowiednik Gagarina czy Armstronga (Neila rzecz jasna, bo polskich odpowiedników Lance'a Armstronga znalazłoby się na tak zwane pęczki). A to jest istotne, bo to potem idzie w świat. Amerykanie wysyłali w Kosmos astronautów, Związek Radziecki wystrzeliwał (mam nadzieję, że tylko w Kosmos, a nie bardziej dosłownie...) kosmonautów. Gdy do gry weszli Chińczycy, ich podróżników na orbitę nazwano tajkonautami. A nasz rodak jakie miano nosił będzie? Polonauta za bardzo kojarzy się z właścicielem poczciwego Poloneza (który pierwszej prędkości kosmicznej nie osiągał, ale trzeba mu jednak oddać, że jak dodał gazu, to można się było znaleźć na orbicie). Psychonauta, jakkolwiek by pasowało, jest już zajęte (i to bynajmniej nie dlatego, że Carl McCoy nagrał kiedyś taki kawałek z Fields Of The Nephilim). To może pojechać symbolami naszej Ojczyzny? Orłonauta, żubronauta, wierzbonauta? Zęby bolą...

Mimo tej całej czarnej dziury (która też jest niezłą metaforą kondycji naszego państwa) w potencjalnym nazewnictwie dla następców generała Hermaszewskiego, jest jednak światełko w tunelu. Polacy mają odwieczne predyspozycje i niezgłębione zdolności do wchodzenia w stan nieważkości. Nawet nie potrzebują do tego całej tej PSL-owskiej agencji kosmicznej. Dlatego kolejny nasz rodak, dumnie podbijający zakamarki Wszechświata, nosił będzie nie mniej dumne miano: alkonauta.

29. lipca 2013, 20:23 DST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 22 czerwca 2013

glokalizacja

Zżymać się na to, co polscy tłumacze robią z tytułami zagranicznych filmów i seriali ma w sobie tyle samo oryginalności, co kierowanie pretensji do Karola Strasburgera, że opowiada na wizji czerstwe dowcipy. Znacznie bardziej odkrywcze jest doszukiwanie się w rezultatach mało twórczej pracy owych tłumaczy pewnych reguł. Jedną z nich jest powtarzanie się zwłaszcza w tytułach seriali dwóch niezniszczalnych słów.

Dążenia globalizacyjne, mocarstwowe wręcz, czy też może - jak powiedzieliby naukowcy - holistyczne, widać w nadużywaniu słowa "świat". "Świat według Kiepskich" jest tylko ironicznym (mam nadzieję) pastiszem tej tendencji. Bardziej irytuje ten "świat" tam, gdzie być go na pewno nie powinno. "Zwariowany świat Malcolma" (w oryginale: "Malcolm in the Middle"), "Świat według Ludwiczka" ("Life with Louie"), czy wreszcie "Świat według Bundych" (w oryginale - uwaga! - "Married with children"). Paradoksem absolutnym jest, że mało kto w ogóle ma pojęcie o dziele, w którym akurat ten "świat" jest jak najbardziej pożądany, czyli "Świecie według Garpa" ("World according to Garp"). Faktem jest, że pierwowzorem filmu była książka Irvinga (Johna, nie Washingtona), i to nie byle jaka, bo pod 500 stron, a dla zdecydowanej większości mieszkańców naszego kraju, to objętość przynajmniej o jedno zero za duża (są tacy, dla których i o dwa). A jeśli już coś ze "światem" jednak czytali, to prędzej "Świat według Clarksona", albo - ambitniejsi - "Świat według Mellera" (na szczęście Stefana, a nie Marcina, chociaż wszystko w rodzinie).

Z drugiej strony, dążenie do światowości równoważy tendencja w kierunku swojskości. Jej przejawem jest panoszące się wszędzie "miasteczko". Ponownie - panoszące się wszędzie tam, gdzie pojawiać się nie ma prawa. Kiedyś Magda Umer zaśpiewała "Miasteczko Bełz" do słów Agnieszki Osieckiej, ale nawet słynnej poetki nie podejrzewam o tak wielką siłę oddziaływania, więc pies jest zapewne pogrzebany gdzieś indziej. W każdym razie miasteczka się mnożą jak króliki po viagrze. "Miasteczko Salem" (w oryginale "Salem's Lot"), "Miasteczko Twin Peaks" (w oryginale po prostu "Twin Peaks" - nie można było tego tak zostawić, zamiast bezcześcić tytuł serialu wszech czasów?), "Miasteczko South Park" (jak wyżej, bez wzmianki o serialu wszech czasów, bo to jednak inny kaliber). Na fali tej miasteczkowości, TVN stworzył kiedyś nawet własny serial pt. "Miasteczko", co na marginesie wpisuje się w klimat niedawnej wypowiedzi bodaj Macieja Stuhra o tym, że był sobie serial "Dom", potem film "Dom zły", a teraz - jako zwieńczenie tej swoistej "trylogii" - zostanie zekranizowany Tyrmand i jego "Zły". Serial "Miasteczko" był jednak tak - nomen omen - zły, że nie pamiętają o nim już chyba nawet jego twórcy. Za to telewizji TVN podobnych eksperymentów się bynajmniej nie odechciało, ale to już zupełnie inna historia...

Procesy, które powstają na płaszczyźnie napięć pomiędzy tendencjami globalizacyjnymi a chęcią zachowania identyfikacji lokalnej, socjologowie nazwali "glokalizacją". Czasami jest to zjawisko dobre, czasami złe, słowem - jak zwykle w naukach społecznych - "to zależy". Trudno więc również powiedzieć, co z tego wyniknie w świecie szeroko rozumianej kultury popularnej. Ale w kraju, w którym tytuł filmu "The Burning Plain" ("Płonąca równina") tłumaczy się jako "Granice miłości", z pewnością nie będzie to nic dobrego...

22. czerwca 2013, 20:49 DST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 11 czerwca 2013

wydanie drugie, poprawione

Pomimo braku widocznych efektów aktywności, żyję. Znacznie ciekawsze jednak jest to, czym żyje ostatnio Polska i świat.
  • Sieć drogeryjna Rossmann wystartowała z nową kampanią reklamową. Jest nawet hasło przewodnie: "Pragnienia i potrzeby". Gdy po raz pierwszy to usłyszałem, pomyślałem, że Danuta Wałęsa napisała nową książkę. Bo dlaczego nie? "Marzenia i tajemnice" sprzedały się na tak zwanym pniu, a materiału by się znalazło nie tylko na trylogię, ale nawet na dekalog. Gdy któryś tom będzie poświęcony stricte wyczynom męża pani Danuty, co to i Matkę Boską w klapie nosił i przez płot skakał, tytuł "Wierzenia i obyczaje" będzie jak znalazł.
  • Nową kampanię zainaugurował również Carlsberg Polska, producent znanego i cenionego piwa Harnaś. I tu zaskoczenie - reklama telewizyjna, w której harnaś ratuje bliżej nieokreślonego księcia, jest kapitalna. Zamiast prymitywnej balangi albo wyluzowanych piwoszy, mamy świetną animację, niesamowity klimat i muzykę jak spod ręki Hansa Zimmera. Polak filmów nie potrafi robić, dobrze więc, że chociaż klipy reklamowe. I to - o ironio - te, dotyczące naszego narodowego napoju. Gdyby każdy naród specjalizował się w reklamach dotyczących ich specjałów, nikt na świecie nie dowodziłby, że pizzę i hamburgery wymyślili Amerykanie.
  • Japońscy naukowcy (bo naukowcy to jest taki gatunek, który dzieli się na dwie grupy: japońskich i amerykańskich) podobno odnaleźli sposób na nagrywanie snów człowieka. Jeśli to prawda i wkrótce ten wynalazek znajdzie powszechne zastosowanie, wskaźnik rozwodów osiągnie 105%, a na więzienia trzeba będzie przerobić nie tylko szkoły i szpitale, ale także kościoły.
  • Amerykańscy naukowcy sklonowali natomiast ludzkie komórki macierzyste. Naukowcy z pozostałych państw natychmiast zaczęli snuć domysły, w jaki sposób wykorzystać to osiągnięcie dla dobra nauki. Coś mi mówi, że w następnym kroku rządy tych pozostałych państw wprowadzą rezolucję, zgodnie z którą - w celu przeciwdziałania dyskryminacji - nazwę "komórki macierzyste" zastąpi się nazwą "komórki tacierzyste". Dodatkowo, w Szwecji i Francji sprawdzi się, czy klonowanie tych komórek nie narusza praw gejów i lesbijek. A pani od ekologicznych jaj stwierdzi, że ona by tego kurkom nie dała. I słusznie - jaja mamy i bez niej.
  • Spółka PKP Intercity z dumą ogłosiła zakup we włoskiej firmie Alstom składów zespolonych EMU 250 znanych szerzej pod ksywą "Pendolino". Po włosku oznacza to "wahadło", co jest określeniem jak znalazł na polskie warunki kolejowe. Ruch wahadłowy jest ostatnio w modzie na wielu odcinkach remontowanych linii kolejowych. Strajk włoski (tylko że bez strajku) zresztą też. A nawet chowanie głowy w piasek.
  • Rod Stewart nagrał nową płytę. Od jego poprzedniego albumu minęło tyle czasu, że zdążyło już wymrzeć całe pokolenie, dlatego jest to wydarzenie niewątpliwe. Jeszcze większym wydarzeniem jest to, że płytę, która nosi tytuł "Time", reklamują sporej wielkości afisze na przystankach komunikacji miejskiej w Poznaniu. Przypominać pasażerom komunikacji miejskiej o czasie (zwłaszcza w Poznaniu, gdzie pół miasta jest rozkopane jak ruskie kartoflisko, a swoją stałą trasą nie kursuje nawet tramwaj turystyczny) jest zajęciem odważnym i ryzykownym (tym bardziej, że rzeczony artysta wkrótce zawita do Polski). No, chyba że wydawca płyty ma jakieś udziały w polisie na życie Stewarta.
  • W Gorzowie Wielkopolskim otwarto nowe pole golfowe. Ciekawostką jest, że wybudowało je nie miasto czy publiczne stowarzyszenie sportowe, ani prywatny inwestor, ani nawet Piotr Gąsowski. Pole golfowe zafundowało Gorzowianom ZUO (wbrew pozorom to nie szataniści, tylko Zakład Utylizacji Odpadów). Być może zatem o to chodzi w tej śmieciowej rewolucji, o której ostatnio jest tak głośno - zakłady utylizacji zamiast śmieciami zaczną zajmować się budową obiektów sportowo-rekreacyjnych albo na przykład gotowaniem makaronu. A śmieci utylizować będą - dajmy na to - piekarze. Albo listonosze. Oni nawet mają doświadczenie w noszeniu makulatury. W każdym razie, jeśli to pole w Gorzowie faktycznie ma być zgodne z zasadami recyklingu, to nawierzchnia powinna być wykonana z kompostu, tyczki z kartonu, a zamiast piłeczek do dziury celować będziemy ogryzkami.
  • Polscy piłkarze reprezentacyjni skompromitowali się w meczu z Mołdawią. Nie pierwszy raz zresztą, i nie trzydziesty również. Wierni kibice tej drużyny, jeśli jeszcze istnieją, powinni otrzymać rentę jakąś od państwa. I od sponsora reprezentacji również. "Adamiakowe" by to się nazywało (na zasadzie analogii z "becikowym"). Co tydzień torba wiktuałów z najnowszych promocji, za symboliczną złotówkę. W okresie wiosenno-letnim biedronki gratis.
  • Zalało Warszawę. Też nie pierwszy raz przecież. W zeszłym roku najpierw metro, a potem Stadion Narodowy, a teraz od razu całą trasę przelotową. Zastanawiające zresztą, że akurat toruńską, bo na wody geotermalne te powodzie nie wyglądały. Słusznie za to zauważyła Pani Prezydent, że przecież klimat się zmienia, więc to normalne, że po ulicach będzie się wkrótce poruszać wodolotem. Poza tym, drodzy Warszawiacy, jak się ma w mieście Łazienki, to jak to sobie wyobrażacie bez wody?
  • Justin Bieber poleci w kosmos. Zgoda, kosmici wiele zła nam wyrządzili - te wszystkie uprowadzenia, porwania, eksperymenty medyczne na ludziach i zwierzętach. Poza tym zboża wiele wydeptali, Predatora nam podesłali, a nawet zburzyli Empire State Building (co widział każdy, kto oglądał "Dzień Niepodległości", czyli każdy). Mimo to uważam, że zemsta ze strony Ziemian jest jednak zbyt okrutna.
11. czerwca 2013, 00:19 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego
EDIT: 21:47 DST

niedziela, 31 marca 2013

resurrection, live!

O tym, że telewizje informacyjne powoli zjadają własny ogon, nikogo przekonywać nie trzeba. Presja by wciąż trzymać rękę na tak zwanym pulsie i wyprzedzać innych w podawaniu najświeższych newsów doprowadzi w pewnym momencie do ściany. Za którą są niekończące się rozmowy z "ekspertami" na każdy temat, krótkie materiały filmowe puszczane w pętlę i wszystkie pozostałe grzechy główne stacji informacyjnych. W których najbardziej irytujące jest to, że potrafią nie tylko zrobić sensację ze wszystkiego, ale też każdą informację podać w charakterystycznym dla siebie stylu. Gdyby istniały one dwa tysiące lat temu, wydarzenia znane nam z kart Biblii mogłyby wyglądać mniej więcej tak:

Jest godzina 8:00 rano, poranek "Wstajesz i jesz" w TV-END24, Krystyna Sasanke, witam państwa! Zaczynamy od najświeższych, niepotwierdzonych jeszcze informacji z Judei. Według anonimowych informatorów, których wiarygodność cały czas próbujemy potwierdzić, ciało Jezusa Nazarejczyka w tajemniczych okolicznościach zniknęło z grobu. Natychmiast łączymy się z naszym korespondentem w Jerozolimie, Jackiem Makabi. Witaj!
- Witam, Krystyno!
Co możesz nam powiedzieć o sprawie? Co wiadomo na chwilę obecną?
- Cóż, proszę państwa, na razie wiadomo niewiele. Według niepotwierdzonych wciąż doniesień, jako pierwsi o sprawie zawiadomili dwaj uczniowie Jezusa - Piotr i drugi uczeń, którego tożsamości nadal nie znamy. Mieli oni udać się o świcie do grobu Jezusa, ale nie zastali tam ani pilnujących go rzymskich żołnierzy, ani też ciała swojego nauczyciela. Kamień grobowy miał być odsunięty, a w środku podobno nie zaobserwowano śladów walki, ani niczego podejrzanego.
Jak rozumiem, żaden z uczniów Jezusa nie udzielił jeszcze w tej sprawie komentarza?
- Niestety, nie. Ów drugi z uczniów, który przyszedł rano do grobu, jest w szoku. Została mu udzielona świąteczna pomoc medyczna, jest także pod opieką psychologa. Natomiast Piotr Apostoł wciąż odmawia komentarza w tej sprawie. Pozostali uczniowie Chrystusa są jeszcze w drodze na miejsce wydarzeń.
Rozumiem, a czy jest już znane oficjalne stanowisko władz?
- Nie, wciąż czekamy na jakiekolwiek wystąpienie przedstawicieli władz. Gdy tylko będzie coś wiadomo, przekażemy to natychmiast do studia.

A zatem czekamy na kolejne łączenie z Jackiem. Przypominam państwu, sensacją dnia, co widzą też państwo na pasku u dołu ekranu, jest informacja, która nadeszła do nas z Judei. Ciało Jezusa Chrystusa zniknęło, powtarzam: zniknęło, w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach z grobu w Jerozolimie. A w oczekiwaniu na dalsze informacje, przypomnijmy ostatnie wydarzenia, które wiążą się z tą sprawą. Tydzień temu, w niedzielę, Jezus z Nazaretu wjechał triumfalnie do Jerozolimy, witany przez rzesze swoich zwolenników. Owacje, które początkowo wyglądały na krótkotrwały flash-mob, przekształciły się w gigantyczny wiec poparcia, na który ludzie zwoływali się za pośrednictwem komunikatorów i portali społecznościowych, Pejsbuka i Ćwitera. Nieoczekiwanie dla wszystkich, cztery dni później Jezus został pojmany i trafił przed sąd. W procesie, który ewidentnie miał charakter poszlakowy, został uznany winnym podburzania do nieposłuszeństwa obywatelskiego i rozruchów społecznych. Mimo to, oskarżyciele posiłkowi domagali się kary śmierci. W tej sytuacji Poncjusz Piłat zdecydował się na przeprowadzenie konsultacji społecznych. W ich rezultacie ułaskawił niejakiego Barabasza, który był sądzony za rozbój ze skutkiem śmiertelnym, z artykułu 280 paragraf 6, Kodeksu Karnego. Natomiast Jezus został skazany na śmierć przez ukrzyżowanie...

Tymczasem przerywamy rekapitulację wydarzeń ostatnich dni, ponieważ mamy najnowsze informacje z Jerozolimy. Halo, Jacku!
- Witam ponownie! Mamy już oficjalne stanowisko namiestnika Judei. Jego rzecznik prasowy potwierdza, że faktycznie ciało Jezusa nie znajduje się w grobie wykutym w skale na obrzeżach Jerozolimy. W tej chwili wyjaśnienia składa niejaki Józef z Arymatei, który był tą osobą, która złożyła ciało do grobu. O rezultatach będziemy państwa na bieżąco informować. Ponadto, udało nam się dowiedzieć, że na godzinę 12:30 zaplanowany jest briefing Poncjusza Piłata, natomiast około godziny 13:00 odbędzie się konferencja prasowa z udziałem Annasza i Kajfasza.
Bardzo ci dziękuję. Gdy tylko te konferencje się rozpoczną, natychmiast przeniesiemy się z powrotem do Jerozolimy, aby je dla państwa relacjonować. Tymczasem mamy już pierwsze komentarze prasowe. Ojciec Podgrzybek, redaktor naczelny pisma "Nasz Siennik" przekonuje, że cała ta sprawa to misternie uknuta intryga w wykonaniu Żydów. Z kolei "Gazeta Dozorcza" w swoim wydaniu internetowym postuluje, aby w tej kwestii wziąć pod uwagę wielokulturowość regionu, oraz sprawdzić, czy nie zostały przy okazji naruszone prawa mniejszości, zwłaszcza seksualnych.

A w studiu pierwsi goście. Jest z nami ambasador Judei, pan Szewach Schwarz, dzień dobry panie ambasadorze.
- Dzień dobry pani, dzień dobry państwu, mazel tov.
Jest z nami również ekspert z zagranicy, pan Halli Burton, specjalista od zamków i zabezpieczeń, zwłaszcza od zabezpieczeń grobowców, krypt i dolmenów. Witam pana!
- Dziń dybry. Ja postaram się mówić polski. Poprawić mnie dobra rzecz, proszę bardzo.
Oczywiście. Gościmy wreszcie w studiu religioznawcę i eksperta od tematyki krajów basenu Morza Śródziemnego. To ceniony w świecie profesor Hero d'Ot. Serdecznie witamy, panie profesorze.
- Mi również bardzo miło być dzisiaj państwa gościem.
Znakomicie. Z panem profesorem chciałabym porozmawiać o trudnych relacjach pomiędzy Żydami i Rzymianami na terenie Judei i Galilei, oraz roli jaką odgrywał Jezus z Nazaretu w tych stosunkach. Pana Halli Burtona chciałabym z kolei zapytać, czym charakteryzuje się zabezpieczenie w postaci kamiennego głazu, jaki został użyty jako zamknięcie grobu Chrystusa, oraz jakie są szanse, aby osoba bez profesjonalnego przygotowania mogła takie zabezpieczenie usunąć. Najpierw jednak chciałabym postawić taką tezę i poprosić pana Schwarza, aby się do niej ustosunkował. Na ile to jest możliwe, aby po szabacie, właściwie w przeddzień święta Paschy, ważnego żydowskiego święta...
- Najważniejszego żydowskiego święta
... tak, najważniejszego żydowskiego święta, obchodzonego na pamiątkę... eee... pan ambasador zaraz przybliży państwu tę kwestię. Na ile to jest możliwe, aby strażnicy po prostu upili się i nie zachowali należytej czujności przy grobie.
- Strażnicy, o ile wiemy, byli Rzymianami. Rzymianie nie obchodzą święta Paschy.
No tak, ale mogli zostać na przykład poczęstowani alkoholem przez Żydów, być może przez kogoś z kręgu uczniów Chrystusa. Jak wiemy ze źródeł zbliżonych do żołnierzy garnizonu rzymskiego w Jerozolimie, jeden z uczniów Chrystusa właśnie zaatakował mieczem jednego z żołnierzy asystujących przy aresztowaniu Jezusa i odciął mu ucho. Byłby to zatem nie pierwszy taki akt agresji ze strony zwolenników Jezusa wobec przedstawicieli władzy rzymskiej.
- Pani pozwoli, że pozostawię to bez komentarza.


Minęło południe, to program "Dzień jak żywy" w TV-END24, wita państwa Kamil Kurczok. Od rana śledzimy wydarzenia z Jerozolimy, zmieniające się jak w kalejdoskopie. Nie mamy w tej chwili czasu nawet na zwięzłe podsumowanie dotychczasowych faktów, ponieważ błyskawicznie przenosimy się do Jerozolimy, do Jacka Makabi, który ma dla nas najświeższe wiadomości.
- Tak jest, proszę państwa, właśnie przed chwilą otrzymaliśmy informacje, że uczniowie Jezusa - Piotr i ów drugi z apostołów, którym - powołując się na anonimowe źródło, zbliżone do chrześcijan - jest prawdopodobnie Jan, wcale nie byli pierwsi przy otwartym, opustoszałym grobie Chrystusa. Według naszych ustaleń, nieco wcześniej od nich na miejscu zdarzenia pojawiła się Maria Magdalena, która miała zobaczyć otwarty grób i dopiero ona powiadomiła o tym Piotra. Oficerowie prasowi radzą jednak, aby z dużą ostrożnością traktować relację właśnie Marii Magdaleny. Jak utrzymuje jeden z anglosaskich literatów - Daniel Brązowy - mogła bowiem istnieć intymna więź pomiędzy Marią Magdaleną a Jezusem Chrystusem. Nic wprawdzie nie potwierdza istnienia takiej więzi, ale na chwilę obecną sprawa jest - jak to mówimy - rozwojowa.
Dziękuję, Jacku, za tak obszerną relację i czekamy na kolejne informacje, oraz na zapowiedziany na godzinę 12:30 briefing Poncjusza Piłata. A tymczasem w naszym studiu kolejny gość - psycholog społeczny, pani Małgorzata Alphe. Pani doktor, wiele wskazuje na to, że wyjaśnienie tej tajemniczej sprawy może się wiązać z kręgiem najbliższych współpracowników Chrystusa, zwanych Apostołami. Psychologia zna przypadki, gdzie w tak małych, niedawno uformowanych wspólnotach religijnych może dojść do pewnego rodzaju prób utrzymania za wszelką cenę spójności danej wspólnoty. Czy w tym celu Apostołowie mogliby się posunąć do wykradzenia ciała Jezusa?
- Dzień dobry panu, dzień dobry państwu. Odpowiadając na pana pytanie - jak najbardziej! Ma pan zapewne na myśli słynne badania Leona Festingera i jego współpracowników w formie obserwacji uczestniczącej.
Tak, właśnie. Czy mogłaby nam pani przybliżyć te badania?
- Oczywiście. Otóż ten badacz przeniknął kilkadziesiąt lat temu do małej grupy religijnej, skupionej wokół charyzmatycznej kobiety-guru, która miała otrzymywać przesłania od istot pozaziemskich. Wiadomości te miały zwiastować, że zbliża się koniec świata, zawierały nawet konkretną datę, a jedynie osoby skupione w tej wspólnocie miały zostać przez kosmitów ocalone. Jak się państwo pewnie domyślają, koniec świata ostatecznie nie nadszedł
I co się wówczas stało z tą grupą?
- Wbrew pozorom, grupa nie rozpadła się. Co więcej, po początkowym okresie konsternacji, jej członkowie szybko doszli do wniosku, że to dzięki ich modlitwom i zaangażowaniu świat ocalał. Grupa zaczęła pozyskiwać nowych członków i jeszcze bardziej rozrastała się.
Czy uważa pani, że podobnie jest w tym przypadku?
- Bardzo możliwe. Sam Chrystus wielokrotnie podkreślał, że zwycięży śmierć i wstanie z grobu. W tej sytuacji, jego uczniowie mogli wykraść ciało z grobu i ukryć je, aby uwiarygodnić taką wersję wydarzeń, a tym samy uwiarygodnić samą ideologię wyznawaną przez chrześcijan. Uważam przy tym, że...
Przepraszam, pani profesor...
- Doktor.
Tak, pani doktor. Przepraszam, ale musimy przerwać tą rozmowę, ponieważ mamy sensacyjne doniesienia z Jerozolimy. Otóż, według tego, co przed chwilą podały agencje, mamy dwóch nowych świadków w całej sprawie. Dwóch mężczyzn, wciąż jeszcze nie wiemy, czy należeli oni do wspólnoty uczniów Chrystusa, podróżowało do Emaus. Twierdzą oni, że w drodze dołączył do nich tajemniczy człowiek, który towarzyszył im do celu, gdzie - zgodnie z ich słowami - "wyjaśniał im Pisma i łamał z nimi chleb". Obaj mężczyźni są w stu procentach przekonani, że tym człowiekiem był Jezus Chrystus we własnej osobie. Tyle wiemy na razie. Będziemy do tej sprawy jeszcze wracać.

Okazuje się zatem, że pojawia się coraz więcej dowodów, które jednak wskazywałyby na zmartwychwstanie Jezusa. Czy ta sensacyjna hipoteza znajdzie swoje potwierdzenie w rzeczywistości? O tym już za chwilę w programie "Dzień jak żywy" w TV-END24. Nasz aeroplan, Karmazynowy24, jest w drodze do Emaus i wkrótce powinniśmy otrzymać przekaz wideo z miejsca zdarzenia. Już za chwilę porozmawiamy też z profesorem neurologii o tym, czy w pewnych przypadkach możemy błędnie uznać kogoś za zmarłego. Czy w razie takich chorób jak na przykład katalepsja, może się zdarzyć, że człowiek wygląda jak martwy, ale po pewnym czasie, nawet po kilku dniach, jak gdyby nigdy nic budzi się. Czy coś takiego mogło dotyczyć Jezusa Chrystusa? Natomiast później zastanowimy się, jakie konsekwencje polityczne mogą nieść dzisiejsze wydarzenia. Kto zostanie nowym liderem chrześcijan, jeśli nie potwierdzą się informacje o zmartwychwstaniu Jezusa? Czy prawdą jest, co sugeruje jeden z naszych rozmówców, że Piotr Apostoł jest szykowany do roli lidera technicznego? Zostańcie państwo z nami. Już po przerwie najnowsze, gorące informacje w tej sprawie.

31. marca 2013, 22:24 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 26 marca 2013

po prostu BIRET

Proszę Państwa, 19. marca 2013 roku skończyły się w Polsce pociągi pospieszne. Tak górnolotnie mógłbym obwieścić, nawiązując do słynnych słów sprzed niemal ćwierćwiecza, aby w ten sposób przejść do historii. Oczywiście mógłbym również, idąc śladami autorki tych słów, przejść do historii na przykład pokazując goły tyłek reżyserowi teatralnemu, ale do tego musiałbym być w miarę słynnym aktorem, a prędzej żołnierz hełm założy na lewą stronę, niż do tego dojdzie.

A co do tych pociągów pospiesznych - one nadal wprawdzie jeżdżą po polskich torach, są, ale od tygodnia jakby ich nie było. I nie chodzi o to, że jest ich mniej, czy coś w tym rodzaju. 19. marca PKP Intercity - operator zdecydowanej większości pociągów pospiesznych w Polsce - wprowadził nowy system sprzedaży biletów na te właśnie pociągi uruchamiane pod marką TLK. System pod niezwykle wyrafinowaną językowo nazwą: "Po prostu BILET". Polega on - w uproszczeniu - na tym, że gdy do tej pory kupowało się bilet i siadało tam, gdzie wolne miejsce, tak teraz na każdym bilecie automatycznie będzie drukowana tzw. "miejscówka". Pasażer będzie zobowiązany usiąść tam, gdzie mu wskazano, a w zamian otrzymuje gwarancję miejsca siedzącego i nie musi o to miejsce zabiegać w sposób, który z grubsza pokazano swego czasu w filmie "Walka o ogień".

Spółka chwali się rewolucyjną zmianą gdzie tylko może. Że oszczędność papieru, że prostota, że europejskie standardy, że w trosce o pasażera. Propagandę uprawiają też media, pokazując tych zadowolonych i dopieszczonych troską pasażerów, którzy cieszą się, że "skończyła się jazda na stojąco" i kres położono bitwom o miejsca w pociągu. Aż dziwne, że nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że nie tylko tą tzw. Europę dogoniliśmy, ale z dnia na dzień wyprzedziliśmy o kilka susów! Jednego dnia, przy pomocy jednej decyzji, praktycznie wszystkie pociągi pospieszne w Polsce automatycznie stały się składami kwalifikowanymi. Jak ekspresy i pociągi klasy intercity. Czegoś takiego chyba nie ma nigdzie na świecie! Bo też nigdzie na świecie nikt nie wpadł na tak "genialny" pomysł, aby w najtańszej kategorii pociągów pospiesznych wprowadzić obowiązkową rezerwację miejsc.

I od tego momentu będzie wyjątkowo poważnie, co ostatnio jest rzadkością na tym blogu. Pewnie zatem zanudzę przynajmniej połowę stałych Czytelników, czyli jakieś trzy osoby, ale nie mogę się powstrzymać. Odkąd tylko pomysł obowiązkowej rezerwacji miejsc w TLK ujrzał światło dzienne, protestuję gdzie tylko się da, pisząc na forach branżowych, oraz na forach w mediach prowincjonalnych (bo w tym kraju trudno o inne media). Niczego to nie zmieni rzecz jasna, ale jeśli podróżujecie pociągami raz na tak zwany ruski miesiąc, to postaram się przynajmniej wyprowadzić Was z przekonania, że gwarancja miejsca siedzącego jest w podróży pociągiem najważniejsza.

Po pierwsze, żadne to europejskie rozwiązanie, bo - jak wspomniałem - na tak zwanym Zachodzie, w pociągach pospiesznych najtańszej kategorii nie ma "miejscówek". A ludzie jakoś nie jeżdżą stłoczeni jak śledzie. Po drugie, żadna to też prostota. Owszem, zamiast dwóch blankietów mamy jeden, ale co z tego. Widzieliście kiedyś "miejscówkę" w PKP Intercity? To wygląda mniej więcej tak: "POC. 83100; WAGON 19; 001 M. DO SIEDZENIA 85 KOR". Jeśli nie jeździsz często koleją, bądź tu teraz mądry i pisz wiersze. A wagon 19 to pewnie gdzieś na końcu składu? Akurat! W TLK zwykle pierwszy wagon za lokomotywą to wagon numer... 20, a kolejne mają numery coraz niższe.

Po trzecie, nowy system nie wyeliminuje tłoku i braku miejsc, bo żaden system nie jest w stanie tego zrobić. Jeśli skład będzie zatłoczony, to tak czy inaczej czeka nas podróż w korytarzu. Jedyna zmiana to taka, że teraz dowiemy się już przy kasie, iż w danym pociągu wszystkie miejsca siedzące są już wyprzedane. I wówczas do nas należy decyzja, czy kupić bilet z adnotacją o braku "miejscówki" (wtedy podróżujemy na stojąco), czy zdecydować się jednak na inny pociąg.

I wreszcie mankament koronny i przesądzający sprawę. Wyobraźcie sobie, że już kupiliście bilet, są wciąż miejsca siedzące, udało Wam się nawet odczytać z blankietu zaszyfrowane informacje o tym, gdzie macie siedzieć, znaleźliście właściwy wagon, docieracie do wskazanego Wam przedziału, a tam na przykład:
- zimno
- koszmarnie brudno
- zarzygane
- siedzą dresiarze i słuchają muzyki z komórek, że słychać na cały wagon
- siedzą typy spod ciemnej gwiazdy i piją piwko
- siedzą żule i śmierdzi
- siedzą studenci i rechoczą na cały głos
- okno się nie domyka i siedzenia pokryte są szronem
- albo to wszystko naraz
Dawniej (czyli przed 19. marca A.D. 2013) po prostu szliście dalej i szukaliście bardziej komfortowego przedziału, z bardziej przyjemnym towarzystwem. A teraz musicie tam usiąść i już. W nowym systemie pasażer jest przyspawany do swojego miejsca, które zupełnie losowo przydzielił mu komputer. I nie może raczej iść do konduktora (jeszcze to sprawdzam, ale wątpię) i poprosić o wystawienie innej "miejscówki". Tak się dało w starym systemie, gdzie "miejscówki" były na osobnych blankietach. Odkąd są one immanentną częścią biletu, w takiej sytuacji trzeba by chyba... kupić u konduktora nowy bilet, zwracając stary (a więc dopłacić). Zatem - albo siadam w brudnym przedziale, z delikwentami o niezbyt przyjaznej aparycji, albo podróżuję w korytarzu. I owszem, można prosić konduktora czy kierownika pociągu o interwencję, ale bądźmy poważni - jeśli jest brudno, to przecież on nie posprząta w minutę osiem, bo tu zawiniła obsługa sprzątająca. A jeśli siedzi w przedziale czterech mięśniaków i robi rejwach na cały wagon, to konduktor ma się z nimi siłować? Pewnie, może wezwać SOK, ale spójrzmy realnie... A nowego przedziału nam przecież nie wyczaruje.

Pomijam już tutaj wszelkie inne problemy, które rodzi ten system, a nie tak ważne dla kogoś, kto podróżuje sporadycznie. Pomijam to, że "Po prostu BILET" wprowadza się bez właściwie żadnej, porządnej akcji informacyjnej (jedynie kilka tygodni kampanii w internecie). Pomijam to, że gdy dawniej bilet na TLK wystawiało się na relację, tak teraz wystawia się go na konkretny pociąg, co przy przesiadkach rodzi ogromne kłopoty (trzeba każdorazowo stać po nową "miejscówkę", albo podróżować na korytarzu). Pomijam dywagacje, że nowy system ("prognozujący realne zapotrzebowanie na miejsca w pociągu") być może wcale nie jest w trosce o pasażera, ale po to, aby spółka nie musiała ponosić kosztów przeglądów i napraw rewizyjnych setek wagonów, które bezużytecznie gniją na torach odstawczych. Pomijam wreszcie złośliwości, iż dobrze, że PKP Intercity jest operatorem publicznego transportu zbiorowego, a zatem - według przepisów - nie ma prawa limitować miejsc w swoich pociągach. Bo gdyby tak nie było, pospieszne jeździłyby z najwyżej dwoma wagonami...

To wszystko są byty mnożone. A swoistą brzytwą Ockhama w tym przypadku jest już tylko ten fakt, że system komputerowy mówi nam, gdzie mamy usiąść w pociągu. Współczuję każdej kobiecie, zwłaszcza w nocnym pociągu, która "wylosuje" miejsce w przedziale z trzema facetami o wątpliwej reputacji. Zresztą nie trzeba się stawiać na miejscu tej kobiety. Nawet gdy ktoś jest słusznej postury facetem, to podróż ze Szczecina do Przemyśla w śmierdzącym przedziale, albo wśród podejrzanych lub głośno zachowujących się typów, do największych przyjemności z pewnością nie należy. Ale za to w kieszeni - uwaga, sarkazm! - jeden blankiet zamiast dwóch.

Jasne, wymądrzać się każdy potrafi, a spróbuj - cwaniaczku - wymyślić lepszy system! Jeśli już miałbym coś podpowiadać, to - skoro rezerwacja fakultatywna się nie sprawdziła - niech chociaż łatwiej się te "miejscówki" wymienia na inne, w przypadku gdy w przedziale jest niefajnie. Albo niech ten system obowiązuje wyłącznie w okresach, gdy są naprawdę duże obłożenia składów, na przykład przed świętami, czy w tzw. "długie weekendy". Po pierwsze jednak, nie ja za wymyślenie "Po prostu BILET" wziąłem całkiem spore pieniądze. Natomiast jeżdżę pociągami wystarczająco często, aby dostrzegać wszystkie jego mankamenty. A ktoś, kto wprowadził ten system, być może posiada biret po jakiejś administracji czy marketingu, ale pociągi ogląda pewnie tylko wtedy, gdy przejeżdżają za zamkniętymi szlabanami, a on akurat stoi na przejeździe kolejowym w swojej błyszczącej, klimatyzowanej limuzynie. Bon voyage!

26. marca 2013, 19:29 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego