czwartek, 17 października 2013

super farm

Złotą Pigułę 2013 za wybitne zasługi na polu marketingu medycznego powinien otrzymać autor tego plakatu, który w podobnej postaci wisi na wielu aptekach, nie tylko tej sieci.

Z daleka przekaz jest oczywisty (z bliska zresztą też) - to jest apteka, gdzie można kupić tańsze leki. Zwłaszcza dla kogoś, komu brakuje w oku kilku dioptrii, albo jest emerytem i wzrok nadgryzł mu już ząb czasu. Dopiero po naprawdę dokładnych oględzinach okazuje się, że napis jest zupełnie inny, a kluczem jest tutaj malutka czcionka pomiędzy żółtymi słowami. Plakat głosi bowiem: "APTEKA informuje o możliwości nabycia TAŃSZYCH odpowiedników LEKÓW refundowanych". Sztuczka marketingowa, że nic tylko przyklasnąć. Zwłaszcza, jeśli się jest aptekarzem.

Apteki to w ogóle jest interesująca tematyka. Szczególnie, gdy mowa o moralności w handlu. Super- i hipermarketom zakazano prawnie nabijać punkty lojalnościowe za transakcje dotyczące alkoholu i tytoniu. Apteki programy lojalnościowe rozwijają radośnie. Chociaż hasło takiej placówki: "Bądź naszym stałym klientem!" - brzmi co najmniej dwuznacznie. Nawet moja Babcia posiada kartę stałego klienta właśnie, na której gromadzi się punkty jak na stacji benzynowej, a po uzbieraniu odpowiedniej ich liczby można otrzymać jakąś korzyść rzeczową - a to poduszkę, a to opaskę na nadgarstek, a to aparat do mierzenia ciśnienia tętniczego krwi, chociaż do tego ostatniego to trzeba być naprawdę konkretnie chorym, bo ilość punktów wymaganych do takiego prezentu oznacza konieczność zostawienia w kasie apteki czterocyfrowej sumy złotych polskich. W każdym razie, im kto bardziej chory, tym lepiej. Dla apteki i dla jej klienta. Win-win game. Cud handlowy! A potem dziwią się co poniektórzy, że Polacy spożywają najwięcej leków w Europie (obok Francuzów podobno, ale oni mają tyle gatunków sera, że to akurat nic zaskakującego).

Zresztą nie tylko w zakresie moralnie wątpliwych praktyk handlowych apteki są interesującym zagadnieniem. To jest zupełnie inne środowisko, z własnym systemem zachowań, z własnym specyficznym językiem zawodowym, z własnym nazewnictwem i z paranormalnymi zdolnościami (w końcu czytają pismo lekarskie tak swobodnie, jakby to była kaligrafia). Mają nawet swoje branżowe anegdoty, in-dżouki, kawały tylko dla wtajemniczonych zrozumiałe. Ba, nawet dostępny szerszym masom humor aptekarski nie może się z niczym podobnym porównywać. To już nie są brodate dowcipy o wstydliwym jegomościu, który konspiracyjnym szeptem prosi w aptece o prezerwatywy. Poza tym, kto teraz kupuje "gumki" w aptece? Chyba tylko ludzie, którzy wychowywali się w czasach tej słynnej Kaczki, co to w aptece zaopatrywała się w mleko, i to na dekagramy. No, może jeszcze hipsterzy, bo po nich się można wszystkiego spodziewać. Natomiast współczesny humor aptekarski to teraz anegdotki, jak ta o rosyjskiej babuszce, która wchodzi do apteki właśnie i wskazując małą białą tabletkę pyta: "Szto eto?". Na to farmaceuta odpowiada: "Eto piryna". A jeśli nie brzmi to jeszcze jak czerstwe żarty dziadka Karola, to tylko dlatego, że mało kto rozumie puentę (bynajmniej nie z braku umiejętności lingwistycznych).

O aptekach i aptekarzach można długo i bez sensu. Można o tym, że zawłaszczyli sobie tytuł magistra i teraz spróbujcie zwrócić się na uczelni do doktorantki per "pani magister", to jeszcze się obrazi, że ona przecież w aptece nie pracuje (ja przynajmniej nigdy nie zaryzykowałem). Można też o tym, że na wsiach coraz częściej powstają tzw. punkty apteczne, które odznaczają się tym, że więcej leków niż w tych punktach można znaleźć w "Biedronce". Na marginesie, złośliwi znajdują jeszcze jedną różnicę między punktem aptecznym a klasyczną apteką - w tym pierwszym, zamiast farmaceuty, obsługuje farmer.

Abstrahując od braku lingwistycznych powiązań pomiędzy farmerem i farmaceutą, trzeba im oddać jedno podobieństwo. Obaj sprawiają, że wzrasta. Ten pierwszy sprawia, że wzrasta zboże, ten drugi - że liczba aptek (i ilość pustego miejsca w portfelu klienta, ale to osobna kwestia). Co do liczby aptek, nie da się ukryć, że mnożą się one jak przysłowiowe króliki po viagrze. Nawet pamiętając o Polaków rekordowej konsumpcji medykamentów, musi być między farmaceutami konkurencja nieziemska. A mimo to, bankructwo apteki obserwuje się rzadziej niż zaćmienie Słońca. I to jest chyba największy cud handlowy naszych czasów. Fenomenem jest, w jaki sposób apteki nie tylko utrzymują stałych klientów, ale wciąż pozyskują nowych, nawet gdy weźmiemy pod uwagę wspomniane programy lojalnościowe i takie "kwiatki" jak na zdjęciu powyżej.

Przecież wystarczy tylko rzucić okiem na pierwsze z brzegu nazwy aptek, aby się przekonać, że już samym szyldem powinny one odstraszać pacjentów. Kilka przykładów: "Europejska" (ceny też europejskie?), "Fortuna" (trzeba mieć fortunę, żeby tam kupować?), "Lux" (towary, jak i ceny, luksusowe?) czy "Olimpijska". Oczywiście, nazwy te nie są reprezentatywne. Zwykle miano apteki w jakiś sposób, czasami bardzo - trzeba przyznać - odległy, kojarzy się ze zdrowiem: "Dbam o zdrowie", "Eskulap", "Paracelsus" (to ten gość, co powiedział, że wszystko jest trucizną, decyduje tylko dawka), "Na dobre i na złe" (chociaż to już trochę jest dwuznaczne). Apteki są też często nazywane imionami żeńskimi (ciekawe, że nie męskimi; co by komu szkodziła apteka "Stefan" albo "Izydor"...?), lub po prostu są pod czymś. Pod Orłem, Baranem, Różami, Słońcem, Arkadami, Gryfem, Pegazem, Jaworem, Lwem (względnie Złotym Lwem), ale też pod Matką Boską, świętym Franciszkiem, a nawet pod Bazyliką i pod świętym Antonim (najlepsze leki na sklerozę?).

Aczkolwiek apteki mają też nazwy znacznie bardziej odjazdowe. Jest w Polsce apteka "Ale leki!" (jak berety!), apteka "Słonik", jest apteka "Magiczna" (największe cuda przy kasie), apteka "Flora" (bardziej pasuje do sklepu zielarskiego), apteka "Jak zdrówko?" (do dupy, a jak?! - jak by było dobrze, to bym tu nie przychodził, nie?), czy apteka "Wystrzałowa". Jest apteka "Galen" (dziś w promocji czarna żółć?), apteka "Arkadia" (po tych lekach trafia się wprost do nieba), albo apteka "Aretuza" (ten, kto wie co to Aretuza, powinien tam dożywotnio mieć rabaty; podpowiedź: to nie jest rodzaj studni). Są też wreszcie takie nazwy, w które już naprawdę trudno uwierzyć, ale one rzeczywiście istnieją. Apteka "Kwiaty polskie" (wtf?), apteka "Superjednostka" (mi się z tym określeniem kojarzy złoty strzał...), jest nawet apteka "Maria Magdalena"...

Zatem, skoro wszystko chwyta, to chętnie podsunę społeczności farmaceutycznej kilka dodatkowych pomysłów na nazwy aptek, trochę w stylu andrusowo-olbratowskim. Chciałbym, żeby powstała apteka "Pacaneum" (ceny takie, że zbaraniejesz!), apteka "Nemo" (będziesz zdrów jak ryba!), albo apteka "Matuzalem" (z nami do późnej starości!). A tak już naprawdę to marzę, żeby usłyszeć kiedyś w aptece taki dialog:
- Poproszę aspirynę, cholinex, syrop na kaszel...
- I co jeszcze...?
- ...i buprom.

17. października 2013, 23:44 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 11 października 2013

biała śmierć

Ze wszystkich sfer życia dostępnych przeciętnemu zjadaczowi pieczywa, jedną z najbardziej upokarzających jest kontakt z tak zwaną publiczną służbą zdrowia. Z miesiąca na miesiąc jestem do tego stwierdzenia (własnego autorstwa zresztą) coraz bardziej przekonany. Pomijając nierzadkie zapewne wyjątki, pacjent w zetknięciu z okienkiem rejestracji jest jednak zbyt często traktowany jak co najmniej zło koniecznie. Lub jak ktoś, kto chce coś wyłudzić, naciągnąć przychodnię, orżnąć system. I całą rzecz sprowadza się do tego, aby znaleźć tylko odpowiedni przepis, który pozwoli interesanta pogonić gdzie pieprz kwitnie. Nie mam na myśli wyłącznie podejścia "pań-rejestratorek", które nieraz mogą konkurować z "paniami z dziekanatu" w konkurencji rodem z "Misia", pod roboczą nazwą: "obiad jem! nie widać?!". Chodzi właśnie o system, o to, że zbudowano coś, co z założenia ma być przyjazne, ale skoro jest obudowane milionem przepisów, regulacji, zastrzeżeń, druczków, skierowań, zaświadczeń i harmonogramów, to siłą rzeczy przyjazne być nie może. Jeśli wchodzę do przychodni, która ma z uśmiechem na ustach dbać o moje zdrowie, a pierwsze co widzę, to bijące po oczach nakazy i zakazy, to wiem już, że o moje zdrowie psychiczne nie dba ona z pewnością, a i co do pozostałych rodzajów zdrowia mam wątpliwości. "Rejestracji do lekarza POZ dokonuje się WYŁĄCZNIE na podstawie okazanego dowodu ubezpieczenia oraz ważnej książeczki RUM", "Skierowania na badania od lekarzy prywatnych nie będą uznawane", to czy tamto wymaga okazania tego, przedstawienia zaświadczenia, udowodnienia że... etc. Gdy trzeba cały czas udowadniać, zaświadczać, okazywać, a najmniejsza literówka w dowolnym dokumencie wzbudza podejrzenia wszechwładnego Systemu, reprezentowanego przez panią z okienka, to jak nie zakładać, że jest to instytucja represyjna, a co najmniej w wysokim stopniu podejrzliwa?

Służba zdrowia to w istocie ani "służba", ani "zdrowia". To jest jakaś wyrosła na zdeformowanym socjalistycznym gruncie gra, której celem jest przechytrzyć drugą stronę, zanim ona się w tym połapie. Zadaniem pacjenta jest od państwa (w osobie tejże służby zdrowia) jak najwięcej wydębić, zadaniem Służby jest, aby się nie dać orżnąć. Ergo: wygrać grę. W tym celu należy stworzyć przepisy, które pozwolą na podejrzanym (czyli na każdym) pacjencie wymóc konieczność dostarczenia dowolnego zaświadczenia, które pozwoli jego niecne czyny zdemaskować i tym samym pozbawić go prawa do świadczenia, o które on usilnie się stara (a które zapewne jest mu potrzebne jak rybie ręcznik, a stara się o nie wyłącznie ze swojej niepohamowanej próżności, lub dlatego, że akurat chwilowo nie ma nic ciekawszego do roboty).

Wyobraźmy sobie, że na podobnej zasadzie jak służba zdrowia, działa publiczny transport zbiorowy; kolej na przykład. Co nie jest takim zupełnie bezsensownym porównaniem, zważywszy na fakt, że do niektórych kategorii pociągów (w naszym kraju choćby do pospiesznych marki TLK) państwo dopłaca, jako do pociągów objętych tzw. służbą publiczną. Dzięki temu bilety na nie są tylko trochę drogie, a nie drogie bardzo. W każdym razie działałoby to na takiej zasadzie, że ludzkość pracująca miast i wsi płaciłaby kolejny podatek (pod eufemistyczną nazwą: "ubezpieczenie podróżnicze"). Dawałoby to prawo do bezpłatnych przejazdów pociągami. Po czym szłoby się do kasy na dworcu, po bilet do Gdańska na najbliższy wtorek, przedstawiałoby się książeczkę BRUM (to nie jest akronim), dowód ubezpieczenia na 15 lat wstecz i dowód osobisty, a dowiadywałoby się, że nasze ubezpieczenie pozwala jedynie na podróż do Częstochowy i to najprędzej w przyszły piątek. A do Gdańska pojutrze to sobie możemy pojechać prywatnie, skoro nam tak zależy. A poza tym - wszystko to byłoby zapisane w centralnym Komputerze - przecież dopiero co (dwa miesiące temu) podróżowaliśmy do Wrocławia na koszt państwa, więc co nas tak rwie, aby się co chwilę ruszać z domu po nie wiadomo jaką cholerę. Ewentualnie możemy dostarczyć zaświadczenie od szefa, pięciu niezależnych członków rodziny i od proboszcza, że faktycznie do tego Gdańska jechać musimy. Wówczas może łaskawie dostaniemy bilet, miejscówka stojąca w korytarzu, obok toalety, limit wagowy bagażu, jaki możemy ze sobą zabrać: 0,75 kilograma.

Wyobrażacie sobie, że właśnie w ten sposób działa kolej? No właśnie. A służba zdrowia, jako całość, właśnie tak działa. Te wszystkie kolejki do rejestracji, oczekiwanie pół dnia pod gabinetem, w towarzystwie fruwających wokół bakterii i wirusów, o jakich się epidemiologom nie śniło. Problemy z załatwieniem wizyty, bo brakuje pieczątki albo daty na potwierdzeniu ubezpieczenia. Wyznaczanie terminu konsultacji u specjalisty na dwa lata do przodu, zabiegu na pięć lat w przyszłość, operacji na osiemnaście... Konieczność studiowania 168-stronicowego poradnika pacjenta w PDF, żeby dowiedzieć się, czy te badania mogę zrobić w innym województwie, albo czy przyjmie mnie lekarz podlegający pod inny NFZ niż mój.

Nie mam kolorowego pojęcia, dlaczego społeczeństwo marudzi i narzeka, ale akceptuje taki stan rzeczy bez większego mrugnięcia okiem. Czy lata PRL-u nastawiły nas na nieuleczalny urzędowy masochizm? Zawsze zdumiewa mnie sposób, w jaki ludzie myślą o publicznej służbie zdrowia jako o bezpłatnej. Jaka ona bezpłatna? Przecież oddajemy państwu w podatkach 60-80 % naszych pensji. I w zamian dostajemy usługę tak bardzo niepełnowartościową, że gdyby nam podobny towar sprzedali w supermarkecie, to nawet niemowa zrobiłby taką aferę, że kierownik tego supermarketu schowałby się ze strachu we własnym biurku.

Wiem, że współcześnie takie rozumowanie jest jednoznacznie pojmowane jako demagogia, ale na Teutatesa, zamiast płacić państwu "ubezpieczenie zdrowotne", zróbmy tak, żeby te pieniądze zostały nam w kieszeniach i wówczas sami będziemy płacić za lekarzy, za badania, za zabiegi. Nie będziemy sobie (poza grupą hipochondryków nieuleczalnych) robić badań na zapas i chodzić na wizyty lekarskie bez przyczyny, tylko dlatego, że są darmowe. Za to będziemy mieć świadomość, że gdy tylko zajdzie potrzeba, otrzymamy najlepszą z możliwych, profesjonalną i szybką pomoc. Miałem już kontakt z prywatnymi przychodniami, prywatnymi gabinetami stomatologicznymi, prywatnymi szkołami i o każdym z tych miejsc mogę się wypowiadać wyłącznie w jak najlepszych słowach. Prywatny internista, gdy poszedłem z bólem gardła, zrobił mi taki wywiad, jaki spotyka się w amerykańskich serialach medycznych (lekarz rodzinny na NFZ ograniczał się zwykle do zajrzenia do gardła, i to bez latarki). Do prywatnego stomatologa chodzę z największą ochotą (o "publicznych" dentystkach rozmawiało się kiedyś używając określeń typu "Mengelina"). A czas nauki w prywatnej szkole języków obcych wspominam jako jeden z najprzyjemniejszych okresów w moim życiu.

Dlatego marzy mi się śmierć publicznej, "bezpłatnej" służby zdrowia. A w jej miejsce potężna sieć prywatnych placówek, błyszczących i lśniących czystością, z nowoczesnym sprzętem, z kompetentnymi lekarzami, z profesjonalną i miłą obsługą, która ma świadomość, że gdy potraktujemy pacjenta jak śmiecia, to on pójdzie ze swoimi pieniędzmi do konkurencji, a my nic nie zarobimy. Powiecie pewnie, że to szklane domy. Zgoda, ale ja nic nie poradzę na to, że w obecnej służbie zdrowia widzę aparat represji, a kontakt z nią jako często upokarzający dla każdego szanującego się człowieka.

Zresztą, słynny aforyzm o tym, że są cztery rodzaje białej śmierci: sól, cukier, kokaina i służba zdrowia, też pewnie nie wziął się znikąd. Trawestując Einsteina - co do dwóch pierwszych są jeszcze pewne wątpliwości...

11. października 2013, 18:24 DST, 52.435 °N, 15.142 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 1 października 2013

Ghost Brigade - "Until Fear No Longer Defines Us"

Na tak zwany chłopski rozum to się nie miało prawa udać. Grupa dość anonimowych nawet we własnej ojczyźnie muzyków. We wcześniejszym dorobku - dwie płyty, które przeszły bez jakiegoś większego echa. Plus supportowanie Amorphis podczas jednej z ich tras po Europie Środkowo-Wschodniej, co też nie jest czymś wpisywanym ochoczo w swoje koncertowe CV. I wypracowany swój styl, rzecz w tym wszystkim może najcenniejsza, bo dla zbyt wielu twórców nieosiągalna przez całe dziesięciolecia swojej aktywności.

Z tym, że ten styl - między Bogiem a prawdą - niczym oryginalnym się nie charakteryzuje. Urzekające melodie umiejętnie wplecione w tryby ciężkiego grania już wcześniej "opatentował" wspomniany Amorphis. Perfekcyjna współpraca czystego wokalu i growlu znacznie efektowniej wyszła panom z nieodżałowanego Before The Dawn. Z kolei w melancholii nikt jeszcze przez długie stulecia nie dorówna Swallow The Sun. Na gitarach pewnie też inni lepiej grają. Co zatem miał w tym kontekście do zaproponowania średnio kojarzony szerzej zespół o dość pretensjonalnej w dodatku nazwie? Kolejną porcję melodyjnego, klimatycznego metalu wprost z Finlandii? Melancholię, którą w tym kraju znaleźć można w twórczości praktycznie każdego, niezależnie od tego czy gra na gitarze, klarnecie czy na banjo? Naprawdę, z tym do ludzi? Może dla zaludniających koncertowe sale, przepojonych piwem, długowłosych, zmęczonych nocą polarną rodaków to nie miałoby większego znaczenia - oni łykną wszystko jak gęś kluski, byle było głośno i headbanging na scenie. Ale dla koneserów, szukających w odmętach ciężkiego grania nowych pomysłów niczym powietrza, niczym świętego Graala w obliczu śmierci? Podejrzewam, że zapowiedź powyższa byłaby dla nich równie ekscytująca jak dla ponadprzeciętnie wyrobionego użytkownika Filmwebu fraza: "kolejny serial o lekarzach" (lub o agentach FBI/CIA/CBI/CSI - niepotrzebne skreślić).

Dlatego ukłon do samej ziemi należy się Ghost Brigade już za to, że słuchacza przekonanego o zawartości albumu jeszcze przed jego odwinięciem z folii, potrafili zaskoczyć. Nie pomysłem, bo - jak wspomniałem - nic oryginalnego tutaj nie ma. Bardziej wykonaniem. Tym, że stworzyli płytę tak nadzianą emocjami jak Roman Abramowicz twardą walutą. Że doprowadzili do perfekcji własny styl, ruszony już ostrożnie na poprzedniej płycie (a zwłaszcza w promującym ją "Into the Black Light") - styl nie odkrywczy, w żaden sposób nowatorski, a tak bardzo zarazem magiczny i wciągający. Szkoda czasu na produkowanie banałów, że w zawartości "Until Fear..." można się zatopić i takie tam. Chociaż gdybym chciał pisać klasyczne recenzje, musiałbym takie frazesy teraz tłoczyć w niniejszy tekst w wielkiej obfitości. Jak jednak inaczej podkreślić, ile się na tym krążku dzieje, jak przeplatają się emocje, których na "Until Fear..." jest więcej niż w książce Ekmana? Huśtawka nastrojów w "Clawmaster" (znakomity teledysk!) z taką dawką optymizmu w finale, jakiej naprawdę nie pamiętam od dłuższego czasu. Niezwykła moc w "Divine Act of Lunacy", kapitalna energia w "Torn", jesienna zaduma w "Chamber", pesymistyczny "Breakwater" i chyba najlepszy w tym towarzystwie "Grain", leniwie zaczynający się marzycielską melodyjką jakby nie z tego świata. Talent do chwytających za serce melodii panowie z Ghost Brigade mają zresztą przedni, a co najważniejsze - w tym daniu żadna z nut nie pływa w przesłodzonym sosie, a za klawisze odpowiada gościnnie Aleksi Munter ze Swallow The Sun, co niech wystarczy za rekomendację.

Nazwijcie to sobie jak dusza zapragnie, melodyjny doom, atmosferyczny metal, sludge metal (cokolwiek to ostatnie oznacza). Dla mnie to po prostu album idealnie wpasowujący się w to, co właśnie zaczyna się za oknami. W walkę złota z szarością, w opadające mgły, wcześnie zapadające zmierzchy, w słoty i szarugi. W mięknące światło słoneczne. W napędzany wiatrem taniec opadających liści. W zadumę i rozmarzenie.

Od wydania tej płyty minęły już ponad dwa lata, ale nie znam lepszej propozycji do posłuchania na jesień.

Ghost Brigade - "Until Fear No Longer Defines Us"
2011, Season of Mist
ocena: 9/10

1. października 2013, 22:40 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego