piątek, 17 listopada 2017

Rosja 2018

Towarzysze i towarzyszki, mołodcy i kobiety czynu! Oto nadejszła wiekopomna chwiła!

Zapewne wielu z Was nie sądziło, że doczeka tego dnia. Ale oto on jest! Zatem z tej uroczystej okazji chciałbym po raz pierwszy i ostatni w tym miejscu napisać parę słów na poważnie. Prawie cztery lata temu wpadł mi do głowy pomysł, aby zrobić serię "relacji" z Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Soczi w kompletnie porąbanym, absurdalnym stylu. Pomysł wpadł mi do głowy na tydzień przed igrzyskami, więc wszystko było tworzone na tzw. "wariackich papierach", w ostatniej chwili, po nocach i na kolanie. A mimo to, gotowy produkt wyszedł na tyle nieźle, że od tamtej pory wspominam go (zwłaszcza cztery początkowe teksty) jako jedną z najlepszych rzeczy jakie dotąd wyszły spod mojego pióra. I jedną z tych kilku, z których jestem autentycznie zadowolony.

A ponieważ dobry pomysł - nawet jeśli nie jest kurą znoszącą złote, ani choćby miedziane jaja - nie powinien się zmarnować, włodarze światowego sportu postanowili przyjść mi z pomocą i już cztery lata po igrzyskach w Soczi zorganizowali w Rosji kolejne wydarzenie, na które będą zwrócone oczy milionów kibiców. Uwielbiam pisać zmyślone rzeczy o Rosji, ten kraj i ta mentalność nieodmiennie wzbudza we mnie csiksentmihalyiowski stan FLOW, dlatego nie mogłem nie skorzystać z okazji. Tym razem nie powtórzę poprzednich błędów i nie zabiorę się do sprawy w ostatniej chwili. I chociaż nie znamy jeszcze nawet wszystkich uczestników tzw. "mundialu", ja już pakuję mój warsztat pisarski do czarującej walizy "Witchen", gdzie zmieści się jeszcze składany samowar, blaszana bałałajka oraz bezglutenowa babuszka, i natychmiast wyruszam zaocznie do Rosji. Aby przekazywać Wam gorące niusy na bieżąco, już od zaraz, jeszcze przed oficjalnym losowaniem grup Mistrzostw Świata. Będę z Wami przez najbliższe osiem miesięcy, podróżując po Rosji i relacjonując z drugiej ręki wszystko, co nie jest warte uwagi i najczęściej w ogóle nie ma związku z Mistrzostwami.

Dlatego przez najbliższe osiem miesięcy nie będę pisać w tym miejscu (zresztą, i tak ostatnio pisałem tutaj rzadko). W zamian zapraszam na:
rosja-2018.blogspot.com

Pozdrowienia z Moskwy! ;)
Wrócę tutaj po Mistrzostwach Świata.

17. listopada 2017, 01:51 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 20 września 2017

szeregowiec Brajan


Czasy teraz takie niepewne, dlatego wojsko narodowe zbroi się na potęgę. W ramach programu HOMAR kupiliśmy już, lub niedługo kupimy, następujące rodzaje uzbrojenia:
- transporter opancerzony ROSOMAK
- moździerz samobieżny RAK
- bojowy wóz piechoty BORSUK
- czołg LEOPARD
- wóz wsparcia bezpośredniego GEPARD
- wóz wsparcia ogniowego WILK
- opancerzony pojazd rozpoznawczy ŻBIK
- opancerzony pojazd patrolowy ŻUBR
- pojazd minooodporny NIEDŹWIEDŹ
- samolot F-16 JASTRZĄB
- śmigłowiec GŁUSZEC
- platformę jezdną KRAB
- samobieżną haubicę KRYL
- wyrzutnię rakiet LANGUSTA
- dron uderzeniowy PSZCZOŁA

I właściwie wystarczy jeszcze tylko wskrzesić bombowiec ŁOŚ, uzbroić helikopter SOKÓŁ, przebudować skuter OSA, reaktywować okręt ORZEŁ, opancerzyć dostawczak TARPAN oraz bus ŻUK i można już ruszać do boju przeciw niemieckim czołgom TYGRYS i PANTERA, oraz torpedowcom JAGUAR.

Tymczasem głodny jak LEW szeregowiec Brajan, zadłużony w KRUKU po same uszy (bo na jedyną jego i jego żony Andżeli latorośl - córeczkę Dżesikę - nie przysługuje pięćset plus), dzwoni po siano do BOCIANA, a potem stoi w kolejce po promocje z BIEDRONKI, marząc o tym by zjeść KONIA z kopytami, następnie kupuje materiały budowlane w MRÓWCE, popołudniami haruje jak WÓŁ budując własne cztery kąty, a w nocy śpi jak SUSEŁ.

A na szczytach hierarchii zwierzyniec jeszcze większy. Kadra oficerska bawi się jak pijane ZAJĄCE. Generałowie chleją na SĘPA, kaprale wysyłają KOTY po MAŁPKI do ŻABKI, rozkazy wydaje KACZKA, w ministerstwie jest KRET, a na czele resortu stoi BARAN.


20. września 2017, 20:41 DST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 24 maja 2017

Festiwal Opole 2017

Krajowy Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu został odwołany, ale TVP nie rezygnuje i mimo wszystko zamierza festiwal zorganizować. Z nieoficjalnych informacji, uzyskanych za pośrednictwem zbliżenia do anonimowego źródła, wyłania się stosunkowo spójny obraz w tej kwestii.

Otóż Festiwal w tym roku odbędzie się nie w Opolu tylko w Opolu Lubelskim, a na scenie nie wystąpią artyści, piosenkarze czy kabareciarze, ale politycy. Poza tym jednak nie będzie większych różnic w stosunku do oryginalnego festiwalu. Nawet SUPERJEDYNKI pozostaną i nadal będą wręczane. Jedyna różnica, że będą to superJedynki na listach wyborczach.

A jak to będzie wyglądało? Ano wchodzi na scenę Prezes TVP ze statuetką, towarzyszy mu Przewodniczący Klubu Poselskiego partii Brawo Niesprawiedliwość z kopertą. Prezes mówi dwa okrągłe zdania, potem Przewodniczący teatralnym ruchem otwiera kopertę, puszcza tajemniczo oko do widowni i ogłasza:
- A SuperJedynkę w wyborach parlamentarnych na liście Komitetu Wyborczego Brawo Niesprawiedliwość w okręgu szczecińsko-kamieńskim otrzymuje... - tu dla suspensu zawiesza na moment głos, a sala skanduje: "Prze-mek!", "Ja-cek!", "Be-a-ta!"
- ... otrzymuje nasz wspaniały kolega, jedyny w swoim rodzaju.... Joachim Czyściński! Wielkie brawa!!!

 Wówczas wyczytany, wśród powszechnych owacji wkracza dziarskim krokiem na scenę, ściska spocone dłonie, pozdrawia zebranych, odbiera statuetkę, a kopertę chowa do kieszeni. Potem podchodzi do mikrofonu i ze łzami w oczach mówi: "To cudowne wyróżnienie odbiera mi mowę. Ale muszę podli... podziękować swoim współpracownikom, bez których nie byłoby tego sukcesu. Chciałbym też pozdrowić swoich rodziców oraz sąsiadkę, panią Marylę z trzeciego piętra w drugiej klatce jedenastopiętrowego mrówkowca na Osiedlu Zgody, która w moich dziecinnych latach, gdy rozbiłem sobie kolano jadąc na trójkołowym rowerze, polała mi ranę jodyną i podarowała na pocieszenie kamień zielony. To wydarzenie ukształtowało mnie jako człowieka i natchnęło do poświęcenia się karierze politycznej, aby służyć ludziom i tak jak pani Maryla mi, tak ja chciałbym sypać na ich rany jodowaną sól... to znaczy tę... no... jodynę. Poza tym chciałbym dodać, że interesuję się ekologią i sportem, a moim największym marzeniem jest pokój na świecie. Dziękuję Państwu!"

I tak przez cały wieczór. W najlepszym czasie antenowym. Bo okręgów wyborczych jest wiele. A kandydatów do pierwszych miejsc na listach wyborczych - jeszcze więcej.

24. maja 2017, 19:21 DST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 6 maja 2017

grill w Biedronce

W Ozimku pod Opolem spłonęła "Biedronka". Do ostatniej kropki. Zwykle w takich przypadkach przyczyną jest zwarcie instalacji albo przypadkowe zaprószenie ognia, ale tutaj okazało się, że było to podpalenie. Początkowo myślałem, że ogień podłożył w akcie zemsty jakiś sfrustrowany klient, dla którego zabrakło węgla drzewnego w długoweekendowej promocji ("Zrób zakupy za min. 49 zł. i okaż kartę Moja Biedronka, a dostaniesz worek gratis. Oferta do wyczerpania zapasów"). Potem jednak okazało się, że nie była to mało wyrafinowana wendetta, ale gość był po prostu kompletnie pijany. I albo przez zamroczenie alkoholowe opacznie zrozumiał do znudzenia emitowaną w TV reklamę z powtarzającą się frazą "grill w Biedronce", albo chciał w tak płomienny sposób przejść do historii.
 

Cóż, z tym przechodzeniem do historii przy pomocy ognia, już i tak w dziejach bywało. Szalony szewc Herostrates w tym celu puścił z dymem jeden z siedmiu cudów świata (świątynię Artemidy w Efezie). Pozbawiony nie tylko piątej, ale nawet trzeciej i drugiej klepki cesarz Neron podpalił najpotężniejsze wówczas miasto globu, czyli Rzym. Ale żeby prowincjonalną "Biedronkę"...? Ani z niej cud (chyba że gospodarczy...), ani potęga (chyba że handlowa...). Widocznie zatem jaka epoka, takie cele ataku. A jaki kraj, tacy piromani...

6. maja 2017, 02:26 DST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

sobota, 8 kwietnia 2017

Joanna Bator - "Rok królika"

"Julia (...) bała się, że jej krzesełko oderwie się od tego zardzewiałego żelastwa i poszybuje nad polami i drogami, aż spadnie w jakimś nieznanym mieście, w obcym mieszkaniu, przy stole zastawionym do rodzinnego obiadu, i Julia Mrok będzie musiała żyć tam jako inna kobieta, specjalistka od telemarketingu albo pielęgniarka"

Rozpoczyna się banalnie. Julia Mrok (nazwisko tak pretensjonalne, że już tylko dla niego mógłbym się zainteresować tą książką) - zbliżająca się do "czterdziestki" pisarka, autorka historycznych romansów, postanawia zniknąć, gdyż jej życie osobiste trochę się skomplikowało. Trudno zresztą żeby było inaczej, skoro ma się dwóch oficjalnych kochanków, którzy nie tylko wiedzą o swoim istnieniu, ale też układ taki akceptują, żyją we troje jak przykładna hippisowska komuna i obydwaj naraz śpią z Julią Mrok w jednym łóżku (ze wszystkimi spania benefitami). Dlatego pisarka pewnego dnia odkreśla swoje dotychczasowe życie grubą kreską, zmienia wygląd i tożsamość (odtąd nazywa się - uwaga! - Anna Karr), po czym wyjeżdża na zawsze z Warszawy, kierując się do Ząbkowic Śląskich. Dlaczego właśnie tam? Otóż przypadkiem Julia vel Anna znajduje w tabloidzie interesujący nagłówek:

"Szok! Królik grozy atakuje. Nawiedzony przez duszę zmarłej właścicielki królik masakruje mieszkańców Ząbkowic Śląskich. Wywiad z pierwszymi ofiarami specjalnie dla czytelników naszej gazety"

Julia Mrok była kolekcjonerką nagłówków z tabloidów (nawiasem mówiąc, jeśli bawiły Was autentyczne nagłówki z "Faktu" czy "Super Ekspresu", to tej książki nie powinniście brać do ręki, bo tam są takie przykłady, że umrzecie ze śmiechu). Królik grozy z ludzką duszą wydaje się jej jednak aż do tego stopnia groteskowy, że Julia już jako Anna uznaje to za znak od losu i decyduje się wyruszyć jego śladem. A na miejscu, w Ząbkowicach, dowiaduje się, że miasteczko "za Niemca" nazywało się Frankenstein. Wówczas nie ma już wątpliwości, że dobrze trafiła. Królik żywiący się ludzkim mięsem, atakujący ludzi w miejscowości o takiej nazwie, która w książce wygląda zresztą ponuro jak robotnicze angielskie suburbia (mi skojarzyła się ze Spinner's End, gdzie wychował się Severus Snape) - wszystko układa się w tak niezwykłą całość, że Julia/Anna wierzy, iż nie trafiła tu przez przypadek.

"Ja utknęłam we Frankenstein, które nie było miastem, lecz chorą przestrzenią pomiędzy życiem i śmiercią, a jedyna woda tutaj wypluwała trupy"

Anna Karr wynajmuje pokój w jedynym hotelu w miasteczku. Hotel ten posiada ledwie kilkanaście pokoi, ale mają one przedziwne numery, zupełnie przypadkowe: dwucyfrowe, jednocyfrowe, jest nawet 333. Wytłumaczenie jest prozaiczne - jakiś czas temu likwidowano miejscowy zakład grawerski i właściciel wyprzedawał za bezcen te numerki, które mu pozostały na stanie. Cała książka jest zresztą pełna takich słodkich absurdów, przypadków których nie wymyśliłby ani Bareja, ani Monty Python, bo takie cuda najlepiej pisze tylko samo życie. Właścicielką hotelu jest niejaka Wiktoria Frankowska, kobieta o dwóch twarzach. Dosłownie, bo wygląda jak Two-Face z komiksów o Batmanie - jedna połowa jej twarzy jest przerażająco zniszczona. Dwoistość natury Wiktorii Frankowskiej widać nie tylko na jej twarzy. Za dnia prowadzi hotel, a nocami - tajemnicze "Spa pod Królikiem" (znów ten królik!), które mieści się w tym samym budynku, w pokoju nr 333 właśnie.

"Wyobraziłam sobie Wiktorię Frankowską w roli bogini o dwóch twarzach, wydającej rozkazy morzom i wiatrom, nagą i rozgniewaną, w połowie gładką, w połowie pokrytą dzikim mięsem, pędzącą przez nieboskłon w karocy zaprzężonej w koty"

Właścicielka hotelu nie jest jedyną osobliwością we Frankenstein. Praktycznie każda spotykana przez Annę Karr osoba jest chodzącym indywiduum. Dziwaczny inspektor policji Gerard Hardy, który prowadzi w Ząbkowicach podejrzane śledztwo. Dziadek Konkursowy, czyli staruszek który wciąż wygrywa w gazetowych krzyżówkach różne tostery i miksery, ale nie ma co z nimi zrobić, bo sam jest bezdomny. Niesamowite bliźniaczki Mariola i Fabiola - nigdy nie wiadomo która jest która, a mówią tak, jakby osoba z rozszczepieniem osobowości rozmawiała sama ze sobą. Osobliwe są też miejsca, jak tajemniczy urząd, w którym każdy przybyły powinien się zarejestrować, ale wciąż tam jest zamknięte. Czy cmentarz, na którym urzędują podejrzani grabarze. Albo mroczna rzeka, która raz do roku wyrzuca na brzeg trupy topielców z ostatnich miesięcy... Niezwykła atmosfera miasteczka pobudza kreatywność Anny Karr, która zaczyna pisać swoją nową powieść. Zaczyna też dostrzegać rzeczy, na które wcześniej nie zwracała uwagi. Na przykład w sałatce coleslaw zauważa brzmienie staropolskiego imienia (phi, ja to dostrzegłem już dawno temu...)

"Gratisowy wuj Kolesław, którego nie lubiłam ani ja, ani mój gość. Połączenie surowej kapusty z majonezem jest równie przypadkowe i nieudane jak co drugie małżeństwo, a jednak wielu ludzi lubi to ohydztwo, bo smakuje znajomo"

Taka jest właśnie ta książka. Niezwykła, dziwna, niełatwa w czytaniu i niełatwa w odbiorze. A jednak tak bardzo wciągająca właśnie tą swoją osobliwością. Trudno ją zaszufladkować, opasać jakimś literackim gatunkiem, poza etykietką z napisem "powieść". Ani to thriller, chociaż pomysł rzeki każdego marca wypluwającej topielców jest godzien pióra Stephena Kinga, a królik grozy w którego wstąpiła dusza zmarłej właścicielki - horrorów klasy Z. Ani to też kryminał, chociaż zniknięcie Julii Mrok wymaga konszachtów z typami spod ciemnej gwiazdy, w tle grasuje jeszcze nieuchwytny "morderca blondynek" (którego sprawę obficie relacjonują tabloidy), a pod koniec książki jest twist godny mistrzów detektywistycznej powieści. Doszukać by się można w książce wielu inspiracji dziełami Davida Lyncha. Cała galeria dziwacznych mieszkańców, z których każdy ma jakiś fizyczny defekt (nie tylko mieszkańców zresztą, przyjezdny inspektor Hardy jest na przykład właścicielem sztucznego oka). Tajemnicza Sandra, wokół której obraca się jeden z głównych wątków, pojawia się jako żywa osoba tylko przez bardzo krótką chwilę, niczym Laura Palmer z kultowego "Twin Peaks" (i tak jak Laura korzysta z cielesnych uroków życia), a potem znika, mimo że cały czas jest obecna w akcji powieści. Wreszcie, w nieodgadnionych bliźniaczkach Marioli i Fabioli, które niczym bracia-strach, niczym nieprzeniknione strażniczki stałości miasteczka Frankenstein pojawiają się zawsze w odpowiedniej chwili i miejscu, ekstrawagancki reżyser by się po prostu zakochał. A jeszcze w kwestii kryminału, szczerze wątpię czy ktokolwiek z Czytelników odgadł przed faktem co tak naprawdę dzieje się w zagadkowym "Spa pod Królikiem". I nie zaspoileruję bardzo jeśli powiem, że nie jest to - a pewnie wielu tak pomyślało - ekskluzywny (ani też perwersyjny) burdel. Bo jako rzekła Wiktoria Frankowska:

"(...) seks to można dostać wszędzie. Oral, anal, pospolite ruchanko, trochę bondydżu, lesbijski duecik, nuda, ziewnęła przesadnie, demonstrując swoje znudzenie tym banalnym zestawem ludzkich uciech".

I właśnie! "Rok królika" czyta się niełatwo również z powodów czysto technicznych. Autorka dość osobliwie traktuje reguły interpunkcji i edytorstwa w zakresie wprowadzania cytatów. A właściwie... w ogóle ich nie wprowadza. Kwestie bohaterów nie zaczynają się od nowej linijki i myślnika. Są pisane jak leci, oddzielane tylko przecinkiem i na początku trudno się połapać gdzie ktoś zaczyna mówić. Jeśli ktoś czytając książki pomija "opisy przyrody", przeskakując od dialogów do dialogów, przez tę powieść nie przebrnie, nie ma mowy.

A jeszcze jedną fascynującą cechą języka Joanny Bator są fenomenalne porównania. Właściwie cała książka jest jednym wielkim, homeryckim porównaniem. Gdyby zrobić statystyczną analizę wyrazów, słowo "jak" ustąpiłoby miejsca chyba tylko spójnikom.

"Wszyscy jesteśmy jak dzieci wznoszące dom z patyków, kamieni, gumy do żucia i skrawków zasłyszanych kłamstw, które powtarzamy tak długo, aż stają się prawdą, a wtedy w jej obronie gotowi jesteśmy nawet do zbrodni albo poświęcenia własnego życia."

Ja właśnie w tych porównaniach się zakochałem. To one są istotą i sercem tej książki. I te egzystencjalne, i te prozaiczne ("Miał na głowie obszyty futrem kaptur i różowe okulary jak warszawski gej, który czyta krytycznie Marksa i marzy o stypendium Fullbrighta"). Porwało mnie to, że przy całym skrajnym braku realizmu tej książki (nie istnieje przecież miasteczko nadziane taką liczbą osobliwych postaci z najdziwniejszymi fizycznymi defektami), zawiera ona tak wiele tak trafnych obserwacji, które materializują się w tych porównaniach.

To najdziwniejsza książka jaką czytałem. I - aż dziwnie to przyznać - jedna z najlepszych.

"Wszyscy nieustannie opowiadają sobie historie swojego życia i wszyscy robią to szyfrem, którego sami nie potrafią złamać. Każda taka opowieść to krzyk o pomoc, lecz rzadko spotyka się właściwego słuchacza, który ma pasujący klucz"

A i tak najważniejszy jest on. Królik grozy.

Joanna Bator "Rok królika"
Kraków, 2016
wydawnictwo Znak
stron: 416
moja ocena: 9/10

(wszystkie cytaty w tekście pochodzą z powyższego wydania książki)

8. kwietnia 2017, 00:36 DST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 26 marca 2017

na styku kultury i biznesu

Nie wiem czy już widzieliście telewizyjny spot reklamowy, w którym pewna biedronka ryczy niczym dobrze odżywiony lew. Jeśli widzieliście, to nie dajcie się zwieść, że chodzi o jakąś akcję promocyjną z dzikimi zwierzętami. Prawdziwy powód jest o wiele poważniejszy, ale na razie jest ukrywany przed opinią publiczną, aby zminimalizować próby plagiatu ze strony konkurencji. Oficjalnie zostanie to ogłoszone 31.kwietnia w południe. My jednak już dziś uchylamy rąbka tajemnicy...
Otóż "Biedronka" otwiera swoje własne studio filmowe! Z kapitałem zagranicznym. "Biedro-Goldwyn-Mayer" będzie się nazywać i będzie produkować nie tylko wysokiej jakości filmy reklamowe (żeby Allegro w pięty poszło), ale również pełnometrażowe filmy fabularne. Ba, to nie wszystko! Będzie również organizować plebiscyt z nagrodami filmowymi, pod nazwą "Festiwal Niskich Cen". Nagrody - czyli Złote Biedronki - w krótkim czasie przebiją swoją renomą Oscary, Cezary, Złote Palmy, Złote Maliny i Złote - za przeproszeniem - Kaczki. 
Oczyma wyobraźni już widzę pierwszą edycję Festiwalu. Uroczystą galę w Kongresowej prowadzą Adrianna Biedrzyńska i Robert Biedroń. Statuetki wręcza niejaka Adamiakowa, zwycięzców ogłasza nienaganną polszczyzną trener Franciszek Smuda. A oto laureaci w poszczególnych kategoriach:
- kategoria Mleczna Dolina: "Obywatel Milk"
- kategoria Kraina Mięsa: "Midnight Meat Train"
- kategoria Mroźna Kraina: animacja "Frozen"
- kategoria Złota Rybka: animacja "Gdzie jest Nemo?"
- kategoria Swojska Chata: trylogia "Sami Swoi"
- kategoria Green Hills: "Tajemnice Zielonego Królestwa"
- kategoria Plony Natury: "Dzieci Kukurydzy III"
- kategoria Nasze Smaki: seria filmów o Hannibalu Lecterze
- kategoria Tutti: "Ojciec Chrzestny"
- kategoria Piwny Kącik: "Pod Mocnym Aniołem"












23. marca 2017, 23:58 CET,  50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 12 marca 2017

wszystko albo nic

Pierwszy film fabularny o podstawowym mechanizmie neurobiologii już za kilka dni w kinach! W każdej dobrej komedii romantycznej musi być ich dwoje: Ona i On. I tak też jest w tym filmie. Jest Ona: Komórka Nerwowa - dojrzała, świadoma swojej wartości i nieco zaokrąglona. I jest On: Potencjał Czynnościowy - dumny, strzelisty i zawsze gotowy do działania. Zaczyna się też jak zawsze: po przedłużającym się okresie refrakcji oboje są już tak znudzeni, że ciągnie ich ku sobie. Najpierw nieśmiało stymulowany jest jej wzgórek (aksonowy) oraz wypustki (osiowe). A gdy dokomórkowe prądy zaczynają przeważać, wówczas następuje tytułowe "wszystko albo nic". I wtedy oboje idą na całość! Napięcie (elektryczne) rośnie, otwory rozwierają się, błona (komórkowa) daje za wygraną i cząsteczki błyskawicznie napływają do wnętrza. Cały czas działa pompa sodowo-potasowa: w górę i w dół, w górę i w dół, do utraty tchu. Różnica potencjałów maleje, oboje stapiają się w jedno. To już początek tak zwanej iglicy. Wreszcie następuje gigantyczny nadstrzał, a ze względu na duże początkowe stężenia, kationy wciąż napływają do wnętrza komórki. Trwa to stosunkowo (!) szybko i już następuje inaktywacja kanałów, podczas której ponowne pobudzenie Jej jest niemożliwe, a On - czyli potencjał - zanika.











Tytułem wyjaśnienia. Przeczytaliście kolejną wariację "na temat". Tym razem na temat tytułu (bo przecież nie treści) filmu z załączonego zdjęcia, który "na dniach" wchodzi do kin. Wariacje te osuwają się coraz bardziej w absurd, ale mam nadzieję że tę ostatnią docenią chociaż ludzie, którzy gdzieś tam kiedyś uważali na rozszerzonej biologii.

12. marca 2017, 01:52 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 24 lutego 2017

drużyna szerszenia

I oto nadszedł ten dzień. Dzień decydującej batalii przeciw największemu wrogowi wolnego ludu Środkowych Ziem. Koloradskij kartofielnyj żuk, znany też jako stonka, musi zostać zgładzony, aby słońce ponownie wzeszło nad tą krainą.

- Przed wyruszeniem w pole należy zebrać drużynę! - oznajmił kierownik ds. zwalczania stonki, pan Bagiński (pseudonim: FRODo, bo pracował w Fabrycznych Rodzinnych Ogródkach Działkowych)
- Masz mój szpadel - powiedział Ara Gorn
- I moją motykę - dodał Lego z Lasu
- I moją fujarę... to znaczy... ten... opryskiwacz - dorzucił Gienek, z racji niskiego wzrostu zwany Krasnoludem


- Znakomicie! - powiedział "FRODo" Bagiński - W walce wspomoże nas również lekka drużyna z Riwen Dal oraz ciężka drużyna z Gądoru, wyposażona w opryskiwacz konny. I pamiętajcie, spłoszony wróg pada na ziemię i udaje martwego. Niech to was jednak nie zwiedzie! Nie bójcie się mroku! Nie lękajcie się stonki! Nie okazujcie litości, bo sami jej nie doświadczycie. Powstańcie, jeźdźcy-lustratorzy! Motyki pójdą w ruch! Grabie pójdą w drzazgi! Dzień szpadla! Dzień wolnej ludzkości pracującej miast i wiosek, nim wzejdzie słońce!

spisał dla potomnych: J.R.R.R.R.R. Totolotkien w księdze "Władca Szerszeni t.1: Drużyna Szerszenia")


(inspiracją dla powstania tej wariacji było dzieło realnie istniejące: "Uwaga! Stonka ziemniaczana" wydane przez PIWR w mrocznych latach PRL-u; poniżej przykładowa strona z tego poradnika)



24. lutego 2017, 00:42 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 13 stycznia 2017

Remigiusz Mróz - "Behawiorysta"

Od dłuższego czasu nie mam już ochoty pisać recenzji, bo to czcze zadanie; pojawiają się jednak czasem książki warte mszy. Dwa tygodnie temu z hakiem dowiedziałem się przypadkiem, że istnieje ktoś taki jak Remigiusz Mróz. Liczy sobie zaledwie trzydzieści lat i ma na koncie 16 (szesnaście!) książek, w tym "Behawiorystę", która jest przedmiotem niniejszego wypracowania, a ponoć pojawiła się już siedemnasta (reklamowana zresztą jako polskie "House of Cards"). Takiej statystyki nie mają Pilipiuk, Coelho, King, a nawet Chodakowska. Czy muszę dodawać, jak cholernie mu zazdroszczę...

Ale dygresjom stop. Przez te dwa tygodnie zdążyłem książkę kupić w promocji, zdążyłem zarwać noc żeby przeczytać całość prawie jednym ciągiem, zdążyłem nawet pozbierać zęby z podłogi, chociaż jednej ósemki wciąż nie mogę się doliczyć. "Behawiorysta" to rasowy kryminał, jakie do tej pory znaliśmy raczej z dorobku autorów ze Skandynawii czy zza wielkiej wody. Że fabuła jest wciągająca, że akcja pędzi tak ostro jak chłop w Puszczy Knyszyńskiej, że pod koniec książki jest taki twist (a nawet dwa!) że kapcie spadają, to wszystko prawda, ale i banały. Nie pierwszy to kryminał, o którym można takie laurki pisać, chociaż mało o którym z takim przekonaniem. Różnica leży jednak w tym, czym treść jest inkrustowana. Autor musi być oczytany jak geek w Bibliotece Narodowej. Zgrabne nawiązania do historii terroryzmu, filozofii (i to takiej dla bardzo zepsutych dzieci), psychologii (dylemat zwrotnicy!), o kryminologii i prawie już nie wspominając, czynią z tej książki ucztę przez wielkie, otwarte "u".

Są wreszcie bohaterowie z krwi i kości. A zwłaszcza z tego pierwszego - nutka na okładce z charakterystycznym ogonkiem nie jest tam przypadkowo, nie wpadła tam dlatego, że grafik chwilę wcześniej drukował książeczki do nowego albumu Children of Bodom (z etykietą "zagraniczna płyta - polska cena", której pomysłodawców należałoby skazywać na galery). Nutka nadaje krwisty ton, a organa ścigania muszą tańczyć, jak im zagra. Są bardzo dosłowne fragmenty, ale lekturę powinni przetrwać nie tylko czytelnicy o tych najmocniejszych nerwach. I nie brakuje nawet innej nutki - tej od humoru, a rozmowa śledczych ze starą Ślązaczką rozkłada na łopatki!

Natomiast protagoniści? Remigiusz Mróz znakomicie odrobił lekcje z kultury popularnej, psychopatologii i paru innych ciekawych dziedzin wiedzy. Bohater po jasnej stronie mocy - tytułowy behawiorysta - ma w sobie coś z Patricka Jane'a (wytworny ubiór, niepospolite maniery, oraz rzecz jasna wiedza, jaką włada) i zajmuje się tym, co ubóstwiam (psychomanipulacje, mowa ciała, mind games). Oczywiście jest skonstruowany według najbardziej sprawdzonych reguł gatunku (problemy rodzinne, niezrozumienie wśród współpracowników, skłonność do chodzenia własnymi ścieżkami, mroczna tajemnica z przeszłości), ale to nie wada, raczej konieczność. Za to jak skonstruowane jest jego nemezis! Czarny charakter, skrywający się pod złowieszczym pseudonimem "Kompozytor" (wspominałem, że nutka jest na swoim miejscu nie bez powodu), to psychopata jakiego w polskiej literaturze chyba jeszcze dotąd nie było. Czego w nim nie ma! Z Hannibala Lectera ma erudycję. Z Dextera Morgana skłonność do wymierzania okrutnej sprawiedliwości łagodnie potraktowanym przez prawo złoczyńcom. Z Red Johna spryt i pewność siebie, które zawsze pozwalają być o krok przed policją, a także umiłowanie do krwawej jatki. Z nolanowego Jokera wreszcie - wytrwałość w budzeniu u zwykłych ludzi zimbardowskiego "efektu Lucyfera". Aby wykorzystać go w najokrutniejszy z możliwych sposobów. Jednak porzućcie nadzieję, że "Kompozytora" da się łatwo zaszufladkować w rejestrze psychopatycznych osiągnięć kultury masowej. Breivik 2.0, Dark Defender, Mroczny Rycerz Sprawiedliwości - w żadne z tych butów ów czarny charakter się nie mieści.

Chociaż jest przede wszystkim właśnie psychopatycznym mordercą niemal wzorcowym, wynaturzonym złem chodzącym po ziemi, urządzającym takie sceny, że gdyby to, co wydarzyło się na kartach książki, miało miejsce w rzeczywistości, tabloidy codziennie wychodziłyby w wydaniach grubych jak Encyklopedia Britannica. I co najważniejsze, urządzającym je nie w Los Angeles, Miami czy choćby Londynie, ale w... Opolu. A to jest chyba to, co mnie trafiło najbardziej. Wyobraźcie sobie, że czytacie powieści: kryminały, cokolwiek, których akcja toczy się w jakichś fikcyjnych miejscach, a jeśli w realnych, to tak odległych, że też niemal nierzeczywistych. I czasem marzycie, żeby to wszystko działo się w otoczeniu, które znacie, w budynkach, w których nieraz bywaliście, na ulicach po których biegaliście jako dzieci w krótkich spodenkach. Jeśli mieszkacie w Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku, marzenia te mają szansę przybrać czasem realną postać. Jeśli jednak los sprawił, że jak niżej podpisany pokochaliście dozgonnym uczuciem miasto Opole, to cóż... Stephen King mógł akcję większości swoich powieści umieścić w prowincjonalnym amerykańskim stanie Maine, ale Stephen King - tak pod względem pozycji na rynku literackim, jak i ilości pomysłów na centymetr kwadratowy kory mózgowej - nie jest z tego świata, więc jemu wolno. A ja jeszcze miesiąc temu zabiłbym, żeby ktoś wreszcie porządną fabułę umiejscowił właśnie tam, gdzie znam każdy kamień, każdą ulicę i każdą budowlę. Mordować na szczęście nie musiałem, wystarczyło wysupłać banknot z Bolesławem Chrobrym, parę srebrnych monet i dostać w zamian ulicę Krakowską, Reymonta, Komendę Policji na Korfantego, Młynówkę, bulwar Musioła, Malinkę i ZWM, Zaodrze, WSZĘ, a także Chmielowice, Falmirowice, Stobrawski Park Krajobrazowy, Turawę, a nawet Hitlersee. Wiernie oddane, pięknie i realistycznie sportretowane przez autora, który także się tam wychował. W tych miejscach, z których mam tyle wspaniałych wspomnień, toczy się akcja najlepszej książki minionego roku i chyba najlepszego polskiego kryminału ever. Czego chcieć więcej?

Remigiusz Mróz "Behawiorysta"
Poznań, 2016
wydawnictwo Filia
stron: 486
moja ocena: 9/10

13. stycznia 2017, 23:11 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

mroczny jeździec

Mroki średniowiecza w jakiejś równoległej rzeczywistości. Purpurowe niebo, krajobrazy jak z okładek "Mrocznej wieży" Stephena Kinga. Odludne bezdroża przemierza na swym czarnym koniu tajemniczy jeździec. Zwieszony nisko kapelusz całkowicie zakrywa jego nieodgadnioną, pozbawioną wyrazu twarz. Przenikliwy wiatr łopocze poszarpanymi połami długiego płaszcza, niosąc ze sobą upiorne odgłosy z oddali. Posępny przybysz rozgląda się czujnie i przyspiesza bieg konia. Zapadające ciemności z wolna pożerają jego sylwetkę, zmierzającą wijącym się traktem w kierunku widocznego na wzgórzu zrujnowanego zamczyska.

Mijają dni przepełnione trwogą i grozą. Asasyni polują na templariuszy. Możni prowadzą wojny o tron. Upadają królestwa. Na obrzeżach wielkiego świata toczy się zwyczajne życie. Ponury jeździec zajeżdża do wiosek i miast, zawsze z wieczora, na nocleg w jakiejś opustoszałej chacie. W podzięce za gorącą strawę uwalnia mieszczan od ich problemów, rozprawia się z rzezimieszkami grasującymi na rozstajnych drogach, zabija smoki i inne potwory nękające wycieńczoną ludność. Tym, którzy na to zasługują, okazuje łaskę. Zapuszcza się w najmroczniejsze ostępy, od wieków nietknięte ludzką stopą. Nie lęka się zjaw i przerażających demonów, które niczym koszmary z najczarniejszych snów, pojawiają się w opuszczonych posiadłościach. Wie, że Śmierć ma władzę tylko nad tymi, którzy posiadają jakiekolwiek strzępki ludzkiej duszy. A jednak wcale go to nie cieszy. On nie ma złudzeń, że kiedykolwiek będzie mu dane zobaczyć się z nią twarzą w twarz. Ze Śmiercią, która przyniosłaby mu na swym srebrnym ostrzu ukojenie w postaci kresu tej wędrówki.

Jaką tajemnicę skrywa posępny jeździec? Co aż tak przerażającego wydarzyło się w jego życiu, że wyrwało z jego ciała te ostatnie elementy człowieczeństwa, które kiedyś posiadał? Czy popełnił straszliwą zbrodnię, niewybaczalną, nie podlegającą zmazaniu nawet przez wiele chwalebnych czynów, których później dokonał? A może przygwożdżony przez nieokiełznane uczucie, przez miłość, która nie miała prawa się ziścić, sam zrzucił z siebie jarzmo ludzkich słabości, żywym ogniem wypalając swoje serce do ostatniego bierwiona? I stając się jednym z tych koszmarnych widziadeł, które sam ścigał, będąc jednocześnie przez nie ściganym, tak jak one zawieszony w mrocznej otchłani, pomiędzy życiem a śmiercią. By u wrót milczącej pamięci, gdy czar pryśnie, dym się rozwieje, a cel zamieni się w pustkę, jako skazany na potępienie w ogóle zwątpić w istnienie Elizjum...

------------------------------------
Jakoś tak mnie naszło po tysiąc dwieście siedemdziesiątym trzecim przesłuchaniu "One With Misery" zespołu Sentenced. Do tego kawałka, zresztą jednego z najbardziej niedocenianych w całej ich twórczości, nigdy nie powstał żaden teledysk, nawet amatorski, taki pokaz slajdów tworzony przez fanów na YouTube. Gdyby jednak jakikolwiek miał powstać, widziałbym go tak jak powyżej. Kiedyś chciałem nawet przełożyć na polski tekst, ale on miejscami jest nieprzetłumaczalny. Takie fragmenty jak "he's facing the curtain descending with a razorblade smile", w żadnym innym języku i w żadnym tłumaczeniu, nie zabrzmią tak mocno jak w oryginale.


13. stycznia 2017, 01:22 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 7 stycznia 2017

sekretne życie gwiazd i kwazarów (2)

Berlin, styczeń 2017 roku, apartament przy jednej z najdroższych berlińskich ulic.

Szpakowaty mężczyzna leży na sofie, co chwilę sięgając po butelkę z ciemnego szkła i pociągając z niej spory łyk. Nagle w dźwięki jakiegoś talk-show w telewizji RTL, którą mężczyzna śledzi nieobecnym wzrokiem, wdziera się ostry odgłos dzwonka. Niemiec machinalnie naciska przycisk panelu leżącego w zasięgu jego ręki. Sztuczny głos natychmiast recytuje: "Tu berlińska rezydencja Thomasa A. W tej chwili nie ma mnie w domu. Jeśli chcesz umówić się na spotkanie, skontaktuj się z moim impresario. Każde kolejne naciśnięcie dzwonka będzie traktowane jako natarczywość i automatycznie powiadomi najbliższą jednostkę policji".
Mimo takiego komunikatu, przybysz jednak nie rezygnuje:
- Thomas, to ja, braciszek Louie, wpuść mnie, wiem że tam jesteś!
Mężczyzna na sofie prostuje się nerwowo, po czym niechętnie naciska inny przycisk. Zgrzyt zamka i gdzieś w głębi korytarza drzwi stają otworem. Po chwili do salonu wpada ekstrawagancko ubrany blondyn, w kowbojkach, czerwonych spodniach-rurkach i z futrzanym lisem owiniętym wokół szyi, którą zdobią również dwa złote łańcuchy.

- Thomas, Thomas, co się z tobą dzieje?! - gość omiata wzrokiem pomieszczenie, na dłuższą chwilę zatrzymując spojrzenie na turlających się po podłodze butelkach, które gospodarz niechlujnym ruchem usiłował właśnie wkopnąć pod sofę - Jaegermeister? Thomas, co ty sobie wyobrażasz?
- Skąd wiedziałeś, że jestem w domu? - mruknął Thomas
- Wiem o tobie wszystko. Przecież to ja jestem twoim impresario! - krzyknął radośnie Louie
- Byłeś. Zwolniłem cię piętnaście lat temu. Więc skąd?
- No, no... dobrze... Powiedziała mi ta Chinka z restauracji na dole, gdzie zamawiasz sajgonki. Jak ona ma na imię?
- Gulgun Sertap. I to nie jest Chinka.
- Oj tam. She has China in her eyes, can't you see it? I robi najlepsze chińskie żarcie w Berlinie.
- A ty skąd ją niby tak dobrze znasz?
- Bo jadłem u niej wiele razy. I nie tylko. Sexy sexy lover, braciszku! Jeśli wiesz co mam na myśli...
- You're no good, can't you see, brother Louie Louie Louie?! - wyrzuca gościowi Thomas
- Proza życia agentów gwiazd, braciszku, światła wielkiego miasta - słyszy jednak filuterną odpowiedź
- Dobra, dobra - Thomas zrezygnowany macha ręką - Tylko na drugi raz się tak nie wydzieraj jak mówisz do domofonu. Ludzie pomyślą, że naprawdę jesteśmy braćmi...
- Thomas, don't take away my heart! Ranisz moje uczucia...
- To prawdziwy lis? - zmienia temat gospodarz, wskazując na szyję przybysza
- Najprawdziwszy! Jak włosy tego tam... no... Donalda Trumpa, braciszku. Ale dajmy spokój z lisem. Ready for victory?
- Której części o nie nazywaniu mnie bracisz...
- Słuchaj braciszku, przychodzę z propozycją - Louie nawet nie zwrócił uwagi na ostatnie zdanie rozmówcy - Z mega propozycją!
- Nie jestem zainteresowany - Thomas siada na sofie, pociąga kolejny łyk z butelki i pogłaśnia telewizor
- Thomas, ogarnij się! You're not alone. Jestem tu po to, aby ci pomóc - gość nadal żywo gestykuluje, siadając na sofie obok gospodarza.
- Nie potrzebuję pomocy.
- Tak? A to wszystko dookoła? Te butelki, bajzel w mieszkaniu, tłuste włosy, codziennie chińskie żarcie z dostawą do domu? - irytuje się Louie - A tam czeka wielki świat, scena, kariera, sukcesy, życie, człowieku! Kluby Moskwy, kasyna Las Vegas, walking in the rain of Paris...
- To już nie dla mnie.
- Braciszku, uwierz w siebie. Jesteś megagwiazdą, fly to the moon! Taki na przykład Dieter teraz jest...
- Nie wymawiaj przy mnie tego imienia! I właściwie dlaczego tak ci na tym zależy, co? - Thomas podejrzliwie patrzy w oczy rozmówcy
- Bo mi zależy na tobie, braciszku. You're my heart, you're my soul. A... a te marne 35% ze stu tysięcy to tylko skromna danina... a właściwie wręcz jałmużna... zwrot kosztów za moje starania... Czym to jest wobec szansy przywrócenia cię na najwyższy top, na miejsce które ci się należy!
- Stu tysięcy? Euro? - oczy Thomasa nagle rozbłyskują
- Eee, nie euro... Tego, no... zło... GOLD! Taka silna waluta, ze złotem w nazwie, wschodnio... eee... środkowoeuropejska. Kraju rosnącego w siłę, coraz lepszy kurs wymiany, gospodarka na plusie.
- Dobrze już, dobrze. Mów co mam zrobić, a potem pogadamy o pieniądzach.
- No więc, Thomas, słuchaj. Za dwa miesiące wchodzi do kin nowy film, megahollywoodzki superprzebój! "Ciemniejsza strona", sequel hitu z zeszłego roku, "50 twarzy", pewnie widziałeś?
- Nie. O czym to?
- Eee... mniejsza o to. I słuchaj, braciszku, trzeba nagrać do niego piosenkę. Właściwie do jego wersji językowej w pewnym kraju, wiesz, do promocji w mediach społecznościowych i w ogóle. Poprzednio jakaś piosenkarka się przy tym produkowała, low low low ju lajkaj du, smęty jakby czkawki dostała... Ludzie mieli tego dość, ludzie chcą hitu! I ty, braciszku, im go dostarczysz!
- Znaczy że mam zaśpiewać po jakiemu?
- Eee, to ma być piosenka do polskiej wersji tego filmu...
- Co?! Wykluczone! - oburza się Thomas - Nie będę śpiewać po polsku! Za trudny język... i w ogóle... nie i już!
- Thomas, you can win if you want! Język ogarniesz, tekst jest prosty. A poza tym lubisz Polskę. Przecież występowałeś tam parę dni temu, na imprezie Sylwestrowej w Kattowitz!
- I ukradli mi tam auto!
- Z tego co wiem, sam przekazałeś złodziejom kluczyki...
- Skąd mogłem wiedzieć, że ci panowie w błyszczących dresach to złodzieje?! Myślałem, że to pracownicy myjni samochodowej!
- No widzisz, a za honorarium za ten hit który razem zrobimy, kupisz sobie nowy samochód. Na przykład Geronimo's Cadillac!
- Okej, w porządku, zastanowię się. Jest już gotowy tekst?
- Tak, naturalnie, braciszku!
- Kto go napisał?
- Ja! - uśmiecha się szeroko Louie
- Cudownie... - wzdycha Thomas - Pokaż.

Wokalista dłuższą chwilę wodzi wzrokiem po kartce zapisanej rzędami słów.
- Co to znaczy "Szary"? - pyta w końcu
- To jest eee... nazwisko głównego bohatera przetłumaczone na polski - wyjaśnia Louie - Wytwórnia wymaga. Żeby dotarło nawet do tych, co nie znają angielskiego. No dalej, spróbuj. Włączę muzykę,

Thomas przepłukuje gardło resztką z butelki w kolorowym szkle, odchrząkuje dwa razy, a gdy z głośnika zaczynają lecieć pierwsze takty znanej mu dobrze melodii, nie odrywając wzroku od kartki, niepewnie zaczyna śpiewać:

Szary, Szary wlej mi
użyj swego pasa
masz tak silne ręce
zwiąż mnie wnet i zbij

Szary, Szary, wlej mi
przetrzep moją pupę

kochasz mnie nad życie?
więc to okaż mi


7. stycznia 2017, 00:34 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

PS. Wszystkie pogrubione frazy to oczywiście fragmenty z tekstów zespołu, do którego podobieństwo opisanej sceny jest rzecz jasna wyłącznie przypadkowe.