sobota, 25 września 2021

cyniczna młodzież wieku atomowego

Niczym małż świętego Jakuba w karcie dań u Magdy Gessler, zabłysnął ostatnio Wielce Czcigodny Minister Edukacji Przemysław Czarnek, mówiąc że w przyrodzie nie istnieją małżeństwa jednopłciowe. I właściwie nie byłoby powodu, aby nad tym faktem strzępić klawiaturę, ale jest okazja, aby uzyskać kilka eskapistycznych "lajków" za trochę grafomańskiej pisaniny.

I rzecz nawet nie w tym, że minister niczego odkrywczego nie powiedział, bo w przyrodzie nie istnieją przecież małżeństwa w jakiejkolwiek konfiguracji, co usilnie starali się panu Czarnkowi udowodnić komentatorzy z Twittera. A przy tej okazji poseł Franciszek Sterczewski z Koalicji czy Platformy Obywatelskiej (jakkolwiek się ona nazywa) przydzwonił niczym przysłowiowy dzik w sosnę obwieszczając, że "sarna nie jest żoną jelenia", czym znakomicie zilustrował tezę, iż politycy niezależnie od frakcji mają niepohamowaną tendencję do wypowiadania się w kwestiach, o których nie mają kolorowego pojęcia. Bo sarna i jeleń, panie Franku, to dwa odrębne gatunki, a samicą jelenia jest łania. A co do stosunków płciowych, to u jednych zwierząt osobniki łączą się w pary na całe życie, u innych na sezon, a i homoseksualizm się zdarzy (czy to u osłów, czy u słoni, czy nawet u - za przeproszeniem - kaczek). Żadna to rewelacja i takie stwierdzenie nie wymaga wcale konsultacji z profesorem zoologii. 

Bardziej chodzi o to, że pan minister użył niezwykle ryzykownej taktyki, aby usankcjonować to, co jest "naturalne" lub "normalne". Bo jeśli za takowe ma uchodzić wyłącznie to, co "występuje w przyrodzie", to okaże się, że stąpamy po cienkim - excusez-moi! - lodzie. Są bowiem w przyrodzie gatunki, gdzie normą jest, że po ekhm... kopulacji (mam nadzieję, że panu ministrowi nie zapłoni się przy tym słowie zacne lico) partnerka zjada partnera, i to tak zwanym żywcem (niestety, nie wieprzowym). Są zwierzęta, i to wcale nie jakieś bezkręgowe robactwo, ale nasi starsi bracia w ewolucji - szympansy karłowate (znane lepiej pod ksywą "bonobo"), u których powszechnie praktykuje się promiskuityzm. Co to oznacza, pan minister sprawdzi sobie w Słowniku Wyrazów Obcych i Zwrotów Obcojęzycznych, a tymczasem czas postawić pytanie fundamentalne: czy skoro w przyrodzie występuje promiskuityzm, to gdy ktoś zwróci się z odpowiednim wnioskiem, stworzy to asumpt, aby promiskuityzm zalegalizować i promować w podstawie programowej szkół średnich?  

Odpowiedź jest oczywista, podobnie jak oczywiste jest to, że pan minister swojej wypowiedzi nie przemyślał. Chciał na szybko, pierwszym z brzegu przykładem i trochę demagogicznie, obronić swoją tezę, ale tak to już jest, gdy się coś robi na przysłowiowy chłopski rozum. A domyślam się, że chciał pan minister w ten sposób nakreślić znacznie głębszą analizę. Podług której małżeństwa jednopłciowe i sam homoseksualizm jako taki są współczesnym wymysłem cynicznej młodzieży wieku atomowego, zaczadzonej dobrami doczesnymi i zblazowanej szeroko pojętą dekadencją. Bo ani zwierzęta w lesie, ani nasi przodkowie, którzy nie mieli dostępu do Netfliksa, TikToka i piosenek Billie Eilish, na takie bezeceństwa nie wpadli.  

Ale to też pudło. Może pan minister nie czytał słynnej książki naszego wielkiego rodaka Bronisława Malinowskiego (tytułu nie wymienię, bo lico pana ministra zamiast spąsowieć zapłonęłoby szlachetnym cynobrem) o rdzennych mieszkańcach wysp południowego Pacyfiku, ale dzieją się tam rzeczy takie, że strach o nich rozprawiać przed dwudziestą trzecią.  

A starożytni filozofowie greccy? Na czele z Platonem (dla niezorientowanych - to nie był pies Myszki Miki). Których dorobek, obok religii chrześcijańskiej i prawa rzymskiego, stawiają niektórzy jako fundament naszej, europejskiej cywilizacji. Przecież oni, gdy przyszło co do czego, nie tylko nie zwracali uwagi na ostatnią cyfrę w PESEL-u (to ta, która - jak pan minister z pewnością wie - określa płeć), ale często również niespecjalnie interesowały ich dwie pierwsze... I nie tylko nie widzieli w tym niczego zdrożnego, ale wręcz uważali to za coś chwalebnego, za najbardziej doskonały szczebel relacji mistrz-uczeń, za przekazywanie swoim protegowanym bezcennych łyków ze studni życiowej mądrości... 

Mimo wszystko, postanawiam jednak pana ministra bronić. Mamy bowiem teraz takie czasy, że ministrem zdrowia nie musi już być lekarz (wystarczy ekonomista), a w roli ministra sprawiedliwości prawnika z powodzeniem wyręczy filozof. Co zatem stoi na przeszkodzie, aby minister edukacji nie musiał być wyedukowany, a minister nauki mógł być nieukiem?

20. września 2021, 19:01 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

book-areszt

Jeśli ktoś oszczędza na kawie, a chciałby sobie tanim kosztem podnieść ciśnienie, polecam lekturę projektu "Ustawy o ochronie rynku książki". Natłok bredni, które tam zawarto sprawia, że w kieszeni otwiera się mnóstwo rzeczy, a nóż jest najmniej niebezpieczną z nich...

O pomyśle "stałej ceny książki", która miałaby być nadrukowana na okładce i jednakowa w całym kraju, niezależnie od wydania i kanału dystrybucji, mówiło się już od dłuższego czasu. Nie będę się tu już pastwić nad tym pomysłem, chociaż oczywiste jest, że jego twórcy trafili z nim jak przysłowiowy dzik w sosnę. Za to pierwszy raz chyba tak jednoznacznie wyartykułowano zakaz stosowania przez "sprzedawców końcowych" (czyli - przekładając z polskiego na nasze - rozmaite księgarnie, zwykłe i internetowe, a także inne sklepy sprzedające książki, z "Biedronką" na czele) jakichkolwiek rabatów i obniżek wyższych niż 5%, a także talonów, bonów, kodów rabatowych etc. 

 

 

Powiedzieć, że to trąci centralnym sterowaniem gospodarką to nic nie powiedzieć. Z tych kilku zdań bije taki socjalizm, że Marks z Engelsem zakrzyknęliby z radości. Nie trzeba wielkiej przebiegłości, żeby domyślić się, że tak toporny zamordyzm ma uderzyć przede wszystkim w Empiki, Amazony, Arosy i Bonita, które nie dość, że mają czelność sprzedawać ludziom książki tanio (bo stać je na to, jako dysponujące świetną logistyką, dużymi magazynami, szerokim asortymentem, tnące swoje marże itd.), to w dodatku nie chcą się dzielić zyskami z państwem, a po nocach tylko kombinują jak tu zrobić, żeby jeszcze bardziej nie płacić podatków w Polsce, a ewentualnie na Wyspach Kokosowych. Deklarowana przez Ustawodawców chęć obrony małych, lokalnych księgarń przed inwazją dużych sieci realizowana jest z subtelnością hipotetycznego państwa, które w celu obrony tradycyjnej Poczty ogranicza na swoim terenie dostęp do internetu, aby ludzie nadal pisali zwykłe listy, a nie e-maile. I z naiwnością dziewiętnastowiecznych luddystów, przekonanych że kijem są w stanie zawrócić rzekę przemian cywilizacyjnych.

Ten "genialny" pomysł uderza jednak nie tyle w Amazony (które i tak sobie poradzą), ale przede wszystkim w zdroworozsądkową swobodę działalności gospodarczej. Jeśli ktoś prowadzi prywatny biznes - np. właśnie sklep z książkami, to ma prawo te książki sprzedawać komu chce i za ile chce. Za pół ceny, za ćwierć ceny, a nawet za czapkę śliwek, gdy ma taką fantazję. Podobnie jeśli sprzedaje pomarańcze, ołówki albo wapno gaszone. A jeśli państwo mu narzuca, za ile może te książki czy pomarańcze sprzedawać, jakie rabaty stosować i kiedy, to już nie jest jego prywatny biznes, tylko w połowie państwowy. I to się tyczy każdej dziedziny i branży. Jeśli ktoś ma restaurację, to może w określone dni nie wpuszczać do niej np. rodziców z małymi dziećmi (był taki przypadek niedawno, bodaj w Poznaniu, i ogromna burza w soszalmidjach) albo ludzi, którzy noszą skarpetki do sandałów. Tak jak gdy ktoś prowadzi drukarnię, piekarnię, albo studio tatuażu i ma zachciankę, aby we wtorki nie obsługiwać gejów, katolików, sympatyków PSL-u albo ludzi o innym kolorze włosów niż czerwony. I nikomu nic do tego! Bo to jest jego prywatny biznes, on jest panem swojego losu, ryzykuje własnymi pieniędzmi i jeśli się powszechnie nie spodobają takie zachcianki właściciela, to po prostu zbankrutuje, w dodatku owiany infamią we wspomnianych soszalmidjach. To instytucje publiczne są dla wszystkich, bez wyjątku. Firmy prywatne są - jak sama nazwa wciąż wskazuje - prywatne.
 
I ktoś może powiedzieć, że piszę tak tylko dlatego, bo dbam wyłącznie o czubek własnego nosa, czyli o fakt, że chcę kupować książki tanio, bez względu na wszystko. Oczywiście, że chcę kupować książki tanio! A kto z Was woli kupować drogo zamiast tanio? Wszyscy kupujemy ciuchy w sieciówkach a nie w Bytomiu, a przy kasie przymykamy oko na fakt, że szyją te ciuchy biedni jak myszy kościelne obywatele Bangladeszu, za dolara dziennie, a pod koniec pracy są szczęśliwi, gdy hala w której pracują nie zawaliła się ani nie spłonęła. Wszyscy (poza niżej podpisanym) mają w kieszeniach smartfony, chcą żeby były jak najtańsze i jakoś starają się nie pamiętać, że kobalt niezbędny do funkcjonowania podzespołów ajfona wydobywają w pocie czoła dziesięcioletnie dzieciaki w Zairze, zwanym ostatnio dla niepoznaki "Demokratyczną" Republiką Konga.
 
Krzywdy na świecie nie brakuje i nie brakuje też okazji, aby użyć odgórnych regulacji do chociaż lekkiego wyprostowania tych kwestii przy pomocy siły państwowych dekretów. Z jakiegoś powodu wzięto się jednak za Bogu ducha winne książki, gdzie akurat o krzywdzie wytwórcy mówić raczej nie można. Być może przyczyny należy poszukiwać w tym, że niższe ceny książek to niższe wpływy do budżetu, który - przeorany epidemią i programami społecznymi - dziurawy jest niczym obrona polskiej reprezentacji piłkarskiej. Przecież "nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy" - zauważył już dwa wieki temu Alexis de Tocqueville. A być może chodzi o to, że gdyby wprowadzono "stałą cenę piwa" i zakaz stosowania rabatów na ten trunek w Żabkach i Biedronach, to gdy wielbiciele owego napoju przyjechaliby protestować do Warszawy, ze stolicy nie zostałby kamień na kamieniu. Podczas gdy książki czytają - jak wieść niesie - wyłącznie potulne wykształciuchy i introwertyczni jajogłowi, a generalnie człowiek w krawacie jest - jak wiadomo - mniej awanturujący się i łyknie wszystko jak gęś kluski.
 
Jeśli ta ustawa ostatecznie "przejdzie", małe księgarnie i tak upadną, a dodatkowym jej skutkiem będzie drastyczny spadek czytelnictwa w Polsce, które ostatnio wzrosło do szalonego odsetka 42% osób, które w minionym roku "przeczytały chociaż jedną książkę" (bo chyba tak mówi metodologia badania). Nie trzeba do takiego stwierdzenia żadnych profetycznych zdolności. Że tak właśnie się stanie - cytując pewnego mojego śp. Profesora - "to nawet nietresowany orangutan to wie". Co więcej, wiedzą to chyba również autorzy projektu ustawy, którym akurat na poziomie czytelnictwa kompletnie nie zależy, a jedynie na tym, by przyłożyć dużym sieciom handlowym, quod erat demonstrandum. Wystarczy wczytać się w rozdziały Ustawy mówiące o społecznych i ekonomicznych skutkach wprowadzenia nowych regulacji, które to rozdziały są zresztą spłodzone na poziomie studenta pierwszego roku socjologii. I które inkrustowane są wyrażeniami i zwrotami, wyrażającymi niezachwianą, stuprocentową pewność co do zasadności wprowadzenia nowych przepisów: "przewiduje się, że...", "wydaje się, że...", "istnieją podstawy dla założenia, że..."

25. kwietnia 2021, 16:18 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 26 marca 2021

opowieść o dwóch miastach

Kędzierzyn-Koźle. Prawdopodobnie najdziwniejsze miasto na świecie. Sztucznie sklejone z kilku miejscowości kaprysem socjalistycznych planistów, aby stworzyć urbanistyczno-administracyjne zaplecze dla dwóch przemysłowych gigantów: Zakładów Azotowych i Zakładów Chemicznych Blachownia. Co więcej, sklejone nie z dwóch miast, jak sugerowałaby to nazwa, ale z przynajmniej pięciu miasteczek i wsi (obok Kędzierzyna i Koźla to jeszcze największe z nich Sławięcice, a potem Kłodnica i Blachownia Śląska). I jak to zwykle bywa gdy chce się do urzędniczej dyrektywy nagiąć rzeczywistość, w rezultacie powstaje coś bezsensownego. Jak w jakimś absurdalnym filmie, gdzie załamuje się logika rzeczywistości, nic tam do siebie nie pasuje i nic nie jest na swoim miejscu. Kędzierzyn-Koźle sprawia wrażenie miasta na opak, wywiniętego wnętrzem na zewnątrz. Rynek jest na obrzeżach, a w środku miasta są pola i lasy. Każda część tego molocha to kompletnie inny świat. Gdy wydaje się, że wyjeżdżamy z miasta, okazuje się, że właśnie... wjeżdżamy do centrum. Z głównego dworca kolejowego nie odjeżdżają pociągi pospieszne, które za to zatrzymują się na przystanku kolejowym na peryferiach. Powodzi Tysiąclecia w 1997 roku Kędzierzyn właściwie nie zauważył, podczas gdy w tym samym momencie Koźle niemal w całości znalazło się pod wodą (sucha była właściwie tylko płyta wspomnianego Rynku). Podczas każdej wizyty w tym dziwolągu, w cieniu którego mieszkałem przez 23 lata, czułem się jak w Trybeczu z kart powieści Jozefa Kariki - gdy wydawało mi się, że jestem z jednej strony miasta, okazywało się zwykle, że jest to strona zupełnie przeciwna.
 
I właściwie na tym antyencyklopedycznym opisie miasta należałoby zakończyć niniejszy tekst, ponieważ na zilustrowanie skali i dramaturgii sportowego zwycięstwa, jakie stało się przedwczoraj udziałem siatkarskiego zespołu z Kędzierzyna-Koźle brakuje słów nie tylko w słowniku ludzi kulturalnych, ale w jakimkolwiek języku świata od esperanto aż po narzecza Eskimosów, którzy podobno znają sześćdziesiąt różnych określeń na śnieg. Takie - dajmy na to - słowo "sukces" trzeba by najpierw rozpędzić w Wielkim Zderzaczu Hadronów przesuwając wajchę do oporu i dopiero przy użyciu tego, co się po takiej operacji pojawi na końcu tunelu można starać się zobrazować ostatni mecz i całą tegoroczną batalię ZAKSY Kędzierzyn-Koźle w siatkarskiej Lidze Mistrzów.
 
Warto jednak oprzeć się pokusie budowania analogii do najpopularniejszego z istniejących sportów zespołowych. Chociaż łatwo byłoby przybliżyć postronnym triumf ZAKSY paralelą, że "to tak jakby" nasza Legia, Wisła czy inna Amica Wronki dokazywała w piłkarskiej Lidze Mistrzów, w ćwierćfinale tłukąc trzema bramkami Barcelonę bądź Real Madryt na jego terenie, po czym w półfinale odstrzeliła innego giganta, jakiś Bayern czy Manchester, po wielogodzinnym horrorze z dogrywkami i rzutami karnymi. W ten sposób zrobiły to czwartkowe "Wydarzenia" Polsatu i fakt jak dramatycznie chybione jest to porównanie zadziwia, chodzi bowiem o stację telewizyjną, która od bez mała dwóch dekad jest mecenasem polskiej siatkówki i powinna chociaż trochę znać proporcje.
 
Prostując tę koszmarnie nieścisłą analogię, trzeba zauważyć, że piłkarska Liga Mistrzów to elitarny klub wzajemnej adoracji, gdzie piją sobie z dzióbków i obsypują się astronomicznej wielkości forsą już za sam fakt zakwalifikowania się do fazy grupowej (co w przypadku tych najmocniejszych federacji nie wymaga pokonania ani jednego rywala, wystarczy zająć odpowiednie miejsce w krajowej lidze), podczas gdy do siatkarskiej Ligi Mistrzów na poszukiwania kandydatów do gry jeszcze do niedawna wyruszało się jak na łowy na grubego zwierza. Powodem jest szalony system, który sprawia, że poza gronem najbogatszych zespołów z najsilniejszych siatkarsko państw, nikomu innemu nie opłaca się przystępować do rywalizacji. Trzeba bowiem uiścić wpisowe, a potem płacić niemal za wszystko po drodze (od zakwaterowania sędziów, gdy mecz odbywa się na naszym terenie, po testy covidowe). Tym sposobem wyjść finansowo na przysłowiowe zero można dopiero awansując do najlepszej czwórki, a zarabia w tym towarzystwie cokolwiek jedynie ostateczny zwycięzca. Nie mając zatem jakichkolwiek, nawet nierealnych, perspektyw na zwrot inwestycji, ponad połowa europejskich krajów w ogóle nie wystawia swoich mistrzów do gry w Lidze Mistrzów (startuje w niej za to półamatorska Polonia Londyn reprezentująca Wielką Brytanię, której siatkarskie tradycje są porównywalne z sukcesami hokeja na lodzie w Abisynii) i tylko resztkom przyzwoitości, które pewnie przez roztargnienie ostały się w głowach szefów CEV zawdzięczamy, że w tych rozgrywkach nie rywalizują szóste czy siódme zespoły w końcowej klasyfikacji ligi włoskiej czy rosyjskiej.
 
Paralele siatkarsko-piłkarskie rujnuje jednak przede wszystkim nieporównywalna sytuacja polskich zespołów w obydwu dyscyplinach. W piłce nożnej bardzo byśmy chcieli, śnimy o potędze i żyjemy historią jak to drzewiej bywało gdy Górnik i Widzew, ale w rzeczywistości potykamy się o własne nogi, o rywali z Kazachstanu i Luksemburga, oraz o niekompetencje asystentów trenerów, którzy nie potrafią zliczyć żółtych i czerwonych kartek w gronie własnych piłkarzy. Podczas gdy w siatkówce należymy do ścisłej europejskiej elity, mając - obok Włoch i Rosji - prawo do wystawienia maksymalnej liczby (w tym sezonie: czterech) zespołów do rozgrywek Ligi Mistrzów.
 
I wydawałoby się, że skoro jesteśmy elitą, obecność w gronie ścisłych finalistów tych rozgrywek jest w tej sytuacji dla polskich zespołów wręcz obowiązkiem, a Puchar dla najlepszej drużyny Europy gości już w gablotach przynajmniej kilku naszych klubów. Paradoksalnie jednak (któryż to już paradoks!), wygląda to zupełnie inaczej. Pomimo mocno umotywowanych aspiracji do grona najlepszych na Starym Kontynencie, polski zespół tylko raz wygrał Puchar Europy na przestrzeni sześćdziesięciu lat istnienia tych rozgrywek. Dokonał tego nieistniejący już Płomień Milowice w Roku Pańskim 1978, czyli w zamierzchłych czasach, gdy sport zawodowy dopiero raczkował, siatkówka wyglądała zupełnie inaczej niż dziś (seta grało się do piętnastu, punkty licząc podobnie jak w tenisie), a w niektórych rejonach naszego globu latały jeszcze ostatnie pterodaktyle...

Przedziwność tej sytuacji nie mieści się nawet w kategoriach statystycznych prawdopodobieństw, zalatując bardziej praktykami z gatunku klątw i uroków. Niczym ten piłkarski Juventus Turyn, który od ćwierćwiecza odbija się od zwycięstwa w Lidze Mistrzów niczym pijany od zamkniętych drzwi sklepu monopolowego i nie jest mu w stanie pomóc w tym ani fortuna koncernu samochodowego ani nawet zakup najlepszego ponoć zawodnika na świecie. W piłce nożnej pieniądze - jak się mawia - nie grają, w siatkówce trochę jednak tak. Fakt, że polskie kluby są w siatkówce elitą ale taką raczej aspirującą, tłumaczy bowiem właśnie odwieczna siła sprawcza wszystkich różnic: stan konta. Mamy trzecią najlepszą ligę w Europie, ale jest to liga "tylko" a nie "aż" trzecia. Nad nami, jak w piosence zespołu Raz Dwa Trzy, sufit. Bynajmniej nie szklany, ale papierowy. Najlepsi zawodnicy na świecie, pomijając wyjątki potwierdzające przysłowiową regułę, zawsze będą grać we Włoszech, gdzie są największe siatkarskie tradycje, lub w Rosji, gdzie jeden dowolny klub, pompowany petrorublami czy bezdennymi dochodami gazowego kombinatu, dysponuje często budżetem większym niż wszystkie ekipy polskiej ligi razem wzięte.

I dlatego właśnie polskie zespoły siatkarskie już od ponad dekady są zbyt mocne dla całej reszty Europy, od Belgii przez Francję, Niemcy, po Grecję i Turcję, ale wciąż zbyt słabe dla najlepszych z Rosji i Włoch. Zdarzały się owszem, pojedyncze sukcesy, wygrane z gigantami w fazie grupowej czy w pierwszym meczu ćwierćfinału, ale gdy przychodziło do poważnego grania, gdy przegrywający odpada, wówczas działała bezlitosna reguła "nie ma zmiłuj". Niezależnie jak mocny byłby polski zespół, rywal zawsze osiągnął swój cel. Nieistniejące już Sisley Treviso, Iskra Odincowo, a także wciąż mające się dobrze Lube Civitanova, Zenit Kazań, Copra Piacenza, Itas Trentino, Lokomotiw Biełgorod, Modena Volley. Lista rosyjskich i włoskich zespołów, które w ostatnich latach odstrzeliły nasze marzenia o sukcesie w Europie jest długa niczym wykaz nieruchomości Daniela "Don Orleone" Obajtka.

Dopiero w tej perspektywie sukces ZAKSY nabiera właściwych kolorów. Przez ostatnią dekadę do finału Ligi Mistrzów dopchali się także inni polscy potentaci: Skra Bełchatów i Resovia Rzeszów, ale nie umniejszając niczego ich wyczynom, system rozgrywek był wówczas nieco inny. Wystarczyło wyjść z grupy (do czego wystarczało czasem nawet trzecie w niej miejsce, czyli pobicie zaledwie jednego rywala z Czarnogóry lub Słowenii), a potem zgłosić się do organizacji turnieju finałowego, co automatycznie dawało miejsce w czwórce najlepszych drużyn, omijając bajpasem wyniszczające play-offy. Gdy Skra i Resovia torowały sobie drogę do finału (rzecz jasna przegranego potem z rosyjskim i włoskim gigantem) przez zespoły klasy VFB Friedrichshafen i Arkasu Izmir, Kędzierzynianom w tym roku los zesłał z pieca na łeb dwie najbardziej utytułowane klubowe ekipy XXI wieku. Inkrustowane gwiazdami Lube Civitanova i Zenit Kazań wygrały łącznie 8 z 19 edycji Ligi Mistrzów od początku jej istnienia w tej formie. Jeśli przegrywają ważne mecze, to wyłącznie we własnym gronie, z równymi sobie potentatami z Włoch i Rosji, nigdy z kopciuszkiem z Turcji czy Niemiec, tak samo jak z aspirującym mistrzem Polski. Który może i ma składzie najlepszego rozgrywającego na świecie, najlepszego libero, pół reprezentacji kraju, ale bodaj to pierwszy raz? Polską klubową siatkówkę trawiła od lat choroba, na którą cierpiała również reprezentacja przed erą Raula Lozano: można było zbudować wyrastający ponad krajową rzeczywistość skład, można było z europejskimi potentatami walczyć i tłuc się punkt za punkt, ale od stanu 20-20 tamci włączali piąty bieg i bez trudu odskakiwali. Bo gdzieś w naszej mentalności tkwiło myślenie, że przecież "oni" są lepsi i jeśli będą chcieć, to wygrają. A "oni" o tym wiedzieli.

I to jest druga składowa, w świetle której na sukces ZAKSY trzeba patrzeć w kategoriach kosmicznych. Nie tylko bowiem odprawiliśmy na przestrzeni miesiąca dwie najlepsze ekipy na świecie, ale jeszcze zrobiliśmy to w okolicznościach, które wymykają się racjonalnym rozumowaniom. Po sensacyjnym i szybkim zwycięstwie w ćwierćfinale z Lube na jej terenie, Włosi równie szybko, chociaż po ciężkiej walce, wygrywają u nas. Dogrywka. Złoty set. Dziewięć na dziesięć polskich ekip padłoby w tym momencie psychicznie. Że było tak blisko, ale znowu się pewnie nie uda. ZAKSA nie padła i złoty set wygrała. Wydawało się, że już nic bardziej dramatycznego wydarzyć się nie może. Pierwszy półfinał z Zenitem przegrywamy 0-2 i 22-24, ale w tym momencie myli się rosyjski środkowy, który przez cały mecz atakował bezbłędnie. Ten błąd jest przełomowy, losy się odwracają, ZAKSA wygrywa najpierw przegrany set, a potem wygrywa przegrany mecz. Scenariusz niczym z najtańszego hollywoodzkiego filmu sportowego, o underdogu który w wyciskających łzy okolicznościach pokonuje uznanego mistrza. 
 
W rewanżu w Kędzierzynie wystarczy wygrać mecz (przy porażce wynikiem 2-3 potrzebna będzie kolejna dogrywka, ale takiego scenariusza nikt nawet nie rozważa). I ponownie, jak zły szeląg powróciła mantra, że wydawało się, iż już nic bardziej dramatycznego wydarzyć się nie może. Pierwszy set rewanżu przegrywamy bezdyskusyjnie. W drugim odbudowujemy się i to my rozbijamy Rosjan, podobnie w trzecim. Wydaje się, że rywale już się nie podniosą, bo do awansu potrzebują teraz nie tylko wygrania dwóch kolejnych setów, ale i dogrywki, a ZAKSA gra fenomenalnie. W czwartym secie ma już w górze piłkę meczową na awans, ale jej nie wykorzystuje, podobnie jak kilku kolejnych. Rosjanie wracają - jak mawia najstarsze sportowe porzekadło - z dalekiej podróży. Wygrywają seta, wyrównują mecz na 2-2, ale wciąż są bardzo daleko od finału. Zwłaszcza, że w kolejnym secie ZAKSA ponownie ma w górze piłki meczowe i ponownie ich nie wykorzystuje. Gwiazda rywali, enfant terrible światowej siatkówki Earvin N'Gapeth, bombarduje zagrywką i to Rosjanie wygrywają mecz 3-2.

Ponure prawidło siatkówki głosi, że jeśli nie wygrywasz meczu 3-0 prowadząc w nim 2-0, to przegrasz go 2-3. Nie ma w nim oczywiście żadnej statystycznej prawidłowości; bardziej chodzi o ilustrację faktu, jak wielką w tej grze rolę odgrywa psychika. Gdy rozbijasz rywala, ale nie dobijasz go ostatecznie, a pozwalasz mu podnieść się i odbudować, to on się tak nakręci, że odwróci losy pojedynku, podczas gdy w tobie siedzi świadomość niewykorzystanej szansy i narastająca z tego tytułu frustracja. Co z tego, że ZAKSA zbudowała najbardziej bodaj kompletną szóstkę w Europie nie mając do dyspozycji nawet najwyższego budżetu w Polsce, a gdzież tam dopiero równać do rosyjskich i włoskich. Co z tego, że dowodzi tym składem obdarzony niezwykłym instynktem, chyba najlepszy rozgrywający na świecie - Francuz Benjamin Toniutti, a tyły ubezpiecza wymykający się prawom fizyki i dynamiki libero Paweł Zatorski. Nie takie ekipy już pękały. Zwłaszcza polskie, mające wciąż gdzieś głęboko wszczepiony ten gen podszeptujący w krytycznych momentach do ucha, że przecież Włosi czy Rosjanie to rywale od lat lepsi, od lat udowadniający, że w decydujących momentach to ich doświadczenie, ich przewaga, ich ogranie są decydujące.

Zresztą, mniejsza z polską genetyką porażki. Po niewykorzystaniu ośmiu piłek meczowych, po niewykorzystaniu dwóch setów szans na awans z takim rywalem jak Zenit Kazań, który w latach 2014-2018 wygrał Ligę Mistrzów cztery razy z rzędu, załamałby się każdy zespół na świecie, obojętnie z jakich kozaków by się składał. Był w historii bodaj tylko jeden team, który byłby w stanie się podnieść po czymś takim. Reprezentacja Jugosławii (później Serbii) z początków XXI wieku. Która wdarła się przebojem do świata zdominowanego przez Włochy, Brazylię, Rosję, Kubę i Holandię, sensacyjnie zdobywając złoty medal igrzysk olimpijskich w Sydney w 2000 roku. Serbowie zaimponowali nie tylko skuteczną grą, ale przede wszystkim zachowaniem na boisku. W obliczu największych kłopotów nie dawali niczego po sobie poznać, wszystko tłumili w sobie, czym doprowadzali do wściekłości rywali sfrustrowanych, że przeciwnika nie da się złamać. Boleśnie przekonała się o tym reprezentacja Polski, która z tą właśnie drużyną przegrała pamiętny mecz w kwalifikacjach olimpijskich pomimo prowadzenia w czwartym secie 23-17. Ta ekipa graczy o kamiennych twarzach, reagujących na wydarzenia jak gdyby nie posiadali układu nerwowego, wypromowała wiele późniejszych gwiazd siatkówki. Ivan Miljković, Andrija Gerić, Goran Vujević, Vladimir Grbić, by wspomnieć tylko kilku. A dowodził nimi niezwykły rozgrywający, brat tego ostatniego. Nikola Grbić.

Tak się złożyło, dziecięcą naiwnością chcemy wierzyć, że zrządzeniem kosmicznych, ponadczasowych imperatywów, iż ów Nikola Grbić dwadzieścia lat później jako trener ZAKSY Kędzierzyn-Koźle siedział na ławce podczas tego horroru horrorów z Zenitem Kazań. Horroru podczas którego Kędzierzynianie nie załamali się, dwukrotnie przegrywając wygrane sety. Jakby nie pamiętali wydarzeń minionych odsłon, wyszli na dogrywkę i złamali Rosjan najpierw zagrywkami Kamila Semeniuka, a potem współpracą blok-obrona. Za trzecią próbą nie zmarnowali szansy, wygrali wygrany set i awansowali do wielkiego finału. Ile w tym zasługi trenera, który wiele lat wcześniej jako zawodnik wygrywał takie mecze, nigdy się pewnie nie dowiemy. Ale tak bardzo chcemy wierzyć, bo uwielbiamy przecież takie historie, że to właśnie Nikola Grbić, mając do dyspozycji solidnych, ale wcale nie najlepszych na świecie graczy, stworzył na europejskiej prowincji mentalnego potwora, który nie pęka w obliczu największych nawet tarapatów. Trzy godziny grania, sześć setów, dwa tie-breaki, dziewięć piłek meczowych. Chwile, podczas których minister zdrowia rwie włosy z głowy, bo wzrasta statystyka zawałów serca. A najwięksi introwertycy, jak niżej podpisany, wychodzą z siebie (nie pamiętam, kiedy ostatnio przed telewizorem odnotowałem u siebie tętno na poziomie 148).

Finał Ligi Mistrzów to wciąż tylko finał, wszystko jest jeszcze do przegrania, bo historia pamięta wyłącznie zwycięzców. Wciąż brakuje tego jednego kroku, który jest porównywalny do skoku przez przepaść w jaskini, w której Indiana Jones biegnie po Świętego Graala dla postrzelonego przez hitlerowców ojca. Porównywalny tak odległością, jak i od bardziej metafizycznej strony, bo w dużej mierze będzie to - jak w filmie - leap of faith, akt wiary. Pomijając jednak wszelkie imponderabilia, pamiętajmy teraz, przez najbliższe tygodnie o tym, jak wiele zostało już zrobione. Gdy jest już o milion lat świetlnych bliżej niż miesiąc temu do tego, aby za kilka tygodni wywinięte na zewnątrz miasto-dziwoląg, antymiasto które nie powinno w ogóle istnieć, stało się oficjalną, koronowaną siedzibą najlepszego klubowego zespołu siatkarskiego na świecie. Domem jednego z największych sukcesów w historii polskiego sportu.

grafika za: https://twitter.com/PlusLiga_

26. marca 2021, 12:20 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego