poniedziałek, 26 kwietnia 2021

book-areszt

Jeśli ktoś oszczędza na kawie, a chciałby sobie tanim kosztem podnieść ciśnienie, polecam lekturę projektu "Ustawy o ochronie rynku książki". Natłok bredni, które tam zawarto sprawia, że w kieszeni otwiera się mnóstwo rzeczy, a nóż jest najmniej niebezpieczną z nich...

O pomyśle "stałej ceny książki", która miałaby być nadrukowana na okładce i jednakowa w całym kraju, niezależnie od wydania i kanału dystrybucji, mówiło się już od dłuższego czasu. Nie będę się tu już pastwić nad tym pomysłem, chociaż oczywiste jest, że jego twórcy trafili z nim jak przysłowiowy dzik w sosnę. Za to pierwszy raz chyba tak jednoznacznie wyartykułowano zakaz stosowania przez "sprzedawców końcowych" (czyli - przekładając z polskiego na nasze - rozmaite księgarnie, zwykłe i internetowe, a także inne sklepy sprzedające książki, z "Biedronką" na czele) jakichkolwiek rabatów i obniżek wyższych niż 5%, a także talonów, bonów, kodów rabatowych etc. 

 

 

Powiedzieć, że to trąci centralnym sterowaniem gospodarką to nic nie powiedzieć. Z tych kilku zdań bije taki socjalizm, że Marks z Engelsem zakrzyknęliby z radości. Nie trzeba wielkiej przebiegłości, żeby domyślić się, że tak toporny zamordyzm ma uderzyć przede wszystkim w Empiki, Amazony, Arosy i Bonita, które nie dość, że mają czelność sprzedawać ludziom książki tanio (bo stać je na to, jako dysponujące świetną logistyką, dużymi magazynami, szerokim asortymentem, tnące swoje marże itd.), to w dodatku nie chcą się dzielić zyskami z państwem, a po nocach tylko kombinują jak tu zrobić, żeby jeszcze bardziej nie płacić podatków w Polsce, a ewentualnie na Wyspach Kokosowych. Deklarowana przez Ustawodawców chęć obrony małych, lokalnych księgarń przed inwazją dużych sieci realizowana jest z subtelnością hipotetycznego państwa, które w celu obrony tradycyjnej Poczty ogranicza na swoim terenie dostęp do internetu, aby ludzie nadal pisali zwykłe listy, a nie e-maile. I z naiwnością dziewiętnastowiecznych luddystów, przekonanych że kijem są w stanie zawrócić rzekę przemian cywilizacyjnych.

Ten "genialny" pomysł uderza jednak nie tyle w Amazony (które i tak sobie poradzą), ale przede wszystkim w zdroworozsądkową swobodę działalności gospodarczej. Jeśli ktoś prowadzi prywatny biznes - np. właśnie sklep z książkami, to ma prawo te książki sprzedawać komu chce i za ile chce. Za pół ceny, za ćwierć ceny, a nawet za czapkę śliwek, gdy ma taką fantazję. Podobnie jeśli sprzedaje pomarańcze, ołówki albo wapno gaszone. A jeśli państwo mu narzuca, za ile może te książki czy pomarańcze sprzedawać, jakie rabaty stosować i kiedy, to już nie jest jego prywatny biznes, tylko w połowie państwowy. I to się tyczy każdej dziedziny i branży. Jeśli ktoś ma restaurację, to może w określone dni nie wpuszczać do niej np. rodziców z małymi dziećmi (był taki przypadek niedawno, bodaj w Poznaniu, i ogromna burza w soszalmidjach) albo ludzi, którzy noszą skarpetki do sandałów. Tak jak gdy ktoś prowadzi drukarnię, piekarnię, albo studio tatuażu i ma zachciankę, aby we wtorki nie obsługiwać gejów, katolików, sympatyków PSL-u albo ludzi o innym kolorze włosów niż czerwony. I nikomu nic do tego! Bo to jest jego prywatny biznes, on jest panem swojego losu, ryzykuje własnymi pieniędzmi i jeśli się powszechnie nie spodobają takie zachcianki właściciela, to po prostu zbankrutuje, w dodatku owiany infamią we wspomnianych soszalmidjach. To instytucje publiczne są dla wszystkich, bez wyjątku. Firmy prywatne są - jak sama nazwa wciąż wskazuje - prywatne.
 
I ktoś może powiedzieć, że piszę tak tylko dlatego, bo dbam wyłącznie o czubek własnego nosa, czyli o fakt, że chcę kupować książki tanio, bez względu na wszystko. Oczywiście, że chcę kupować książki tanio! A kto z Was woli kupować drogo zamiast tanio? Wszyscy kupujemy ciuchy w sieciówkach a nie w Bytomiu, a przy kasie przymykamy oko na fakt, że szyją te ciuchy biedni jak myszy kościelne obywatele Bangladeszu, za dolara dziennie, a pod koniec pracy są szczęśliwi, gdy hala w której pracują nie zawaliła się ani nie spłonęła. Wszyscy (poza niżej podpisanym) mają w kieszeniach smartfony, chcą żeby były jak najtańsze i jakoś starają się nie pamiętać, że kobalt niezbędny do funkcjonowania podzespołów ajfona wydobywają w pocie czoła dziesięcioletnie dzieciaki w Zairze, zwanym ostatnio dla niepoznaki "Demokratyczną" Republiką Konga.
 
Krzywdy na świecie nie brakuje i nie brakuje też okazji, aby użyć odgórnych regulacji do chociaż lekkiego wyprostowania tych kwestii przy pomocy siły państwowych dekretów. Z jakiegoś powodu wzięto się jednak za Bogu ducha winne książki, gdzie akurat o krzywdzie wytwórcy mówić raczej nie można. Być może przyczyny należy poszukiwać w tym, że niższe ceny książek to niższe wpływy do budżetu, który - przeorany epidemią i programami społecznymi - dziurawy jest niczym obrona polskiej reprezentacji piłkarskiej. Przecież "nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy" - zauważył już dwa wieki temu Alexis de Tocqueville. A być może chodzi o to, że gdyby wprowadzono "stałą cenę piwa" i zakaz stosowania rabatów na ten trunek w Żabkach i Biedronach, to gdy wielbiciele owego napoju przyjechaliby protestować do Warszawy, ze stolicy nie zostałby kamień na kamieniu. Podczas gdy książki czytają - jak wieść niesie - wyłącznie potulne wykształciuchy i introwertyczni jajogłowi, a generalnie człowiek w krawacie jest - jak wiadomo - mniej awanturujący się i łyknie wszystko jak gęś kluski.
 
Jeśli ta ustawa ostatecznie "przejdzie", małe księgarnie i tak upadną, a dodatkowym jej skutkiem będzie drastyczny spadek czytelnictwa w Polsce, które ostatnio wzrosło do szalonego odsetka 42% osób, które w minionym roku "przeczytały chociaż jedną książkę" (bo chyba tak mówi metodologia badania). Nie trzeba do takiego stwierdzenia żadnych profetycznych zdolności. Że tak właśnie się stanie - cytując pewnego mojego śp. Profesora - "to nawet nietresowany orangutan to wie". Co więcej, wiedzą to chyba również autorzy projektu ustawy, którym akurat na poziomie czytelnictwa kompletnie nie zależy, a jedynie na tym, by przyłożyć dużym sieciom handlowym, quod erat demonstrandum. Wystarczy wczytać się w rozdziały Ustawy mówiące o społecznych i ekonomicznych skutkach wprowadzenia nowych regulacji, które to rozdziały są zresztą spłodzone na poziomie studenta pierwszego roku socjologii. I które inkrustowane są wyrażeniami i zwrotami, wyrażającymi niezachwianą, stuprocentową pewność co do zasadności wprowadzenia nowych przepisów: "przewiduje się, że...", "wydaje się, że...", "istnieją podstawy dla założenia, że..."

25. kwietnia 2021, 16:18 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego