niedziela, 23 czerwca 2024

najśmieszniejszy film świata

Jest w tym jakaś urocza, dziejowa prawidłowość, gdy film, który premierę miał w 1984 roku (właśnie w tych dniach, dokładnie 22 czerwca), który ja obejrzałem po raz pierwszy w 2004 roku, świat wspomina po kolejnych okrągłych dwudziestu latach.

"Top Secret!" był właściwie prekursorem gatunku (dzieł Mela Brooksa nie liczę, bo to jednak trochę inny kierunek, chociaż środki wyrazu podobne). Pierwszym z filmów współtworzonych przez legendarny team Jima Abrahamsa oraz braci Zuckerów. I właściwie unikalnym, gdyż w kolejnych produkcjach spod kamery tego tercetu pewna inteligentna subtelność humoru wyraźnie ustąpiła miejsca nieokiełznanej brawurze. Nadal atrakcyjnej i błyskotliwej, miejscami wręcz porywająco (vide trzysekundowe nawiązanie do “Great Expectations” Dickensa w "Hot Shots!"), ale to już jednak – przywołując brodaty frazes – nie było to samo.

Samych tekstów z “Top Secret!”, zwłaszcza nieprzetłumaczalnych słownych gierek, mógłbym z pamięci spisać zeszyt grubszy niż tekst jednolity najbardziej sążnistej ustawy polskiego Parlamentu (i pod tym względem konkurować może z tym filmem jedynie "Miś" Barei).
 
- "I know a little German" na bankiecie NRD-owskich oficjeli.
- "Is this potato’s farm? Yes, my name is Albert Potato" (na polski przełożone równie zgrabnie: “Czy to farma pomidorowa? Tak, ja nazywam się Pomidorow")
- "Mimo chłosty i wielu innych wyrafinowanych tortur jeniec nie chce zdradzić ani słowa. Pokazać mu obrazy LeRoya Neimana? Kuszące, ale nie – nie możemy łamać Konwencji Genewskiej"
- "Mój wujek urodził się w Ameryce, ale zdołał uciec stamtąd balonem za kadencji Jimmy’ego Cartera"
- czy wreszcie "kultowe": "This is NOT Mel Tormé!"
 
A przecież teksty to zaledwie wisienka na przepysznym torcie tego filmu, który ma tak wiele piętrowych warstw komediowej słodkości, że przeczy to zasadom grawitacji i cukiernictwa zarazem.
 
Gołąb pocztowy w wojskowej pilotce; ksiądz w celi śmierci mruczący przypadkowe frazy po łacinie; buty niemieckiego oficera na łące; scena walki w kryjówce ruchu oporu; francuskie imiona bojowników (Chevalier, Déjà Vu, Avant-Garde, Croissant, Souffle, Escargot i Chocolate Mousse); Nick Rivers straszący niemieckie motocykle; krowa w gumowcach i ze stetoskopem; Omar Shariff w smakowitym epizodzie z bijatyką na dachu pociągu, żywcem wyjętą z Indiany Jonesa; Chocolate Mousse uciszający młotem bzyczenie na polu; lekcja niemieckiego z kasety magnetofonowej ("Ich habe Sauerkraut in meine Lederhose"); uciekające drzewo na improwizowanej stacji kolejowej, obłędne wykonanie przez młodego Vala Kilmera "Tutti Frutti" we francuskim bistro…
 
Cóż, prawidła grafomańskiej pisaniny są nieubłagane i w każdej entuzjastycznej recenzji musi paść stwierdzenie, że "wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych detalach". Ale jak od tego banału uciec, gdy na deser jest absolutna wisienka de la wisienka, kinematograficzna perła wszech czasów, czyli scenka w szwedzkim antykwariacie Svena Jorgensena, nagrana normalnie, ale w filmie w całości puszczona... od tyłu (gdy raz się zobaczyło jak gospodarz na wdechu pochłania kurz z książki, nie sposób już tego zapomnieć). Scenka, którą musiał inspirować się David Lynch (i nie uwierzę, jeśli twierdziłby, że nie) podczas pracy nad “Twin Peaks”, gdy kręcił sekwencje z tańczącym karłem w Czarnej Chacie.
 
I owszem, sentymentalny pierwiastek zawsze wpływa na naszą ocenę, nawet gdy nie dopuszczamy tego do świadomości, a ten film pierwszy raz oglądałem w najważniejszym wtedy dla mnie miejscu na świecie i w magicznych okolicznościach przyrody. Ale “Top Secret!” nadal jest czymś znacznie więcej niż melancholijnym refleksem z przeszłości. Bo właśnie ten szalony kocioł pełen slapstickowych gagów, groteskowych sytuacji i inteligentnie absurdalnych tekstów, a przy tym niepozbawiony nostalgicznego klimatu, spokoju i scenariuszowej harmonii, jak niewiele innych filmowych pieczątek odcisnął się na moim poczuciu humoru, na tym co i w jaki sposób chciałbym pisać. Jak budować absurdalne aluzje, jak sprytnie przemycać inteligentne odsyłacze, a przy tym nie przekombinować i nie paść w ramiona tragifarsy.
 
Przed chwilą wpadł mi w oczy tytuł w internetowej "Wyborczej", w którym ktoś określił “Top Secret!” najśmieszniejszym filmem świata. Nawet gdybym chciał (a nie chcę, za chińskiego boga!), nie miałbym argumentów, żeby z tym polemizować.

23. czerwca 2024, 18:27 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 16 czerwca 2024

piłka jest okrągła, a bramki są złe

To, co dzieje się na niemieckiej trawie niespecjalnie interesuje mnie, zwłaszcza, że dzieje się z grubsza to, co zwykle. Czyli wygrywają ci, co zawsze (Niemcy, Hiszpania, Włochy et consortes), a Polska realizuje utarty scenariusz (mecz otwarcia, mecz o wszystko itd.). Ale też znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się poza trawą.

  • Selekcjoner reprezentacji Polski Michał Probierz na konferencjach prasowych cytuje Anthony'ego de Mello (sic!). To trochę tak, jakby Schopenhauer powoływał się na Beatę Pawlikowską. Albo - dajmy na to - Nietzsche na Zaratustrę.
    A nie, zaraz...

  • Oficjalna maskotka turnieju, niejaki Albärt (z wyglądu - ale tylko po pięciu piwach i przy oceanie dobrej woli - niedźwiedź) w wersji prototypowej prezentował się jeszcze nie najgorzej. W praktyce poszło jednak jak z grą polskiej reprezentacji, czyli miało być jak nigdy, a wyszło jak zawsze. I oto efekt finalny (na zdjęciu to ten po prawej) przypomina coś, co mogliby stworzyć wspólnie Salvador Dali i Joan Miró, gdyby wyżłopali garnek metanolu i zagryźli fentanylem...


  • Wśród sponsorów turnieju nie znalazł się żaden niemiecki koncern motoryzacyjny, a przecież znajdujemy się w kraju kojarzonym z niezawodnymi samochodami. Jednym z oficjalnych partnerów mistrzostw jest za to chiński potentat motoryzacyjny BYD. Tym razem to trochę tak, jakby na przyjęciu z okazji włoskiego święta narodowego podano pizzę z ananasem.

  • A'propos ananasa. Ananas rośnie w ziemi, a Ziemia stoi na głowie. W niemieckim Hamburgu odprawiono mszę świętą w intencji powodzenia polskiej reprezentacji w starciu z Holandią. Mniej więcej w tym samym czasie w Poznaniu przemaszerował Pochód Kultu Ananasa, co należałoby odczytać jako wsparcie dla reprezentacji Niemiec, której selekcjoner z pewnością nieprzypadkowo nosi imię Julian.

  • Sensacyjnie rozpoczął się mecz Włochy - Albania, bo faworyci z Italii na dzień dobry stracili bramkę. Nie ma się jednak czemu dziwić, skoro na środku obrony gra u nich Alessandro Buongiorno. W warzywniaku mówili, że w kolejnych meczach zastąpi go Riccardo Calafiori. A jeśli on nie pomoże, to pozostanie już tylko siła wyższa, czyli Federico Chiesa.

  • Wracając jeszcze do sponsorów turnieju. Jednym z nich jest rdzennie teutoński dyskont LIDL. Tymczasem polską reprezentację sponsoruje rdzennie portugalska BIEDRONKA. Czy to się nie gryzie...? A nawet jeśli nie, to szkoda - takie starcie na murawie, LIDL kontra BIEDRONKA, byłoby ciekawsze niż większość potyczek zawodowych piłkarzy. Niemcy ruszyliby do ofensywy z billboardami, ale Portugalczycy zamurowaliby pole karne euro-paletami.

  • Z pozytywnych kwestii, warto podkreślić pewien signum temporis. Wyników spotkań nie typują już zwierzęta na czele z ośmiornicą Paul (o ile ona jeszcze żyje i nie skończyła w jakiejś drogiej knajpie, w otoczeniu małży świętego Jakuba), tylko sztuczna inteligencja. Trafniej nie będzie, ale może chociaż trochę mniej żenująco.

  • I na koniec sensacja taka, że aż strach mówić o tym głośno, bo jeszcze usłyszą w Centrum Sterowania Wszechświatem, cofną wajchę i całą radość diabli wezmą. Oto jest tzw. Skarb Kibica Przeglądu Sportowego. I tam, w rubrykach z liczbami, statystykami i ciekawostkami, podają medianę wieku. MEDIANĘ, A NIE ŚREDNIĄ. Odzyskanie pieniędzy unijnych, odsunięcie PiS od władzy, pigułka "dzień po" bez recepty, "babciowe" - wszystko fajnie, ale już mediana wypierająca w przestrzeni publicznej średnią arytmetyczną to może być zbyt wielki szok termiczny...

16. czerwca 2024, 18:48 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego