Prezydent Andrzej Duda zawetował nowelizację Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych, która uznaje język śląski za język regionalny. I się zaczęło, bo się zacząć musiało. Głosów krytycznych wobec tej decyzji jest niby więcej, ale za to opinie z ogródka: "dobrze zrobił, bo nie ma czegoś takiego jak JĘZYK śląski - jest tylko GWARA śląska" są znacznie głośniejsze.
Znamienne w jakiś pokrętny sposób jest to, że (jak zresztą przy każdej internetowej dyskusji na dowolny temat) o tym, czy "śląska godka" jest dialektem, gwarą, językiem pełnoprawnym, językiem regionalnym czy też zaledwie języka tego odmianą najwięcej mają do powiedzenia bynajmniej nie lingwistycy czy filologowie, ale ludzie, którzy na wydziale językowym wyższej uczelni byli w życiu tylko raz, gdy schronili się w tym budynku, bo akurat mocno padało.
I upiornie symptomatyczny jest fakt, że chociaż w kwestii powyższej profesorowie nauk odpowiednich nie są zgodni, to pewność niezachwianą zachowują i kategoryczne wyroki na twitterze wydają ludzie, którzy językiem ojczystym na co dzień posługują się równie sprawnie, co naćpany szympans wyszczerbioną brzytwą.
Dysonans jak stąd do wieczności budzi, gdy słyszy się frazesy o "symbolach narodowych" (to - przypomnę - hymn, flaga, godło, reprezentacja w piłkę kopaną i właśnie język ojczysty) i "patriotycznych postawach" (wyrażających się m.in. w szacunku do w/w symboli) z ust osób, które elementarne zasady tak ukochanego i ważnego dla nich ponoć języka ojczystego mają głęboko w sempiternie.
Osób, które komponują takie błędy ortograficzne (ostatnio widziałem na przykład słowo "cholernie" napisane przez samo "h", a domorosły znawca problematyki etnolingwistycznej przestrzegał w internetowej dyskusji przed "przykładem Szwajcarji"), że Witold Doroszewski z pewnością padłby trupem na miejscu, gdyby nie fakt, że już od dawna nie żyje.
Które "bynajmniej" używają w znaczeniu "przynajmniej" (bo to niby inteligentniej i ceremonialniej brzmi, podobnie jak mówienie "Tobie" zamiast "Ci").
Które nie widzą najmniejszej różnicy między zakresem stosowania "także" i "tak, że".
Które z fleksji chronicznie robią kobietę lekkich obyczajów.
Które literalnie wszystkie zaimki osobowe konsekwentnie piszą wersalikami.
Które toczą odwieczne wojny z ogonkami czasowników nie tylko w pierwszej osobie liczby pojedynczej ("ja ide", "ja produkuje"), ale też (sic!) w trzeciej (wtedy jest tak samo, tylko na odwrót).
Które wspominają co się wydarzyło w roku "dwutysięcznym trzecim", paliwa płynne przechowują w "karnistrach", "ubierają spodnie i kurtkę", "cofają się do tyłu" i pływają w "akwenach wodnych".
Które e-maila nie zaczynają inaczej niż od "Witam", a kończą na "Pozdrawiam".
A lekcji języka polskiego jest przecież w każdym typie szkół więcej niż jakiegokolwiek innego przedmiotu, od zarania podstawówki aż po maturę. I to wszystko krew w piach...
Oczywiście, nie chodzi o to, że każdy ma się wybitnie znać na wszystkim, mówić polszczyzną kwiecistą jak profesor Bralczyk i pielęgnować w sobie wyrafinowaną wrażliwość na językowe niuanse.
Ale jeśli się miele ozorem na prawo i lewo o patriotyzmie i szacunku do "narodowych symboli", a samemu używa się "narodowego języka" tak niechlujnie, że zęby bolą, to - jak mawia młodzież - trochę słabo. Podobnie jeśli wybiórczo traktuje się słowa ekspertów, w zależności od tego jak nam pasuje (gdy profesor Miodek mówi, że śląski to gwara nie język - to profesor Miodek jest spoko; ale gdy ten sam Miodek mówi, że nie ma nic niewłaściwego w stosowaniu tzw. "feminatywów" - to już profesor zaczadzony jest lewacką propagandą).
I jeśli się innych poucza i arbitralnie decyduje o tym, co językiem jest a co nie jest, chociaż samemu się nie ma o tym kolorowego pojęcia, to już słabo do kwadratu. Zwłaszcza, gdy poucza się tych, którzy o swoją mowę nieporównywalnie bardziej dbają i ją szanują. Wtedy to czysta hipokryzja. Przez wielkie samo "H".
29. maja 2024, 22:45 CEST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz