niedziela, 6 kwietnia 2025

rainin' in paradise

W dawnych czasach niejaki Heraklit mawiał, że wszystko płynie. Ale nie miał racji, bo tak naprawdę wszystko krąży. Wiele z tego, co już kiedyś było, powraca. Dzisiaj na przykład czytałem, że pokolenie Z na powrót odkrywa zapomniany już niemal serwis Tumblr (i pewnie wkrótce renesans przeżyłaby też nieboszczka Nasza Klasa, gdyby jej wcześniej profilaktycznie nie skasowano). Wraca też do głównego obiegu również nieco zapomniane już "cło", a gdy pod koniec grudnia będą tradycyjnie wybierane "słowa roku", właśnie cła mają spore szanse w tych plebiscytach, niezależnie od tego, co się jeszcze w najbliższych miesiącach wydarzy.

Nie, to nie będzie kolejny tekst o tym, że Donald Trump okazał się jeszcze większym baranem niż do tej pory się wydawało (chociaż to akurat prawda) i że facet dostrzega jedynie dysproporcję w wymianie towarów pomiędzy USA a resztą świata (Amerykanie kupują od świata, a świat od USA nie za bardzo). Natomiast nie dostrzega (albo dostrzec nie chce) równie wielkiej dysproporcji w przeciwną stronę - w wymianie usług (to cały świat kupuje od Amerykanów, płacąc im za Netflix, Disney, HBO MAX, Facebook, Twitter, McDonald's, Uber, Windows, Photoshop i wstawcie sobie dowolną inną według własnego uznania).

Takie są fakty, ale już od bardzo dawna największy posłuch ma nie ten, który przedstawia fakty, ale ten, który oferuje najciekawszą opowieść. Zatem, posłuchajcie...
 
Będzie to opowieść o starych, dobrych czasach, w których zatrzymał się nie tylko obecny Prezydent USA, ale i wszyscy wyznawcy takich haseł jak "patriotyzm gospodarczy" i "kapitał narodowy", a cła Donalda T. o których jest teraz tak głośno są tylko rzewnym refleksem tych czasów. 
 
Oto dawno, dawno temu, wcale nie za siedmioma górami, bo tuż za naszymi oknami, większość państw, przynajmniej tych dużych, w naszym kręgu cywilizacyjnym, było w jakimś stopniu samowystarczalnych w zakresie produkcji żarcia, ciuchów, materiałów budowlanych, pralek, lodówek, rowerów i czego tam jeszcze bądź. W tych zamierzchłych czasach powszechnie sądzono, że wszystko (nie tylko ludzie, ale kapitał, towar, żywność, samochody, nawet zwierzęta - któż nie słyszał o "polskich bocianach"?) ma obiektywnie swoją "narodowość".
 
Ale te czasy już minęły. Globalizacja przetoczyła się po tym świecie niczym kombajn po polu kukurydzy. Coraz mniej jest już rdzennie krajowych firm, polskich również. Bo do kogo obecnie należą legendarne marki kojarzone z Polską?
 
  • Wedel? Japońsko-koreański koncern Lotte-Wedel
  • Wawel? Niemiecki właściciel Hosta International AG
  • Hortex? MidEuropa Partners z siedzibą w Londynie
  • piwo Żywiec? Grupa Heineken (Holandia)
  • woda Żywiec Zdrój? Francuska grupa Danone
  • browary Tyskie i Lech? Koncern piwowarski Asahi z Japonii
  • Okocim, Piast, Książ? Carlsberg Group z Danii
 
Oczywiście to nie jest tylko polska rzeczywistość, żeby nie było... Nawet młodsi ode mnie mogą jeszcze pamiętać czasy, gdy istniały: francuska firma Citroen, niemiecka Opel, amerykańska JEEP, włoska Lancia, francuska Peugeot, amerykańska Dodge czy włoska FIAT. Teraz to już są tylko marki samochodów, a firma, które produkuje wszystkie te pojazdy (i jeszcze kilka innych) to gigantyczny francusko-włosko-amerykański koncern STELLANTIS z siedzibą w... Amsterdamie.
 
Można tak zresztą wymieniać bez końca... A nawet jeśli istnieją jakieś kompanie ze stuprocentowo polskim (czy jakimkolwiek innym) kapitałem i tak nie są w stanie funkcjonować bez zagranicznych technologii, bez systemów informatycznych, bez importowanych maszyn czy półproduktów. Czyli bez międzypaństwowych zależności biznesowych. I czy to się komuś podoba czy nie, tak zmienił się współczesny świat, tak wyglądają obecnie zależności gospodarcze, a dziewiętnasty wiek z jego "narodowym kapitałem" już nie wróci.
 
A czy to dobrze czy źle? Nie wiem. Moim zdaniem to niewłaściwie postawione pytanie, ale ja tylko stwierdzam fakt. Tak po prostu jest. I już. A za rozstrzyganie czy coś jest dobre czy niekoniecznie, płacą specjalistom od etyki, aksjologii, teologii czy deontologii.
 
Jeśli jednak Donald Trump, albo ktokolwiek inny jest przekonany, że wprowadzaniem zaporowych ceł, czy w jakikolwiek inny sposób jest w stanie cofnąć autarkiczną wajchę do czasów, gdy każde państwo produkowało na własne potrzeby i było samowystarczalne, to jego działanie dobrze opisuje stare powiedzenie o zawracaniu Wisły kijem. Żadną czarodziejską różdżką nie cofnie się globalizacyjnej machiny i nie przywróci się już tej rzeczywistości, gdzie nie było międzypaństwowych firm i "każdy kupował swoje".
 
Dlatego równie wiele sensu jest w promowaniu "patriotyzmu gospodarczego", który miałby - jeśli dobrze rozumuję - polegać na tym, że Polacy kupują tylko polskie produkty, Niemcy - niemieckie, Holendrzy - holenderskie, a Japończycy - japońskie. Pomijając nawet fakt, że współcześnie praktycznie nie ma już niczego, co jest w stu procentach "polskie", "holenderskie" czy "japońskie" (quod erat demonstrandum), to taki model - gdyby chcieć go na siłę wprowadzić - byłby wybitnie skażony tak zwaną mentalnością Kalego. Bo gdyby w każdym kraju obywatele kupowali wyłącznie rdzennie krajowe towary, to żadna firma nie mogłaby się rozwijać poza granice własnego państwa i kisiłaby się we własnym sosie, a stagnacja rozwojowi raczej nie sprzyja, bo zdecydowanie bardziej różnym patologiom. Ot, taki Orlen, który stawia stacje benzynowe w Niemczech, na Słowacji czy Litwie. W modelu "patriotyzmu zakupowego" szybko musiałby je zamknąć, bo Niemcy powiedzieliby: "hola, hola, jak Polacy mają kupować tylko polskie rzeczy, czyli autobusy Solarisa a nie MAN-a, lodówki Amiki a nie Boscha, to my, Niemcy, chcemy kupować tylko niemieckie paliwo, a nie polskie z Orlenu". A mam wrażenie, że takiego dysonansu chciałby pan Donald. Czyli: niech Amerykanie kupują amerykańskie i cały świat niech też kupuje amerykańskie.
 
Nie dostrzeganie w "patriotyzmie zakupowym" takiej hipokryzji jest równie wielkim błędem, co nie dostrzeganie jej w odmawianiu różnych prawnych przywilejów (do nauki dzieci w języku ojczystym, do dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości) na przykład mniejszości niemieckiej na Śląsku i jednoczesnym oburzaniu się na władze w Wilnie, że tego samego odmawiają mniejszości polskiej zamieszkującej tereny Litwy.
 
A zabawa w multiplikację takich mniej lub bardziej hipotetycznych przykładów jest skazywaniem się na rozwiązywanie beznadziejnie trudnych zagadek. W rodzaju takich jak rozstrzyganie, czy dla Polski "lepszy" jest "polski" Wedel, który ma w Polsce fabryki, daje Polakom pracę i płaci podatki do lokalnych, polskich samorządów, chociaż zyski idą do Korei, czy może "lepszy" jest "niemiecki" MAN, który ma w Polsce fabryki, daje Polakom pracę i płaci podatki do lokalnych, polskich samorządów, chociaż zyski idą do Niemiec. Ktoś, coś?
 
Zdaję sobie sprawę, że stare dobre czasy się idealizuje, a może one i faktycznie były dobre, ale to se ne vrati jak mawiają poddani z królestwa Krteka i knedlików. Czasy się zmieniły, a to, co wyrabia Donald Trump jest wyłącznie przejawem jego nieumiejętności pogodzenia się ze zmianami łamanej przez nostalgię do starych dobrych czasów. Oraz kompletnego niezrozumienia rzeczywistości. To pierwsze jeszcze można zrozumieć. To drugie jednak kwestionuje już sens jego zasiadania na tym fotelu, na którym na powszechne nieszczęście zasiada.
 
Jedenastego września roku pamiętnego Arabowie z Al-Kaidy przy użyciu pięciu samolotów zamierzali zniszczyć amerykańskie centra gospodarcze (wieże WTC), militarne (Pentagon) i polityczne (ostatni samolot, który nie doleciał do celu, miał prawdopodobnie trafić w Kapitol lub Biały Dom). I nawet im się częściowo powiodło. Ćwierć wieku później rodowity Amerykanin, bez większej pomocy z zewnątrz, już zdemolował polityczny i militarny porządek całego świata, a w minionym tygodniu udało mu się również z gospodarczym.

5. kwietnia 2025, 18:37 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

Brak komentarzy: