Okres letni to odwieczny sezon ogórkowy, gdy w mediach rządzą tematy o przybyszach z kosmosu i o grasujących w łódzkich lasach kotojeleniach. Są jednak tematy, które swoją ogórkowością zawstydziłyby nawet największy genetycznie zmodyfikowany okaz. Jednym z nich jest cyklicznie odgrzewana dyskusja w ważkiej kwestii: czy zwierzęta "umierają" czy jednak "zdychają".
Ostatnio tym ogórkiem dostał w głowę medialny językoznawca profesor Jerzy Bralczyk, zaproszony do studia TVP Info i zapytany na okoliczność sensowności stosowania określenia "osoby zwierzęce" czy "osoby nie-ludzkie" w odniesieniu do zwierząt właśnie. Naukowiec odpowiedział na pytanie, a przy okazji - na swoją zgubę - dodał również, że w jego pojęciu nie mieści się też słowo "umieranie" na określanie śmierci zwierzęcia. I wtedy internet eksplodował. Komentarze posypały się jak ryż z dziurawego worka, tysiące oburzonych właścicieli zwierząt domowych zmieszały profesora z całym błotem tego świata, lekarz weterynarii wystosował do lingwisty egzaltowany list otwarty, o sprawie produkują się wszystkie media od Pudelka po poważne periodyki (co wypełnia definicję sezonu ogórkowego z nawiązką), z rzetelnego źródła wiadomo, że kulturalnie dyskutują na ten temat sąsiedzi na klatkach schodowych ("Zwierzęta umierają, jełopie!", "A właśnie, że zdychają, tęczowa wariatko!"). Brakuje już tylko, aby ktoś wskrzesił podlaną tomistycznym sosem polemikę, czy zwierzęta mają duszę (która miała równie wiele sensu, co dywagacje ile diabłów zmieści się na główce szpilki).
Cała sprawa mogłaby być fajnym rekwizytem do unaocznienia tego, jak wybiórczo, subiektywnie i tendencyjnie traktujemy nauki (o zgrozo, również te ścisłe). Jeśli naukowiec dowolnej specjalizacji głosi coś, co zgadza się z naszymi poglądami, wówczas naukowiec ten jest "spoko gość", a autorytet nauki, która za nim stoi traktujemy jako młotek w dyskusji z naszym adwersarzem. Jeśli jednak naukowiec mówi coś, co się nam nie podoba, wówczas autorytet nauki nie ma żadnego znaczenia w obliczu tak potężnych argumentów jak: "jajogłowi sobie coś tam powymyślali", "od zawsze tak było i było dobrze", czy "trzeba działać zgodnie z własnym wyczuciem, przekonaniem i sercem, a nie kierować się tym, co mówią badacze". W oparciu o tę prawidłowość można by nakręcić niezły komediodramat i dziedzina wiedzy jest tutaj kompletnie nieistotna, bo mechanizm jest identyczny tak w przypadku medycyny, jak i językoznawstwa. Ot, inny słynny lingwista - profesor Miodek - był przez tych samych ludzi chwalony, gdy podawał w wątpliwość istnienie języka śląskiego i wyzywany od genderowych oszołomów, gdy nie widział niczego złego w stosowaniu tzw. feminatywów.
Mogłaby być tym rekwizytem, ale nie musi, a nawet nie powinna, bo profesor Bralczyk nie wypowiadał się w TVP Info ex cathedra, nie przywoływał też ustaleń stojącej za nim nauki. Wyraźnie w jego słowach pobrzmiewają zwroty: "w moim odczuciu", "nie mieści się w moim pojęciu", "moja wrażliwość", jasno widać powoływanie się przez niego na subiektywny kontekst, na tradycję w której wzrastał i się kształcił. Jego prywatna niechęć do "umierania zwierząt" jest więc raczej przestrzenią wolności wypowiedzi, o którą wielu walczy, przekonując do swojego prawa mówienia "pani prezes" zamiast "prezeska" i "pani psycholog" zamiast "psycholożka". A nie oficjalnym stanowiskiem nauki, która zresztą takiego stanowiska nie wypracowała, o czym świadczy fakt, że słowa profesora Bralczyka spotkały się z kontrą profesora Bańki i innych naukowców.
A nawet gdyby wypracowała, to i tak nie jest to przecież żadną wytyczną dla "zwykłych ludzi", bo język jest taką dziedziną, która funkcjonuje w oderwaniu od naukowych ustaleń, a każdy kształtuje go sobie na własny użytek, niezależnie od tego, co zawierają leksykony. Tysiące osób, które usilnie mówią "KARNISTER" (chociaż w słowniku jak byk stoi "KANISTER") albo używają partykuły "bynajmniej" w znaczeniu "przynajmniej", są tego najlepszym dowodem. Gdyby zatem nawet językoznawcy oficjalnie orzekli, że zwierzęta zdychają a nie umierają, to nie zabraniałoby to przecież nikomu mówienia, że jednak umierają, a nie tak jak każą okularnicy z Rady Języka Polskiego.
Nie odnoszę się do meritum sprawy, bo studiowałem nauki społeczne, a nie lingwistyczne, więc nie chcę rozsądzać jak jest poprawnie, zamiast tego wolę pooglądać przez lornetkę właśnie społeczne reperkusje tej afery. Być może faktycznie więcej empatii niesie słowo "umieranie", ale może tylko dlatego, że "zdychanie" zostało przez wieki nacechowane tak pejoratywnie, a nie bo jest takie samo w sobie. Spotkałem się kiedyś z koncepcją, że pierwotnie było... na odwrót. "Umieranie" deprecjonowało, bo umrzeć to może każde drzewo czy krzak, natomiast "zdychanie" wzięło się od "oddawania ducha, duszy" i używane w odniesieniu do zwierząt wręcz nobilitowało je, bo przyznawało im fakt posiadania duszy, której konsekwentnie odmawiali im klasycy filozofii i niektórzy ojcowie Kościoła. Niezależnie jednak od tego, czy ta zgrabna historyjka ma jakieś ziarnko prawdziwości czy nie, to - jak wspomniałem - nadal jest bez znaczenia. Niby mówi się bowiem, że słowa są ważne, ale w tej kwestii, w ogólnym rozrachunku ich przełożenie na praktykę jest znikome.
Mariusz Szczygieł słusznie zauważył, że nie wiemy i nie dowiemy się czy zwierzęta chciałyby, aby mówić o nich, że zdychają czy że umierają, więc opieramy się tylko na własnej wrażliwości, co odróżnia tę dyskusję od dyskusji o feminatywach albo o tym, czy wypada zwrócić się do osoby czarnoskórej per "Murzyn", gdzie odczucia zainteresowanych są znane i komunikowane w zrozumiały sposób. Mam jednak nieodparte wrażenie, że dla zwierząt mniej istotne byłoby to, jak się w słownikach nazywa ich śmierć, a bardziej istotne to, jak są przez ludzi traktowane. A z tym, mimo że od wielu lat toczymy krucjatę przeciw "zdychaniu", nie jest dobrze. Co z tego, że upowszechniło się w języku "odchodzenie za tęczowy most", skoro w praktyce, w niektórych aspektach zwierzęcej rzeczywistości jest nawet gorzej niż było kiedykolwiek, zwłaszcza gdy do stolika zasiadają pieniądze przez duże "pe".
Schroniska dla bezdomnych zwierząt wciąż są pełne mimo programów powszechnej sterylizacji. Porzuconych zwierzaków nie ubywa mimo kampanii społecznych i zwiększania tak zwanej "świadomości". Mam wręcz wrażenie, że nawet więcej niż wcześniej jest niechcianych żywych prezentów, tych, które się znudziły i tych, które przeszkadzają w wakacyjnych wyjazdach. Jako społeczeństwo stać nas na więcej, a nasze gusta kształtuje instagram i internet, który krzyczy "Kup Teraz!". Gdy więc modny jest prezent na Pierwszą Komunię w postaci jeżyka pigmejskiego, to jego zdobycie jest łatwiejsze niż trzydzieści lat temu. W XX wieku na wakacje jeździło się raczej dużym fiatem do domku typu Brda nad jeziorem czy zalewem, gdzie łatwiej i wręcz naturalnie było z psem. Teraz lata się Rajanerem do Egiptu i Lufthanzą na Zanzibar, a z psem do samolotu to już znacznie trudniej (i drożej), a i na "olinkluziwach" hotele niechętnie patrzą na czworonogi. Zatem - jeśli się nie uda podrzucić jakiejś babci czy cioci - to trzeba do lasu (hotel dla zwierząt przecież też kosztuje).
Psychopatów na świecie nie brakuje, a internet sprawił ponadto, że kota zakatować można równie łatwo na parkingu pod marketem (jak kilka dni temu w Poznaniu), jak i w internecie podczas patostreamingu. Gdzie dodatkowo inni psychopaci za taką transmisję sypną półgłupkowi groszem. Kodeksowe kary za maltretowanie zwierząt wciąż są zbyt niskie, w dodatku często zasądzane w zawieszeniu. Pseudohodowle rasowych psów nadal prężnie działają w cieniu prawa...
A przecież to tylko maleńki wycinek zwierzęcej rzeczywistości. Dobrze wiemy, że są inne. Są zwierzęta "domowe" i zwierzęta "hodowlano-przemysłowe". Zwierzęta "do przytulania" i zwierzęta "do jedzenia". A w przypadku tych drugich to dopiero jest mordor. Wzrusza nas (na skalę artykułów w każdej polskiej gazecie, reportaży w prime-time i interpelacji parlamentarnych) los kilkudziesięciu koni pracujących ponad siły na asfaltówce do Morskiego Oka, a tymczasem każdego roku tylko w Polsce żywcem mieli się i miażdży prawie czterdzieści milionów świeżo wyklutych kurczaków płci męskiej (kogutek jest w hodowli zbędny, bo jaj nie zniesie, paszy zjada więcej, a przybiera na wadze znacznie wolniej niż brojler; tymczasem metoda rozpoznawania płci jeszcze przed wykluciem jest znacznie droższa niż maszyna z szybko poruszającymi się ostrzami). Każdego roku tysiące lisów, norek, szynszyli i jenotów jest obdzieranych ze skóry w procederze, który powinien zostać zakazany już lata temu, w dniu, w którym człowiek nauczył się produkować syntetyczne tkaniny na ubrania. Polska jest jednym z kilku ostatnich państw w Europie, gdzie dzieje się to coś, co jest tak obrzydliwe, że powinno być ścigane równie surowo jak zbrodnie przeciw ludzkości, ale wciąż jest dochodowym biznesem, dopóki będą istnieć troglodyci, którzy nie wyobrażają sobie, żeby "na ściance" pokazać się inaczej niż w "naturalnym" futrze.
Ludzkość jako gatunek do perfekcji opanowała eksterminację innych gatunków flory i fauny. Mistrzostwo osiągnęła też w jeszcze jednej dyscyplinie - w gadaniu. Za dużo mówimy, a za mało robimy. Z prywatnej opinii jednego językoznawcy rozniecamy aferę na cały kraj, rozpisujemy kolejne lingwistyczno-moralne egzegezy, sięgając nawet do Wittgensteina (to ta gazeta, w której podobno piszą wyłącznie starozakonni), gdy tymczasem za oknem giną często w potwornych warunkach tysiące zwierząt, którym jest bez znaczenia czy ich śmierć opisana jest literkami "zdychanie" czy "umieranie". Nie chcę bawić się w prokuratora moralności, ale tak po ludzku ciekawi mnie ilu z tych flekujących w internecie profesora Bralczyka faktycznie robi cokolwiek dla poprawienia dobrostanu zwierząt. Wspiera jakąś fundację czy azyl, oddaje jeden procent podatku, a może oferuje swój czas w ramach wolontariatu. A ilu z nich ma w lodówce jaja "trójki", które pochodzą od kur spędzających całe swoje dość krótkie życie w kurniku na pięć milionów kur, mając do swojej dyspozycji powierzchnię kartki formatu A4, bez możliwości rozprostowania skrzydeł. Ilu smaruje sobie na śniadanie chlebek tanim kremem czekoladowym, powstającym przy użyciu oleju palmowego, którego produkcja skazuje i tak już zagrożone wyginięciem orangutany na śmierć całkiem realną, a nie taką w słownikach poprawnej polszczyzny. Ilu wreszcie potraktuje swoją internetową kampanię przeciw profesorowi jako sublimację dla realnych działań na rzecz zwierząt. Na zasadzie: napisałem zacofanemu dziadersowi co o nim myślę, czyli zrobiłem swoje i już można mi przyznać honorowe członkostwo Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i Order Złotej Surykatki.
Żeby było jasne: nie wiem ilu. Pewnie wielu jest takich i wielu takich, ale nie oczekuję odpowiedzi i procentów. Po prostu stawiam niewygodne zagadnienie.
A słowa oczywiście są ważne, dlatego lubimy się za nimi chować i udawać, że problem nie istnieje. Wrzucanie żywych kogutków do gigantycznego blendera to "macerowanie" - obce słowo, może nikt nie zapyta o co chodzi, nie będzie wnikał... Obdzieranie zwierząt ze skóry to "przemysł futrzarski", gigantyczne chlewnie na miliony świniaków to "pozyskiwanie mięsa"... Te eufemizmy w społecznej świadomości jakoś przechodzą bez echa, dlatego nie mogę zrozumieć wojny o "zdychanie vs. umieranie". Zwłaszcza, że na tej właśnie płaszczyźnie teoria niekoniecznie przechodzi w praktykę. Można mówić, że "zwierzęta zdychają", bo do takiej formy się przywykło i czyjaś wrażliwość nie widzi w tym niczego degradującego, a jednocześnie kochać je i opiekować się nimi (sam profesor Bralczyk podkreśla, że jest kociarzem). Może niech po prostu każdy mówi tak jak czuje i jak do tego przywykł, o ile szanuje zwierzęta i troszczy się o nie. Bo to nie tu teoria i słowa mają przełożenie na praktykę...
... ale tu, gdzie wchodzą w grę prawdziwe pieniądze, a my udajemy, że tego nie widzimy, bo przywykliśmy do wygody. Gdy przychodzi więc do słownictwa, znacznie bardziej niż "zdychanie zwierząt" przeszkadza mi "przemysł futrzarski", "produkcja zwierzęca", "pozyskiwanie mięsa", "bydło rzeźne", "tucz masowy" czy "zwierzyna łowna" - bo te określenia perfidnie ukrywają to, co się pod nimi kryje i zakłamują rzeczywistość. A w jedzeniu mięsa nie ma niczego złego, o ile się jest świadomym tego, jaki koszt za tym stoi. I odpowiedziało się sobie na pytanie, czy zrobiło się ze swojej strony wszystko, żeby ten koszt zwierzęcego cierpienia chociaż odrobinę zmniejszyć.
Dlatego chociaż słowa są ważne, akurat w tej kwestii warto zapomnieć o prawidłowości o przechodzeniu od słów do czynów. I zamiast toczyć nierozstrzygalne dyskusje o zdychaniu, w przypadku zwierząt od razu zacząć od czynów.
19. lipca 2024, 18:31 CEST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego