Kilka tygodni temu znana gazeta codzienna (ta, w której według niektórych środowisk pisują wyłącznie starozakonni) w dziale "Opinie" wydrukowała list byłego opozycjonisty, którego (listu, nie opozycjonisty) znacznie łatwiej spodziewać się było na drugim końcu ideologicznego bieguna.
Autor listu przywołuje najpierw cytat z Broniewskiego (ten słynny, o rachunkach krzywd w Ojczyźnie, podkreślając końcówkę, gdzie jasno stoi, że gdy przyjdzie co do czego "krwi nie odmówi nikt"), by po chwili perorować z polotem egzaltowanego licealisty z kółka polonistycznego:
"Nikt? "Forbes" zrobił wywiad z Marcinem B. (nazwisko litościwie pomińmy), 40-letnim przedsiębiorcą, który przeprowadził się z rodziną do Włoch. Dziennikarz zapytał go, czy wojna za wschodnią granicą miała wpływ na jego decyzję o przenosinach. "Absolutnie tak - odpowiedział - Pojawiło się poczucie niepokoju, co będzie w najbliższych latach. Mieliśmy z tyłu głowy, że dużo łatwiej zrobić taki ruch jak przeprowadzka, kiedy jest spokojnie i bezpiecznie, niż w momencie, kiedy - nie daj Boże - coś niepokojącego by się działo"."
List opozycjonisty ma przesłanie korespondujące z treścią bezsennych nocy tych socjologów, którzy nie potrafią wytłumaczyć rozdźwięku jaki permanentnie pojawia się w wynikach sondaży. Przepaści pomiędzy odsetkiem Polaków deklarujących przywiązanie do desygnatów haseł takich jak: patriotyzm, ojczyzna, naród i innych imponderabiliów, a odsetkiem zapewniających, że w razie wojny wstąpiłoby na ochotnika do wojska lub innych służb mundurowych aktywnie przeciwstawiających się zewnętrznej napaści (ten odsetek oscyluje w rejonach kilkunastoprocentowych lub wręcz jest jednocyfrowy).
Dziwiąc się zdziwieniu socjologów (bo przecież ten rozdźwięk wytłumaczyłby nawet średnio rozwinięty orangutan), dziwię się też zdziwieniu autora powyższego listu, a nie dziwię się jedynie panu Marcinowi B., który wprost, choć w nieco zawoalowany sposób, mówi, że wyjeżdża z kraju, żeby w razie wojny nie zostać wcielonym do wojska. On jedyny w tym osobliwym towarzystwie realistycznie rozumuje, że na wojnie można przecież z ogromnym prawdopodobieństwem doznać trwałego kalectwa lub nawet stracić życie. On jedyny trafnie odczytuje przeróżne sygnały.
Dostrzega, że ukraińskie dowództwo po raz kolejny obniża wiek poborowych powoływanych na pierwszą linię frontu, a nawet wymagania zdrowotne, które kwalifikują do wcielenia do wojska.
Widzi, że batalia za wschodnią granicą nie tylko nie wypełnia przewidywań futurologów z końca XX wieku wieszczących, że wojny w tym stuleciu będą już czyste i sterylne, coś jak gry wideo (operatorzy komputerowo prowadzonych maszyn, siedzący w bezpiecznych centrach dowodzenia gdzieś pod ziemią), ale wręcz coraz bardziej przypomina tę wojnę sprzed stu lat, tak plastycznie opisywaną choćby przez Remarque'a, z błotem w okopach, z partyzantką po lasach, z minami-pułapkami, z urwanymi kończynami, szpitalami polowymi i całą tą otoczką.
Słyszy wreszcie wywiady z polskimi ekspertami od działań wojennych, którzy nawet w tych rozmowach specjalnie nie ukrywają, że w razie wojny powszechny pobór musi uzupełniać straty na pierwszej linii frontu i że mężczyźni lepiej od kobiet "nadają się na mięso armatnie", ze względu na siłę fizyczną i większą masę ciała, które pozwalają "sprawniej przenosić więcej oporządzenia". I pewnie retorycznie pyta sam siebie ów Marcin B., dlaczego ma dać sobie przestrzelić nogę w wyniku ataku zdalnie sterowanego drona lub nawet poświęcić życie, które ma przecież tylko jedno (wyznawców metempsychozy na potrzeby tego wywodu wyłączam poza nawias, a o życiu wiecznym porozmawiamy przy innej okazji).
Lewa strona politycznej sceny bardzo dużo mówi o bezpieczeństwie. O bezpieczeństwie socjalnym, mieszkaniowym, finansowym, pracowniczym, rodzinnym i Marks wie, jakim jeszcze... Ich oponenci z tak zwanej prawej strony (bo z klasyczną prawicą to oni mają tyle wspólnego co żaba ze skakanką) żonglują z kolei pojęciem życia, które jest nadrzędne (w domyśle: chyba nad wszystkim). Zwłaszcza to "od poczęcia do naturalnej śmierci", które trzeba chronić w sposób szczególny i za wszelką cenę. Tymczasem udział w wojnie nie jest w żadnym stopniu bezpieczny. A śmierć na wojnie nie jest naturalna. Dlaczego zatem tak łatwo i bezrefleksyjnie godzimy się na to, by zasady i hasła, które na co dzień są ponoć ważniejsze od wszystkiego, w momencie wybuchu wojny przestały obowiązywać? Tylko dlatego, że wybuchła wojna?
Zwłaszcza, że przecież nie zawsze tak było. Owszem, ludzkość toczy walki od zarania swojego istnienia. Wojna, ten najgłupszy z wynalazków człowieka, cofający nasz gatunek na gałęzi stworzenia daleko za niektóre małpy człekokształtne, towarzyszy nam od tysiącleci, w tej czy innej formie. I to się pewnie nigdy nie zmieni; już prędzej na placu Defilad w Warszawie wylądują zielone ludziki z antenkami, albo Francis Fukuyama odda miliony, które zarobił na książce "Koniec historii", a która szybciej niż się ktokolwiek spodziewał nadaje się już wyłącznie na papier toaletowy w zakładach pracy chronionej.
Myli się jednak ten, kto nie uważał na lekcjach historii i sądzi, że w wojnach między królami czy państwami brali udział żołnierze z powszechnego poboru. Pod Cedynią, Grunwaldem, Kircholmem i w innych miejscach, które śnią się po nocach maturzystom, nie wywijali mieczami i nie machali innym orężem ani chłopi spod Będzina czy Gniezna, ani synowie kupców z Kalisza lub Płocka, ani mieszczanie z Torunia czy Krakowa. Armia była wtedy - uwaga, wężykiem - zawodowa! Oczywiście, mocno upraszczam, ale przez większą część historii człowieka na wojnach tłukł się oddzielny stan społeczny: rycerze będący na utrzymaniu państwa. Walczyli za własnego króla, ale też czasami za innych królów. Sojuszników tego własnego, wypożyczonych tam w imię przyjaźni lub na mocy umowy lennej, za konkretną cenę lub za obietnicę części łupów z podbitego terenu. Każdy, kto słyszał coś więcej o bitwie pod Grunwaldem ponad to, że odbyła się w 1410 roku i "Polacy wygrali tam z Niemcami", wie, że wzięły w niej udział nie tylko siły polsko-litewskie i krzyżackie, ale też czeskie, tatarskie, mołdawskie, Cesarstwa Rzymskiego, z terenów dzisiejszej Ukrainy czy nawet Grecji - sojusznicy Jagiełły albo Wielkiego Mistrza. I nikomu nie przyszło wtedy do głowy organizować powszechnego poboru, chociaż to średniowiecze podobno takie zacofane i okropne było. Powszechny pobór na współczesną skalę to wymysł dopiero tych "oświeconych" czasów, po rewolucji francuskiej, z niepojętych powodów zwanej "wielką". Celowali w nim zwłaszcza Austriacy, którzy jak już brali delikwenta do wojska, to z rozmachem, bo nie na pół roku czy rok, ale od razu na dwadzieścia lat. A potem podchwycono tę ideę w większości "cywilizowanych" państw świata.
"Kiedyś dadzą ci karabin, każą równo stać,
Kiedyś każą załadować, potem oddać strzał,
Siłą wpędzą do okopu, błoto wbiją w twarz,
Potem padnie rozkaz "umrzyj!" i skończy się czas"
Dwieście lat i może już wystarczy, aby z tego idiotycznego eksperymentu zrezygnować. Także w warunkach konfliktu zbrojnego, bo chociaż obowiązkową służbę wojskową w czasach pokoju już na szczęście zarzucono, to Ustawa o powszechnym obowiązku Rzeczypospolitej żyje i ma się dobrze, a co gorsza, zawiera odpowiednie zapisy, które tak podobają się panu opozycjoniście (jego nazwisko konsekwentnie i litościwie pomijam) i którego tak boli, że młodsi nie podzielają jego entuzjazmu, że aż musiał się wyżołądkować na ten temat w liście do Wyborczej.

Mamy międzypaństwowe sojusze, mamy wielotysięczne zawodowe armie i to żołnierze, którzy chcą walczyć - walczyć powinni, gdy już komuś wpadło do pustego czerepa wywołać jakąś durną wojnę. Mamy zresztą znacznie więcej możliwości, aby wesprzeć swój kraj, jeśli ktoś widzi w nim coś więcej niż administrację od ściągania podatków czy linie na mapie i czuje potrzebę, aby go bronić nawet za najwyższą cenę. Można wstąpić do armii na ochotnika, można do obrony cywilnej, można biegać po lasach w ramach obrony terytorialnej. Można w czasach pokoju trenować z wojskiem w wybrane weekendy czy wakacje, zapisać się na strzelnicę, można chodzić z dzieckiem na pikniki wojskowe i sadzać je na czołgi do fotki na insta (chociaż oswajanie maluchów z maszynami do zabijania - czołg nie jest pojazdem obronnym, służy do nacierania na wroga i niszczenia - wydaje mi się równie osobliwe, co wręczenie przedszkolakowi nienabitego rewolweru i cyknięcie zdjęcia). Wszystko można. Nie każdy marzy jednak o oddaniu życia za ojczyznę. A wojny współcześnie nie wygrywa się poświęceniem zwykłych obywateli, których wyposażono w hełm, mundur i karabin, tylko dyplomacją i międzypaństwowymi porozumieniami (vide Ukraina, która starym sposobem ledwie się broni i gdyby nie dostawy sprzętu z Zachodu, pewnie by już dawno padła; natomiast gdyby weszło do gry NATO i jego zawodowe wojsko, zakończyłoby tę kampanię w kilkanaście tygodni)..
Nie ma zatem powodu, aby w XXI wieku nakazywać szaremu obywatelowi naukę walki wręcz czy strzelania (jak wymarzył sobie pewien bogaty przedsiębiorca), albo zakazywać wyjazdu z kraju tylko dlatego, że ktoś inny wzniecił akurat konflikt zbrojny przeciw naszemu państwu, a my tu "nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę". Zmuszanie kogoś zapisem prawnym do narażania w najbardziej skrajny sposób własnego zdrowia i życia, przewracanie jego codzienności i stabilności do góry nogami, prowokowanie rodzinnych tragedii i osobistych dramatów, których skutki mogą być nieodwracalne lub ciągnąć się latami... Słowem, zmuszanie kogokolwiek do heroizmu wbrew jego woli naprawdę jest tylko trochę mniej karygodne od motywacji tych, którzy te krwawe wojny wywołują.
"Tamten frajer z drugiej strony to odwieczny wróg,
Rozkaz padł, rzucasz granat, on już jest bez nóg.
Miał dwadzieścia lat jak ty i chciał rzucić też.
Ty dostaniesz wielki order, z niego tryska krew"
A najlepiej w ogóle przestać się tłuc z byle powodu. Ale to akurat utopia. Tam gdzieś głęboko pod czaszką, gdzie za wajchy pociąga pień mózgu i jego akolici, zbyt blisko nam do zwierząt, od których tak usilnie pragniemy się odróżniać.
15. sierpnia 2024, 16:11 CEST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego
Źródła:
- fragment listu do "Gazety wyborczej", opublikowany w wydaniu papierowym 13.06.2024
- cytaty z artykułu Piotra Olejarczyka "Młodzi boją się wojny. Kontrowersje wokół wysyłania kobiet i mężczyzn do wojska", Onet.pl
- fragment tekstu piosenki KSU "1944 w okopie", autor tekstu: Maciej Augustyn