niedziela, 27 października 2024

sztuczna inteligencja vs. prawdziwa głupota

W pewnym krakowskim radiu pogadały sobie na antenie dwie kobiety. Z pewnością nie rozmawiały "na żywo", bo jedna z nich od dekady nie żyje, a druga nie istnieje. Głosy zarówno Wisławy Szymborskiej, jak i przeprowadzającej z nią wywiad dziennikarki zostały wygenerowane przez sztuczną inteligencję.

I to jest jedyne, co w tej historii jest faktem, a potem nastąpił jakiś ciąg dziwacznych i niesprawdzonych zdarzeń. Podobno "wszyscy dziennikarze" z tego radia zostali zwolnieni z dnia na dzień, podobno "wszystkie audycje" w tej rozgłośni mają być teraz prowadzone przez AI, podobno któryś ze zwolnionych napisał pismo protestacyjne przeciw temu i namawia internautów do popierania. Ogólnie, szumu i oburzenia było więcej niż cała sprawa jest warta. Wszystko to jednak materiał na small-talki na poziomie Pudelka i gazet typu MegaNews, dlatego nie ma sensu marnować szarych komórek, które nam jeszcze zostały, na tego typu dywagacje.
 
Znacznie ciekawsze jest coś innego. Oto bowiem nasz człowieczy gatunek, homo sapiens sapiens, który podbił życie na Ziemi, wysyła w kosmos skomplikowane żelastwo, potrafi załatać mikroskopijnej wielkości naczynia krwionośne i zmieścić zawartość Biblioteki Watykańskiej na nośniku wielkości pudełka zapałek, gdy tylko jest mowa o "sztucznej inteligencji" wpada w stan jakiejś atawistycznej paniki, właściwej bardziej naszym starszym braciom w ewolucji, którzy siedzą gdzieś niżej na gałęziach drzewa systematyki (i na szympansach się zatrzymajmy, by nie zawstydzać się sięganiem dalej...). Na dźwięk literek AI dostajemy - nomen omen - małpiego rozumu i zaczynamy pleść jakieś niestworzone androny, inkrustowane katastroficznymi wizjami z pogranicza Matrixa, MadMaxa i Terminatora.
 
Oczywiste jest, że ta przerażająca sztuczna inteligencja zmieni sporo w naszej codzienności, wiele zawodów zniknie z powierzchni Ziemi, podobnie jak działo się przy okazji każdej rewolucji cywilizacyjnej (agrarnej, przemysłowej, potem po wynalezieniu komputera; niezmiennie polecam książki Alvina Tofflera). Znamienne jest jednak, że mechanizm reakcji ludzkiego umysłu na te przemiany jest od wieków identyczny, a zmieniają się tylko przejawy tej reakcji. Śmiejemy się z naszych przodków sprzed lat siedmiuset, jakie to wtedy, haha, średniowiecze było, lękali się zaćmienia słońca, miazmatów i waporów, a podczas burzy wystawiali za okno święte obrazy (zapewne po to, żeby - jak pisał Jasiu z "zeszytów szkolnych" - piorun trafił w obraz, a nie w dom). Od pociągów i tramwajów krowy miały przestać dawać mleko, a kury jaja. Obawiano się, że elektryfikacja miast puści je z dymem. A tymczasem współcześnie pleciemy to samo, tylko ubrane w inne słowa, o tym, że nagle sztuczna inteligencja zastąpi człowieka w każdej roli, będzie kierować autobusami, leczyć w szpitalu, prowadzić audycje w radiu i kłaść płytki w łazience. A zaraz potem przyjdą jakieś człekopodobne roboty-androidy, wyposażone w sztuczną inteligencję, zniewolą nasz biedny ludzki gatunek i sprowadzą nas do takiej roli, do jakiej swego czasu niejaki Adolf, z zawodu wzięty malarz, miał zamiar sprowadzić wszystkie nie-aryjskie rasy.
 
Serio, nie wiem jak daleko trzeba być odstrzelonym od rzeczywistości i jak bardzo pozbawionym racjonalnego pierwiastka w myśleniu, żeby uwierzyć, że z dnia na dzień w jakimś radiu wszystkie audycje zacznie prowadzić "sztuczna inteligencja", a zatrudnienie w tej rozgłośni zostanie zredukowane do prezesa, wiceprezesa i pana woźnego, który będzie ścierał kurz z monitorów i pilnował czy wtyczka od tych samomyślących komputerów nie wypadła z gniazdka...
 
Parę ładnych miesięcy temu napisałem tekst, w którym nieudolnie dowodzę, że to nie żadna sztuczna inteligencja jest przyczyną naszej potencjalnej zagłady (albo przynajmniej pauperyzacji) jako gatunku, ale jesteśmy tą przyczyną my sami i nasze skrajne umysłowe lenistwo, nie mające odpowiednika w dziejach. Że od pewnego nieodległego momentu w naszej historii, dziwnie tożsamego z chwilą upowszechnienia się szerokopasmowego internetu i smartfonów, systematycznie głupiejemy. Mamy w kieszeni dostęp do całej wiedzy tego świata, ale zamiast wykorzystywać go do samorozwoju, do poszerzania horyzontów, używamy go w większości do miałkiej rozrywki. Mamy w kieszeni coś, co może nam ułatwiać życie najbardziej w całej historii ludzkości, ale zamiast wykorzystywać to urządzenie do UŁATWIANIA sobie życia, my się nim WYRĘCZAMY aż do siódmej przesady. Rezygnując w ten sposób ze wszystkiego, co nasz gatunek wyniosło na szczyt korony stworzenia. 
 
Umiejętność myślenia (zwłaszcza twórczego), kojarzenia faktów, weryfikacji źródeł, liczenia w pamięci, orientacji w przestrzeni, koncentracji uwagi, percepcji, przeszukiwania pola, a także pamięć długotrwała, bo o wiedzy ogólnej nawet nie wspominam - każda z tych właściwości systematycznie karleje w ogólnej populacji (bo wszystko to robią za nas smartfony) i obronię tę tezę na każdej płaszczyźnie, zresztą przykładów w codziennym życiu nie brakuje. W ostatnich latach wystarczyło puścić dowolną plotkę w internecie (o zamykaniu miast czy wirusie unoszącym się godzinami w powietrzu na początku epidemii COViD, o powszechnym poborze do wojska na początku wojny na Ukrainie, o zamykaniu mostów i "spuszczaniu wody" przez Czechów z nieistniejących czeskich zbiorników przy niedawnej powodzi), żeby nabrały się na nią tysiące nieźle wykształconych ludzi i wybuchało nieomal pandemonium. Zresztą, nie trzeba pandemonium. Wystarczy wyłączyć Facebooka czy Tik-Toka na kilka dni, żeby wywołać społeczne zamieszki. Wystarczy odciąć internet, żeby ludzie zaczęli gubić się w swoich własnych miastach, pozbawieni dostępu do Google Maps i satelitarnej nawigacji a nieumiejący czytać klasycznej mapy, pozbawieni dostępu do JakDojadę a nieumiejący korzystać z papierowego rozkładu jazdy autobusów czy pociągów (z tym zresztą nie było kolorowo nawet w czasach przedinternetowych, czego dowiodło słynne badanie OECD bodaj z 1995 roku).
 
Wracając do krakowskiego radia. Nawet gdyby docelowo miało stać się ono w całości redagowane i prowadzone przez AI, nadal istnieje przecież jeszcze przycisk pozwalający zmienić stację, więc powszechność rozgłośni, w których nie będzie już żywych ludzi raczej nam nie grozi. Poziom i jakość tej rozmowy sztucznej dziennikarki ze sztuczną Wisławą Szymborską były tak makabrycznie niskie, że wątpię czy ktokolwiek chciałby słuchać audycji w takim tonie, chyba że jako technologiczną ciekawostkę, a i to zaledwie przez krótką chwilę.
 
Natomiast radiowcom, którzy obawiają się o swoją robotę (albo nawet już zostali zwolnieni) zamiast wieszać czworonogi na sztucznej inteligencji jako przyczynie ich upadku, poradziłbym spojrzeć w lustro. I zadać sobie pytanie, jakiej jakości towar produkowali do tej pory. Na jakim poziomie była ich radiowa "konferansjerka". Czy przypadkiem nie obrażała inteligencji słuchacza, czy nie fabrykowała nagminnie elementarnych błędów językowych, stylistycznych, składniowych, gramatycznych. Ostatnie pytanie nie musi pozostać retoryczne, bo przykładami potwierdzającymi mógłbym sypać jak z rękawa płaszcza w rozmiarze XXXL. W Radiu ESKA czy RMF MAXX (gdy mam pecha, bo ktoś akurat ten produkt radiopodobny włączy w autobusie lub sklepie) pod tym względem jest absolutny dramat, ale nie lepiej jest w zwykłym RMF-ie, Zet czy nawet Złotych Przebojach. Wiem, to nie jest pewnie proste "szyć" program "na żywo", mówić jednocześnie kwieciście, inteligentnie, poprawnie językowo i jeszcze unikać podchwytliwych pleonazmów (w najbliższych dniach takim będzie "miejska nekropolia", brrr!) , ale mam wrażenie, że 15-20 lat temu było pod tym względem o całe niebo lepiej. Ergo - da się.
 
Sztuczna inteligencja w radiu i telewizji niech będzie zatem impulsem dla dziennikarzy do pracy nad swoim warsztatem, do dbania o jakość i poprawność wypowiedzi. Bo AI raczej nie spłodzi na wizji czy na antenie takiego wynalazku jak "Nadrenia Palestynat" (pewna telewizja kilka lat temu), albo nie będzie rozdawać darmowych biletów na koncert George'a Michaela (pewien radiowiec, wczoraj!). 
 
Chociaż... zbliża się Halloween, więc może i w tym koncercie George'a Michaela jest jakiś głębszy sens...?

27. października 2024, 12:42 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 7 września 2024

geneza planety małp

Kilka dni temu ktoś, kto prowadzi profil na Facebooku jako "Kamil Jeziorkowski - Cynik XXI wieku" wykonał i udostępnił taką grafikę, a u mnie się ona wyświetliła na skutek szeregu nieprzeniknionych kombinacji, połączeń i zwarć w algorytmach rządzących Metą (chodzi - rzecz jasna - o firmę, a nie o syntetyczną amfetaminę, chociaż w tym portalu mają czasami takie pomysły, że z pewnością na trzeźwo ich nie płodzą).

Nie o grafice będzie jednak ta pisanina, ani też o zjawisku społecznym, jakie pojawiło się pod spodem, chociaż o tym zjawisku trzeba najpierw, bo nadaje się ono na zgrabny wstęp do tematu. Pod grafiką - jak w każdym takim przypadku - pojawiły się reakcje, że "dobre", albo że "słabe", ale też wznieciły się dyskusje, jak choćby ta rozpoczęta czyimś wpisem o treści: "Ja się do takich przodków nie przyznaję". Odpowiedzi też były różne (że "masz rację", że "ja się przyznaję do Adama i Ewy", albo że "nie chcesz to się nie przyznawaj, ale to i tak jest prawda"), a wszystko to spadło w jednym worku z drzewa, na którym jest napisane, że "człowiek pochodzi od małpy". Drzewa, które zresztą nie istnieje, a cała ta histeria, że teoria Darwina jakoby głosi iż człowiek pochodzi od małpy, to jedno z największych pokutujących po dziś dzień nieporozumień. Wynikające po trosze z nieuctwa i lenistwa umysłowego, a po "większej trosze" z propagandy Kościoła, który swego czasu bał się nauki jak ten przysłowiowy diabeł święconej wody i tym koszmarnym aforyzmem chciał okopać swoje pozycje, a oczernić przeciwnika zarazem.

Teoria Darwina nie głosi oczywiście, że człowiek pochodzi od małpy. W ogóle nie głosi kto pochodzi od kogo, stwierdzając jedynie - w dużym uproszczeniu - że organizmy (czy szerzej: formy) bardziej złożone ewoluują z organizmów prostszych w procesie adaptacji do wymagań środowiska. Jedną z implikacji tego jest istotnie, że zarówno małpa (również taka jaką znamy dziś) i człowiek miały wspólnego przodka, ale to za cholerę nie jest równoważne stwierdzeniu, że człowiek pochodzi od małpy. I może ta różnica wydawać się komuś subtelna, ale świat mamy obecnie tak skomplikowany, że aptekarskie subtelności tworzą różnice o wielkości kanionu Kolorado.

Takich nieporozumień z poziomu dość powszechnej wiedzy funkcjonuje współcześnie dość sporo i niemal w każdej dziedzinie.
Geografia? Choćby ta, że Szczecin leży nad morzem.
Zoologia? Że delfin jest rybą.
Geografia zoologiczna? Że tygrysy żyją w Afryce (albo pingwiny na biegunie północnym czy na Grenlandii, albo niedźwiedzie polarne na Antarktydzie, niepotrzebne skreślić).
Psychologia? Że każdy introwertyk jest nieśmiały.
Psychiatria? Że schizofrenik ma omamy wzrokowe i widzi coś, co nie istnieje.
Politologia? Że kryterium odróżniającym partię prawicową od lewicowej jest to, że ci pierwsi mówią dużo o religii i narodzie, a ci drudzy o gejach, aborcji i są generalnie bardziej nowocześni.
Informatyka? Że informatyka to nauka o komputerze.
Ekonomia? Że gdy inflacja maleje, to ceny powinny spadać.
Medycyna? Że autyzm jest chorobą.
Socjologia? Że mem to nazwa stworzona na określenie śmiesznego obrazka w internecie (takiego jak ten z małpami powyżej).
Statystyka? Że ogólnie cała statystyka jest do dupy, bo statystycznie czy też średnio człowiek i pies mają po trzy nogi (otóż nie mają, nawet statystycznie, już choćby dlatego, że na zmiennych porządkowych nie liczy się średniej).

Skąd wiem, że funkcjonują? Badań nie robiłem, ale to jest publicystyka, a nie rozprawa naukowa, więc mogę sobie rzucić takim założeniem, bez obawy, że dostanę bumerangiem konsekwencji. Bez obaw stawiam też dolary, a nawet franki szwajcarskie do zeszłorocznych orzechów, że jakby zapytać sto losowo wybranych osób na ulicy, to połowa z powyższych nieporozumień zbliży się w odpowiedziach twierdzących do bardzo wysokich wyników potwierdzających, a niektóre nawet do koszmarnego snu statystyków, czyli "efektu sufitu". Nie trzeba zresztą wychodzić na ulicę, wystarczy włączyć "Familiadę", albo archiwalne odcinki programu "Matura to bzdura", gdzie ludzie opowiadają czasem takie rzeczy, nawet biorąc poprawkę na presję kamery i stres telewizyjny, że Karta Nauczyciela więdnie niczym rozgotowane spaghetti.

Początek września (i połowa czerwca) to tradycyjny okres, gdy niczym pożar suchych liści wznieca się ogólnospołeczna dyskusja o edukacji. I nie wiem na ile mam rację, bo to jest nie do sprawdzenia w praktyce, ale jestem bezczelnie przekonany, że jedną prostą decyzją można by ten poziom edukacji wyraźnie podnieść, a tym samym sprawić, że podobnych błędnych przekonań (przynajmniej tych prostszych i oczywistych, jak ten z tygrysem) pokutujących w społeczeństwie byłoby znacznie mniej. Otóż, trzeba po prostu zrezygnować w edukacji z podziału na przedmioty najlepiej do końca szkoły podstawowej. Gdy ja zaczynałem podstawówkę ten idiotyczny mit o konieczności jak najwcześniej specjalizacji pod kątem przyszłego zawodu jeszcze nie straszył, ale sztywne przedmioty były już od pierwszej klasy! 45 minut polskiego, potem 45 minut środowiska, 45 minut matmy i 45 minut wu-efu. Teraz chyba jest nieco inaczej, jakoś swobodniej to jest dzielone (pedagodzy praktycy, dobrze piszę?), może nawet na niedoścignioną modłę skandynawską (czy ściślej: fińską), ale ja bym to autorytarnie uciął jeszcze bardziej i podział na przedmioty zarzucił aż do rozpoczęcia szkoły średniej.

Świat nie dzieli się bowiem na dziedziny wiedzy, z których każda sobie funkcjonuje oddzielnie i można sprawnie żyć znając podstawy tylko niektórych. Świat to - zwłaszcza w ostatnich dwóch stuleciach - system naczyń połączonych i to nie jest żadne mądre stwierdzenie, tylko truizm tak brodaty, że mógłby być pradziadkiem Matuzalema. Nie wprowadzimy zgrabnie dzieciaka do takiego świata, dzieląc mu już na starcie edukacji całą rzeczywistość na szufladki i gdzieś tam po cichu podszeptując, że musi się ukierunkować w jakąś konkretną z nich, najlepiej jak najszybciej. Nie tylko dlatego, że - jak mawiał inteligent Miauczyński - absurdem jest decydować o swojej przyszłości za młodu, gdy się jest kretynem. Ale może przede wszystkim dlatego, że w takiej sytuacji między tymi szufladkami budzi się pewien upiór, który tym podszeptywaniem karmi się niczym praski Golem żydowskim pergaminem i sączy do ucha każdego edukowanego w ten sposób dzieciaka, że jak już jest dobre z matmy i fizy, to polski czy historię może sobie zupełnie odpuścić, aby tylko "zdać" na ocenę wymaganą przez rodziców i opiekunów, a potem jak najszybciej zapomnieć. Jeśli nie jest to jedna z głównych przyczyn tak powszechnego przekonania niektórych ludzi, że "Darwin mówił iż człowiek pochodzi od małpy", albo że "tygrysy żyją w Afryce", to przedstawcie mi trafniejszą i przekonująco uargumentujcie.

Całą szkołę podstawową widziałbym - w tej zarysowanej wyżej niemożliwej do realizacji utopii - jako ogólną naukę o rzeczywistości i świecie nas otaczającym. Gdzie dzieci poznają jak funkcjonuje wszystko od podstaw, na którym kontynencie mieszkają i co jedzą pingwiny, a co tygrysy. Jakie są style życia, systemy władzy, sposoby zdobywania informacji. Gdzie przeplata się geografia, chemia i język - na poziomie odpowiednim do wieku, zdobywanie wiedzy ogólnej i rzetelna ocena źródeł pozyskiwania takiej wiedzy (ważna zwłaszcza obecnie, gdy - jak czytam właśnie dzisiaj - 9 na 10 Polaków dało się "nabrać" w minionym roku na jakiś fake news). Coś, co jest wręcz niemożliwe przy sztucznym podziale na przedmioty, gdzie każdy ma swoją podstawę programową, swoje "cele nauczania do zrealizowania" i całą tę technokratyczną otoczkę, w której każdy przedmiot walczy o swoje, a nie o dobro ucznia. Co przy dotychczasowych zagadnieniach jako tako jeszcze ciągnie, chociaż rozłazi się w szwach, ale już przy ewentualnych nowych treściach nauczania leży martwym bawołem. Widać to za każdym razem, gdy chcemy coś do programu nauczania wprowadzić, a przedmioty szkolne przerzucają się tym wtedy jak gorącym ziemniakiem:
- Elementy ekonomii - Na matematykę je dać? Matematyka: Nie, niech to weźmie WOS! A WOS na to: przecież po to są podstawy przedsiębiorczości.
- Filozofia - Na język polski? Na historię? A może od razu religia/etyka?
- Wychowanie seksualne - Biologia? Religia/etyka? Godzina wychowawcza?
I tak dalej... Pierwsza pomoc, rozpoznawanie zagrożeń w internecie, podstawy psychologii, edukacja "równościowa", edukacja o klimacie...

Z tych i innych przyczyn przedmioty szkolne burzą nie tylko ciekawość świata, ale i płynne przechodzenie pomiędzy dziedzinami wiedzy, a tym samym utrudniają budowanie zasobu wiedzy ogólnej i wielu kompetencji niezbędnych do życia w społeczeństwie (o tym, że utrwalają te mity, o których było na początku już nie wspominam). Nie mam wykształcenia pedagogicznego, dlatego z pozycji laika będę sobie tak frywolnie twierdzić, aż ktoś mi przekonująco nie wyperswaduje, że jest inaczej.

A dlaczego świat się do tej pory - mimo to - nie zawalił? Gdy ja miałem sześć-siedem lat, powszechne były różne kolorowe książeczki z wiedzą o świecie (u mnie były "Poznaję Świat" i "Encyklopedia Dziecka"), z których - na równie kolorowych mapkach i rysunkach - dzieciaki dowiadywały się gdzie leży Szczecin, gdzie mieszkają tygrysy, kto pierwszy opłynął Ziemię, kto poleciał w kosmos, kto zdobył biegun północny, a kto poległ w wyścigu na południowy. I do tej szkoły z przedmiotami szedł już wyposażony w jakieś podstawy. Teraz książeczki są w odwrocie, dzieci w tym wieku wolny czas spędzają z idiotycznymi kreskówkami na YouTube, z niezbyt rozwijającymi grami i z Tik-Tokiem, gdzie może i są jakieś pożyteczne treści, ale wybiera je pewnie taki procent, jaki wybiera sok ananasowy w sklepie monopolowym. 

Poziom wiedzy ogólnej i życiowej zaradności (zwłaszcza tej, gdy zabraknie zasięgu internetu), jaki prezentuje tak zwane "pokolenie Z" nie tylko potwierdza te dywagacje, ale i każe stawiać zakłady, czy szybciej wykończy naszą cywilizację katastrofalna zmiana klimatu czy moment, gdy to pokolenie zacznie o losach cywilizacji decydować. Litera Z chyba nieprzypadkowo jest ostatnia w alfabecie łacińskim.

7. września 2024, 18:14 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 15 sierpnia 2024

wojna o pokój

Kilka tygodni temu znana gazeta codzienna (ta, w której według niektórych środowisk pisują wyłącznie starozakonni) w dziale "Opinie" wydrukowała list byłego opozycjonisty, którego (listu, nie opozycjonisty) znacznie łatwiej spodziewać się było na drugim końcu ideologicznego bieguna.

Autor listu przywołuje najpierw cytat z Broniewskiego (ten słynny, o rachunkach krzywd w Ojczyźnie, podkreślając końcówkę, gdzie jasno stoi, że gdy przyjdzie co do czego "krwi nie odmówi nikt"), by po chwili perorować z polotem egzaltowanego licealisty z kółka polonistycznego:

"Nikt? "Forbes" zrobił wywiad z Marcinem B. (nazwisko litościwie pomińmy), 40-letnim przedsiębiorcą, który przeprowadził się z rodziną do Włoch. Dziennikarz zapytał go, czy wojna za wschodnią granicą miała wpływ na jego decyzję o przenosinach. "Absolutnie tak - odpowiedział - Pojawiło się poczucie niepokoju, co będzie w najbliższych latach. Mieliśmy z tyłu głowy, że dużo łatwiej zrobić taki ruch jak przeprowadzka, kiedy jest spokojnie i bezpiecznie, niż w momencie, kiedy - nie daj Boże - coś niepokojącego by się działo"."

List opozycjonisty ma przesłanie korespondujące z treścią bezsennych nocy tych socjologów, którzy nie potrafią wytłumaczyć rozdźwięku jaki permanentnie pojawia się w wynikach sondaży. Przepaści pomiędzy odsetkiem Polaków deklarujących przywiązanie do desygnatów haseł takich jak: patriotyzm, ojczyzna, naród i innych imponderabiliów, a odsetkiem zapewniających, że w razie wojny wstąpiłoby na ochotnika do wojska lub innych służb mundurowych aktywnie przeciwstawiających się zewnętrznej napaści (ten odsetek oscyluje w rejonach kilkunastoprocentowych lub wręcz jest jednocyfrowy).

Dziwiąc się zdziwieniu socjologów (bo przecież ten rozdźwięk wytłumaczyłby nawet średnio rozwinięty orangutan), dziwię się też zdziwieniu autora powyższego listu, a nie dziwię się jedynie panu Marcinowi B., który wprost, choć w nieco zawoalowany sposób, mówi, że wyjeżdża z kraju, żeby w razie wojny nie zostać wcielonym do wojska. On jedyny w tym osobliwym towarzystwie realistycznie rozumuje, że na wojnie można przecież z ogromnym prawdopodobieństwem doznać trwałego kalectwa lub nawet stracić życie. On jedyny trafnie odczytuje przeróżne sygnały. 

Dostrzega, że ukraińskie dowództwo po raz kolejny obniża wiek poborowych powoływanych na pierwszą linię frontu, a nawet wymagania zdrowotne, które kwalifikują do wcielenia do wojska. 

Widzi, że batalia za wschodnią granicą nie tylko nie wypełnia przewidywań futurologów z końca XX wieku wieszczących, że wojny w tym stuleciu będą już czyste i sterylne, coś jak gry wideo (operatorzy komputerowo prowadzonych maszyn, siedzący w bezpiecznych centrach dowodzenia gdzieś pod ziemią), ale wręcz coraz bardziej przypomina tę wojnę sprzed stu lat, tak plastycznie opisywaną choćby przez Remarque'a, z błotem w okopach, z partyzantką po lasach, z minami-pułapkami, z urwanymi kończynami, szpitalami polowymi i całą tą otoczką. 

Słyszy wreszcie wywiady z polskimi ekspertami od działań wojennych, którzy nawet w tych rozmowach specjalnie nie ukrywają, że w razie wojny powszechny pobór musi uzupełniać straty na pierwszej linii frontu i że mężczyźni lepiej od kobiet "nadają się na mięso armatnie", ze względu na siłę fizyczną i większą masę ciała, które pozwalają "sprawniej przenosić więcej oporządzenia". I pewnie retorycznie pyta sam siebie ów Marcin B., dlaczego ma dać sobie przestrzelić nogę w wyniku ataku zdalnie sterowanego drona lub nawet poświęcić życie, które ma przecież tylko jedno (wyznawców metempsychozy na potrzeby tego wywodu wyłączam poza nawias, a o życiu wiecznym porozmawiamy przy innej okazji).

Lewa strona politycznej sceny bardzo dużo mówi o bezpieczeństwie. O bezpieczeństwie socjalnym, mieszkaniowym, finansowym, pracowniczym, rodzinnym i Marks wie, jakim jeszcze... Ich oponenci z tak zwanej prawej strony (bo z klasyczną prawicą to oni mają tyle wspólnego co żaba ze skakanką) żonglują z kolei pojęciem życia, które jest nadrzędne (w domyśle: chyba nad wszystkim). Zwłaszcza to "od poczęcia do naturalnej śmierci", które trzeba chronić w sposób szczególny i za wszelką cenę. Tymczasem udział w wojnie nie jest w żadnym stopniu bezpieczny. A śmierć na wojnie nie jest naturalna. Dlaczego zatem tak łatwo i bezrefleksyjnie godzimy się na to, by zasady i hasła, które na co dzień są ponoć ważniejsze od wszystkiego, w momencie wybuchu wojny przestały obowiązywać? Tylko dlatego, że wybuchła wojna?

Zwłaszcza, że przecież nie zawsze tak było. Owszem, ludzkość toczy walki od zarania swojego istnienia. Wojna, ten najgłupszy z wynalazków człowieka, cofający nasz gatunek na gałęzi stworzenia daleko za niektóre małpy człekokształtne, towarzyszy nam od tysiącleci, w tej czy innej formie. I to się pewnie nigdy nie zmieni; już prędzej na placu Defilad w Warszawie wylądują zielone ludziki z antenkami, albo Francis Fukuyama odda miliony, które zarobił na książce "Koniec historii", a która szybciej niż się ktokolwiek spodziewał nadaje się już wyłącznie na papier toaletowy w zakładach pracy chronionej. 

Myli się jednak ten, kto nie uważał na lekcjach historii i sądzi, że w wojnach między królami czy państwami brali udział żołnierze z powszechnego poboru. Pod Cedynią, Grunwaldem, Kircholmem i w innych miejscach, które śnią się po nocach maturzystom, nie wywijali mieczami i nie machali innym orężem ani chłopi spod Będzina czy Gniezna, ani synowie kupców z Kalisza lub Płocka, ani mieszczanie z Torunia czy Krakowa. Armia była wtedy - uwaga, wężykiem - zawodowa! Oczywiście, mocno upraszczam, ale przez większą część historii człowieka na wojnach tłukł się oddzielny stan społeczny: rycerze będący na utrzymaniu państwa. Walczyli za własnego króla, ale też czasami za innych królów. Sojuszników tego własnego, wypożyczonych tam w imię przyjaźni lub na mocy umowy lennej, za konkretną cenę lub za obietnicę części łupów z podbitego terenu. Każdy, kto słyszał coś więcej o bitwie pod Grunwaldem ponad to, że odbyła się w 1410 roku i "Polacy wygrali tam z Niemcami", wie, że wzięły w niej udział nie tylko siły polsko-litewskie i krzyżackie, ale też czeskie, tatarskie, mołdawskie, Cesarstwa Rzymskiego, z terenów dzisiejszej Ukrainy czy nawet Grecji - sojusznicy Jagiełły albo Wielkiego Mistrza. I nikomu nie przyszło wtedy do głowy organizować powszechnego poboru, chociaż to średniowiecze podobno takie zacofane i okropne było. Powszechny pobór na współczesną skalę to wymysł dopiero tych "oświeconych" czasów, po rewolucji francuskiej, z niepojętych powodów zwanej "wielką". Celowali w nim zwłaszcza Austriacy, którzy jak już brali delikwenta do wojska, to z rozmachem, bo nie na pół roku czy rok, ale od razu na dwadzieścia lat. A potem podchwycono tę ideę w większości "cywilizowanych" państw świata.

"Kiedyś dadzą ci karabin, każą równo stać,
Kiedyś każą załadować, potem oddać strzał,
Siłą wpędzą do okopu, błoto wbiją w twarz,
Potem padnie rozkaz "umrzyj!" i skończy się czas"

Dwieście lat i może już wystarczy, aby z tego idiotycznego eksperymentu zrezygnować. Także w warunkach konfliktu zbrojnego, bo chociaż obowiązkową służbę wojskową w czasach pokoju już na szczęście zarzucono, to Ustawa o powszechnym obowiązku Rzeczypospolitej żyje i ma się dobrze, a co gorsza, zawiera odpowiednie zapisy, które tak podobają się panu opozycjoniście (jego nazwisko konsekwentnie i litościwie pomijam) i którego tak boli, że młodsi nie podzielają jego entuzjazmu, że aż musiał się wyżołądkować na ten temat w liście do Wyborczej. 

Mamy międzypaństwowe sojusze, mamy wielotysięczne zawodowe armie i to żołnierze, którzy chcą walczyć - walczyć powinni, gdy już komuś wpadło do pustego czerepa wywołać jakąś durną wojnę. Mamy zresztą znacznie więcej możliwości, aby wesprzeć swój kraj, jeśli ktoś widzi w nim coś więcej niż administrację od ściągania podatków czy linie na mapie i czuje potrzebę, aby go bronić nawet za najwyższą cenę. Można wstąpić do armii na ochotnika, można do obrony cywilnej, można biegać po lasach w ramach obrony terytorialnej. Można w czasach pokoju trenować z wojskiem w wybrane weekendy czy wakacje, zapisać się na strzelnicę, można chodzić z dzieckiem na pikniki wojskowe i sadzać je na czołgi do fotki na insta (chociaż oswajanie maluchów z maszynami do zabijania - czołg nie jest pojazdem obronnym, służy do nacierania na wroga i niszczenia - wydaje mi się równie osobliwe, co wręczenie przedszkolakowi nienabitego rewolweru i cyknięcie zdjęcia). Wszystko można. Nie każdy marzy jednak o oddaniu życia za ojczyznę. A wojny współcześnie nie wygrywa się poświęceniem zwykłych obywateli, których wyposażono w hełm, mundur i karabin, tylko dyplomacją i międzypaństwowymi porozumieniami (vide Ukraina, która starym sposobem ledwie się broni i gdyby nie dostawy sprzętu z Zachodu, pewnie by już dawno padła; natomiast gdyby weszło do gry NATO i jego zawodowe wojsko, zakończyłoby tę kampanię w kilkanaście tygodni)..

Nie ma zatem powodu, aby w XXI wieku nakazywać szaremu obywatelowi naukę walki wręcz czy strzelania (jak wymarzył sobie pewien bogaty przedsiębiorca), albo zakazywać wyjazdu z kraju tylko dlatego, że ktoś inny wzniecił akurat konflikt zbrojny przeciw naszemu państwu, a my tu "nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę". Zmuszanie kogoś zapisem prawnym do narażania w najbardziej skrajny sposób własnego zdrowia i życia, przewracanie jego codzienności i stabilności do góry nogami, prowokowanie rodzinnych tragedii i osobistych dramatów, których skutki mogą być nieodwracalne lub ciągnąć się latami... Słowem, zmuszanie kogokolwiek do heroizmu wbrew jego woli naprawdę jest tylko trochę mniej karygodne od motywacji tych, którzy te krwawe wojny wywołują.

"Tamten frajer z drugiej strony to odwieczny wróg,
Rozkaz padł, rzucasz granat, on już jest bez nóg.
Miał dwadzieścia lat jak ty i chciał rzucić też.
Ty dostaniesz wielki order, z niego tryska krew"

A najlepiej w ogóle przestać się tłuc z byle powodu. Ale to akurat utopia. Tam gdzieś głęboko pod czaszką, gdzie za wajchy pociąga pień mózgu i jego akolici, zbyt blisko nam do zwierząt, od których tak usilnie pragniemy się odróżniać.

15. sierpnia 2024, 16:11 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Źródła:
- fragment listu do "Gazety wyborczej", opublikowany w wydaniu papierowym 13.06.2024
- cytaty z artykułu Piotra Olejarczyka "Młodzi boją się wojny. Kontrowersje wokół wysyłania kobiet i mężczyzn do wojska", Onet.pl
- fragment tekstu piosenki KSU "1944 w okopie", autor tekstu: Maciej Augustyn 

sobota, 20 lipca 2024

słownik zwierzęcej polszczyzny

Okres letni to odwieczny sezon ogórkowy, gdy w mediach rządzą tematy o przybyszach z kosmosu i o grasujących w łódzkich lasach kotojeleniach. Są jednak tematy, które swoją ogórkowością zawstydziłyby nawet największy genetycznie zmodyfikowany okaz. Jednym z nich jest cyklicznie odgrzewana dyskusja w ważkiej kwestii: czy zwierzęta "umierają" czy jednak "zdychają".

Ostatnio tym ogórkiem dostał w głowę medialny językoznawca profesor Jerzy Bralczyk, zaproszony do studia TVP Info i zapytany na okoliczność sensowności stosowania określenia "osoby zwierzęce" czy "osoby nie-ludzkie" w odniesieniu do zwierząt właśnie. Naukowiec odpowiedział na pytanie, a przy okazji - na swoją zgubę - dodał również, że w jego pojęciu nie mieści się też słowo "umieranie" na określanie śmierci zwierzęcia. I wtedy internet eksplodował. Komentarze posypały się jak ryż z dziurawego worka, tysiące oburzonych właścicieli zwierząt domowych zmieszały profesora z całym błotem tego świata, lekarz weterynarii wystosował do lingwisty egzaltowany list otwarty, o sprawie produkują się wszystkie media od Pudelka po poważne periodyki (co wypełnia definicję sezonu ogórkowego z nawiązką), z rzetelnego źródła wiadomo, że kulturalnie dyskutują na ten temat sąsiedzi na klatkach schodowych ("Zwierzęta umierają, jełopie!", "A właśnie, że zdychają, tęczowa wariatko!"). Brakuje już tylko, aby ktoś wskrzesił podlaną tomistycznym sosem polemikę, czy zwierzęta mają duszę (która miała równie wiele sensu, co dywagacje ile diabłów zmieści się na główce szpilki).

Cała sprawa mogłaby być fajnym rekwizytem do unaocznienia tego, jak wybiórczo, subiektywnie i tendencyjnie traktujemy nauki (o zgrozo, również te ścisłe). Jeśli naukowiec dowolnej specjalizacji głosi coś, co zgadza się z naszymi poglądami, wówczas naukowiec ten jest "spoko gość", a autorytet nauki, która za nim stoi traktujemy jako młotek w dyskusji z naszym adwersarzem. Jeśli jednak naukowiec mówi coś, co się nam nie podoba, wówczas autorytet nauki nie ma żadnego znaczenia w obliczu tak potężnych argumentów jak: "jajogłowi sobie coś tam powymyślali", "od zawsze tak było i było dobrze", czy "trzeba działać zgodnie z własnym wyczuciem, przekonaniem i sercem, a nie kierować się tym, co mówią badacze". W oparciu o tę prawidłowość można by nakręcić niezły komediodramat i dziedzina wiedzy jest tutaj kompletnie nieistotna, bo mechanizm jest identyczny tak w przypadku medycyny, jak i językoznawstwa. Ot, inny słynny lingwista - profesor Miodek - był przez tych samych ludzi chwalony, gdy podawał w wątpliwość istnienie języka śląskiego i wyzywany od genderowych oszołomów, gdy nie widział niczego złego w stosowaniu tzw. feminatywów.

Mogłaby być tym rekwizytem, ale nie musi, a nawet nie powinna, bo profesor Bralczyk nie wypowiadał się w TVP Info ex cathedra, nie przywoływał też ustaleń stojącej za nim nauki. Wyraźnie w jego słowach pobrzmiewają zwroty: "w moim odczuciu", "nie mieści się w moim pojęciu", "moja wrażliwość", jasno widać powoływanie się przez niego na subiektywny kontekst, na tradycję w której wzrastał i się kształcił. Jego prywatna niechęć do "umierania zwierząt" jest więc raczej przestrzenią wolności wypowiedzi, o którą wielu walczy, przekonując do swojego prawa mówienia "pani prezes" zamiast "prezeska" i "pani psycholog" zamiast "psycholożka". A nie oficjalnym stanowiskiem nauki, która zresztą takiego stanowiska nie wypracowała, o czym świadczy fakt, że słowa profesora Bralczyka spotkały się z kontrą profesora Bańki i innych naukowców.

A nawet gdyby wypracowała, to i tak nie jest to przecież żadną wytyczną dla "zwykłych ludzi", bo język jest taką dziedziną, która funkcjonuje w oderwaniu od naukowych ustaleń, a każdy kształtuje go sobie na własny użytek, niezależnie od tego, co zawierają leksykony. Tysiące osób, które usilnie mówią "KARNISTER" (chociaż w słowniku jak byk stoi "KANISTER") albo używają partykuły "bynajmniej" w znaczeniu "przynajmniej", są tego najlepszym dowodem. Gdyby zatem nawet językoznawcy oficjalnie orzekli, że zwierzęta zdychają a nie umierają, to nie zabraniałoby to przecież nikomu mówienia, że jednak umierają, a nie tak jak każą okularnicy z Rady Języka Polskiego.

Nie odnoszę się do meritum sprawy, bo studiowałem nauki społeczne, a nie lingwistyczne, więc nie chcę rozsądzać jak jest poprawnie, zamiast tego wolę pooglądać przez lornetkę właśnie społeczne reperkusje tej afery. Być może faktycznie więcej empatii niesie słowo "umieranie", ale może tylko dlatego, że "zdychanie" zostało przez wieki nacechowane tak pejoratywnie, a nie bo jest takie samo w sobie. Spotkałem się kiedyś z koncepcją, że pierwotnie było... na odwrót. "Umieranie" deprecjonowało, bo umrzeć to może każde drzewo czy krzak, natomiast "zdychanie" wzięło się od "oddawania ducha, duszy" i używane w odniesieniu do zwierząt wręcz nobilitowało je, bo przyznawało im fakt posiadania duszy, której konsekwentnie odmawiali im klasycy filozofii i niektórzy ojcowie Kościoła. Niezależnie jednak od tego, czy ta zgrabna historyjka ma jakieś ziarnko prawdziwości czy nie, to - jak wspomniałem - nadal jest bez znaczenia. Niby mówi się bowiem, że słowa są ważne, ale w tej kwestii, w ogólnym rozrachunku ich przełożenie na praktykę jest znikome.

Mariusz Szczygieł słusznie zauważył, że nie wiemy i nie dowiemy się czy zwierzęta chciałyby, aby mówić o nich, że zdychają czy że umierają, więc opieramy się tylko na własnej wrażliwości, co odróżnia tę dyskusję od dyskusji o feminatywach albo o tym, czy wypada zwrócić się do osoby czarnoskórej per "Murzyn", gdzie odczucia zainteresowanych są znane i komunikowane w zrozumiały sposób. Mam jednak nieodparte wrażenie, że dla zwierząt mniej istotne byłoby to, jak się w słownikach nazywa ich śmierć, a bardziej istotne to, jak są przez ludzi traktowane. A z tym, mimo że od wielu lat toczymy krucjatę przeciw "zdychaniu", nie jest dobrze. Co z tego, że upowszechniło się w języku "odchodzenie za tęczowy most", skoro w praktyce, w niektórych aspektach zwierzęcej rzeczywistości jest nawet gorzej niż było kiedykolwiek, zwłaszcza gdy do stolika zasiadają pieniądze przez duże "pe".

Schroniska dla bezdomnych zwierząt wciąż są pełne mimo programów powszechnej sterylizacji. Porzuconych zwierzaków nie ubywa mimo kampanii społecznych i zwiększania tak zwanej "świadomości". Mam wręcz wrażenie, że nawet więcej niż wcześniej jest niechcianych żywych prezentów, tych, które się znudziły i tych, które przeszkadzają w wakacyjnych wyjazdach. Jako społeczeństwo stać nas na więcej, a nasze gusta kształtuje instagram i internet, który krzyczy "Kup Teraz!". Gdy więc modny jest prezent na Pierwszą Komunię w postaci jeżyka pigmejskiego, to jego zdobycie jest łatwiejsze niż trzydzieści lat temu. W XX wieku na wakacje jeździło się raczej dużym fiatem do domku typu Brda nad jeziorem czy zalewem, gdzie łatwiej i wręcz naturalnie było z psem. Teraz lata się Rajanerem do Egiptu i Lufthanzą na Zanzibar, a z psem do samolotu to już znacznie trudniej (i drożej), a i na "olinkluziwach" hotele niechętnie patrzą na czworonogi. Zatem - jeśli się nie uda podrzucić jakiejś babci czy cioci - to trzeba do lasu (hotel dla zwierząt przecież też kosztuje). 

Psychopatów na świecie nie brakuje, a internet sprawił ponadto, że kota zakatować można równie łatwo na parkingu pod marketem (jak kilka dni temu w Poznaniu), jak i w internecie podczas patostreamingu. Gdzie dodatkowo inni psychopaci za taką transmisję sypną półgłupkowi groszem. Kodeksowe kary za maltretowanie zwierząt wciąż są zbyt niskie, w dodatku często zasądzane w zawieszeniu. Pseudohodowle rasowych psów nadal prężnie działają w cieniu prawa...

A przecież to tylko maleńki wycinek zwierzęcej rzeczywistości. Dobrze wiemy, że są inne. Są zwierzęta "domowe" i zwierzęta "hodowlano-przemysłowe". Zwierzęta "do przytulania" i zwierzęta "do jedzenia". A w przypadku tych drugich to dopiero jest mordor. Wzrusza nas (na skalę artykułów w każdej polskiej gazecie, reportaży w prime-time i interpelacji parlamentarnych) los kilkudziesięciu koni pracujących ponad siły na asfaltówce do Morskiego Oka, a tymczasem każdego roku tylko w Polsce żywcem mieli się i miażdży prawie czterdzieści milionów świeżo wyklutych kurczaków płci męskiej (kogutek jest w hodowli zbędny, bo jaj nie zniesie, paszy zjada więcej, a przybiera na wadze znacznie wolniej niż brojler; tymczasem metoda rozpoznawania płci jeszcze przed wykluciem jest znacznie droższa niż maszyna z szybko poruszającymi się ostrzami). Każdego roku tysiące lisów, norek, szynszyli i jenotów jest obdzieranych ze skóry w procederze, który powinien zostać zakazany już lata temu, w dniu, w którym człowiek nauczył się produkować syntetyczne tkaniny na ubrania. Polska jest jednym z kilku ostatnich państw w Europie, gdzie dzieje się to coś, co jest tak obrzydliwe, że powinno być ścigane równie surowo jak zbrodnie przeciw ludzkości, ale wciąż jest dochodowym biznesem, dopóki będą istnieć troglodyci, którzy nie wyobrażają sobie, żeby "na ściance" pokazać się inaczej niż w "naturalnym" futrze.

Ludzkość jako gatunek do perfekcji opanowała eksterminację innych gatunków flory i fauny. Mistrzostwo osiągnęła też w jeszcze jednej dyscyplinie - w gadaniu. Za dużo mówimy, a za mało robimy. Z prywatnej opinii jednego językoznawcy rozniecamy aferę na cały kraj, rozpisujemy kolejne lingwistyczno-moralne egzegezy, sięgając nawet do Wittgensteina (to ta gazeta, w której podobno piszą wyłącznie starozakonni), gdy tymczasem za oknem giną często w potwornych warunkach tysiące zwierząt, którym jest bez znaczenia czy ich śmierć opisana jest literkami "zdychanie" czy "umieranie". Nie chcę bawić się w prokuratora moralności, ale tak po ludzku ciekawi mnie ilu z tych flekujących w internecie profesora Bralczyka faktycznie robi cokolwiek dla poprawienia dobrostanu zwierząt. Wspiera jakąś fundację czy azyl, oddaje jeden procent podatku, a może oferuje swój czas w ramach wolontariatu. A ilu z nich ma w lodówce jaja "trójki", które pochodzą od kur spędzających całe swoje dość krótkie życie w kurniku na pięć milionów kur, mając do swojej dyspozycji powierzchnię kartki formatu A4, bez możliwości rozprostowania skrzydeł. Ilu smaruje sobie na śniadanie chlebek tanim kremem czekoladowym, powstającym przy użyciu oleju palmowego, którego produkcja skazuje i tak już zagrożone wyginięciem orangutany na śmierć całkiem realną, a nie taką w słownikach poprawnej polszczyzny. Ilu wreszcie potraktuje swoją internetową kampanię przeciw profesorowi jako sublimację dla realnych działań na rzecz zwierząt. Na zasadzie: napisałem zacofanemu dziadersowi co o nim myślę, czyli zrobiłem swoje i już można mi przyznać honorowe członkostwo Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami i Order Złotej Surykatki.

Żeby było jasne: nie wiem ilu. Pewnie wielu jest takich i wielu takich, ale nie oczekuję odpowiedzi i procentów. Po prostu stawiam niewygodne zagadnienie.

A słowa oczywiście są ważne, dlatego lubimy się za nimi chować i udawać, że problem nie istnieje. Wrzucanie żywych kogutków do gigantycznego blendera to "macerowanie" - obce słowo, może nikt nie zapyta o co chodzi, nie będzie wnikał... Obdzieranie zwierząt ze skóry to "przemysł futrzarski", gigantyczne chlewnie na miliony świniaków to "pozyskiwanie mięsa"... Te eufemizmy w społecznej świadomości jakoś przechodzą bez echa, dlatego nie mogę zrozumieć wojny o "zdychanie vs. umieranie". Zwłaszcza, że na tej właśnie płaszczyźnie teoria niekoniecznie przechodzi w praktykę. Można mówić, że "zwierzęta zdychają", bo do takiej formy się przywykło i czyjaś wrażliwość nie widzi w tym niczego degradującego, a jednocześnie kochać je i opiekować się nimi (sam profesor Bralczyk podkreśla, że jest kociarzem). Może niech po prostu każdy mówi tak jak czuje i jak do tego przywykł, o ile szanuje zwierzęta i troszczy się o nie. Bo to nie tu teoria i słowa mają przełożenie na praktykę...

... ale tu, gdzie wchodzą w grę prawdziwe pieniądze, a my udajemy, że tego nie widzimy, bo przywykliśmy do wygody. Gdy przychodzi więc do słownictwa, znacznie bardziej niż "zdychanie zwierząt" przeszkadza mi "przemysł futrzarski", "produkcja zwierzęca", "pozyskiwanie mięsa", "bydło rzeźne", "tucz masowy" czy "zwierzyna łowna" - bo te określenia perfidnie ukrywają to, co się pod nimi kryje i zakłamują rzeczywistość. A w jedzeniu mięsa nie ma niczego złego, o ile się jest świadomym tego, jaki koszt za tym stoi. I odpowiedziało się sobie na pytanie, czy zrobiło się ze swojej strony wszystko, żeby ten koszt zwierzęcego cierpienia chociaż odrobinę zmniejszyć.

Dlatego chociaż słowa są ważne, akurat w tej kwestii warto zapomnieć o prawidłowości o przechodzeniu od słów do czynów. I zamiast toczyć nierozstrzygalne dyskusje o zdychaniu, w przypadku zwierząt od razu zacząć od czynów.

19. lipca 2024, 18:31 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 14 lipca 2024

ostatni most

Z okresu "chodzenia do przedszkola" każdy ma pewnie nieco inne wspomnienia. Zinfantylizowany ekwiwalent latynoskiej sjesty, czyli obowiązkowe leżakowanie. Podły grysik o konsystencji wcale już nie świeżo wylanego betonu, podlewany syropem malinowym żeby w ogóle dało się ten dań przełknąć bez torsji. Zabawki ukryte na półkach za rozciągającą się od sufitu do podłogi potężną kotarą, która w oczach pięciolatka urastała do skali biblijnej Zasłony Przybytku. Ale ja najbardziej pamiętam spacery. W jednopalczastych rękawiczkach i ze sznurkiem odgradzającym od szosy, ale przede wszystkim kierunki tych spacerów. Przez niekończącą się łąkę przy starych piecach wapienniczych. Wokół szarego ogrodzenia zakładów mechanicznych. Lub na drugą stronę Odry przez Most Kolejowy.

Z wielkich liter, bo był to faktycznie Most. Metalowa drzazga przerzucona przerzucona nad urwiskiem, w niepojęty dla przedszkolaka sposób łącząca dwa światy. Nie rozstrzygnę już, który z aspektów jego istnienia robił na mnie większe wrażenie. Te kilkanaście metrów w dół do lustra wody, chociaż wtedy wydawało mi się, że to kilometry, bo przecież strącony w bezdenną czeluść kamyk leciał całą wieczność zanim zatonął w kipiących odmętach. Czy piekielny łomot, gdy szło się akurat kładką wzdłuż torowiska, a na most wtaczał się kilkudziesięciotonowy potwór (to było w czasach, gdy po lokalnych liniach kolejowych jeszcze jeździły pociągi) i mijał wycieczkę z przedszkola numer 3 w odległości mierzonej szerokością ramienia.

A potem nadszedł lipiec, gdy padało bez przerwy przez cały tydzień (w Czechach nawet dłużej) w ilościach nieznanych nauce, a cała woda tego świata zebrała się w okolicach Bramy Morawskiej i zaczęła płynąć w górę Odry. Przed Krapkowicami rozlała się szeroko na łąki i poniemieckie poldery, a ludzie, którzy spojrzeli w kierunku, gdzie kiedyś była dzielnica Otmęt, ujrzeli Amazonkę na półkuli północnej. Rzekę o szerokości dwóch kilometrów, z kępami drzew i pojedynczymi dachami domów pośrodku. Zaraz jednak rozlewisko to wracało do koryta, przywoływane do porządku przez coraz bardziej strome brzegi, zaganiające spienione wody w wąski przesmyk. Przesmyk, nad którym rozpięty był tylko Most. Cztery tysiące metrów sześciennych wody na sekundę gnało na północ z prędkością wodospadu i napierało na metalową konstrukcję, która przetrwała trzy wojny (w tym dwie światowe), niczym hordy orków na bramy Helmowego Jaru. Tafla rzeki, kiedyś odległa o te kilometry w dół, teraz płynęła równo z przęsłem i wlewała się na chodnik, którym kiedyś zaaferowane przedszkolaki przeprawiały się z jednego brzegu urwiska na drugi.

(To było zresztą dominujące uczucie, każdego kto tę Powódź pamięta, kogo nie dotknęła ona osobiście i kto jednocześnie nie jest psychopatą. Niedowierzanie, że woda zaczyna pojawiać się w tych miejscach, w których nie mieściło się w głowie, że w ogóle może.)

Rzeka zabierała ze sobą drzewa, potężny słup linii energetycznej wygięła jak zapałkę pod kąt 45 stopni, a w końcu złamała także Most. Runął, bo musiał runąć, pod naporem tego, co w przypływie grafomańskiego uniesienia nazywają czasem Siłą Żywiołu. A potem przez kilka dobrych lat poskręcane metalowe kratownice lizały spokojny nurt Odry niczym stworzony ręką egzaltowanego pacykarza symbol Potęgi Natury i słabości człowieka, któremu tak wiele czasu zajęło wyciągnięcie z rzeki kilku kawałków żelaza pamiętających czasy Franciszka Józefa.

Dzisiaj Mostu Kolejowego już nie ma, chociaż nadal stoi, podniesiony z wody i odbudowany. Ze stacji kolejowej dawno temu odjechał ostatni pociąg na wschód. Tory kolejowe zalano asfaltem, w śladzie torowiska poprowadzono ścieżkę rowerową, a Most Kolejowy przebudowano na most drogowy. Zamiast wagonów kolejowych przejeżdżają nim dziś blaszane puszki samochodów osobowych. I przechodzą ludzie, tak jak trzydzieści lat temu. Ale już nie spięte sznurkiem przedszkolaki w jednopalczastych rękawiczkach. Przedszkola numer 3 bowiem też już nie ma.

"Czy to ładnie czy nieładnie...?" - pisała kiedyś Agnieszka Osiecka - "Nie pytajcie, nie wiem tego...".

12. lipca 2024, 18:47 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Autorzy fotografii (w kolejności od góry):
- zdjęcie nr 1 - Autor bloga
- zdjęcie nr 2 - Autor bloga
- zdjęcie nr 3 - screen kadru z filmu dokumentalnego "Powódź Tysiąclecia" prod. NTO, 2017
- zdjęcie nr 4 - screen z portalu fotopolska.eu
https://fotopolska.eu/Krapkowice/b65638,Most_kolejowy.html

niedziela, 23 czerwca 2024

najśmieszniejszy film świata

Jest w tym jakaś urocza, dziejowa prawidłowość, gdy film, który premierę miał w 1984 roku (właśnie w tych dniach, dokładnie 22 czerwca), który ja obejrzałem po raz pierwszy w 2004 roku, świat wspomina po kolejnych okrągłych dwudziestu latach.

"Top Secret!" był właściwie prekursorem gatunku (dzieł Mela Brooksa nie liczę, bo to jednak trochę inny kierunek, chociaż środki wyrazu podobne). Pierwszym z filmów współtworzonych przez legendarny team Jima Abrahamsa oraz braci Zuckerów. I właściwie unikalnym, gdyż w kolejnych produkcjach spod kamery tego tercetu pewna inteligentna subtelność humoru wyraźnie ustąpiła miejsca nieokiełznanej brawurze. Nadal atrakcyjnej i błyskotliwej, miejscami wręcz porywająco (vide trzysekundowe nawiązanie do “Great Expectations” Dickensa w "Hot Shots!"), ale to już jednak – przywołując brodaty frazes – nie było to samo.

Samych tekstów z “Top Secret!”, zwłaszcza nieprzetłumaczalnych słownych gierek, mógłbym z pamięci spisać zeszyt grubszy niż tekst jednolity najbardziej sążnistej ustawy polskiego Parlamentu (i pod tym względem konkurować może z tym filmem jedynie "Miś" Barei).
 
- "I know a little German" na bankiecie NRD-owskich oficjeli.
- "Is this potato’s farm? Yes, my name is Albert Potato" (na polski przełożone równie zgrabnie: “Czy to farma pomidorowa? Tak, ja nazywam się Pomidorow")
- "Mimo chłosty i wielu innych wyrafinowanych tortur jeniec nie chce zdradzić ani słowa. Pokazać mu obrazy LeRoya Neimana? Kuszące, ale nie – nie możemy łamać Konwencji Genewskiej"
- "Mój wujek urodził się w Ameryce, ale zdołał uciec stamtąd balonem za kadencji Jimmy’ego Cartera"
- czy wreszcie "kultowe": "This is NOT Mel Tormé!"
 
A przecież teksty to zaledwie wisienka na przepysznym torcie tego filmu, który ma tak wiele piętrowych warstw komediowej słodkości, że przeczy to zasadom grawitacji i cukiernictwa zarazem.
 
Gołąb pocztowy w wojskowej pilotce; ksiądz w celi śmierci mruczący przypadkowe frazy po łacinie; buty niemieckiego oficera na łące; scena walki w kryjówce ruchu oporu; francuskie imiona bojowników (Chevalier, Déjà Vu, Avant-Garde, Croissant, Souffle, Escargot i Chocolate Mousse); Nick Rivers straszący niemieckie motocykle; krowa w gumowcach i ze stetoskopem; Omar Shariff w smakowitym epizodzie z bijatyką na dachu pociągu, żywcem wyjętą z Indiany Jonesa; Chocolate Mousse uciszający młotem bzyczenie na polu; lekcja niemieckiego z kasety magnetofonowej ("Ich habe Sauerkraut in meine Lederhose"); uciekające drzewo na improwizowanej stacji kolejowej, obłędne wykonanie przez młodego Vala Kilmera "Tutti Frutti" we francuskim bistro…
 
Cóż, prawidła grafomańskiej pisaniny są nieubłagane i w każdej entuzjastycznej recenzji musi paść stwierdzenie, że "wszystko jest dopracowane w najdrobniejszych detalach". Ale jak od tego banału uciec, gdy na deser jest absolutna wisienka de la wisienka, kinematograficzna perła wszech czasów, czyli scenka w szwedzkim antykwariacie Svena Jorgensena, nagrana normalnie, ale w filmie w całości puszczona... od tyłu (gdy raz się zobaczyło jak gospodarz na wdechu pochłania kurz z książki, nie sposób już tego zapomnieć). Scenka, którą musiał inspirować się David Lynch (i nie uwierzę, jeśli twierdziłby, że nie) podczas pracy nad “Twin Peaks”, gdy kręcił sekwencje z tańczącym karłem w Czarnej Chacie.
 
I owszem, sentymentalny pierwiastek zawsze wpływa na naszą ocenę, nawet gdy nie dopuszczamy tego do świadomości, a ten film pierwszy raz oglądałem w najważniejszym wtedy dla mnie miejscu na świecie i w magicznych okolicznościach przyrody. Ale “Top Secret!” nadal jest czymś znacznie więcej niż melancholijnym refleksem z przeszłości. Bo właśnie ten szalony kocioł pełen slapstickowych gagów, groteskowych sytuacji i inteligentnie absurdalnych tekstów, a przy tym niepozbawiony nostalgicznego klimatu, spokoju i scenariuszowej harmonii, jak niewiele innych filmowych pieczątek odcisnął się na moim poczuciu humoru, na tym co i w jaki sposób chciałbym pisać. Jak budować absurdalne aluzje, jak sprytnie przemycać inteligentne odsyłacze, a przy tym nie przekombinować i nie paść w ramiona tragifarsy.
 
Przed chwilą wpadł mi w oczy tytuł w internetowej "Wyborczej", w którym ktoś określił “Top Secret!” najśmieszniejszym filmem świata. Nawet gdybym chciał (a nie chcę, za chińskiego boga!), nie miałbym argumentów, żeby z tym polemizować.

23. czerwca 2024, 18:27 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 16 czerwca 2024

piłka jest okrągła, a bramki są złe

To, co dzieje się na niemieckiej trawie niespecjalnie interesuje mnie, zwłaszcza, że dzieje się z grubsza to, co zwykle. Czyli wygrywają ci, co zawsze (Niemcy, Hiszpania, Włochy et consortes), a Polska realizuje utarty scenariusz (mecz otwarcia, mecz o wszystko itd.). Ale też znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się poza trawą.

  • Selekcjoner reprezentacji Polski Michał Probierz na konferencjach prasowych cytuje Anthony'ego de Mello (sic!). To trochę tak, jakby Schopenhauer powoływał się na Beatę Pawlikowską. Albo - dajmy na to - Nietzsche na Zaratustrę.
    A nie, zaraz...

  • Oficjalna maskotka turnieju, niejaki Albärt (z wyglądu - ale tylko po pięciu piwach i przy oceanie dobrej woli - niedźwiedź) w wersji prototypowej prezentował się jeszcze nie najgorzej. W praktyce poszło jednak jak z grą polskiej reprezentacji, czyli miało być jak nigdy, a wyszło jak zawsze. I oto efekt finalny (na zdjęciu to ten po prawej) przypomina coś, co mogliby stworzyć wspólnie Salvador Dali i Joan Miró, gdyby wyżłopali garnek metanolu i zagryźli fentanylem...


  • Wśród sponsorów turnieju nie znalazł się żaden niemiecki koncern motoryzacyjny, a przecież znajdujemy się w kraju kojarzonym z niezawodnymi samochodami. Jednym z oficjalnych partnerów mistrzostw jest za to chiński potentat motoryzacyjny BYD. Tym razem to trochę tak, jakby na przyjęciu z okazji włoskiego święta narodowego podano pizzę z ananasem.

  • A'propos ananasa. Ananas rośnie w ziemi, a Ziemia stoi na głowie. W niemieckim Hamburgu odprawiono mszę świętą w intencji powodzenia polskiej reprezentacji w starciu z Holandią. Mniej więcej w tym samym czasie w Poznaniu przemaszerował Pochód Kultu Ananasa, co należałoby odczytać jako wsparcie dla reprezentacji Niemiec, której selekcjoner z pewnością nieprzypadkowo nosi imię Julian.

  • Sensacyjnie rozpoczął się mecz Włochy - Albania, bo faworyci z Italii na dzień dobry stracili bramkę. Nie ma się jednak czemu dziwić, skoro na środku obrony gra u nich Alessandro Buongiorno. W warzywniaku mówili, że w kolejnych meczach zastąpi go Riccardo Calafiori. A jeśli on nie pomoże, to pozostanie już tylko siła wyższa, czyli Federico Chiesa.

  • Wracając jeszcze do sponsorów turnieju. Jednym z nich jest rdzennie teutoński dyskont LIDL. Tymczasem polską reprezentację sponsoruje rdzennie portugalska BIEDRONKA. Czy to się nie gryzie...? A nawet jeśli nie, to szkoda - takie starcie na murawie, LIDL kontra BIEDRONKA, byłoby ciekawsze niż większość potyczek zawodowych piłkarzy. Niemcy ruszyliby do ofensywy z billboardami, ale Portugalczycy zamurowaliby pole karne euro-paletami.

  • Z pozytywnych kwestii, warto podkreślić pewien signum temporis. Wyników spotkań nie typują już zwierzęta na czele z ośmiornicą Paul (o ile ona jeszcze żyje i nie skończyła w jakiejś drogiej knajpie, w otoczeniu małży świętego Jakuba), tylko sztuczna inteligencja. Trafniej nie będzie, ale może chociaż trochę mniej żenująco.

  • I na koniec sensacja taka, że aż strach mówić o tym głośno, bo jeszcze usłyszą w Centrum Sterowania Wszechświatem, cofną wajchę i całą radość diabli wezmą. Oto jest tzw. Skarb Kibica Przeglądu Sportowego. I tam, w rubrykach z liczbami, statystykami i ciekawostkami, podają medianę wieku. MEDIANĘ, A NIE ŚREDNIĄ. Odzyskanie pieniędzy unijnych, odsunięcie PiS od władzy, pigułka "dzień po" bez recepty, "babciowe" - wszystko fajnie, ale już mediana wypierająca w przestrzeni publicznej średnią arytmetyczną to może być zbyt wielki szok termiczny...

16. czerwca 2024, 18:48 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego