sobota, 27 września 2025

dziewiąty krąg tchórzostwa

Żadną tajemnicą nie jest fakt, że gdy szukać odwagi czy nonkonformizmu, to charakterystyczny, jasny budynek na Wiejskiej w Warszawie nie będzie najlepszym adresem. A może być i najgorszym, bo mam wrażenie, że poziom tchórzostwa wśród przedstawicieli tak zwanej demokratycznie wybranej władzy przekracza poziom panującego tam lizusostwa, indolencji i mózgowej atrofii. I dotyczy to absolutnie całej władzy, od umownego prawa do umownego lewa (umownego, bo te kategorie stają ostatnio na głowie - przecież według klasycznych teorii politologicznych takie PiS ma znacznie więcej wspólnego z lewicą niż z prawicą...). Zgoda, jeśli chodzi o wpływy do budżetu i wyciąganie od ludzi pieniędzy (pośrednio do własnych kieszeni) - wtedy politycy nie zawahają się przed niczym. Natomiast w każdej innej sprawie, gdy ta wydaje się niepopularna czy kontrowersyjna a wymaga podjęcia męskiej decyzji, wówczas politycy zachowują się według starej, sprawdzonej zasady, czyli: "jakby co, to my nic, a jak coś, to tego...". I umywają ręce, niczym niejaki Piłat, aż do kości.
 
 
Przykładami dobitnymi i głośnymi można sypać jak z rozerwanego rękawa. Pierwszy z tak zwanego brzegu to owa nieszczęsna edukacja zdrowotna w szkołach, której dzisiaj zdaje się upływa termin przydatności do rezygnacji. Uczynienie z niej przedmiotu nieobowiązkowego powinno dożywotnio dyskwalifikować każdego, kto do tego rękę swoją niegodną przyłożył. Owszem, jako aksamitny libertarianin daleki jestem od gloryfikowania wszelkich zakazów i nakazów, ale aktualnie tworzymy schizofreniczną sytuację, gdy sama edukacja jest obowiązkowa i państwo do niej zmusza, ale już pewne przedmioty obowiązkowe nie są i rodzice według własnego widzimisię (a częściej: pod wpływem jakiegoś silnie perswazyjnego przekazu z zewnątrz) mogą jednym podpisem dziecko z nich wypisać. Serio, albo cała edukacja szkolna jest obowiązkowa, albo cała edukacja szkolna obowiązkowa nie jest. I już. Bo wybierać to można sobie na all inclusive w Egipcie przy szwedzkim stołku, względnie warzywa z rosołu, a nie przy tak istotnych sprawach, gdyż to się wtedy robi mocno komiczne.
 
Edukacja zdrowotna pierwotnie miała być zresztą obowiązkowa, ale wystarczyło, że różne środowiska tupnęły swoimi spróchniałymi nóżkami i politycy zamiast im się odważnie postawić (za co im zresztą płacimy z budżetu spore środki, bo przecież kto chciałby mieć tchórza na czele swojego państwa...?) pochowali się do mysich dziur, "pozostawiając decyzję rodzicom". Już pomijając fakt, że według najnowszych doniesień prawie 40 procent społeczeństwa to funkcjonalni analfabeci - wśród rodziców odsetek będzie więc podobny (prawo wielkich liczb nie uznaje odstępstw), a funkcjonalnych analfabetów, choćby z uwagi na ich wysoką podatność na manipulację, trudno uznać za w pełni zdolnych do podjęcia obiektywnej i rzetelnej decyzji dotyczącej ważnej kwestii, takiej jak przyszłość swojego dziecka. 
 
Znacznie istotniejsze jest, że kogo by nie zapytać na ulicy o najważniejszą funkcję szkoły, to niemal każdy wypowie (ci rodzice również, a może oni zwłaszcza) podobnie brzmiący banał - że najistotniejszym zadaniem szkoły jest przygotowanie dziecka do dorosłego życia. A co może być ważniejsze i praktyczniejsze niż edukacja jak dbać o swoje (i innych) zdrowie? Jeśli zatem obowiązkowe jest wkuwanie praw Keplera (z całym szacunkiem, panie Johannesie), wartości modułu Younga, budowy eugleny zielonej i różnic pomiędzy ciągiem arytmetycznym a geometrycznym, a nieobowiązkowa jest wiedza o tym, jak unikać chorób i innych problemów związanych ze zdrowiem, to trudno uznać to za poważną sytuację. Jeśli kiedyś, po upadku naszej cywilizacji, na innej planecie jakieś rozumne istoty spojrzą na to wszystko i zobaczą że ludzkie dzieci miały większą wiedzę o cyklu rozwojowym mchu płonnika i paproci zwyczajnej niż o cyklu rozwojowym człowieka, to ze śmiechu będą ci kosmici trzęśli się tak bardzo, że skisną im te antenki, które mają na głowach. A gdy już dojdą do siebie, wówczas postawią całkiem zasadne pytanie, jak taka zakompleksiona i pomylona rasa jak homo sapiens sapiens mogła zapanować nad całą planetą.
 
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że cała sprawa podszyta jest ideologicznymi strachami tłoczonymi do podatnych i rozgrzanych głów przez różne źródła. Często skrajnie niekompetentne, czego przykładem jest choćby słynna przez krótki okres medialnego trwania kompromitacja polityków w studiu telewizyjnym, z których żaden nie potrafił podać różnicy między "okresem" a "owulacją". Z kolei odwołując się do najlepszego testu świata, czyli "zapytaj sto losowych osób na ulicy", stawiam gruby szmal do folii bąbelkowej, że na te 100 osób 99 odpowiedziałoby na przykład, że ekologia to nauka o ochronie środowiska. A to kompletna bzdura (nauka o ochronie środowiska to sozologia). Co jasno pokazuje, że więcej wiedzy i edukacji jest potrzebne. 
 
I dlatego oskarżam polityków o tchórzostwo, gdyż nie potrafią wznieść się ponad te ideologiczne strachy, zwłaszcza że każdy z nich ma gębę pełną frazesów o roli nauki i edukacji w zmieniającej się rzeczywistości oraz o odpowiedzialności za przyszłość państwa. I równie mocno oskarżam o to, że żaden z nich nie ma jaj aby spojrzeć na temat z perspektywy owych kosmitów i zapytać samych siebie i swoich kolegów z partii, czy jest coś ważniejszego niż przekazanie dzieciakom rzetelnej wiedzy o zdrowiu. O tym, że "energetyki" pite codziennie szkodzą nie mniej niż wóda i fajki. Że jak coś nas boli i długo nie przechodzi, to warto iść się przebadać do kogoś, kto skończył medycynę, bo raczej samo nie minie. Że przebieg pewnych chorób można łagodzić ziołami, innych - lekami syntetycznymi (byle nie przesadzić i nie łykać garściami antybiotyków), ale leczenie raka czosnkiem i wlewami z wody kokosowej to jednak ściema i oszustwo. Że depresja to taka sama choroba jak grypa, toczeń czy nowotwór i nie przejdzie od "pójścia pobiegać" czy "wzięcia się w garść". Czy choćby, że od stosunku w pozycji na stojąco też można zajść w ciążę, równie łatwo jak w każdej innej (kilka lat temu badania którejś z organizacji, chyba Pontonu, ujawniły dość mocno rozpowszechnione wśród młodzieży przekonanie, że jak "na stojąco" to wtedy się w ciążę nie zajdzie). 
 
I jeśli uznamy, że nadal jest coś ważniejszego, to dla naszej cywilizacji nie ma już raczej ratunku.
 
Drugim przykładem może być powszechny wśród polityków strach przed wysłaniem polska wojskiego na Ukrainę. Tak paniczny, że nawet ewentualne szkolenia przez Ukraińców naszych żołnierzy z obrony przed dronami i innym latającym paskudztwem (a Ukraińcy są w tym obecnie najlepsi na świecie) miałyby się odbyć w Polsce, bo politycy z każdej opcji dostają białej gorączki na myśl o tym, że polski żołnierz mógłby chociaż stopę postawić za polsko-ukraińską granicą. A dostają tylko dlatego, że większość społeczeństwa jest temu przeciwna. 
 
A prawda jest taka, że - owszem - wojna i wojskowość to najgłupszy ze wszystkich wynalazków człowieka (głupszy nawet od tańca towarzyskiego). Ale skoro już to wojsko mamy, a wojny się toczą, to żołnierz (zawodowy - podkreślmy) jest od tego, żeby walczyć, skoro sobie taki zawód wybrał. Nie chodzi oczywiście o to, żebyśmy jako państwo przystąpili do wojny ukraińsko-ruskiej, to istotnie nie jest "nasza" wojna (chociaż jej rezultat nie jest nam obojętny; mamy interes, żeby Ukraińcy pogonili kota Ruskim, bo wbrew temu co można usłyszeć po kątach nasz wróg aktualnie nie jest w Berlinie, Brukseli, Kijowie czy nawet Tel-Awiwie, ale tylko i wyłącznie w Moskwie). Gdyby jednak powstał jakiś międzypaństwowy kontyngent stabilizacyjny, o sformowaniu którego wspominali już Francuzi, Holendrzy i chyba Finowie czy Szwedzi, to jak najbardziej polscy żołnierze powinni się w nim znaleźć.
 
Bo tak jak piłkarze najlepiej doskonalą swoje umiejętności grając mecze, a nie na treningach (inaczej tak zwane "mecze towarzyskie" nie miałyby racji bytu), tak samo wojsko doskonali się na polu walki, a nie w koszarach czy na poligonach gdzie więcej leje się alkoholu niż potu, albo na ustawianych ćwiczeniach państw NATO, gdzie dzieją się jeszcze śmieszniejsze rzeczy (polecam niedawno wydaną książkę Edyty Żemły "Wojsko z tektury"). I ponownie test stu osób na ulicy - kogo by zapytać, to niemal każdy powie, że powinniśmy mieć silne wojsko, które będzie w stanie nas obronić, gdyby Putinowi odbiło jeszcze bardziej niż obecnie (inna kwestia, czy może jeszcze bardziej...). I że praktyka jest lepsza niż najlepsza nawet teoria (chociaż to akurat mocno dyskusyjne). Ale jednocześnie te same osoby powiedzą, że w żadnej wojnie poza granicami naszego kraju wojsko polskie nie powinno brać udziału. Gdzie zatem ma się to nasze wojsko nauczyć walczyć, nauczyć nowoczesnych metod pola walki, taktyki współczesnych wojen i całej reszty? Siedząc w koszarach i grając w karty?
 
Byliśmy dumni swego czasu z polskich jednostek specjalnych, z których usług korzystali nawet Amerykanie (vide: operacja Samum), bo praktycznie nie było na świecie jednostek, które podejmowałyby się równie karkołomnych zadań. Ale jednostka GROM i jej podobne były tak dobre nie dlatego, że jej członkowie siedzieli na tyłkach w bazie i czekali na możliwość jakiejś akcji na terenie kraju, tylko dlatego, że zdobywali doświadczenie w operacjach na całym świecie. Wojny w Afganistanie (ta z 2001 roku) czy w Iraku (z 2003) to też nie były "nasze" wojny, a jednak polskie wojska brały w nich udział i zdobyły bezcenną wiedzę i umiejętności. A że może w ten sposób ktoś zginąć...? Cóż, taki los żołnierza, wybierał taki zawód to raczej wiedział na co się pisze (chyba, że przycwaniaczył mając na myśli "ciepłą państwową posadkę" i mundurową emeryturkę po kilkunastu latach "służby", albo był na tyle naiwny, że uwierzył w te brednie Francisa Fukuyamy o "końcu historii"). Dlatego teraz powinno być podobnie, gdy powstanie międzypaństwowy kontyngent, a odżegnywanie się od tego przez polityków z każdej strony (od Tuska przez Kosiniaka po całą resztę) to nie żadna zapobiegliwość, żeby przypadkiem Putin nie zwrócił na nas uwagi i nie wypowiedział nam wojny, jeśli zobaczy polskie wojsko na Ukrainie (zwrócił uwagę już dawno, a to absolutny wariat, więc do wypowiedzenia wojny wystarczy mu sto znacznie bardziej błahych powodów), tylko przejaw strachu przed opinią elektoratu, co samo w sobie powinno ich - jako polityków - dyskwalifikować. 
 
Była taka stara anegdotka, jeszcze z czasów PRL-u, jak to facet o nazwisku Bezjajcew przychodzi do urzędu stanu cywilnego i prosi o zmianę nazwiska, żeby nie brzmiało tak obciachowo, tylko jakoś nowocześnie i modnie. Gdy wraca po tygodniu po nowy dowód, zauważa, że wpisali mu nazwisko Yonderbrack. Mam wrażenie, że politycy są mistrzami w ubieraniu swojego tchórzostwa i indolencji w nowoczesne szaty i eufemistyczne zamienniki. A czy tylko w Polsce tak jest? Podejrzewam, że nie, bo współcześnie bycie politykiem to stan umysłu łamane przez chciwość. I to się panoszy pod każdą szerokością geograficzną. Aczkolwiek ostatnio politycy w Australii pokazali jaja i zakazali zakładania kont na YouTube dzieciom poniżej 16. roku życia. Może więc jeszcze jest nadzieja.
 
25. września 2025, 18:40 CEST,  54.210 °N, 18.400 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

sobota, 13 września 2025

I want chicken, I want liver...

Kalki z angielskiego w polskim języku bardzo niefajne są. Przy czym istnieją wśród nich takie, które po wielu latach egzystencji, jak każdy poczciwy uzus, za bardzo już nie rażą (np. "Jak mogę pomóc?" utworzone z "How can I help you?") i takie, które nie mają swojego dokładnego polskiego odpowiednika (np. "Zrobić komuś dzień" żywcem przepisane z "to make someone's day"), więc ostatecznie niech sobie żyją tym swoim mizernym i godnym pożałowania żywotem. 
 
Istnieją jednak również takie, na widok których ma się ochotę rzucać mięsem, kiełbasą podwawelską, nożami szefa kuchni i czymś ciężkim (najlepiej "Słownikiem Poprawnej Polszczyzny") naraz. Długo byłem przekonany, że podium tych najobrzydliwszych z obrzydliwych po wsze czasy obsadzą: "dedykować" (w sensie "przeznaczać", np. "ten pojemnik jest dedykowany na odpady zmieszane"), "mapa drogowa" (jako plan działania: "mapa drogowa działań pokojowych na Bliskim Wschodzie"), oraz – wrażliwych proszę o zamknięcie oczu i zatkanie uszu, bo będzie wyjątkowo ohydnie – "być/zostać zaopiekowanym" (ten, kto tak spolszczył "be taken care of" powinien pukać do najniższego kręgu piekła od spodu, bo nie ma i do siódmej nieskończoności nie będzie dla niego przebaczenia). 
 
Od pewnego czasu jest jednak dla tej odrażającej trójcy poważny konkurent. Ściślej: od czasu, gdy wszyscy zaczęli nagle DOWOZIĆ. Co konkretnie? Nic, po prostu "dowozić" w znaczeniu: realizować cele, wypełniać dobrze swoje zadania, utrzymywać wysoką jakość swojej pracy etc. 
 
 
Pobrane z angielskiego “to deliver” nawet w oryginalnym języku brzmi w tym kontekście prostacko, a przepoczwarzone na polski jako “dowozić”… no nie, nie i po milion razy NIE!.
 
Za używanie tego przyprawiającego o lingwistyczne mdłości koszmarka powinno się skazywać na ciężkie roboty. Bo dowozić można towar do sklepu jeśli się jest zaopatrzeniowcem, pizzę do klienta, może jeszcze surowiec na budowę albo paczki do paczkomatu. I tyle. Gdyby powiedzieć na przykład o kierowcy Formuły 1, że "dowozi" (bo de facto istotnie dowozi - solidne wyniki do mety i bolid w jednym kawałku), to byłaby jakaś okoliczność łagodząca i przy oceanie dobrej woli dałoby się tego obmierzłego językowego potwora obronić. Ale cała reszta, dziennikarz, polityk, aktor etc., którzy “po prostu dowożą” (bo dobrze wykonują swoją robotę) to morderstwo ze szczególnym okrucieństwem na lingwistyce. Językowy koszmar przy którym Freddy Krueger to odznaczający się alabastrową cerą cherubinek ze szkółki niedzielnej. I zasługuje na najwyższy wymiar kary. Dożywocie w Azkabanie, spalenie na stosie, ostracyzm towarzyski, łamanie kołem, odebranie TikToka na rok, przepisanie ręcznie całej Biblii Gutenberga ołówkiem kopiowym na czerpanym papierze.
 
Kiedyś, gdy ktoś chciał językowo wykazać się powyżej swojego poziomu, mówił na przykład: “nie zdążyliśmy zobaczyć wszystkiego w ZOO, ale bynajmniej widzieliśmy niedźwiedzie i lwy”. Patrząc na te współczesne, obrzydliwe kalki z angielskiego, swojskie “bynajmniej” w znaczeniu “przynajmniej”, chociaż też zgrzytało w uszach jak kot w butach stepujący na żużlu, wydawało się wręcz anielsko niewinne…
 
7. sierpnia 2025, 17:20 CEST,  54.210 °N, 18.400 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

sobota, 16 sierpnia 2025

chaos rudymentarny

Strefa "Antyki i Kolekcjonerzy" na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku jest portalem do miejsca, w którym harmonią przestrzeni rządzą prawa nieznane nauce, a wyrażenie "ryż, mysz, mydło i powidło" nabiera znaczeń, jakie nie śniły się najstarszym architektom kupieckiego krajobrazu. 

 
 
Matko Królów, czego tam nie ma i w jakiej konfiguracji tego nie ma! Złota karoca, do której wejścia strzegą dwa pozłacane lamparty. Srebrne delfiny sąsiadujące z błogosławiącym gawiedzi Janem Pawłem II i rzymskim legionistą z udawanego brązu. Niedźwiedź na oko grizzly naturalnej wielkości. Flamingi większe od człowieka. Aniołek putto z draperią i bez, w karnacji cokolwiek ciemnej. Ornamenty wyglądające, jakby ktoś je przed chwilą wydłubał z ruin barokowego pałacu. Ronald McDonald na ławeczce tuż obok stylowego inaczej chińskiego biureczka z okresu dynastii Dong, mosiężnej tuby od patefonu i foteli a'la późny Gierek. VideoCD z filmami na widok których płonią się lica młodych kleryków. Kacze komiksy z lat 90-tych. Torsy od krawieckich manekinów, Chrystus Frasobliwy, starożytne liczydło, sztuczne kończyny niczym z dziewiętnastowiecznego lazaretu, piłka którą rozegrano słynny mecz w "Ucieczce do zwycięstwa" i teatralny reflektor - a to wszystko na trzech metrach kwadratowych powierzchni masy bitumicznej Długich Ogrodów.
 

Jak dawno temu śpiewał zespół Chumbawamba:
"Mr Kokoschka, it just happened again (sad, so sad)
They struck the museum like a hurricane
All of our culture, it's dead and it's gone
From Babylon, baby, back to Babylon"
 
 
Jakie czasy, taki eBay. I chyba wcale nie jest aż tak smutno.
 

 11. sierpnia 2025, 19:03 CEST,  54.210 °N, 18.400 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 16 maja 2025

wojna światów

Miarą upadku i jednocześnie największą tragedią współczesnej polityki nie jest ani demagogia i radosny populizm, ani hołdowanie najniższym instynktom, szukanie haków i podkładanie konkurentom najbardziej cuchnących świń, ani nawet "sondażoza", która zamordowała tę dziedzinę nauki jaką była statystyka, która kreuje liczących się uczestników politycznej gry za pomocą robionych na zamówienie sfabrykowanych badań i która sprawiła, że bardziej wiarygodne od pomiarów opinii społecznej są obecnie zakłady bukmacherskie. (Galton w swym grobie wiruje...)

Największą tragedią współczesnej polityki jest to, że zmieniła się ona w archetypiczną walkę Dobra ze Złem o przyszłość ludzkości.
 
Partie polityczne, z ugrupowań, których celem było dążenie do zdobycia, a potem utrzymania władzy przy pomocy określonych narzędzi, zmieniły się we wrogie obozy jak na załączonym poniżej obrazku. Paradoksem jest jedynie to, że literalnie każdy sytuuje siebie i swoją frakcję po tej jasnej stronie mocy. Nieważne czy chodzi o tych od jednego "kaczora", czy od drugiego "kaczora", wszyscy są przekonani, że walczą w słusznej sprawie o uratowanie świata. Przeciw "złym", przeciw wrogom, którymi mogą być albo ci od zaściankowości, średniowiecza, piekła kobiet, ciemnogrodu, anachronizmu, kołtunerii i zacofania, albo ci od cywilizacji śmierci, bożka nowoczesności, tolerancji, wielokulturowości, otwartości, migracji, LGBTQcośtam, zabijania nienarodzonych, sympatycy Żydów, Ukraińców, Niemców etc.
Dwa obozy, z których każdy jest przekonany, że absolutna racja i dziejowa konieczność jest po jego stronie. A polityka jest tylko jednym z narzędzi do osiągnięcia tego celu.
A jak to w filmach o walce Dobra ze Złem, wszystko jest tam możliwe. Ludzie latają w kolorowych pelerynach, albo zmieniają się w jakiejś oślizgłe zielone paskudztwo, żółwie znają wschodnie sztuki walki, drzewa mówią, szop pracz pilotuje statki kosmiczne i pruje z pepeszy aż miło, jakąś bransoletką wysadzaną kamieniami można unicestwić pół Wszechświata, a były zapaśnik pozbawiony jakichkolwiek znamion talentu aktorskiego może zostać najlepiej opłacanym aktorem w Hollywood. A nie, sorry, to ostatnie to akurat jak najbardziej prawda...
 
I na tej samej zasadzie przeniesienie tego schematu na płaszczyznę polityczną skasowało wszystkie dotąd panujące tam reguły. I teraz również na niej wszystko jest już możliwe. Kandydaci w wyborach na Prezydenta państwa, w którym Konstytucja przyznaje mu tak znikome uprawnienia jakie ma malowany król, obiecują, że własnymi siłami obniżą ceny prądu, zmienią niemal każde niezdrowe prawo, wypowiedzą międzynarodowe umowy, których wypowiadać Prezydent ów nie jest władny i w ogóle zaprowadzą ustrój powszechnej szczęśliwości i dobrobytu.
 
Ze starego akademickiego porządku nie pozostał już kamień na kamieniu. Dychotomia lewica-prawica legła w gruzach niczym starożytny Kolos Rodyjski. Partia o programie dość mocno lewicowym jest uznawana za skrajnie prawicową (to ci od starszego "kaczora"), a żeby w ogóle znaleźć kogoś - pytając sto losowych osób na ulicy - kto potrafi podać podstawowe cechy odróżniające partię lewicową od prawicowej, trzeba by mieć szczęście trafić na studenta politologii, i to najlepiej od razu takiego z piątego roku magisterki, pobierającego w dodatku stypendium Rektora. Bo na tych z licencjatu nie postawiłbym złamanej złotówki. Zresztą, zapytajcie o to samo osobę, którą widzicie codziennie w lustrze (bez uprzedniego proszenia o radę wujka Google ani cioci Sztucznej Inteligencji). Zaznaczam jedynie, że odpowiedź iż prawica to ci, którzy dużo mówią o tradycji, patriotyzmie, "narodzie" i religii, a lewica to ci, którzy mówią o tolerancji, nowoczesności, Unii Europejskiej i wolności wyboru, jest z gruntu błędna. No, może przy życzliwym profesorze na tróję "na szynach", ale to wszystko...
 
A jeśli walka Dobra ze Złem, to wszystko jest czarno-białe. Nie jesteś z nami, to jesteś przeciw nam. Tertium non datur. Dlatego w ślad za orszakami ciągnącymi na pole tej odwiecznej bitwy, raźno maszerują przepastne drewniane szufladki zawierające jasny i skończony zestaw poglądów i nie tolerujące wyjątków. Jak ktoś jest od jednego "kaczora", to z definicji jest przeciw panoszeniu się Unii w naszym kraju, wierzy w zamach w Smoleńsku (albo, że przynajmniej nie wszystko tam było jasne i wyjaśnione), w życiu nie przeszedłby na wegetarianizm (przecież "kto je wege, ten ru**a kolegę", a sodomia to grzech śmiertelny), nie życzy sobie tu waluty Euro, migrantów o śniadych twarzach ani Ukraińców "pobierających nasz socjal" itd. A contrario, ci od drugiego "kaczora" to lemingi, wierzące we wszystko co głosi TVN, ta gazeta w której piszą starozakonni, oraz barista z najbliższej kawiarni, w której podają sojowe latte. Pragną pełnego multi-kulti, seksualizacji dzieci, jedzą tylko robaki i zieleninę, bo przecież "planeta płonie", dlatego też podróżują wyłącznie rowerami, nie znoszą myślistwa, a megalomańskie lotnisko wolą w Berlinie niż pod Łodzią.
 
Paradoksem z gatunku schizofrenicznych jest fakt, że dwadzieścia lat temu te dwa "kaczory" wyrosły z jednej siły politycznej (która różnie się nazywała na przestrzeni lat, ale zasadniczo niczym się nie różniła). I nie różni nadal, a to, że postrzegamy ich jako dwa przeciwstawne bieguny, jako emblematyczne ośrodki tej gigantycznej społeczno-politycznej dychotomii, wynika tylko i wyłącznie z akcentowania przez nich tych powierzchowności, które dwa akapity wyżej usłyszałbym (stawiam na to grube dolary do zeszłorocznych kasztanów!) od owych stu napotkanych losowo osób na ulicy. Bieguny te odpłynęły od siebie już tak daleko i w sposób tak bardzo pozbawiony jakiegokolwiek rozumnego podłoża, że można by wystawić w najbliższych wyborach dwa szympansy (albo muła i osła) ubrane w koszulki z logotypami tych dwóch opozycyjnych partii, a i tak oba zebrałyby po jakieś 20% głosów, bo tak zwany twardy elektorat kieruje się tylko tym obrazkiem wrzucając głos do urny i absolutnie niczym innym.
 
Z kolei miarą faktycznego upadku społecznego rozumienia polityki jest to, że ktoś, kto tym szufladkom się wymyka i idzie w poprzek zabetonowanej od dwudziestu lat dychotomii, nie jest uważany za rozsądnego, ale wręcz przeciwnie - za dziwaka o nieskonsolidowanych poglądach. Ot, choćby niżej podpisany, który uważa globalne ocieplenie za realny i groźny dla świata problem, a ograniczenie spożycia mięsa za bardzo trafny kierunek, ale nigdy jeszcze nie głosowałem ani na PO ani na jakąkolwiek postać Lewicy (a głosuję w każdych wyborach, oprócz - sic! - tych do Parlamentu Europejskiego). Wariat, prawda? Odebrać mu prawo głosu, dopóki mu się w głowie nie ułoży!
 
Czasami mam wrażenie, że to szarość codziennego życia, brak ambitnych celów i perspektyw sprawia, że drzemiące w każdym człowieku pokłady pragnienia odegrania jakiejś doniosłej roli w świecie są zagospodarowywane przez te dwie para-polityczne opozycje, reprezentowane przez dwa symboliczne "kaczory" (bo to nie tylko polska specyfika, spójrzmy choćby na ostatnie wybory w USA). Że nuda i kierat dzieci-praca-dom plus telewizja i Tik-tok pchają umysł do zatarcia granic pomiędzy fikcją a rzeczywistością. Który na zasadzie kompensacji niedostatku uniesień produkuje wrażenia, że świat rzeczywisty nie jest faktycznie taki nudny, ale podobnie jak w filmach sensacyjnych jest pełny spisków, tajnych stowarzyszeń nim rządzących i dybiących na jestestwo każdego człowieka. Skąd już tylko krok do zapisania się do jednej z tych armii, które walczyć będą z Żydami, Ukraińcami, Niemcami, katolikami, kołtunami czy ciemnogrodem (niepotrzebne skreślić) o duszę współczesnego Polaka lub Europejczyka.
 
Różnica jest taka, że infantylny film o superbohaterach, gdzie Dobro walczy ze Złem, można wyłączyć i iść spać. Ale tego "filmu" o którym jest powyższy tekst, wyłączyć się nie da. W poniedziałek po ciszy wyborczej obudzimy się i za oknem nadal będą grać requiem dla klasycznej polityki. A potwór tej dualistycznej "post-polityki" pochłaniać będzie kolejne hektary rzeczywistości.
 
16. maja 2025, 18:17 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 15 maja 2025

debata totalna

W kończącej się już - o, dzięki niebiosom! - kampanii wyborczej przeróżnych debat było o jakieś trzydzieści za dużo, ale tego jeszcze w politycznej historii świata nie grali! W poprzedni poniedziałek Polsat zorganizował naprawdę wiekopomną debatę przedwyborczą. Tym razem bowiem werbalnym gnojem obrzucali się nie kandydaci na Prezydenta RP, ale... ich sztaby. Naprawdę! A głód pseudo-politycznego widowiska dla gawiedzi jest w epoce Tik-Toka tak bardzo niezaspokojony, że na tym się pewnie nie skończy. Wspomnicie moje słowa, gdy przed następnymi wyborami będą kolejne debaty z udziałem:

ŻON KANDYDATÓW
- "Pani mąż kupuje pani arabskie perfumy w Action"
- "A pani mąż kupuje sobie garnitury w Pepco! I co, łyso?"
- "Phi, pani to nawet nie umie jeść bezy!"
- "A pani zakłada stringi do kościoła. I to tyłem do przodu!"

DZIECI KANDYDATÓW (kategoria wiekowa: 6-11 lat)
- "Twój tato myśli, że Tokio Hotel to jest hotel w Japonii!"
- "A twój myśli, że Linkin Park to jest park w Bydgoszczy!"

DZIECI KANDYDATÓW (kategoria wiekowa: 12-16 lat)
- "Ja z moim starym to jestem po imieniu, a ty musisz mówić do swojego: Panie Doktorze Habilitowany!"
- "A twój stary to miesza bigos pachami i pije burbon ze słoika po ogórkach!"

TRENERÓW PERSONALNYCH KANDYDATÓW
- "Twój podopieczny jest tak skąpy, że zamiast sobie kupić bieżnię do domowej siłowni, to poranny jogging robi na taśmie bagażowej na lotnisku"
- "A twój uczy się międzynarodowych stosunków politycznych z książek Paulo Coelho!"

POMOCY DOMOWYCH KANDYDATÓW
- "Ja nie panimaju, jak można podawać swojemu państwu płatki śniadaniowe wieczorem?! I jeszcze serek wiejski, skoro mieszkają w mieście?!"
- "Bladź! A ja sama widziała, jak ty użyła ręcznika kuchennego w salonie! A potem podała pani domu Apap Noc, chociaż był środek dnia!"

SĄSIADÓW KANDYDATÓW
- "Ten kandydat od nich to w ogóle nie segreguje śmieci, a ostatnio wyrzucił nawet kolorową butelkę po piwie do pojemnika na szkło białe!"
- "A ten od nich to pali w piecu prętami paliwowymi do reaktora atomowego!"

NAUCZYCIELI KANDYDATÓW Z CZASÓW LICEUM
- "Mój uczeń był tak zdolny, że umiał nawet dzielić przez zero!"
- "A mój potrafił odpowiedzieć na pytanie retoryczne, o!"

ZWIERZĄT DOMOWYCH KANDYDATÓW
- "Miau! Ja to śpię w legowisku z gęsiego puchu i codziennie jem kabanosy z renifera, a ten twój pan to karmi cię kiełbasą z Biedronki po trzy dziewięćdziesiąt za kilo"
- "Hau! Za to twój podkrada ci kocimiętkę i parzy sobie z niej herbatę, bo myśli że wtedy zlecą się do niego wszystkie kociaki z okolicy. A jak ostatnio wieczorem wrócił naprany z posiedzenia klubu parlamentarnego, to nasikał ci do kuwety, ha!"

6. maja 2025, 18:37 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 1 maja 2025

Annie Jacobsen - "Wojna nuklearna"

72 minuty. Tylko tyle czasu zajmie ludzkości zniszczenie samej siebie. Jedynie godzinę z kwadransem, krócej niż mecz piłkarski, potrwa światowa wojna nuklearna. Która unicestwi nie tylko 90% ludzkiej populacji, ale też większość życia biologicznego i niemal wszystkie wytwory ludzkiej kultury, sztuki czy architektury.

Planeta Ziemia oczywiście przetrwa. W jej historii doliczono się już pięciu takich wielkich wymierań, gdy z powierzchni znikała większość organizmów żywych. Każde z nich miało jednak za przyczynę "siły natury" - a to rąbnęło jakieś ciało niebieskie, a to wybuchł superwulkan i zmienił klimat na skrajnie niekorzystny...
 
Dopiero szóste wymieranie zapewnimy sobie sami. Według najogólniejszych szacunków wystarczy użycie zaledwie kilkuset głowic atomowych o mocy od 100 do 1000 kiloton równoważnika trotylowego, aby spowodować zniszczenie praktycznie całej ludzkiej cywilizacji w godzinę z hakiem (a rzeczywistość tych, którzy jakimś cudem przeżyją, cofnąć do czasów jakie znamy z odkryć naukowych i to bardziej tych z zakresu paleontologii, a nie archeologii).
 
Tymczasem, obecny arsenał broni jądrowej na całym świecie szacowany jest w przedziale od 9 do 14 tysięcy głowic. Większość z nich utrzymywanych w stanie natychmiastowej gotowości do użycia. Każda z nich o mocy dziesiątki tysięcy razy większej od Little Boya, którego zrzucono na Hiroszimę. Wystarczająco, aby na ludzkości popełnić overkill i to kilkanaście razy. I właśnie o tym opowiada "Wojna nuklearna".
 
To nie tylko książka o tym, że wojny nuklearnej nie da się wygrać.
 
To książka, która jest do skrajności reporterską robotą, a jednocześnie czyta się ją jak nieodkładalną powieść sensacyjną. Z narastającym napięciem i z finałowym wręcz twistem, który zmieni wyobrażenie każdego laika o tym, co jest tak naprawdę gamechangerem w wojnie atomowej.
 
To książka, którą każdy powinien przeczytać, chociaż nie każdy da radę. Dla tych, którzy jednak spróbują, motywacją niech będzie dotarcie do końcowych fragmentów, gdzie jest zamieszczona ramka z opisem znakomitego eksperymentu pt. "Małpy na bieżni", który idealnie ujmuje to, co doprowadziło do sytuacji, że jako ludzkość siedzimy współcześnie na bombie (w przenośni, ale też jak najbardziej dosłownie).
 
Małpich porównań można w tym kontekście przywołać znacznie więcej.
"Szybciej coraz szybciej
Drogą własnej klęski
Biegnie naga małpa
I swój świat wyniszcza
Szybciej coraz szybciej
Opętany zegar
Oszalałej małpie
Sekundy odlicza"
- w te słowa śpiewał kiedyś pan Olejarczyk z zespołu KSU.
 
Z kolei współcześni niejakiemu Darwinowi oburzali się na jego teorie, które miały przypisywać człowiekowi pochodzenie od małpy (co było zresztą bzdurą, ani Darwin niczego takiego nie powiedział, ani teoria ewolucji takiej tezy nie zawiera, głosząc jedynie, że człowiek i małpa mają wspólnego przodka w organizmach o niższej złożoności i mniej przystosowanych). W świetle eksperymentu "małpa na bieżni", to jednak szympans powinien wstydzić się pokrewieństwa z człowiekiem, a nie na odwrót. Właściwie z ironią trafił jedynie Samuel L. Clemens (znany powszechnie pod ksywą "Mark Twain"), który miał stwierdzić kiedyś, że: "Bóg stworzył człowieka, ponieważ rozczarował się małpą. Z dalszych eksperymentów zrezygnował".
 
Ta książka to kronika zapowiedzianej śmierci. Skrupulatny, sekunda po sekundzie zapis końca historii (jakże inny od tych bredni spłodzonych przez Fukuyamę). Wiwisekcja niepohamowanego ludzkiego pędu do destrukcji i siłowego udowadniania swoich racji. Złowieszczy refleks freudowskiego Tanatosa na lustrze, w którym przeglądamy się upajając swoją wielkością i dokonaniami.
 
To wreszcie książka, po przeczytaniu której czuje się (a przynajmniej powinno) wstyd, że należy się do gatunku ludzkiego. Gatunku, dla którego początek końca miał miejsce 16 lipca 1945 na pustyni Jornada del Muerto.
 
Co na polski tłumaczy się jako Podróż Martwego Człowieka.
 
Annie Jacobsen "Wojna nuklearna. Możliwy scenariusz"
Kraków, 2024
wydawnictwo Insignis
stron: 500
moja ocena: 8/10

1. maja 2025, 18:23 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

niedziela, 6 kwietnia 2025

rainin' in paradise

W dawnych czasach niejaki Heraklit mawiał, że wszystko płynie. Ale nie miał racji, bo tak naprawdę wszystko krąży. Wiele z tego, co już kiedyś było, powraca. Dzisiaj na przykład czytałem, że pokolenie Z na powrót odkrywa zapomniany już niemal serwis Tumblr (i pewnie wkrótce renesans przeżyłaby też nieboszczka Nasza Klasa, gdyby jej wcześniej profilaktycznie nie skasowano). Wraca też do głównego obiegu również nieco zapomniane już "cło", a gdy pod koniec grudnia będą tradycyjnie wybierane "słowa roku", właśnie cła mają spore szanse w tych plebiscytach, niezależnie od tego, co się jeszcze w najbliższych miesiącach wydarzy.

Nie, to nie będzie kolejny tekst o tym, że Donald Trump okazał się jeszcze większym baranem niż do tej pory się wydawało (chociaż to akurat prawda) i że facet dostrzega jedynie dysproporcję w wymianie towarów pomiędzy USA a resztą świata (Amerykanie kupują od świata, a świat od USA nie za bardzo). Natomiast nie dostrzega (albo dostrzec nie chce) równie wielkiej dysproporcji w przeciwną stronę - w wymianie usług (to cały świat kupuje od Amerykanów, płacąc im za Netflix, Disney, HBO MAX, Facebook, Twitter, McDonald's, Uber, Windows, Photoshop i wstawcie sobie dowolną inną według własnego uznania).

Takie są fakty, ale już od bardzo dawna największy posłuch ma nie ten, który przedstawia fakty, ale ten, który oferuje najciekawszą opowieść. Zatem, posłuchajcie...
 
Będzie to opowieść o starych, dobrych czasach, w których zatrzymał się nie tylko obecny Prezydent USA, ale i wszyscy wyznawcy takich haseł jak "patriotyzm gospodarczy" i "kapitał narodowy", a cła Donalda T. o których jest teraz tak głośno są tylko rzewnym refleksem tych czasów. 
 
Oto dawno, dawno temu, wcale nie za siedmioma górami, bo tuż za naszymi oknami, większość państw, przynajmniej tych dużych, w naszym kręgu cywilizacyjnym, było w jakimś stopniu samowystarczalnych w zakresie produkcji żarcia, ciuchów, materiałów budowlanych, pralek, lodówek, rowerów i czego tam jeszcze bądź. W tych zamierzchłych czasach powszechnie sądzono, że wszystko (nie tylko ludzie, ale kapitał, towar, żywność, samochody, nawet zwierzęta - któż nie słyszał o "polskich bocianach"?) ma obiektywnie swoją "narodowość".
 
Ale te czasy już minęły. Globalizacja przetoczyła się po tym świecie niczym kombajn po polu kukurydzy. Coraz mniej jest już rdzennie krajowych firm, polskich również. Bo do kogo obecnie należą legendarne marki kojarzone z Polską?
 
  • Wedel? Japońsko-koreański koncern Lotte-Wedel
  • Wawel? Niemiecki właściciel Hosta International AG
  • Hortex? MidEuropa Partners z siedzibą w Londynie
  • piwo Żywiec? Grupa Heineken (Holandia)
  • woda Żywiec Zdrój? Francuska grupa Danone
  • browary Tyskie i Lech? Koncern piwowarski Asahi z Japonii
  • Okocim, Piast, Książ? Carlsberg Group z Danii
 
Oczywiście to nie jest tylko polska rzeczywistość, żeby nie było... Nawet młodsi ode mnie mogą jeszcze pamiętać czasy, gdy istniały: francuska firma Citroen, niemiecka Opel, amerykańska JEEP, włoska Lancia, francuska Peugeot, amerykańska Dodge czy włoska FIAT. Teraz to już są tylko marki samochodów, a firma, które produkuje wszystkie te pojazdy (i jeszcze kilka innych) to gigantyczny francusko-włosko-amerykański koncern STELLANTIS z siedzibą w... Amsterdamie.
 
Można tak zresztą wymieniać bez końca... A nawet jeśli istnieją jakieś kompanie ze stuprocentowo polskim (czy jakimkolwiek innym) kapitałem i tak nie są w stanie funkcjonować bez zagranicznych technologii, bez systemów informatycznych, bez importowanych maszyn czy półproduktów. Czyli bez międzypaństwowych zależności biznesowych. I czy to się komuś podoba czy nie, tak zmienił się współczesny świat, tak wyglądają obecnie zależności gospodarcze, a dziewiętnasty wiek z jego "narodowym kapitałem" już nie wróci.
 
A czy to dobrze czy źle? Nie wiem. Moim zdaniem to niewłaściwie postawione pytanie, ale ja tylko stwierdzam fakt. Tak po prostu jest. I już. A za rozstrzyganie czy coś jest dobre czy niekoniecznie, płacą specjalistom od etyki, aksjologii, teologii czy deontologii.
 
Jeśli jednak Donald Trump, albo ktokolwiek inny jest przekonany, że wprowadzaniem zaporowych ceł, czy w jakikolwiek inny sposób jest w stanie cofnąć autarkiczną wajchę do czasów, gdy każde państwo produkowało na własne potrzeby i było samowystarczalne, to jego działanie dobrze opisuje stare powiedzenie o zawracaniu Wisły kijem. Żadną czarodziejską różdżką nie cofnie się globalizacyjnej machiny i nie przywróci się już tej rzeczywistości, gdzie nie było międzypaństwowych firm i "każdy kupował swoje".
 
Dlatego równie wiele sensu jest w promowaniu "patriotyzmu gospodarczego", który miałby - jeśli dobrze rozumuję - polegać na tym, że Polacy kupują tylko polskie produkty, Niemcy - niemieckie, Holendrzy - holenderskie, a Japończycy - japońskie. Pomijając nawet fakt, że współcześnie praktycznie nie ma już niczego, co jest w stu procentach "polskie", "holenderskie" czy "japońskie" (quod erat demonstrandum), to taki model - gdyby chcieć go na siłę wprowadzić - byłby wybitnie skażony tak zwaną mentalnością Kalego. Bo gdyby w każdym kraju obywatele kupowali wyłącznie rdzennie krajowe towary, to żadna firma nie mogłaby się rozwijać poza granice własnego państwa i kisiłaby się we własnym sosie, a stagnacja rozwojowi raczej nie sprzyja, bo zdecydowanie bardziej różnym patologiom. Ot, taki Orlen, który stawia stacje benzynowe w Niemczech, na Słowacji czy Litwie. W modelu "patriotyzmu zakupowego" szybko musiałby je zamknąć, bo Niemcy powiedzieliby: "hola, hola, jak Polacy mają kupować tylko polskie rzeczy, czyli autobusy Solarisa a nie MAN-a, lodówki Amiki a nie Boscha, to my, Niemcy, chcemy kupować tylko niemieckie paliwo, a nie polskie z Orlenu". A mam wrażenie, że takiego dysonansu chciałby pan Donald. Czyli: niech Amerykanie kupują amerykańskie i cały świat niech też kupuje amerykańskie.
 
Nie dostrzeganie w "patriotyzmie zakupowym" takiej hipokryzji jest równie wielkim błędem, co nie dostrzeganie jej w odmawianiu różnych prawnych przywilejów (do nauki dzieci w języku ojczystym, do dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości) na przykład mniejszości niemieckiej na Śląsku i jednoczesnym oburzaniu się na władze w Wilnie, że tego samego odmawiają mniejszości polskiej zamieszkującej tereny Litwy.
 
A zabawa w multiplikację takich mniej lub bardziej hipotetycznych przykładów jest skazywaniem się na rozwiązywanie beznadziejnie trudnych zagadek. W rodzaju takich jak rozstrzyganie, czy dla Polski "lepszy" jest "polski" Wedel, który ma w Polsce fabryki, daje Polakom pracę i płaci podatki do lokalnych, polskich samorządów, chociaż zyski idą do Korei, czy może "lepszy" jest "niemiecki" MAN, który ma w Polsce fabryki, daje Polakom pracę i płaci podatki do lokalnych, polskich samorządów, chociaż zyski idą do Niemiec. Ktoś, coś?
 
Zdaję sobie sprawę, że stare dobre czasy się idealizuje, a może one i faktycznie były dobre, ale to se ne vrati jak mawiają poddani z królestwa Krteka i knedlików. Czasy się zmieniły, a to, co wyrabia Donald Trump jest wyłącznie przejawem jego nieumiejętności pogodzenia się ze zmianami łamanej przez nostalgię do starych dobrych czasów. Oraz kompletnego niezrozumienia rzeczywistości. To pierwsze jeszcze można zrozumieć. To drugie jednak kwestionuje już sens jego zasiadania na tym fotelu, na którym na powszechne nieszczęście zasiada.
 
Jedenastego września roku pamiętnego Arabowie z Al-Kaidy przy użyciu pięciu samolotów zamierzali zniszczyć amerykańskie centra gospodarcze (wieże WTC), militarne (Pentagon) i polityczne (ostatni samolot, który nie doleciał do celu, miał prawdopodobnie trafić w Kapitol lub Biały Dom). I nawet im się częściowo powiodło. Ćwierć wieku później rodowity Amerykanin, bez większej pomocy z zewnątrz, już zdemolował polityczny i militarny porządek całego świata, a w minionym tygodniu udało mu się również z gospodarczym.

5. kwietnia 2025, 18:37 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego