poniedziałek, 22 grudnia 2025

krakowski spleen

Jest takie popularne powiedzenie: "Szanuj (i tu wstawia się dowolną osobę, są znane na przykład wersje z sąsiadem i z nauczycielem) swego, bo możesz mieć gorszego". Od pewnego czasu znacznie bardziej od sąsiada, nauczyciela czy lekarza pasuje tam jednak, niestety, Prezydent RP.

Ostatnim przyzwoitym "strażnikiem żyrandola" był Aleksander Kwaśniewski. Pamiętam o jego alkoholowych problemach, ale w ogólnym rozrachunku wszystko wychodziło na zdecydowany plus. A później, z każdym kolejnym prezydentem, było gorzej. Wpadki i niechęć do pracy nad dykcją Lecha Kaczyńskiego, Bronisław Komorowski z manierą jowialnego wujka, który przy ognisku, racząc się dziczyzną, sypie rubasznymi żartami i opowiada jak to - ho! ho! ho! - drzewiej bywało, gdy chodziło się do lasu z fuzją na grubego zwierza. No i "plastelinowy" Andrzej Duda, którego egzaltowane przemówienia bardziej pasowały do kościelnych kazań z czasów Savonaroli niż do świeckich wystąpień publicznych. Ale przy tym panu, który obecnie piastuje urząd Prezydenta RP, każdy z poprzedników - nawet Andrzej Duda! - to nieomal mąż stanu!

Jak ten pan coś powie, ze swoim sztucznie przyklejonym do oblicza uśmiechem (wygląda to jakby specjaliści od wizerunku poświęcili tam mnóstwo pracy i przerwali swoja robotę w pół drogi), to nie wiadomo gdzie chować oczy ze wstydu. Oto chyba przedwczoraj w obecności prezydenta Ukrainy oświadczył w te słowa: "Polacy odnoszą wrażenie, że nasz wysiłek, czy wielowymiarowa pomoc Ukrainie po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji, nie spotkały się z należytym zrozumieniem i docenieniem"... Naprawdę, prywatnie niech sobie facet opowiada takie banialuki u cioci na urodzinach i w swoim własnym imieniu, a nie wypowiada się za innych, którzy mogą mieć odmienne zdanie (ja na ten przykład jestem Polakiem, a nie odnoszę wcale takiego wrażenia, jakie odnosi pan Prezydent!).

Ta wypowiedź wiele mówi zresztą o moralnej kondycji pana Prezydenta. Oto obnosi się ze swoją wiarą i religijnością tak bardzo, że nie pozwala mu to wziąć udziału w ceremonii zapalenia świec z okazji święta żydowskiego ("ja swoje poglądy i swoje przywiązanie do wartości chrześcijańskich traktuję poważnie" - tłumaczy, a czy zapalenie świeczki by nimi zachwiało, nie mnie oceniać). Swoją drogą, w Pałacu pan Prezydent jednak stawia choinkę, a przecież choinka to zwyczaj zapożyczony z tych paskudnych Niemiec (polską tradycją była podłaźniczka) i z religii protestanckiej, a nie katolickiej, a korzenie zwyczaju strojenia choinki są w ogóle pogańskie! 

Wygląda jednak na to, że ta deklaratywna religijność głowy państwa jest przy tym bardzo powierzchowna. I nie zadała sobie trudu, aby sięgnąć choćby do fragmentu Ewangelii świętego Mateusza, gdzie jest mowa o tym, aby dając jałmużnę (i szerzej - pomagając innym) robić to bezinteresownie i po cichu ("niech nie wie twoja lewa ręka co czyni prawa"), nie na pokaz i nie po to, aby liczyć na jakieś pochwały, wdzięczności i poklask od innych. Tak uczy sam Jezus Chrystus, którym pan Prezydent wyciera sobie oblicze w politycznych przepychankach. I jest to, delikatnie mówiąc, niesmaczne.

Podobnie jak niesmaczna jest dekoracja szopki, która stanęła przed dawnym Pałacem Namiestnikowskim w Warszawie. W której to (szopce, nie Warszawie) wisi historyczny herb województwa krakowskiego, sięgający korzeniami XIV wieku. Litanię na temat braku sensu takiego posunięcia można by napisać dłuższą niż Loretańska. Już pomijając nawet fakt, że ten herb o intensywnych kolorach wizualnie i stylistycznie pasuje tam jak świni siodło. Oto Chrystus mówił, żeby nie łączyć polityki z religią ("oddajcie bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie") - dlatego nie znoszę Grobów Pańskich i szopek z aluzjami do współczesnych wydarzeń. Oto wiemy przecież, że Jezus przyszedł na świat na terenach Bliskiego Wschodu, a nie Małopolski. I w czasach, gdy jakakolwiek państwowość ani organizacja terytorialna na terenie obecnej Polski jeszcze nie istniała. Najbardziej pasuje mi jednak przede wszystkim scena z serialu "Ranczo", gdy pani Solejukowa (zanim jeszcze została doktorantką filozofii) w odpowiedzi na pytanie księdza o to jakiej narodowości był Jezus odparła, że przecież oczywiste iż Polakiem. "No bo Matka Boska Częstochowska. A Częstochowa gdzie leży? W Polsce! No to jak matka Polka - to dziecko też Polak".

Może pan Prezydent wierzy zatem, że Jezus Chrystus był Polakiem. Spod Krakowa. 
(Bo przecież chyba nie Żydem, no jak to?!)

W sumie... nie zdziwiłbym się...

(zdjęcie ze strony: https://wiadomosci.gazeta.pl/.../7,198072,32481824,tak...)

21. grudnia 2025, 11:37 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 20 grudnia 2025

"Zwierzogród 2" - warto było czekać prawie dekadę

Z przyjemnością zawiadamiam, że "Zwierzogród 2" jest co najmniej na tym samym poziomie co "Zwierzogród 1". I równie obficie, jeśli nawet nie bardziej, nadziany rodzynkami. Co ma kluczowe znaczenie, bo ze wszystkich w teorii dziecięcych animacji, ta jest zdecydowanie najmniej dziecięca. Już w pierwszej części różnych smaczków niezrozumiałych dla dzieci, ale też wielu dorosłych, jak i aluzji nie tylko do kultury (scena gdy samica pancernika wita w "Pensjonacie pani Potiomkin" czy lemingi wychodzące z pracy w banku "Leming Brothers") było multum. Pod tym względem taki choćby "Sing", o "Madagaskarze" nawet nie wspominając, odpada już na starcie.

A teraz jest chyba jeszcze więcej, co przy dynamicznej akcji właściwie uniemożliwia wyłapanie wszystkich. Już w pierwszych dziesięciu minutach "Zwierzogrodu 2" jest ich równie dużo, co w niektórych filmach braci Zuckerów i Jima Abrahamsa na całej ich długości. Dzielnica Gnu Jersey, tunel Moleholland Drive, catering z restauracji Amoose-Bouche, prognoza pogody (fur-cast) w telewizji ZNN, wyszukiwarka Zoogle i serwis EweTube. Oraz cudownie nawiązująca czcionką i logiem do operatora kontenerowców MAERSK firma MEERKT (oczywiście z surykatką w logo!).

A to tylko ułomek pysznego ciasta, bo film spełnia oczekiwania w całej rozciągłości. Show kradnie za każdym razem, gdy tylko się pojawia na ekranie, skorumpowany, narcystyczny burmistrz Brian Huculski (w ogóle świetnie, z idealnym wyczuciem kulturowym przetłumaczone są nazwiska i nazwy własne!), niegdysiejszy gwiazdor filmu "Konian Barbarzyńca", marzący obłudnie by wymiar sprawiedliwości ruszył z kopyta. Wraca na moment, ale z przytupem, wątek Ojca Chrzestnego i jego ochroniarzy ze wschodnim akcentem (tym razem produkują podróby drogich wytworów modowych; zauważyłem m.in. torebki marki Grucci). Nie męczy powtarzający się wtręt Zebraci. Są pyszne szpileczki w kierunku ideologii DEI ("osoba terapeutyczna") i foliarzy/ płaskoziemców (naklejka "Reptiles exist!" na samochodzie tropicielki spisków). Hitem jest świnia policjantka o nazwisku Parmeńska.

Mam nadzieję, że na kolejną część nie będzie trzeba czekać prawie dziesięć lat. Ale jeśli ma być na takim poziomie, warto czekać i dekadę!

"Zwierzogród 2"
film animowany
USA, 2025
reżyseria: Jared Bush, Byron Howard
scenariusz: Jared Bush
 
13. grudnia 2025, 14:42 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 7 grudnia 2025

Santa Klaus i jego pretorianie

Oto nadszedł. Od północy, od bramy Powroźniczej jak u Sapkowskiego. I równie jak u Sapkowskiego złowrogi. Równie bezlitosny. 

 
Nadszedł grudzień. Miesiąc ponury. Zły czas, gdy strach włączyć jakiekolwiek urządzenie emitujące obraz lub dźwięk.
 
Przez wiele lat najstraszniejszym grudniowym omenem były osławione christmasy - produkty piosenkopodobne wylewające się z każdej stacji radiowej. Nieistotne czy wyśpiewane przez rodzimych szansonistów, czy piały je zagraniczne "gwiazdy" sceny muzycznej, przebrzmiałe lub obecne - wszystkie przyprawiały o torsje uszu skuteczniej niż disco-polo. Wszystkie wykuwane na jedno mizerne kopyto, wszystkie podobne do siebie jakby tłuczone od najmizerniejszej i najtańszej sztancy, tekstowo i muzycznie po linii najmniejszego oporu. We wszystkich prószy śnieg, wszyscy są dla siebie mili, składają sobie życzenia, wybaczają sobie nawzajem winy doczesne i śmiertelne potwarze, a drzewa iglaste tryskają "świątecznym nastrojem". I wygładzone to wszystko do bezpłciowości absolutnej. Tak pozbawione jakiejkolwiek duszy, jakiegokolwiek charakteru. I tak wymuskane, tak delikatne, że Bellonowska "Kraina Łagodności" jawi się przy "christmasach" niemal jak death-metalowa czarna msza, odegrana zardzewiałym gwoździem na przesterowanych siarką gitarach, które zamiast strun mają druty kolczaste. Właściwie jedyną piosenką mordowaną nieustannie w grudniu, którą da się słuchać bez bólu brzucha, jest sławetne "Last Christmas" grupy Wham. Może dlatego, że ona akurat... nie jest o Świętach.
 
Od pewnego czasu "christmasy" mają jednak poważną konkurencję w przerabianiu mózgu odbiorcy na ciekły azot. Oto są bowiem pewne makabrycznie złe świąteczne reklamy. I nie chodzi akurat o te, które po prostu zachęcają do kupowania u ich zleceniodawców różnego niepotrzebnego chłamu, bo one były, są i będą, a że w grudniu dostaną tło w postaci choinek, sztucznego śniegu i tego nalanego, czerwonego grubasa, nazywanego z niewiadomego powodu "świętym Mikołajem" - z tym się trzeba pogodzić. 
 
Jest jednak zjawisko, w którym celują zwłaszcza sieci komórkowe (oraz rodzimy potentat na niwie handlu internetowego). A w przypadku telefonii ten kontrast jest właśnie wyjątkowo ostry. Ponieważ przez jedenaście miesięcy w roku kompanie te tłuką widzów po głowach topornymi scenkami, gdzie celebrities przychodzą do salonu sprzedaży, a tam para sprzedawców (sorry... "doradców klienta") płci obojga emituje werbalną łopatą "NIEPRAWDOPODOBNIE KORZYSTNĄ ofertę!!!". Czyli, że: "dajemy ci w pakiecie gorylion gigabajtów, smartfon za 99 groszy z aparatem o rozdzielczości tafli hokejowej i do tego jeszcze FLIXNET na siedemnaście lat, tylko podpisz z nami cyrograf". A u konkurencji identyczna scenka, z tym, że w innych kolorkach, inni celebrities i tam dają dwa goryliony gigabajtów, Myszę Miki vel Topolino na czterdzieści lat i jeszcze aparat w smartfonie taki, że jak wejdziesz na trzydzieste piętro Pałacu Kultury w Warszawie i skierujesz obiektyw na wschód, to przeczytasz gazetę, którą trzyma gość siedzący na kiblu w Mińsku (Mazowieckim).
 
Ale w grudniu wszystkim sieciom telefonicznym odbija choinka i nagle zamiast tych przyciężkich wytworów ułomnej kreatywności chcą zabłysnąć egzaltowaną reklamą, która przy dźwiękach nastrojowej muzyki przekazuje jakieś uniwersalne życiowe prawdy ze zręcznością licealisty z kółka literackiego i na poziomie Paulo Coelho w wersji superturbo. Wszystko to wygląda jak losowo powybierane przez nierozgarniętego szympansa wyimki z ckliwego melodramatu klasy D. Synowie marnotrawni powracają do domów wyczekiwani tam, jak się okazuje, we łzach i trwodze. Córki skłócone ze swoimi rodzicielami nagle odnajdują z nimi wspólny język. Dziewczynki z zapałkami doświadczają ludzkich odruchów, pan Scrooge otwiera swe zmrożone serce, samotni staruszkowie prowadzą wideokonferencję w jakości Ultra HD ze swoimi wnukami, które to wnuki Święta spędzają akurat na Zanzibarze, a wszystko to przy akompaniamencie świeckich kolęd i w stonowanych kadrach pełnych prószącego śniegu. 
 
Sorry, ale "zadzwoń do Mamy" mogło zadziałać tylko raz. A jeśli coś jest kopiowane po raz kolejny, powtarza się jako farsa. I hipokryzja. Bo może nawet nie byłoby w tym nawet nic nagannego, każdy ma przecież prawo kręcić tandetne, landszaftowe reklamówki i nikomu nic do tego, gdyby nie fakt, że pod tą chwytającą za serce opowiastką kryje się czysto merkantylne podłoże. Ale przecież gdzieś tam na końcu tej świątecznej tęczy niespecjalnie skrywa się nawet bożek handlu - jest i logo firmy, i przekaz, żeby wykorzystać dodatkowe gigabajty z naszej oferty, by ponownie zbliżyć się do swoich bliskich.
 
Podobno za socjalizmu, by zniechęcić do religijnego komponentu Bożego Narodzenia, partyjniacy promowali przekaz o "Świętach Bombki i Choinki". W istocie jednak to już nie są ani święta Bożego Narodzenia, ani Przesilenia Zimowego, ani Bombki, Choinki czy Bałwanka. To jedno wielkie Święto Konsumpcji rozbuchanej do gargantuicznych rozmiarów. I hipokryzji takoż. Na upiornej, wewnętrznie sprzecznej wadze, z jednej strony szali szczerzy się odmieniana przez wszystkie przypadki Tradycja, na którą powołuje się w tym paskudnym grudniu niemal każdy, uzasadniając nią nawet najgłupszy krok, choćby jedzenie tej ohydnej ryby pod tytułem karp, którą mało kto lubi, bo jest zwyczajnie niesmaczna, ale jeść trzeba, bo przecież Tradycja... I tylko na drugiej szali tradycja przez małe "t" nieśmiało przypomina, chociaż nikt jej nie słucha, że kolędy gra się i śpiewa dopiero od mszy Pasterki, a nie od początku grudnia, a choinkę stawia i odziewa ją w bombki w dniu Wigilii Bożego Narodzenia rankiem, a nie w ostatni piątek listopada. Niby to wszystko żadne odkrycie, niby truizm, ale powoduje torsje większe niż te wszystkie christmasy w radiu, idiotyczne czerwone czapki, szczucie "świąteczną magią" na każdym kroku i przekonywanie, że w tych Świętach chodzi przede wszystkim (jeśli nie wyłącznie) o Prezenty. 
 
Chrześcijaństwo ukradło grudniowe święta poganom (Jezus Chrystus urodził się wiosną, a nie 25. grudnia), postkapitalistyczny handel ukradł święta chrześcijanom. Obłuda wyrywa je handlowi niczym kucharz w podrzędnej knajpie szczurowi z paszczy nieświeżą rybę. 
 
Niech się święci wielkie złodziejstwo. Niech wygra bardziej cyniczny.
 
1. grudnia 2025, 15:36 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 10 listopada 2025

the cold white light

Serial o "polskim Titanicu" rozpoczyna się dość niemrawo (chociaż sceną katastrofy, więc niejaki Hitchcock byłby kontent), ale w miarę upływu czasu ekranowy sztorm narasta do wartości Beauforta nieznanych współczesnej nauce. Ostatni odcinek to już arcydzieło kompletne, co najmniej równorzędne z finałem brytyjskiego "Czarnobyla", słusznie uznawanego za - jak dotąd - najlepszy serial XXI wieku. Długa sekwencja załadunku i wyjścia promu w morze, wstrząsająca kronika zapowiedzianej śmierci przeplatana mową mecenasa przed Izbą Morską, gdy wszystkie klocki wskakują na swoje miejsca, jest wy-bit-na. Wszystko tam się zgadza. Każdy kadr, każde ujęcie, każde słowo, posępna muzyka, zimne białe światło, absolutnie wszystko. Człowiek siedzi jak na przyjęciu u fakira i momentami wręcz zapomina oddychać.

 

Porównania z "Czarnobylem" można zresztą multiplikować, nie tylko dlatego że obydwa dzieła kończą się na sali sądowej. Obydwa są też wzorcem jeśli chodzi o odtwarzanie epoki co do najdrobniejszych detali. W tym zresztą reżyser Jan Holoubek jest w Polsce mistrzem na poziomie dla innych nieosiągalnym. A w "Heweliuszu" pokazuje dodatkowo, że wyciąga wnioski z własnych błędów. Bo jeśli w "Wielkiej wodzie" efekty specjalne wyglądały sztucznie i tanio, tak tutaj zatonięcie promu sprawia niesamowite wrażenie. Bardziej realistyczne i po prostu lepsze niż w hollywoodzkich produkcjach za gorylion dolarów
 
Nie o spektakularne sceny rozbija się, nomen omen, polski prom (tak jak w "Oppenheimerze" sercem filmu wcale nie były momenty gdy ta bomba pierdyknęła; i stąd zawód co niektórych widzów przyzwyczajonych do kina spod znaku awendżersów). Serial jest bowiem przede wszystkim gęstą i ponurą, ale jednocześnie znakomitą i drobiazgową wiwisekcją tej partycji ludzkiej mentalności, która od stuleci doprowadza do takich katastrof (w Polsce choćby kolejowej pod Szczekocinami, autobusu PKS pod Gdańskiem i wreszcie słynnego Tupolewa) i doprowadzać nadal będzie. Tego znamiennego "śmiało, zmieścisz się!", tego ponadczasowego "jakoś to będzie", tego "eee tam, przesadzają z tym zagrożeniem..." i tego "Jędruś jest swój chłop, da se rade w każdych warunkach!".
 
Może jedynie momentami za dużo jest łopatologicznego tłumaczenia widzowi o co w tym wszystkim chodzi i do czego zmierzają zachowania antybohaterów. Ale w epoce "nieczytelnictwa", kultury obrazkowej i renesansu funkcjonalnego analfabetyzmu, gdy internet oraz AI wszystko tłumaczą jak krowie na pastwisku, a umiejętność czytania między wierszami i wychwytywania niedopowiedzeń kuleje jak żołnierz napoleońskiej Wielkiej Armii cofający się spod Moskwy, pisanie bardziej subtelnych dialogów zakrawałoby na biznesowe samobójstwo (i tak należy podziwiać scenarzystę Kaspra Bajona za bardzo alinearną fabułę). Ale to żaden mankament ani zarzut, bo "Heweliusz" praktycznie nie ma słabych punktów. To nie tylko najlepszy polski serial od czasów "Watahy", ale być może jeden z najlepszych w tym roku na całym świecie.
 
"Heweliusz"
miniserial (5 odcinków)
Polska, 2025
reżyseria: Jan Holoubek
scenariusz: Kasper Bajon
produkcja: Netflix 
 
9. listopada 2025, 18:04 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

sobota, 27 września 2025

dziewiąty krąg tchórzostwa

Żadną tajemnicą nie jest fakt, że gdy szukać odwagi czy nonkonformizmu, to charakterystyczny, jasny budynek na Wiejskiej w Warszawie nie będzie najlepszym adresem. A może być i najgorszym, bo mam wrażenie, że poziom tchórzostwa wśród przedstawicieli tak zwanej demokratycznie wybranej władzy przekracza poziom panującego tam lizusostwa, indolencji i mózgowej atrofii. I dotyczy to absolutnie całej władzy, od umownego prawa do umownego lewa (umownego, bo te kategorie stają ostatnio na głowie - przecież według klasycznych teorii politologicznych takie PiS ma znacznie więcej wspólnego z lewicą niż z prawicą...). Zgoda, jeśli chodzi o wpływy do budżetu i wyciąganie od ludzi pieniędzy (pośrednio do własnych kieszeni) - wtedy politycy nie zawahają się przed niczym. Natomiast w każdej innej sprawie, gdy ta wydaje się niepopularna czy kontrowersyjna a wymaga podjęcia męskiej decyzji, wówczas politycy zachowują się według starej, sprawdzonej zasady, czyli: "jakby co, to my nic, a jak coś, to tego...". I umywają ręce, niczym niejaki Piłat, aż do kości.
 
 
Przykładami dobitnymi i głośnymi można sypać jak z rozerwanego rękawa. Pierwszy z tak zwanego brzegu to owa nieszczęsna edukacja zdrowotna w szkołach, której dzisiaj zdaje się upływa termin przydatności do rezygnacji. Uczynienie z niej przedmiotu nieobowiązkowego powinno dożywotnio dyskwalifikować każdego, kto do tego rękę swoją niegodną przyłożył. Owszem, jako aksamitny libertarianin daleki jestem od gloryfikowania wszelkich zakazów i nakazów, ale aktualnie tworzymy schizofreniczną sytuację, gdy sama edukacja jest obowiązkowa i państwo do niej zmusza, ale już pewne przedmioty obowiązkowe nie są i rodzice według własnego widzimisię (a częściej: pod wpływem jakiegoś silnie perswazyjnego przekazu z zewnątrz) mogą jednym podpisem dziecko z nich wypisać. Serio, albo cała edukacja szkolna jest obowiązkowa, albo cała edukacja szkolna obowiązkowa nie jest. I już. Bo wybierać to można sobie na all inclusive w Egipcie przy szwedzkim stołku, względnie warzywa z rosołu, a nie przy tak istotnych sprawach, gdyż to się wtedy robi mocno komiczne.
 
Edukacja zdrowotna pierwotnie miała być zresztą obowiązkowa, ale wystarczyło, że różne środowiska tupnęły swoimi spróchniałymi nóżkami i politycy zamiast im się odważnie postawić (za co im zresztą płacimy z budżetu spore środki, bo przecież kto chciałby mieć tchórza na czele swojego państwa...?) pochowali się do mysich dziur, "pozostawiając decyzję rodzicom". Już pomijając fakt, że według najnowszych doniesień prawie 40 procent społeczeństwa to funkcjonalni analfabeci - wśród rodziców odsetek będzie więc podobny (prawo wielkich liczb nie uznaje odstępstw), a funkcjonalnych analfabetów, choćby z uwagi na ich wysoką podatność na manipulację, trudno uznać za w pełni zdolnych do podjęcia obiektywnej i rzetelnej decyzji dotyczącej ważnej kwestii, takiej jak przyszłość swojego dziecka. 
 
Znacznie istotniejsze jest, że kogo by nie zapytać na ulicy o najważniejszą funkcję szkoły, to niemal każdy wypowie (ci rodzice również, a może oni zwłaszcza) podobnie brzmiący banał - że najistotniejszym zadaniem szkoły jest przygotowanie dziecka do dorosłego życia. A co może być ważniejsze i praktyczniejsze niż edukacja jak dbać o swoje (i innych) zdrowie? Jeśli zatem obowiązkowe jest wkuwanie praw Keplera (z całym szacunkiem, panie Johannesie), wartości modułu Younga, budowy eugleny zielonej i różnic pomiędzy ciągiem arytmetycznym a geometrycznym, a nieobowiązkowa jest wiedza o tym, jak unikać chorób i innych problemów związanych ze zdrowiem, to trudno uznać to za poważną sytuację. Jeśli kiedyś, po upadku naszej cywilizacji, na innej planecie jakieś rozumne istoty spojrzą na to wszystko i zobaczą że ludzkie dzieci miały większą wiedzę o cyklu rozwojowym mchu płonnika i paproci zwyczajnej niż o cyklu rozwojowym człowieka, to ze śmiechu będą ci kosmici trzęśli się tak bardzo, że skisną im te antenki, które mają na głowach. A gdy już dojdą do siebie, wówczas postawią całkiem zasadne pytanie, jak taka zakompleksiona i pomylona rasa jak homo sapiens sapiens mogła zapanować nad całą planetą.
 
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że cała sprawa podszyta jest ideologicznymi strachami tłoczonymi do podatnych i rozgrzanych głów przez różne źródła. Często skrajnie niekompetentne, czego przykładem jest choćby słynna przez krótki okres medialnego trwania kompromitacja polityków w studiu telewizyjnym, z których żaden nie potrafił podać różnicy między "okresem" a "owulacją". Z kolei odwołując się do najlepszego testu świata, czyli "zapytaj sto losowych osób na ulicy", stawiam gruby szmal do folii bąbelkowej, że na te 100 osób 99 odpowiedziałoby na przykład, że ekologia to nauka o ochronie środowiska. A to kompletna bzdura (nauka o ochronie środowiska to sozologia). Co jasno pokazuje, że więcej wiedzy i edukacji jest potrzebne. 
 
I dlatego oskarżam polityków o tchórzostwo, gdyż nie potrafią wznieść się ponad te ideologiczne strachy, zwłaszcza że każdy z nich ma gębę pełną frazesów o roli nauki i edukacji w zmieniającej się rzeczywistości oraz o odpowiedzialności za przyszłość państwa. I równie mocno oskarżam o to, że żaden z nich nie ma jaj aby spojrzeć na temat z perspektywy owych kosmitów i zapytać samych siebie i swoich kolegów z partii, czy jest coś ważniejszego niż przekazanie dzieciakom rzetelnej wiedzy o zdrowiu. O tym, że "energetyki" pite codziennie szkodzą nie mniej niż wóda i fajki. Że jak coś nas boli i długo nie przechodzi, to warto iść się przebadać do kogoś, kto skończył medycynę, bo raczej samo nie minie. Że przebieg pewnych chorób można łagodzić ziołami, innych - lekami syntetycznymi (byle nie przesadzić i nie łykać garściami antybiotyków), ale leczenie raka czosnkiem i wlewami z wody kokosowej to jednak ściema i oszustwo. Że depresja to taka sama choroba jak grypa, toczeń czy nowotwór i nie przejdzie od "pójścia pobiegać" czy "wzięcia się w garść". Czy choćby, że od stosunku w pozycji na stojąco też można zajść w ciążę, równie łatwo jak w każdej innej (kilka lat temu badania którejś z organizacji, chyba Pontonu, ujawniły dość mocno rozpowszechnione wśród młodzieży przekonanie, że jak "na stojąco" to wtedy się w ciążę nie zajdzie). 
 
I jeśli uznamy, że nadal jest coś ważniejszego, to dla naszej cywilizacji nie ma już raczej ratunku.
 
Drugim przykładem może być powszechny wśród polityków strach przed wysłaniem polska wojskiego na Ukrainę. Tak paniczny, że nawet ewentualne szkolenia przez Ukraińców naszych żołnierzy z obrony przed dronami i innym latającym paskudztwem (a Ukraińcy są w tym obecnie najlepsi na świecie) miałyby się odbyć w Polsce, bo politycy z każdej opcji dostają białej gorączki na myśl o tym, że polski żołnierz mógłby chociaż stopę postawić za polsko-ukraińską granicą. A dostają tylko dlatego, że większość społeczeństwa jest temu przeciwna. 
 
A prawda jest taka, że - owszem - wojna i wojskowość to najgłupszy ze wszystkich wynalazków człowieka (głupszy nawet od tańca towarzyskiego). Ale skoro już to wojsko mamy, a wojny się toczą, to żołnierz (zawodowy - podkreślmy) jest od tego, żeby walczyć, skoro sobie taki zawód wybrał. Nie chodzi oczywiście o to, żebyśmy jako państwo przystąpili do wojny ukraińsko-ruskiej, to istotnie nie jest "nasza" wojna (chociaż jej rezultat nie jest nam obojętny; mamy interes, żeby Ukraińcy pogonili kota Ruskim, bo wbrew temu co można usłyszeć po kątach nasz wróg aktualnie nie jest w Berlinie, Brukseli, Kijowie czy nawet Tel-Awiwie, ale tylko i wyłącznie w Moskwie). Gdyby jednak powstał jakiś międzypaństwowy kontyngent stabilizacyjny, o sformowaniu którego wspominali już Francuzi, Holendrzy i chyba Finowie czy Szwedzi, to jak najbardziej polscy żołnierze powinni się w nim znaleźć.
 
Bo tak jak piłkarze najlepiej doskonalą swoje umiejętności grając mecze, a nie na treningach (inaczej tak zwane "mecze towarzyskie" nie miałyby racji bytu), tak samo wojsko doskonali się na polu walki, a nie w koszarach czy na poligonach gdzie więcej leje się alkoholu niż potu, albo na ustawianych ćwiczeniach państw NATO, gdzie dzieją się jeszcze śmieszniejsze rzeczy (polecam niedawno wydaną książkę Edyty Żemły "Wojsko z tektury"). I ponownie test stu osób na ulicy - kogo by zapytać, to niemal każdy powie, że powinniśmy mieć silne wojsko, które będzie w stanie nas obronić, gdyby Putinowi odbiło jeszcze bardziej niż obecnie (inna kwestia, czy może jeszcze bardziej...). I że praktyka jest lepsza niż najlepsza nawet teoria (chociaż to akurat mocno dyskusyjne). Ale jednocześnie te same osoby powiedzą, że w żadnej wojnie poza granicami naszego kraju wojsko polskie nie powinno brać udziału. Gdzie zatem ma się to nasze wojsko nauczyć walczyć, nauczyć nowoczesnych metod pola walki, taktyki współczesnych wojen i całej reszty? Siedząc w koszarach i grając w karty?
 
Byliśmy dumni swego czasu z polskich jednostek specjalnych, z których usług korzystali nawet Amerykanie (vide: operacja Samum), bo praktycznie nie było na świecie jednostek, które podejmowałyby się równie karkołomnych zadań. Ale jednostka GROM i jej podobne były tak dobre nie dlatego, że jej członkowie siedzieli na tyłkach w bazie i czekali na możliwość jakiejś akcji na terenie kraju, tylko dlatego, że zdobywali doświadczenie w operacjach na całym świecie. Wojny w Afganistanie (ta z 2001 roku) czy w Iraku (z 2003) to też nie były "nasze" wojny, a jednak polskie wojska brały w nich udział i zdobyły bezcenną wiedzę i umiejętności. A że może w ten sposób ktoś zginąć...? Cóż, taki los żołnierza, wybierał taki zawód to raczej wiedział na co się pisze (chyba, że przycwaniaczył mając na myśli "ciepłą państwową posadkę" i mundurową emeryturkę po kilkunastu latach "służby", albo był na tyle naiwny, że uwierzył w te brednie Francisa Fukuyamy o "końcu historii"). Dlatego teraz powinno być podobnie, gdy powstanie międzypaństwowy kontyngent, a odżegnywanie się od tego przez polityków z każdej strony (od Tuska przez Kosiniaka po całą resztę) to nie żadna zapobiegliwość, żeby przypadkiem Putin nie zwrócił na nas uwagi i nie wypowiedział nam wojny, jeśli zobaczy polskie wojsko na Ukrainie (zwrócił uwagę już dawno, a to absolutny wariat, więc do wypowiedzenia wojny wystarczy mu sto znacznie bardziej błahych powodów), tylko przejaw strachu przed opinią elektoratu, co samo w sobie powinno ich - jako polityków - dyskwalifikować. 
 
Była taka stara anegdotka, jeszcze z czasów PRL-u, jak to facet o nazwisku Bezjajcew przychodzi do urzędu stanu cywilnego i prosi o zmianę nazwiska, żeby nie brzmiało tak obciachowo, tylko jakoś nowocześnie i modnie. Gdy wraca po tygodniu po nowy dowód, zauważa, że wpisali mu nazwisko Yonderbrack. Mam wrażenie, że politycy są mistrzami w ubieraniu swojego tchórzostwa i indolencji w nowoczesne szaty i eufemistyczne zamienniki. A czy tylko w Polsce tak jest? Podejrzewam, że nie, bo współcześnie bycie politykiem to stan umysłu łamane przez chciwość. I to się panoszy pod każdą szerokością geograficzną. Aczkolwiek ostatnio politycy w Australii pokazali jaja i zakazali zakładania kont na YouTube dzieciom poniżej 16. roku życia. Może więc jeszcze jest nadzieja.
 
25. września 2025, 18:40 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

sobota, 13 września 2025

I want chicken, I want liver...

Kalki z angielskiego w polskim języku bardzo niefajne są. Przy czym istnieją wśród nich takie, które po wielu latach egzystencji, jak każdy poczciwy uzus, za bardzo już nie rażą (np. "Jak mogę pomóc?" utworzone z "How can I help you?") i takie, które nie mają swojego dokładnego polskiego odpowiednika (np. "Zrobić komuś dzień" żywcem przepisane z "to make someone's day"), więc ostatecznie niech sobie żyją tym swoim mizernym i godnym pożałowania żywotem. 
 
Istnieją jednak również takie, na widok których ma się ochotę rzucać mięsem, kiełbasą podwawelską, nożami szefa kuchni i czymś ciężkim (najlepiej "Słownikiem Poprawnej Polszczyzny") naraz. Długo byłem przekonany, że podium tych najobrzydliwszych z obrzydliwych po wsze czasy obsadzą: "dedykować" (w sensie "przeznaczać", np. "ten pojemnik jest dedykowany na odpady zmieszane"), "mapa drogowa" (jako plan działania: "mapa drogowa działań pokojowych na Bliskim Wschodzie"), oraz – wrażliwych proszę o zamknięcie oczu i zatkanie uszu, bo będzie wyjątkowo ohydnie – "być/zostać zaopiekowanym" (ten, kto tak spolszczył "be taken care of" powinien pukać do najniższego kręgu piekła od spodu, bo nie ma i do siódmej nieskończoności nie będzie dla niego przebaczenia). 
 
Od pewnego czasu jest jednak dla tej odrażającej trójcy poważny konkurent. Ściślej: od czasu, gdy wszyscy zaczęli nagle DOWOZIĆ. Co konkretnie? Nic, po prostu "dowozić" w znaczeniu: realizować cele, wypełniać dobrze swoje zadania, utrzymywać wysoką jakość swojej pracy etc. 
 
 
Pobrane z angielskiego “to deliver” nawet w oryginalnym języku brzmi w tym kontekście prostacko, a przepoczwarzone na polski jako “dowozić”… no nie, nie i po milion razy NIE!.
 
Za używanie tego przyprawiającego o lingwistyczne mdłości koszmarka powinno się skazywać na ciężkie roboty. Bo dowozić można towar do sklepu jeśli się jest zaopatrzeniowcem, pizzę do klienta, może jeszcze surowiec na budowę albo paczki do paczkomatu. I tyle. Gdyby powiedzieć na przykład o kierowcy Formuły 1, że "dowozi" (bo de facto istotnie dowozi - solidne wyniki do mety i bolid w jednym kawałku), to byłaby jakaś okoliczność łagodząca i przy oceanie dobrej woli dałoby się tego obmierzłego językowego potwora obronić. Ale cała reszta, dziennikarz, polityk, aktor etc., którzy “po prostu dowożą” (bo dobrze wykonują swoją robotę) to morderstwo ze szczególnym okrucieństwem na lingwistyce. Językowy koszmar przy którym Freddy Krueger to odznaczający się alabastrową cerą cherubinek ze szkółki niedzielnej. I zasługuje na najwyższy wymiar kary. Dożywocie w Azkabanie, spalenie na stosie, ostracyzm towarzyski, łamanie kołem, odebranie TikToka na rok, przepisanie ręcznie całej Biblii Gutenberga ołówkiem kopiowym na czerpanym papierze.
 
Kiedyś, gdy ktoś chciał językowo wykazać się powyżej swojego poziomu, mówił na przykład: “nie zdążyliśmy zobaczyć wszystkiego w ZOO, ale bynajmniej widzieliśmy niedźwiedzie i lwy”. Patrząc na te współczesne, obrzydliwe kalki z angielskiego, swojskie “bynajmniej” w znaczeniu “przynajmniej”, chociaż też zgrzytało w uszach jak kot w butach stepujący na żużlu, wydawało się wręcz anielsko niewinne…
 
7. sierpnia 2025, 17:20 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

sobota, 16 sierpnia 2025

chaos rudymentarny

Strefa "Antyki i Kolekcjonerzy" na Jarmarku Dominikańskim w Gdańsku jest portalem do miejsca, w którym harmonią przestrzeni rządzą prawa nieznane nauce, a wyrażenie "ryż, mysz, mydło i powidło" nabiera znaczeń, jakie nie śniły się najstarszym architektom kupieckiego krajobrazu. 

 
 
Matko Królów, czego tam nie ma i w jakiej konfiguracji tego nie ma! Złota karoca, do której wejścia strzegą dwa pozłacane lamparty. Srebrne delfiny sąsiadujące z błogosławiącym gawiedzi Janem Pawłem II i rzymskim legionistą z udawanego brązu. Niedźwiedź na oko grizzly naturalnej wielkości. Flamingi większe od człowieka. Aniołek putto z draperią i bez, w karnacji cokolwiek ciemnej. Ornamenty wyglądające, jakby ktoś je przed chwilą wydłubał z ruin barokowego pałacu. Ronald McDonald na ławeczce tuż obok stylowego inaczej chińskiego biureczka z okresu dynastii Dong, mosiężnej tuby od patefonu i foteli a'la późny Gierek. VideoCD z filmami na widok których płonią się lica młodych kleryków. Kacze komiksy z lat 90-tych. Torsy od krawieckich manekinów, Chrystus Frasobliwy, starożytne liczydło, sztuczne kończyny niczym z dziewiętnastowiecznego lazaretu, piłka którą rozegrano słynny mecz w "Ucieczce do zwycięstwa" i teatralny reflektor - a to wszystko na trzech metrach kwadratowych powierzchni masy bitumicznej Długich Ogrodów.
 

Jak dawno temu śpiewał zespół Chumbawamba:
"Mr Kokoschka, it just happened again (sad, so sad)
They struck the museum like a hurricane
All of our culture, it's dead and it's gone
From Babylon, baby, back to Babylon"
 
 
Jakie czasy, taki eBay. I chyba wcale nie jest aż tak smutno.
 

 11. sierpnia 2025, 19:03 CEST,  54.210 °N, 18.400 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego