niedziela, 6 kwietnia 2025

rainin' in paradise

W dawnych czasach niejaki Heraklit mawiał, że wszystko płynie. Ale nie miał racji, bo tak naprawdę wszystko krąży. Wiele z tego, co już kiedyś było, powraca. Dzisiaj na przykład czytałem, że pokolenie Z na powrót odkrywa zapomniany już niemal serwis Tumblr (i pewnie wkrótce renesans przeżyłaby też nieboszczka Nasza Klasa, gdyby jej wcześniej profilaktycznie nie skasowano). Wraca też do głównego obiegu również nieco zapomniane już "cło", a gdy pod koniec grudnia będą tradycyjnie wybierane "słowa roku", właśnie cła mają spore szanse w tych plebiscytach, niezależnie od tego, co się jeszcze w najbliższych miesiącach wydarzy.

Nie, to nie będzie kolejny tekst o tym, że Donald Trump okazał się jeszcze większym baranem niż do tej pory się wydawało (chociaż to akurat prawda) i że facet dostrzega jedynie dysproporcję w wymianie towarów pomiędzy USA a resztą świata (Amerykanie kupują od świata, a świat od USA nie za bardzo). Natomiast nie dostrzega (albo dostrzec nie chce) równie wielkiej dysproporcji w przeciwną stronę - w wymianie usług (to cały świat kupuje od Amerykanów, płacąc im za Netflix, Disney, HBO MAX, Facebook, Twitter, McDonald's, Uber, Windows, Photoshop i wstawcie sobie dowolną inną według własnego uznania).

Takie są fakty, ale już od bardzo dawna największy posłuch ma nie ten, który przedstawia fakty, ale ten, który oferuje najciekawszą opowieść. Zatem, posłuchajcie...
 
Będzie to opowieść o starych, dobrych czasach, w których zatrzymał się nie tylko obecny Prezydent USA, ale i wszyscy wyznawcy takich haseł jak "patriotyzm gospodarczy" i "kapitał narodowy", a cła Donalda T. o których jest teraz tak głośno są tylko rzewnym refleksem tych czasów. 
 
Oto dawno, dawno temu, wcale nie za siedmioma górami, bo tuż za naszymi oknami, większość państw, przynajmniej tych dużych, w naszym kręgu cywilizacyjnym, było w jakimś stopniu samowystarczalnych w zakresie produkcji żarcia, ciuchów, materiałów budowlanych, pralek, lodówek, rowerów i czego tam jeszcze bądź. W tych zamierzchłych czasach powszechnie sądzono, że wszystko (nie tylko ludzie, ale kapitał, towar, żywność, samochody, nawet zwierzęta - któż nie słyszał o "polskich bocianach"?) ma obiektywnie swoją "narodowość".
 
Ale te czasy już minęły. Globalizacja przetoczyła się po tym świecie niczym kombajn po polu kukurydzy. Coraz mniej jest już rdzennie krajowych firm, polskich również. Bo do kogo obecnie należą legendarne marki kojarzone z Polską?
 
  • Wedel? Japońsko-koreański koncern Lotte-Wedel
  • Wawel? Niemiecki właściciel Hosta International AG
  • Hortex? MidEuropa Partners z siedzibą w Londynie
  • piwo Żywiec? Grupa Heineken (Holandia)
  • woda Żywiec Zdrój? Francuska grupa Danone
  • browary Tyskie i Lech? Koncern piwowarski Asahi z Japonii
  • Okocim, Piast, Książ? Carlsberg Group z Danii
 
Oczywiście to nie jest tylko polska rzeczywistość, żeby nie było... Nawet młodsi ode mnie mogą jeszcze pamiętać czasy, gdy istniały: francuska firma Citroen, niemiecka Opel, amerykańska JEEP, włoska Lancia, francuska Peugeot, amerykańska Dodge czy włoska FIAT. Teraz to już są tylko marki samochodów, a firma, które produkuje wszystkie te pojazdy (i jeszcze kilka innych) to gigantyczny francusko-włosko-amerykański koncern STELLANTIS z siedzibą w... Amsterdamie.
 
Można tak zresztą wymieniać bez końca... A nawet jeśli istnieją jakieś kompanie ze stuprocentowo polskim (czy jakimkolwiek innym) kapitałem i tak nie są w stanie funkcjonować bez zagranicznych technologii, bez systemów informatycznych, bez importowanych maszyn czy półproduktów. Czyli bez międzypaństwowych zależności biznesowych. I czy to się komuś podoba czy nie, tak zmienił się współczesny świat, tak wyglądają obecnie zależności gospodarcze, a dziewiętnasty wiek z jego "narodowym kapitałem" już nie wróci.
 
A czy to dobrze czy źle? Nie wiem. Moim zdaniem to niewłaściwie postawione pytanie, ale ja tylko stwierdzam fakt. Tak po prostu jest. I już. A za rozstrzyganie czy coś jest dobre czy niekoniecznie, płacą specjalistom od etyki, aksjologii, teologii czy deontologii.
 
Jeśli jednak Donald Trump, albo ktokolwiek inny jest przekonany, że wprowadzaniem zaporowych ceł, czy w jakikolwiek inny sposób jest w stanie cofnąć autarkiczną wajchę do czasów, gdy każde państwo produkowało na własne potrzeby i było samowystarczalne, to jego działanie dobrze opisuje stare powiedzenie o zawracaniu Wisły kijem. Żadną czarodziejską różdżką nie cofnie się globalizacyjnej machiny i nie przywróci się już tej rzeczywistości, gdzie nie było międzypaństwowych firm i "każdy kupował swoje".
 
Dlatego równie wiele sensu jest w promowaniu "patriotyzmu gospodarczego", który miałby - jeśli dobrze rozumuję - polegać na tym, że Polacy kupują tylko polskie produkty, Niemcy - niemieckie, Holendrzy - holenderskie, a Japończycy - japońskie. Pomijając nawet fakt, że współcześnie praktycznie nie ma już niczego, co jest w stu procentach "polskie", "holenderskie" czy "japońskie" (quod erat demonstrandum), to taki model - gdyby chcieć go na siłę wprowadzić - byłby wybitnie skażony tak zwaną mentalnością Kalego. Bo gdyby w każdym kraju obywatele kupowali wyłącznie rdzennie krajowe towary, to żadna firma nie mogłaby się rozwijać poza granice własnego państwa i kisiłaby się we własnym sosie, a stagnacja rozwojowi raczej nie sprzyja, bo zdecydowanie bardziej różnym patologiom. Ot, taki Orlen, który stawia stacje benzynowe w Niemczech, na Słowacji czy Litwie. W modelu "patriotyzmu zakupowego" szybko musiałby je zamknąć, bo Niemcy powiedzieliby: "hola, hola, jak Polacy mają kupować tylko polskie rzeczy, czyli autobusy Solarisa a nie MAN-a, lodówki Amiki a nie Boscha, to my, Niemcy, chcemy kupować tylko niemieckie paliwo, a nie polskie z Orlenu". A mam wrażenie, że takiego dysonansu chciałby pan Donald. Czyli: niech Amerykanie kupują amerykańskie i cały świat niech też kupuje amerykańskie.
 
Nie dostrzeganie w "patriotyzmie zakupowym" takiej hipokryzji jest równie wielkim błędem, co nie dostrzeganie jej w odmawianiu różnych prawnych przywilejów (do nauki dzieci w języku ojczystym, do dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości) na przykład mniejszości niemieckiej na Śląsku i jednoczesnym oburzaniu się na władze w Wilnie, że tego samego odmawiają mniejszości polskiej zamieszkującej tereny Litwy.
 
A zabawa w multiplikację takich mniej lub bardziej hipotetycznych przykładów jest skazywaniem się na rozwiązywanie beznadziejnie trudnych zagadek. W rodzaju takich jak rozstrzyganie, czy dla Polski "lepszy" jest "polski" Wedel, który ma w Polsce fabryki, daje Polakom pracę i płaci podatki do lokalnych, polskich samorządów, chociaż zyski idą do Korei, czy może "lepszy" jest "niemiecki" MAN, który ma w Polsce fabryki, daje Polakom pracę i płaci podatki do lokalnych, polskich samorządów, chociaż zyski idą do Niemiec. Ktoś, coś?
 
Zdaję sobie sprawę, że stare dobre czasy się idealizuje, a może one i faktycznie były dobre, ale to se ne vrati jak mawiają poddani z królestwa Krteka i knedlików. Czasy się zmieniły, a to, co wyrabia Donald Trump jest wyłącznie przejawem jego nieumiejętności pogodzenia się ze zmianami łamanej przez nostalgię do starych dobrych czasów. Oraz kompletnego niezrozumienia rzeczywistości. To pierwsze jeszcze można zrozumieć. To drugie jednak kwestionuje już sens jego zasiadania na tym fotelu, na którym na powszechne nieszczęście zasiada.
 
Jedenastego września roku pamiętnego Arabowie z Al-Kaidy przy użyciu pięciu samolotów zamierzali zniszczyć amerykańskie centra gospodarcze (wieże WTC), militarne (Pentagon) i polityczne (ostatni samolot, który nie doleciał do celu, miał prawdopodobnie trafić w Kapitol lub Biały Dom). I nawet im się częściowo powiodło. Ćwierć wieku później rodowity Amerykanin, bez większej pomocy z zewnątrz, już zdemolował polityczny i militarny porządek całego świata, a w minionym tygodniu udało mu się również z gospodarczym.

5. kwietnia 2025, 18:37 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

piątek, 28 lutego 2025

dark matters

Spocznijcie na moment mężni wojownicy i wy, piękne squaw, i posłuchajcie, albowiem przemówił ponownie Wielki Marchewkowy Mędrzec z Mar-a-Lago i zezwolił nam wejrzeć do niewyczerpanej krynicy jego mądrości...

"They [Russia] took a lot of land, and they fought for that land, and they lost a lot of soldiers (...) so they should keep it". 
 
Czyli z simple English na nasze: Rosja zagarnęła część Ukrainy, i walczyła o te ziemie, i straciła w tych walkach wielu żołnierzy, dlatego powinna je zatrzymać. 
Tako rzecze Sami-Wiecie-Kto.
 
 
Szczerze mówiąc, nie chce mi się już wyzłośliwiać nad tym gościem i ścigać się na wymyślanie kolejnych subtelnych synonimów dla epitetu "kretyn". Raz, że ile można, a dwa, że nic pożytecznego i tak to zajęcie nie przyniesie. Nie znam się na geopolityce ani na sztuce dyplomacji czy wojennych negocjacjach, nie wiem zatem jaka taktyka i strategia są właściwe, ani co się kryje za tymi wszystkimi osobliwymi deklaracjami głównego lokatora Białego Domu i czy cokolwiek więcej niż czysta, niczym nie zmącona ignorancja... 
 
Ale znam się (trochę) na słowach, na języku, na wizerunku, na ludzkiej psychice i na logice, a z tego zestawu cech, który obserwujemy, wyłania się w tej materii obraz doskonale czarny.
 
Dlatego zazdroszczę równie szczerze pokładów optymizmu i dobrej woli tym (a jest takich ludzi sporo pod każdą geograficzną szerokością, również w Polsce...), którzy twierdzą, że za tym wszystkim co się w ostatnich tygodniach dzieje, kryje się jakiś chytry, przemyślny plan. I którzy nadal widzą w Sami-Wiecie-Kim męża stanu, wybitnego dyplomatę i zbawcę świata.
 
W facecie, który:

  • Każdego dnia plecie coś innego, w zależności od tego, którą nogą wstanie z łóżka, czy kucharka odpowiednio dosmaży mu bekon, albo co podpowie mu jego Pierwszy Przyboczny (tak, ten od samochodów elektrycznych i rakiet, który od paru lat zachowuje się jak ktoś pomiędzy nabuzowanym hormonami zbuntowanym nastolatkiem a oligofrenikiem).

    Jeszcze w ubiegły czwartek bowiem według Marchewkowego Mędrca to Ukraina wywołała wojnę, a dwa dni później z jego złotych, spalonych sztucznym słońcem ust, płynie wersja, że jednak Rosja... Jeszcze tydzień temu nazywał Wołodymyra Zełenskiego dyktatorem, oszustem i złodziejem, dzisiaj twierdzi już - gdy warunki dealu o rzadkich minerałach się zmieniły - że nie pamięta, by cokolwiek takiego powiedział ("Did I say that, really?")

  • Kreuje się na osobę, która zna się niemal na wszystkim; wypowiada się autorytarnie o lotnictwie, biznesie, polityce, wojskowości, medycynie czy fizyce atmosfery. Chociaż za źródło wiedzy, zamiast wypowiedzi ekspertów czy opracowań naukowych, bierze własne widzimisię i subiektywne przekonania, co przejawia się w tym, jak często używa frazy: "I think that...".

    Przykładów są tysiące, a jeden z ostatnich pochodzi z momentu, gdy podpisywał dekret przywracający do łask plastikowe słomki do napojów, bo te papierowe - jego zdaniem - "często wybuchały" (sic!). Dodał przy tym: "I don't think that plastic's gonna affect a shark". Cóż, można byłoby poprosić go, aby udowodnił tę tezę, jedząc codziennie ilość plastiku wielkości choćby główki od szpilki, ale mam wrażenie, że akurat jemu by to w ogóle nie zaszkodziło (przynajmniej na intelekt, bo większość powszechnie stosowanych skal inteligencji nie przewiduje wyników ujemnych IQ).

    A skąd wziął przykład eksplodujących słomek, wolę się nawet nie domyślać. Jeśli z autopsji, to może po prostu te rurki nie są zaprojektowane do tłoczenia płynu do wewnątrz tak pustej czaszki i wybuchają w wyniku jakiejś - nieznanej nauce - postaci osmozy? Who knows...?

  • Posługuje się słownictwem na poziomie ośmiolatka, a logiką na poziomie szympansa (lub pewnego ciemnoskórego bohatera powieści Henryka Sienkiewicza). Co unaocznia chociażby przykład z początku tego tekstu. Gdyby kierować się taką pragmatyką, jaką zastosował Pomarańczowy, to wszyscy powinniśmy stąd aż po linię Wisły gadać teraz po niemiecku (bo Niemcy w 1939 roku zagarnęli te ziemie, walczyli o nie, stracili wielu żołnierzy, więc, cóż, powinni je zatrzymać, right?). Z kolei Arabowie od Osamy powinni otrzymać pięć hektarów w centrum Nowego Jorku (bo też o nie ciężko walczyli jedenastego września roku pamiętnego, i stracili paru świetnie wyszkolonych pilotów), plus osiem procent Central Parku (żeby było gdzie wypasać kozy), piętnaście procent Pentagonu i na dokładkę Tramp Tower, żeby mogli ją przerobić na minaret. Amen. Znaczy... Howgh!

Napoleon (ten pierwszy, czyli właściwy) mawiał podobno, że armia baranów, której przewodzi lew jest lepsza niż armia lwów prowadzona przez barana. Trudno powiedzieć co przyniesie przyszłość, ale wiele wskazuje niestety, że mamy teraz do czynienia z tą drugą sytuacją.

22. lutego 2025, 18:22 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego (edit: 28. lutego 2025, 16:22 CET)

sobota, 8 lutego 2025

bajecznie bogaci Azjaci

Do tej pory myślałem o Donaldzie Trumpie jako o kimś pomiędzy megalomanem i blagierem a bufonem i prostakiem, który nawet jeśli wie, jak się właściwie zachować w towarzystwie, to nie robi tego, uważając, że takie reguły nie dotyczą tych, którzy mają pieniądze lub władzę (albo jedno i drugie). Zatem wolno mu publicznie głosić, że kobiety można łapać za ci*ki, albo z dumą przyznawać się, że nie czyta książek. Czyli trochę chodzący przykład Efektu Dunninga-Krugera, a trochę żałosny pajac, który swoim zachowaniem sam wystawia sobie świadectwo.

Ale wczoraj coś się zmieniło. Niby niewiele, bo pomysłów wziętych z dupy miał ten pan już sporo. A to chce wystąpić z NATO czy WHO. A to deportować każdego, kto nie jest rdzennym mieszkańcem terenów USA (w takim razie niedługo zostaną tam tylko bizony...). A to płacze, że Europa traktuje jego kraj "niedobrze", gdyż nie chce od niego kupować towarów (widocznie są zbyt drogie albo zbyt słabej jakości...; and you call yourself a businessman?). A to wreszcie pragnie przyłączyć do Stanów Kanadę czy Grenlandię (w imię - rzecz jasna - bezpieczeństwa USA i świata - w tej właśnie kolejności; cóż jednak, jeśli któregoś dnia zechce w imię tego samego bezpieczeństwa przyłączyć sobie Japonię, Norwegię albo Wyspy Brytyjskie...?).

Gdy jednak wczoraj oświadczył, że należy wysiedlić całą Strefę Gazy (oczywiście na koszt krajów, które miałyby jej mieszkańców przyjąć, bo przecież że nie na koszt USA), a następnie zrównać ją z ziemią i zbudować tam luksusową riwierę dla bogatych turystów z USA i całego świata (w tej właśnie kolejności), wszystko co wyobrażałem sobie o Trumpie poszło do kosza na odpady zmieszane. Albo - w jego ojczystym języku - everything I knew about stupidity was a lie

Bo po tej wczorajszej rewelacji już bez żadnych wątpliwości można przyjąć, że Donald Trump nie tylko jest pozbawionym rozumu troglodytą, ale też, że z całą pewnością nie jest normalny. Ba, on musi być tak mocno niezrównoważony i obłąkany, że w podręcznikach DSM-V wywala bezpieczniki. Nie wiem czy w tak osobliwy sposób objawia się u niego starcza demencja, która w przypadku większości populacji wywołuje pogorszenie funkcji poznawczych i spowolnienie psychoruchowe, natomiast u prezydenta - z bożej łaski - USA, wywołuje niekontrolowaną umysłową laksację coraz bardziej idiotycznych wypowiedzi, ścigających się w morderczym rajdzie, która pierwsza opuści ten pusty czerep. A może w trakcie służby wojskowej kopnął go w głowę koń (tak, jego ekscelencja Donald był w wojsku, w czasach gdy jego ojciec, wszechwładny Fred Trump, jeszcze hołubił starszego brata Donalda i to w nim, a nie w Donaldzie, widział spadkobiercę swojej fortuny i firmy; by potem zresztą zniszczyć mu życie) i fakt ten jest po dziś dzień ukrywany, a dowody wraz z truchłem konia leżą w najgłębszej szufladzie na dnie Strefy 51.

Żeby bowiem zabłysnąć taką wypowiedzią o Strefie Gazy, która jest aktualnie na granicy katastrofy humanitarnej, to trzeba nie tylko mieć iloraz inteligencji o takiej wartości, gdzie jakakolwiek cyfra inna niż zero występuje dopiero na szóstym miejscu po przecinku, ale też trzeba być kompletnie oderwanym od rzeczywistości. I faktycznie uważać się za imperatora, który może zrobić z kimkolwiek i czymkolwiek wszystko cokolwiek tylko zapragnie, pod dowolnym pozorem i wyłącznie dlatego, że może i że go na to stać.

Najpierw przypomniała mi się karuzela przy murach getta z "Campo di Fiori" Czesława Miłosza. Potem przez moment przemknął mi w pamięci bohater filmu "Poszukiwany, Poszukiwana", grany przez Jerzego Dobrowolskiego. Ten, który "był z zawodu dyrektorem" i na makiecie nowego osiedla przestawiał z miejsca na miejsce jeziora i budynki. W filmie Barei postać ta jednak miała jedynie wykpiwać bufonadę pozbawionych kompetencji partyjnych aparatczyków, natomiast Donald Zza Oceanu niebezpiecznie przypomina kogoś znacznie od nich groźniejszego.

Bo czymże jego dążąca do jednowładztwa najnowsza kadencja, jego wybujałe ego i przekonanie o własnym geniuszu oraz wypowiedzi pozbawione cienia refleksji (oraz nadziei na jakiekolwiek szare komórki pod czaszką) różnią Trumpa od gościa, który rezyduje na Kremlu? Okej, tamten ze Wschodu w praktyce pokazuje, że za nic ma życie ludzkie i tysiącami wysyła na śmierć własnych obywateli, a setkami tysięcy morduje obywateli, których uważa za wrogów. Ten z Zachodu pokazuje to na razie tylko teoretycznie (chociaż zdaniem ekspertów plan przekształcenia Strefy Gazy w riwierę Mar Del Trump kosztowałby życie tysięcy żołnierzy amerykańskich, bo wywołałby na Bliskim Wschodzie rebelię, jakiej nie widziano tam od czasów Starego Testamentu).

Natomiast największy paradoks nie polega wcale na tym, że chociaż przygłup z Białego Domu nie zasługuje ani na trzy zdania tekstu, to poświęcam mu już drugi tekst w ciągu tygodnia (pierwszy był na Facebooku). A jakby tego było mało, poświęciłem też parę ładnych godzin życia na przeczytanie trzech książek o Donaldzie Trumpie... Największy paradoks polega na tym, że gość został wybrany w demokratycznym głosowaniu (niczym pewien wzięty austriacki malarz) i że tak wielu wciąż widzi w nim męża stanu oraz wybitnego biznesmena. A to chyba George Santayana powiedział kiedyś, że ci, którzy nie wyciągają wniosków z historii będą skazani na jej powtarzanie...

6. lutego 2025, 18:51 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 7 stycznia 2025

6/6/6, czyli piekielnie dobra kultura w 2024 roku

KSIĄŻKI

1. MACIEJ SIEMBIEDA - "KAIROS"
Z mniejszym rozmachem i mniej zaskakującym twistem niż w "Katharsis" i "Nemezis", ale za to bohaterów finału greckiej trylogii wielka historia przeczołgała chyba jeszcze bardziej niż poprzedników. Warto było czekać dłużej także ze względu na wątek tajemniczego notesu, jakby żywcem wyjęty z cyklu o Jakubie Kani. Godne i właściwe zakończenie wybitnej serii.
 
2. ADAM ZADWORNY - "HEWELIUSZ. TAJEMNICA KATASTROFY NA BAŁTYKU"
Kompleksowy do bólu reportaż o największej polskie katastrofie morskiej po 1945 roku. W trakcie czytania relacji z zatonięcia promu wydawało mi się, że mój tapczan kołysze się jak okręt podczas sztormu.
 
3. PAWEŁ BROL - "ZNAK Z GÓRY"
Nieoczywista, antyhollywoodzka i antybestsellerowa powieść apokaliptyczna z introspekcyjną narracją i niespieszną akcją w klasztorze i na zboczach Góry Świętej Anny. Jeśli przyszłość ma przynieść coś niefajnego, to prawdopodobnie będzie to wyglądać właśnie w ten sposób.
 
4. KATARZYNA KAZIMIEROWSKA - "WIELKIE ZMĘCZENIE. OSOBISTA HISTORIA CUKRZYCY"
Brakowało książki, która pokazywałaby jak ta choroba jest trudna w codziennym okiełznywaniu, a jednocześnie łączyłaby naukowe fakty z relacjami ze zwykłego życia.
 
5. ZBIGNIEW PARAFIANOWICZ - "POLSKA NA WOJNIE"
Zgrabnie skomponowany kociołek reakcji najważniejszych osób w polskim państwie na wybuch wojny na Ukrainie. Autor jest specjalistą od wschodniej tematyki i dlatego książka jest czymś znacznie więcej niż tanią, tabloidową sensacją.
 
6. MARTA MATYSZCZAK - "ZAKOŃCZENIEM JEST ZAKOPANE"
Trochę na wyrost, bo daleko tu do pierwszych tomów serii "Kryminałów pod psem", które co najmniej dorównywały twórczości Joanny Chmielewskiej, ale jeśli kończyć cykl z klasą mimo "zmęczenia materiału", to właśnie w tym stylu.
 
PŁYTY
 
1. CEMETERY SKYLINE - "NORDIC GOTHIC"
Santeri Kallio i Markus Vanhala napisali materiał nie na płytę roku, a przynajmniej dekady. Amen.
 
2. THE CURE - "SONGS OF A LOST WORLD"
Podobno w egipskiej Dolinie Królów odkopano ostatnio mumię faraona, a ta ożyła i zapytała archeologów, czy The Cure jeszcze grają. Otóż grają, i to jak! Chociaż Robert Smith faktycznie wygląda, jakby po kilku wiekach wstał z grobu.
 
3. WINTERSUN - "TIME II"
Wielką krzywdę temu albumowi robi jego pierwsza, znakomita odsłona sprzed dwunastu lat. Szmat czasu, jaki kazano czekać na kontynuację, akcje crowdfundingowe na studio na miarę XXII wieku i podsycane co chwilę przez Jariego Mäenpää zapowiedzi z jakim to niebotycznym rozmachem będzie drugi "Time", przegrzały licznik. Bez tego tła odbiór "Time II" byłby znacznie przychylniejszy.
 
4. NIGHTWISH - "YESTERWYNDE"
Po katastrofalnie złej poprzedniej płycie (ze śpiewającymi szympansami i ze sknoceniem wszystkiego, co można było) Tuomas Holopainen nie tylko pokazał w tym roku, że jeszcze nie trzeba zawijać go w bandaże i chować pod warstwą piasku, ale że wciąż jest - mimo swojego wybujałego ego - wybitnym kompozytorem. Outro Troya Donockleya w "An Ocean Of Strange Islands" to czysta magia, większa niż wszystko, czym zajmowano się w Hogwarcie.
 
5. SÓLSTAFIR - "HIN HELGA KVÖL"
Na Islandii bez zmian. Od pięciu płyt panowie z pozytywnym skutkiem wskrzeszają ducha Fields Of The Nephilim w post-rockowym anturażu i z metalowym instrumentarium. I to wciąż działa.
 
6. SONATA ARCTICA - "CLEAR COLD BEYOND"
Kolejny team, który odradza się po koszmarnych dokonaniach. Szacunek tym większy, że od czasów, gdy Sonata była najlepszym zespołem na świecie minęły już dobre dwie dekady. Aż ciężko uwierzyć, że da się wrócić do formy po takim okresie złego grania, ale ta płyta to całkiem spore światełko w tunelu.
 
FILMY
 
1. "OPADAJĄCE LIŚCIE" (reż. A.Kaurismäki)
Fin od dwudziestu lat kręci podobno jeden i ten sam film pod różnymi tytułami, ale w tej ostatniej odsłonie jest zdecydowanie najlepszy od czasu "Człowieka bez przeszłości". Czarno-fiński humor wylewa się jak z wulkanu. A wiśnią na torcie jest występ w kluczowym momencie duetu Maustetytöt z piosenką jakby specjalnie napisaną pod tę fabułę (choć w rzeczywistości wcale nie).
 
2. "KONKLAWE" (reż. E.Berger)
Wierna do bólu adaptacja powieści Roberta Harrisa, ale również wysmakowane wizualnie kino, trochę kryminału, trochę refleksji nad kondycją Kościoła, trochę tajemnicy. Z tych wszystkich "trochę" ulepiło się bardzo pyszne ciasto.
 
3. "PADDINGTON W PERU" (reż. D.Wilson)
Jeśli animacje (też ale nie tylko dla dzieci), to biorę wyłącznie takie. Trzeci Paddington nie tylko nie stracił nic ze swojego angielskiego charakteru, ale dzięki przeniesieniu akcji do Amazonii zyskał też większą przestrzeń.
 
4. "PRZESILENIE ZIMOWE" (reż. A.Payne)
Kiedyś mawiało się o Garym Oldmanie, że potrafiłby zagrać nawet zupę pomidorową. Trzymając się tego porównania, Paul Giamatti mógłby zagrać nawet tę niedogotowaną.
 
5. "BIEDNE ISTOTY" (reż. Y.Lanthimos)
Lanthimos konsekwentnie dokręca śruby dziwactwa, ekscentryczności i groteski, ale u mnie jeszcze nie wywala bezpieczników (z naciskiem na "jeszcze"). I Emma Stone superstar! 
 
6. "PRAWDZIWY BÓL" (reż. J.Eisenberg)
A ten film obronił się dlatego, że twórca nic nie dokręcał i nawet nie próbował przeszarżować. Właśnie dlatego nie powstał "Eurotrip" à rebours, tylko dość kameralny "film drogi" z tyle ściskającym serce, co nieoczekiwanym finałem.
 

 6. stycznia 2025, 13:49 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 27 października 2024

sztuczna inteligencja vs. prawdziwa głupota

W pewnym krakowskim radiu pogadały sobie na antenie dwie kobiety. Z pewnością nie rozmawiały "na żywo", bo jedna z nich od dekady nie żyje, a druga nie istnieje. Głosy zarówno Wisławy Szymborskiej, jak i przeprowadzającej z nią wywiad dziennikarki zostały wygenerowane przez sztuczną inteligencję.

I to jest jedyne, co w tej historii jest faktem, a potem nastąpił jakiś ciąg dziwacznych i niesprawdzonych zdarzeń. Podobno "wszyscy dziennikarze" z tego radia zostali zwolnieni z dnia na dzień, podobno "wszystkie audycje" w tej rozgłośni mają być teraz prowadzone przez AI, podobno któryś ze zwolnionych napisał pismo protestacyjne przeciw temu i namawia internautów do popierania. Ogólnie, szumu i oburzenia było więcej niż cała sprawa jest warta. Wszystko to jednak materiał na small-talki na poziomie Pudelka i gazet typu MegaNews, dlatego nie ma sensu marnować szarych komórek, które nam jeszcze zostały, na tego typu dywagacje.
 
Znacznie ciekawsze jest coś innego. Oto bowiem nasz człowieczy gatunek, homo sapiens sapiens, który podbił życie na Ziemi, wysyła w kosmos skomplikowane żelastwo, potrafi załatać mikroskopijnej wielkości naczynia krwionośne i zmieścić zawartość Biblioteki Watykańskiej na nośniku wielkości pudełka zapałek, gdy tylko jest mowa o "sztucznej inteligencji" wpada w stan jakiejś atawistycznej paniki, właściwej bardziej naszym starszym braciom w ewolucji, którzy siedzą gdzieś niżej na gałęziach drzewa systematyki (i na szympansach się zatrzymajmy, by nie zawstydzać się sięganiem dalej...). Na dźwięk literek AI dostajemy - nomen omen - małpiego rozumu i zaczynamy pleść jakieś niestworzone androny, inkrustowane katastroficznymi wizjami z pogranicza Matrixa, MadMaxa i Terminatora.
 
Oczywiste jest, że ta przerażająca sztuczna inteligencja zmieni sporo w naszej codzienności, wiele zawodów zniknie z powierzchni Ziemi, podobnie jak działo się przy okazji każdej rewolucji cywilizacyjnej (agrarnej, przemysłowej, potem po wynalezieniu komputera; niezmiennie polecam książki Alvina Tofflera). Znamienne jest jednak, że mechanizm reakcji ludzkiego umysłu na te przemiany jest od wieków identyczny, a zmieniają się tylko przejawy tej reakcji. Śmiejemy się z naszych przodków sprzed lat siedmiuset, jakie to wtedy, haha, średniowiecze było, lękali się zaćmienia słońca, miazmatów i waporów, a podczas burzy wystawiali za okno święte obrazy (zapewne po to, żeby - jak pisał Jasiu z "zeszytów szkolnych" - piorun trafił w obraz, a nie w dom). Od pociągów i tramwajów krowy miały przestać dawać mleko, a kury jaja. Obawiano się, że elektryfikacja miast puści je z dymem. A tymczasem współcześnie pleciemy to samo, tylko ubrane w inne słowa, o tym, że nagle sztuczna inteligencja zastąpi człowieka w każdej roli, będzie kierować autobusami, leczyć w szpitalu, prowadzić audycje w radiu i kłaść płytki w łazience. A zaraz potem przyjdą jakieś człekopodobne roboty-androidy, wyposażone w sztuczną inteligencję, zniewolą nasz biedny ludzki gatunek i sprowadzą nas do takiej roli, do jakiej swego czasu niejaki Adolf, z zawodu wzięty malarz, miał zamiar sprowadzić wszystkie nie-aryjskie rasy.
 
Serio, nie wiem jak daleko trzeba być odstrzelonym od rzeczywistości i jak bardzo pozbawionym racjonalnego pierwiastka w myśleniu, żeby uwierzyć, że z dnia na dzień w jakimś radiu wszystkie audycje zacznie prowadzić "sztuczna inteligencja", a zatrudnienie w tej rozgłośni zostanie zredukowane do prezesa, wiceprezesa i pana woźnego, który będzie ścierał kurz z monitorów i pilnował czy wtyczka od tych samomyślących komputerów nie wypadła z gniazdka...
 
Parę ładnych miesięcy temu napisałem tekst, w którym nieudolnie dowodzę, że to nie żadna sztuczna inteligencja jest przyczyną naszej potencjalnej zagłady (albo przynajmniej pauperyzacji) jako gatunku, ale jesteśmy tą przyczyną my sami i nasze skrajne umysłowe lenistwo, nie mające odpowiednika w dziejach. Że od pewnego nieodległego momentu w naszej historii, dziwnie tożsamego z chwilą upowszechnienia się szerokopasmowego internetu i smartfonów, systematycznie głupiejemy. Mamy w kieszeni dostęp do całej wiedzy tego świata, ale zamiast wykorzystywać go do samorozwoju, do poszerzania horyzontów, używamy go w większości do miałkiej rozrywki. Mamy w kieszeni coś, co może nam ułatwiać życie najbardziej w całej historii ludzkości, ale zamiast wykorzystywać to urządzenie do UŁATWIANIA sobie życia, my się nim WYRĘCZAMY aż do siódmej przesady. Rezygnując w ten sposób ze wszystkiego, co nasz gatunek wyniosło na szczyt korony stworzenia. 
 
Umiejętność myślenia (zwłaszcza twórczego), kojarzenia faktów, weryfikacji źródeł, liczenia w pamięci, orientacji w przestrzeni, koncentracji uwagi, percepcji, przeszukiwania pola, a także pamięć długotrwała, bo o wiedzy ogólnej nawet nie wspominam - każda z tych właściwości systematycznie karleje w ogólnej populacji (bo wszystko to robią za nas smartfony) i obronię tę tezę na każdej płaszczyźnie, zresztą przykładów w codziennym życiu nie brakuje. W ostatnich latach wystarczyło puścić dowolną plotkę w internecie (o zamykaniu miast czy wirusie unoszącym się godzinami w powietrzu na początku epidemii COViD, o powszechnym poborze do wojska na początku wojny na Ukrainie, o zamykaniu mostów i "spuszczaniu wody" przez Czechów z nieistniejących czeskich zbiorników przy niedawnej powodzi), żeby nabrały się na nią tysiące nieźle wykształconych ludzi i wybuchało nieomal pandemonium. Zresztą, nie trzeba pandemonium. Wystarczy wyłączyć Facebooka czy Tik-Toka na kilka dni, żeby wywołać społeczne zamieszki. Wystarczy odciąć internet, żeby ludzie zaczęli gubić się w swoich własnych miastach, pozbawieni dostępu do Google Maps i satelitarnej nawigacji a nieumiejący czytać klasycznej mapy, pozbawieni dostępu do JakDojadę a nieumiejący korzystać z papierowego rozkładu jazdy autobusów czy pociągów (z tym zresztą nie było kolorowo nawet w czasach przedinternetowych, czego dowiodło słynne badanie OECD bodaj z 1995 roku).
 
Wracając do krakowskiego radia. Nawet gdyby docelowo miało stać się ono w całości redagowane i prowadzone przez AI, nadal istnieje przecież jeszcze przycisk pozwalający zmienić stację, więc powszechność rozgłośni, w których nie będzie już żywych ludzi raczej nam nie grozi. Poziom i jakość tej rozmowy sztucznej dziennikarki ze sztuczną Wisławą Szymborską były tak makabrycznie niskie, że wątpię czy ktokolwiek chciałby słuchać audycji w takim tonie, chyba że jako technologiczną ciekawostkę, a i to zaledwie przez krótką chwilę.
 
Natomiast radiowcom, którzy obawiają się o swoją robotę (albo nawet już zostali zwolnieni) zamiast wieszać czworonogi na sztucznej inteligencji jako przyczynie ich upadku, poradziłbym spojrzeć w lustro. I zadać sobie pytanie, jakiej jakości towar produkowali do tej pory. Na jakim poziomie była ich radiowa "konferansjerka". Czy przypadkiem nie obrażała inteligencji słuchacza, czy nie fabrykowała nagminnie elementarnych błędów językowych, stylistycznych, składniowych, gramatycznych. Ostatnie pytanie nie musi pozostać retoryczne, bo przykładami potwierdzającymi mógłbym sypać jak z rękawa płaszcza w rozmiarze XXXL. W Radiu ESKA czy RMF MAXX (gdy mam pecha, bo ktoś akurat ten produkt radiopodobny włączy w autobusie lub sklepie) pod tym względem jest absolutny dramat, ale nie lepiej jest w zwykłym RMF-ie, Zet czy nawet Złotych Przebojach. Wiem, to nie jest pewnie proste "szyć" program "na żywo", mówić jednocześnie kwieciście, inteligentnie, poprawnie językowo i jeszcze unikać podchwytliwych pleonazmów (w najbliższych dniach takim będzie "miejska nekropolia", brrr!) , ale mam wrażenie, że 15-20 lat temu było pod tym względem o całe niebo lepiej. Ergo - da się.
 
Sztuczna inteligencja w radiu i telewizji niech będzie zatem impulsem dla dziennikarzy do pracy nad swoim warsztatem, do dbania o jakość i poprawność wypowiedzi. Bo AI raczej nie spłodzi na wizji czy na antenie takiego wynalazku jak "Nadrenia Palestynat" (pewna telewizja kilka lat temu), albo nie będzie rozdawać darmowych biletów na koncert George'a Michaela (pewien radiowiec, wczoraj!). 
 
Chociaż... zbliża się Halloween, więc może i w tym koncercie George'a Michaela jest jakiś głębszy sens...?

27. października 2024, 12:42 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 7 września 2024

geneza planety małp

Kilka dni temu ktoś, kto prowadzi profil na Facebooku jako "Kamil Jeziorkowski - Cynik XXI wieku" wykonał i udostępnił taką grafikę, a u mnie się ona wyświetliła na skutek szeregu nieprzeniknionych kombinacji, połączeń i zwarć w algorytmach rządzących Metą (chodzi - rzecz jasna - o firmę, a nie o syntetyczną amfetaminę, chociaż w tym portalu mają czasami takie pomysły, że z pewnością na trzeźwo ich nie płodzą).

Nie o grafice będzie jednak ta pisanina, ani też o zjawisku społecznym, jakie pojawiło się pod spodem, chociaż o tym zjawisku trzeba najpierw, bo nadaje się ono na zgrabny wstęp do tematu. Pod grafiką - jak w każdym takim przypadku - pojawiły się reakcje, że "dobre", albo że "słabe", ale też wznieciły się dyskusje, jak choćby ta rozpoczęta czyimś wpisem o treści: "Ja się do takich przodków nie przyznaję". Odpowiedzi też były różne (że "masz rację", że "ja się przyznaję do Adama i Ewy", albo że "nie chcesz to się nie przyznawaj, ale to i tak jest prawda"), a wszystko to spadło w jednym worku z drzewa, na którym jest napisane, że "człowiek pochodzi od małpy". Drzewa, które zresztą nie istnieje, a cała ta histeria, że teoria Darwina jakoby głosi iż człowiek pochodzi od małpy, to jedno z największych pokutujących po dziś dzień nieporozumień. Wynikające po trosze z nieuctwa i lenistwa umysłowego, a po "większej trosze" z propagandy Kościoła, który swego czasu bał się nauki jak ten przysłowiowy diabeł święconej wody i tym koszmarnym aforyzmem chciał okopać swoje pozycje, a oczernić przeciwnika zarazem.

Teoria Darwina nie głosi oczywiście, że człowiek pochodzi od małpy. W ogóle nie głosi kto pochodzi od kogo, stwierdzając jedynie - w dużym uproszczeniu - że organizmy (czy szerzej: formy) bardziej złożone ewoluują z organizmów prostszych w procesie adaptacji do wymagań środowiska. Jedną z implikacji tego jest istotnie, że zarówno małpa (również taka jaką znamy dziś) i człowiek miały wspólnego przodka, ale to za cholerę nie jest równoważne stwierdzeniu, że człowiek pochodzi od małpy. I może ta różnica wydawać się komuś subtelna, ale świat mamy obecnie tak skomplikowany, że aptekarskie subtelności tworzą różnice o wielkości kanionu Kolorado.

Takich nieporozumień z poziomu dość powszechnej wiedzy funkcjonuje współcześnie dość sporo i niemal w każdej dziedzinie.
Geografia? Choćby ta, że Szczecin leży nad morzem.
Zoologia? Że delfin jest rybą.
Geografia zoologiczna? Że tygrysy żyją w Afryce (albo pingwiny na biegunie północnym czy na Grenlandii, albo niedźwiedzie polarne na Antarktydzie, niepotrzebne skreślić).
Psychologia? Że każdy introwertyk jest nieśmiały.
Psychiatria? Że schizofrenik ma omamy wzrokowe i widzi coś, co nie istnieje.
Politologia? Że kryterium odróżniającym partię prawicową od lewicowej jest to, że ci pierwsi mówią dużo o religii i narodzie, a ci drudzy o gejach, aborcji i są generalnie bardziej nowocześni.
Informatyka? Że informatyka to nauka o komputerze.
Ekonomia? Że gdy inflacja maleje, to ceny powinny spadać.
Medycyna? Że autyzm jest chorobą.
Socjologia? Że mem to nazwa stworzona na określenie śmiesznego obrazka w internecie (takiego jak ten z małpami powyżej).
Statystyka? Że ogólnie cała statystyka jest do dupy, bo statystycznie czy też średnio człowiek i pies mają po trzy nogi (otóż nie mają, nawet statystycznie, już choćby dlatego, że na zmiennych porządkowych nie liczy się średniej).

Skąd wiem, że funkcjonują? Badań nie robiłem, ale to jest publicystyka, a nie rozprawa naukowa, więc mogę sobie rzucić takim założeniem, bez obawy, że dostanę bumerangiem konsekwencji. Bez obaw stawiam też dolary, a nawet franki szwajcarskie do zeszłorocznych orzechów, że jakby zapytać sto losowo wybranych osób na ulicy, to połowa z powyższych nieporozumień zbliży się w odpowiedziach twierdzących do bardzo wysokich wyników potwierdzających, a niektóre nawet do koszmarnego snu statystyków, czyli "efektu sufitu". Nie trzeba zresztą wychodzić na ulicę, wystarczy włączyć "Familiadę", albo archiwalne odcinki programu "Matura to bzdura", gdzie ludzie opowiadają czasem takie rzeczy, nawet biorąc poprawkę na presję kamery i stres telewizyjny, że Karta Nauczyciela więdnie niczym rozgotowane spaghetti.

Początek września (i połowa czerwca) to tradycyjny okres, gdy niczym pożar suchych liści wznieca się ogólnospołeczna dyskusja o edukacji. I nie wiem na ile mam rację, bo to jest nie do sprawdzenia w praktyce, ale jestem bezczelnie przekonany, że jedną prostą decyzją można by ten poziom edukacji wyraźnie podnieść, a tym samym sprawić, że podobnych błędnych przekonań (przynajmniej tych prostszych i oczywistych, jak ten z tygrysem) pokutujących w społeczeństwie byłoby znacznie mniej. Otóż, trzeba po prostu zrezygnować w edukacji z podziału na przedmioty najlepiej do końca szkoły podstawowej. Gdy ja zaczynałem podstawówkę ten idiotyczny mit o konieczności jak najwcześniej specjalizacji pod kątem przyszłego zawodu jeszcze nie straszył, ale sztywne przedmioty były już od pierwszej klasy! 45 minut polskiego, potem 45 minut środowiska, 45 minut matmy i 45 minut wu-efu. Teraz chyba jest nieco inaczej, jakoś swobodniej to jest dzielone (pedagodzy praktycy, dobrze piszę?), może nawet na niedoścignioną modłę skandynawską (czy ściślej: fińską), ale ja bym to autorytarnie uciął jeszcze bardziej i podział na przedmioty zarzucił aż do rozpoczęcia szkoły średniej.

Świat nie dzieli się bowiem na dziedziny wiedzy, z których każda sobie funkcjonuje oddzielnie i można sprawnie żyć znając podstawy tylko niektórych. Świat to - zwłaszcza w ostatnich dwóch stuleciach - system naczyń połączonych i to nie jest żadne mądre stwierdzenie, tylko truizm tak brodaty, że mógłby być pradziadkiem Matuzalema. Nie wprowadzimy zgrabnie dzieciaka do takiego świata, dzieląc mu już na starcie edukacji całą rzeczywistość na szufladki i gdzieś tam po cichu podszeptując, że musi się ukierunkować w jakąś konkretną z nich, najlepiej jak najszybciej. Nie tylko dlatego, że - jak mawiał inteligent Miauczyński - absurdem jest decydować o swojej przyszłości za młodu, gdy się jest kretynem. Ale może przede wszystkim dlatego, że w takiej sytuacji między tymi szufladkami budzi się pewien upiór, który tym podszeptywaniem karmi się niczym praski Golem żydowskim pergaminem i sączy do ucha każdego edukowanego w ten sposób dzieciaka, że jak już jest dobre z matmy i fizy, to polski czy historię może sobie zupełnie odpuścić, aby tylko "zdać" na ocenę wymaganą przez rodziców i opiekunów, a potem jak najszybciej zapomnieć. Jeśli nie jest to jedna z głównych przyczyn tak powszechnego przekonania niektórych ludzi, że "Darwin mówił iż człowiek pochodzi od małpy", albo że "tygrysy żyją w Afryce", to przedstawcie mi trafniejszą i przekonująco uargumentujcie.

Całą szkołę podstawową widziałbym - w tej zarysowanej wyżej niemożliwej do realizacji utopii - jako ogólną naukę o rzeczywistości i świecie nas otaczającym. Gdzie dzieci poznają jak funkcjonuje wszystko od podstaw, na którym kontynencie mieszkają i co jedzą pingwiny, a co tygrysy. Jakie są style życia, systemy władzy, sposoby zdobywania informacji. Gdzie przeplata się geografia, chemia i język - na poziomie odpowiednim do wieku, zdobywanie wiedzy ogólnej i rzetelna ocena źródeł pozyskiwania takiej wiedzy (ważna zwłaszcza obecnie, gdy - jak czytam właśnie dzisiaj - 9 na 10 Polaków dało się "nabrać" w minionym roku na jakiś fake news). Coś, co jest wręcz niemożliwe przy sztucznym podziale na przedmioty, gdzie każdy ma swoją podstawę programową, swoje "cele nauczania do zrealizowania" i całą tę technokratyczną otoczkę, w której każdy przedmiot walczy o swoje, a nie o dobro ucznia. Co przy dotychczasowych zagadnieniach jako tako jeszcze ciągnie, chociaż rozłazi się w szwach, ale już przy ewentualnych nowych treściach nauczania leży martwym bawołem. Widać to za każdym razem, gdy chcemy coś do programu nauczania wprowadzić, a przedmioty szkolne przerzucają się tym wtedy jak gorącym ziemniakiem:
- Elementy ekonomii - Na matematykę je dać? Matematyka: Nie, niech to weźmie WOS! A WOS na to: przecież po to są podstawy przedsiębiorczości.
- Filozofia - Na język polski? Na historię? A może od razu religia/etyka?
- Wychowanie seksualne - Biologia? Religia/etyka? Godzina wychowawcza?
I tak dalej... Pierwsza pomoc, rozpoznawanie zagrożeń w internecie, podstawy psychologii, edukacja "równościowa", edukacja o klimacie...

Z tych i innych przyczyn przedmioty szkolne burzą nie tylko ciekawość świata, ale i płynne przechodzenie pomiędzy dziedzinami wiedzy, a tym samym utrudniają budowanie zasobu wiedzy ogólnej i wielu kompetencji niezbędnych do życia w społeczeństwie (o tym, że utrwalają te mity, o których było na początku już nie wspominam). Nie mam wykształcenia pedagogicznego, dlatego z pozycji laika będę sobie tak frywolnie twierdzić, aż ktoś mi przekonująco nie wyperswaduje, że jest inaczej.

A dlaczego świat się do tej pory - mimo to - nie zawalił? Gdy ja miałem sześć-siedem lat, powszechne były różne kolorowe książeczki z wiedzą o świecie (u mnie były "Poznaję Świat" i "Encyklopedia Dziecka"), z których - na równie kolorowych mapkach i rysunkach - dzieciaki dowiadywały się gdzie leży Szczecin, gdzie mieszkają tygrysy, kto pierwszy opłynął Ziemię, kto poleciał w kosmos, kto zdobył biegun północny, a kto poległ w wyścigu na południowy. I do tej szkoły z przedmiotami szedł już wyposażony w jakieś podstawy. Teraz książeczki są w odwrocie, dzieci w tym wieku wolny czas spędzają z idiotycznymi kreskówkami na YouTube, z niezbyt rozwijającymi grami i z Tik-Tokiem, gdzie może i są jakieś pożyteczne treści, ale wybiera je pewnie taki procent, jaki wybiera sok ananasowy w sklepie monopolowym. 

Poziom wiedzy ogólnej i życiowej zaradności (zwłaszcza tej, gdy zabraknie zasięgu internetu), jaki prezentuje tak zwane "pokolenie Z" nie tylko potwierdza te dywagacje, ale i każe stawiać zakłady, czy szybciej wykończy naszą cywilizację katastrofalna zmiana klimatu czy moment, gdy to pokolenie zacznie o losach cywilizacji decydować. Litera Z chyba nieprzypadkowo jest ostatnia w alfabecie łacińskim.

7. września 2024, 18:14 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 15 sierpnia 2024

wojna o pokój

Kilka tygodni temu znana gazeta codzienna (ta, w której według niektórych środowisk pisują wyłącznie starozakonni) w dziale "Opinie" wydrukowała list byłego opozycjonisty, którego (listu, nie opozycjonisty) znacznie łatwiej spodziewać się było na drugim końcu ideologicznego bieguna.

Autor listu przywołuje najpierw cytat z Broniewskiego (ten słynny, o rachunkach krzywd w Ojczyźnie, podkreślając końcówkę, gdzie jasno stoi, że gdy przyjdzie co do czego "krwi nie odmówi nikt"), by po chwili perorować z polotem egzaltowanego licealisty z kółka polonistycznego:

"Nikt? "Forbes" zrobił wywiad z Marcinem B. (nazwisko litościwie pomińmy), 40-letnim przedsiębiorcą, który przeprowadził się z rodziną do Włoch. Dziennikarz zapytał go, czy wojna za wschodnią granicą miała wpływ na jego decyzję o przenosinach. "Absolutnie tak - odpowiedział - Pojawiło się poczucie niepokoju, co będzie w najbliższych latach. Mieliśmy z tyłu głowy, że dużo łatwiej zrobić taki ruch jak przeprowadzka, kiedy jest spokojnie i bezpiecznie, niż w momencie, kiedy - nie daj Boże - coś niepokojącego by się działo"."

List opozycjonisty ma przesłanie korespondujące z treścią bezsennych nocy tych socjologów, którzy nie potrafią wytłumaczyć rozdźwięku jaki permanentnie pojawia się w wynikach sondaży. Przepaści pomiędzy odsetkiem Polaków deklarujących przywiązanie do desygnatów haseł takich jak: patriotyzm, ojczyzna, naród i innych imponderabiliów, a odsetkiem zapewniających, że w razie wojny wstąpiłoby na ochotnika do wojska lub innych służb mundurowych aktywnie przeciwstawiających się zewnętrznej napaści (ten odsetek oscyluje w rejonach kilkunastoprocentowych lub wręcz jest jednocyfrowy).

Dziwiąc się zdziwieniu socjologów (bo przecież ten rozdźwięk wytłumaczyłby nawet średnio rozwinięty orangutan), dziwię się też zdziwieniu autora powyższego listu, a nie dziwię się jedynie panu Marcinowi B., który wprost, choć w nieco zawoalowany sposób, mówi, że wyjeżdża z kraju, żeby w razie wojny nie zostać wcielonym do wojska. On jedyny w tym osobliwym towarzystwie realistycznie rozumuje, że na wojnie można przecież z ogromnym prawdopodobieństwem doznać trwałego kalectwa lub nawet stracić życie. On jedyny trafnie odczytuje przeróżne sygnały. 

Dostrzega, że ukraińskie dowództwo po raz kolejny obniża wiek poborowych powoływanych na pierwszą linię frontu, a nawet wymagania zdrowotne, które kwalifikują do wcielenia do wojska. 

Widzi, że batalia za wschodnią granicą nie tylko nie wypełnia przewidywań futurologów z końca XX wieku wieszczących, że wojny w tym stuleciu będą już czyste i sterylne, coś jak gry wideo (operatorzy komputerowo prowadzonych maszyn, siedzący w bezpiecznych centrach dowodzenia gdzieś pod ziemią), ale wręcz coraz bardziej przypomina tę wojnę sprzed stu lat, tak plastycznie opisywaną choćby przez Remarque'a, z błotem w okopach, z partyzantką po lasach, z minami-pułapkami, z urwanymi kończynami, szpitalami polowymi i całą tą otoczką. 

Słyszy wreszcie wywiady z polskimi ekspertami od działań wojennych, którzy nawet w tych rozmowach specjalnie nie ukrywają, że w razie wojny powszechny pobór musi uzupełniać straty na pierwszej linii frontu i że mężczyźni lepiej od kobiet "nadają się na mięso armatnie", ze względu na siłę fizyczną i większą masę ciała, które pozwalają "sprawniej przenosić więcej oporządzenia". I pewnie retorycznie pyta sam siebie ów Marcin B., dlaczego ma dać sobie przestrzelić nogę w wyniku ataku zdalnie sterowanego drona lub nawet poświęcić życie, które ma przecież tylko jedno (wyznawców metempsychozy na potrzeby tego wywodu wyłączam poza nawias, a o życiu wiecznym porozmawiamy przy innej okazji).

Lewa strona politycznej sceny bardzo dużo mówi o bezpieczeństwie. O bezpieczeństwie socjalnym, mieszkaniowym, finansowym, pracowniczym, rodzinnym i Marks wie, jakim jeszcze... Ich oponenci z tak zwanej prawej strony (bo z klasyczną prawicą to oni mają tyle wspólnego co żaba ze skakanką) żonglują z kolei pojęciem życia, które jest nadrzędne (w domyśle: chyba nad wszystkim). Zwłaszcza to "od poczęcia do naturalnej śmierci", które trzeba chronić w sposób szczególny i za wszelką cenę. Tymczasem udział w wojnie nie jest w żadnym stopniu bezpieczny. A śmierć na wojnie nie jest naturalna. Dlaczego zatem tak łatwo i bezrefleksyjnie godzimy się na to, by zasady i hasła, które na co dzień są ponoć ważniejsze od wszystkiego, w momencie wybuchu wojny przestały obowiązywać? Tylko dlatego, że wybuchła wojna?

Zwłaszcza, że przecież nie zawsze tak było. Owszem, ludzkość toczy walki od zarania swojego istnienia. Wojna, ten najgłupszy z wynalazków człowieka, cofający nasz gatunek na gałęzi stworzenia daleko za niektóre małpy człekokształtne, towarzyszy nam od tysiącleci, w tej czy innej formie. I to się pewnie nigdy nie zmieni; już prędzej na placu Defilad w Warszawie wylądują zielone ludziki z antenkami, albo Francis Fukuyama odda miliony, które zarobił na książce "Koniec historii", a która szybciej niż się ktokolwiek spodziewał nadaje się już wyłącznie na papier toaletowy w zakładach pracy chronionej. 

Myli się jednak ten, kto nie uważał na lekcjach historii i sądzi, że w wojnach między królami czy państwami brali udział żołnierze z powszechnego poboru. Pod Cedynią, Grunwaldem, Kircholmem i w innych miejscach, które śnią się po nocach maturzystom, nie wywijali mieczami i nie machali innym orężem ani chłopi spod Będzina czy Gniezna, ani synowie kupców z Kalisza lub Płocka, ani mieszczanie z Torunia czy Krakowa. Armia była wtedy - uwaga, wężykiem - zawodowa! Oczywiście, mocno upraszczam, ale przez większą część historii człowieka na wojnach tłukł się oddzielny stan społeczny: rycerze będący na utrzymaniu państwa. Walczyli za własnego króla, ale też czasami za innych królów. Sojuszników tego własnego, wypożyczonych tam w imię przyjaźni lub na mocy umowy lennej, za konkretną cenę lub za obietnicę części łupów z podbitego terenu. Każdy, kto słyszał coś więcej o bitwie pod Grunwaldem ponad to, że odbyła się w 1410 roku i "Polacy wygrali tam z Niemcami", wie, że wzięły w niej udział nie tylko siły polsko-litewskie i krzyżackie, ale też czeskie, tatarskie, mołdawskie, Cesarstwa Rzymskiego, z terenów dzisiejszej Ukrainy czy nawet Grecji - sojusznicy Jagiełły albo Wielkiego Mistrza. I nikomu nie przyszło wtedy do głowy organizować powszechnego poboru, chociaż to średniowiecze podobno takie zacofane i okropne było. Powszechny pobór na współczesną skalę to wymysł dopiero tych "oświeconych" czasów, po rewolucji francuskiej, z niepojętych powodów zwanej "wielką". Celowali w nim zwłaszcza Austriacy, którzy jak już brali delikwenta do wojska, to z rozmachem, bo nie na pół roku czy rok, ale od razu na dwadzieścia lat. A potem podchwycono tę ideę w większości "cywilizowanych" państw świata.

"Kiedyś dadzą ci karabin, każą równo stać,
Kiedyś każą załadować, potem oddać strzał,
Siłą wpędzą do okopu, błoto wbiją w twarz,
Potem padnie rozkaz "umrzyj!" i skończy się czas"

Dwieście lat i może już wystarczy, aby z tego idiotycznego eksperymentu zrezygnować. Także w warunkach konfliktu zbrojnego, bo chociaż obowiązkową służbę wojskową w czasach pokoju już na szczęście zarzucono, to Ustawa o powszechnym obowiązku Rzeczypospolitej żyje i ma się dobrze, a co gorsza, zawiera odpowiednie zapisy, które tak podobają się panu opozycjoniście (jego nazwisko konsekwentnie i litościwie pomijam) i którego tak boli, że młodsi nie podzielają jego entuzjazmu, że aż musiał się wyżołądkować na ten temat w liście do Wyborczej. 

Mamy międzypaństwowe sojusze, mamy wielotysięczne zawodowe armie i to żołnierze, którzy chcą walczyć - walczyć powinni, gdy już komuś wpadło do pustego czerepa wywołać jakąś durną wojnę. Mamy zresztą znacznie więcej możliwości, aby wesprzeć swój kraj, jeśli ktoś widzi w nim coś więcej niż administrację od ściągania podatków czy linie na mapie i czuje potrzebę, aby go bronić nawet za najwyższą cenę. Można wstąpić do armii na ochotnika, można do obrony cywilnej, można biegać po lasach w ramach obrony terytorialnej. Można w czasach pokoju trenować z wojskiem w wybrane weekendy czy wakacje, zapisać się na strzelnicę, można chodzić z dzieckiem na pikniki wojskowe i sadzać je na czołgi do fotki na insta (chociaż oswajanie maluchów z maszynami do zabijania - czołg nie jest pojazdem obronnym, służy do nacierania na wroga i niszczenia - wydaje mi się równie osobliwe, co wręczenie przedszkolakowi nienabitego rewolweru i cyknięcie zdjęcia). Wszystko można. Nie każdy marzy jednak o oddaniu życia za ojczyznę. A wojny współcześnie nie wygrywa się poświęceniem zwykłych obywateli, których wyposażono w hełm, mundur i karabin, tylko dyplomacją i międzypaństwowymi porozumieniami (vide Ukraina, która starym sposobem ledwie się broni i gdyby nie dostawy sprzętu z Zachodu, pewnie by już dawno padła; natomiast gdyby weszło do gry NATO i jego zawodowe wojsko, zakończyłoby tę kampanię w kilkanaście tygodni)..

Nie ma zatem powodu, aby w XXI wieku nakazywać szaremu obywatelowi naukę walki wręcz czy strzelania (jak wymarzył sobie pewien bogaty przedsiębiorca), albo zakazywać wyjazdu z kraju tylko dlatego, że ktoś inny wzniecił akurat konflikt zbrojny przeciw naszemu państwu, a my tu "nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę". Zmuszanie kogoś zapisem prawnym do narażania w najbardziej skrajny sposób własnego zdrowia i życia, przewracanie jego codzienności i stabilności do góry nogami, prowokowanie rodzinnych tragedii i osobistych dramatów, których skutki mogą być nieodwracalne lub ciągnąć się latami... Słowem, zmuszanie kogokolwiek do heroizmu wbrew jego woli naprawdę jest tylko trochę mniej karygodne od motywacji tych, którzy te krwawe wojny wywołują.

"Tamten frajer z drugiej strony to odwieczny wróg,
Rozkaz padł, rzucasz granat, on już jest bez nóg.
Miał dwadzieścia lat jak ty i chciał rzucić też.
Ty dostaniesz wielki order, z niego tryska krew"

A najlepiej w ogóle przestać się tłuc z byle powodu. Ale to akurat utopia. Tam gdzieś głęboko pod czaszką, gdzie za wajchy pociąga pień mózgu i jego akolici, zbyt blisko nam do zwierząt, od których tak usilnie pragniemy się odróżniać.

15. sierpnia 2024, 16:11 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

Źródła:
- fragment listu do "Gazety wyborczej", opublikowany w wydaniu papierowym 13.06.2024
- cytaty z artykułu Piotra Olejarczyka "Młodzi boją się wojny. Kontrowersje wokół wysyłania kobiet i mężczyzn do wojska", Onet.pl
- fragment tekstu piosenki KSU "1944 w okopie", autor tekstu: Maciej Augustyn