Do
tej pory myślałem o Donaldzie Trumpie jako o kimś pomiędzy megalomanem i
blagierem a bufonem i prostakiem, który nawet jeśli wie, jak się
właściwie zachować w towarzystwie, to nie robi tego, uważając, że takie
reguły nie dotyczą tych, którzy mają pieniądze lub władzę (albo jedno i
drugie). Zatem wolno mu publicznie głosić, że kobiety można łapać za
ci*ki, albo z dumą przyznawać się, że nie czyta książek. Czyli trochę
chodzący przykład Efektu Dunninga-Krugera, a trochę żałosny pajac, który
swoim zachowaniem sam wystawia sobie świadectwo.
Ale
wczoraj coś się zmieniło. Niby niewiele, bo pomysłów wziętych z dupy
miał ten pan już sporo. A to chce wystąpić z NATO czy WHO. A to
deportować każdego, kto nie jest rdzennym mieszkańcem terenów USA (w
takim razie niedługo zostaną tam tylko bizony...). A to płacze, że Europa
traktuje jego kraj "niedobrze", gdyż nie chce od niego kupować towarów
(widocznie są zbyt drogie albo zbyt słabej jakości...; and you call
yourself a businessman?). A to wreszcie pragnie przyłączyć do Stanów
Kanadę czy Grenlandię (w imię - rzecz jasna - bezpieczeństwa USA i
świata - w tej właśnie kolejności; cóż jednak, jeśli któregoś dnia
zechce w imię tego samego bezpieczeństwa przyłączyć sobie Japonię,
Norwegię albo Wyspy Brytyjskie...?).
Gdy
jednak wczoraj oświadczył, że należy wysiedlić całą Strefę Gazy
(oczywiście na koszt krajów, które miałyby jej mieszkańców przyjąć, bo
przecież że nie na koszt USA), a następnie zrównać ją z ziemią i
zbudować tam luksusową riwierę dla bogatych turystów z USA i całego
świata (w tej właśnie kolejności), wszystko co wyobrażałem sobie o
Trumpie poszło do kosza na odpady zmieszane. Albo - w jego ojczystym
języku - everything I knew about stupidity was a lie.
Bo
po tej wczorajszej rewelacji już bez żadnych wątpliwości można przyjąć,
że Donald Trump nie tylko jest pozbawionym rozumu troglodytą, ale też,
że z całą pewnością nie jest normalny. Ba, on musi być tak mocno
niezrównoważony i obłąkany, że w podręcznikach DSM-V wywala
bezpieczniki. Nie wiem czy w tak osobliwy sposób objawia się u niego
starcza demencja, która w przypadku większości populacji wywołuje
pogorszenie funkcji poznawczych i spowolnienie psychoruchowe, natomiast u
prezydenta - z bożej łaski - USA, wywołuje niekontrolowaną umysłową
laksację coraz bardziej idiotycznych wypowiedzi, ścigających się w
morderczym rajdzie, która pierwsza opuści ten pusty czerep. A może w
trakcie służby wojskowej kopnął go w głowę koń (tak, jego ekscelencja
Donald był w wojsku, w czasach gdy jego ojciec, wszechwładny Fred Trump,
jeszcze hołubił starszego brata Donalda i to w nim, a nie w Donaldzie,
widział spadkobiercę swojej fortuny i firmy; by potem zresztą zniszczyć
mu życie) i fakt ten jest po dziś dzień ukrywany, a dowody wraz z truchłem konia leżą w
najgłębszej szufladzie na dnie Strefy 51.
Żeby
bowiem zabłysnąć taką wypowiedzią o Strefie Gazy, która jest aktualnie
na granicy katastrofy humanitarnej, to trzeba nie tylko mieć iloraz
inteligencji o takiej wartości, gdzie jakakolwiek cyfra inna niż zero
występuje dopiero na szóstym miejscu po przecinku, ale też trzeba być
kompletnie oderwanym od rzeczywistości. I faktycznie uważać się za
imperatora, który może zrobić z kimkolwiek i czymkolwiek wszystko
cokolwiek tylko zapragnie, pod dowolnym pozorem i wyłącznie dlatego, że
może i że go na to stać.
Najpierw
przypomniała mi się karuzela przy murach getta z "Campo di Fiori"
Czesława Miłosza. Potem przez moment przemknął mi w pamięci bohater
filmu "Poszukiwany, Poszukiwana", grany przez Jerzego Dobrowolskiego.
Ten, który "był z zawodu dyrektorem" i na makiecie nowego osiedla
przestawiał z miejsca na miejsce jeziora i budynki. W filmie Barei
postać ta jednak miała jedynie wykpiwać bufonadę pozbawionych
kompetencji partyjnych aparatczyków, natomiast Donald Zza Oceanu
niebezpiecznie przypomina kogoś znacznie od nich groźniejszego.
Bo
czymże jego dążąca do jednowładztwa najnowsza kadencja, jego wybujałe
ego i przekonanie o własnym geniuszu oraz wypowiedzi pozbawione cienia
refleksji (oraz nadziei na jakiekolwiek szare komórki pod czaszką)
różnią Trumpa od gościa, który rezyduje na Kremlu? Okej, tamten ze
Wschodu w praktyce pokazuje, że za nic ma życie ludzkie i tysiącami
wysyła na śmierć własnych obywateli, a setkami tysięcy morduje
obywateli, których uważa za wrogów. Ten z Zachodu pokazuje to na razie
tylko teoretycznie (chociaż zdaniem ekspertów plan przekształcenia
Strefy Gazy w riwierę Mar Del Trump kosztowałby życie tysięcy żołnierzy
amerykańskich, bo wywołałby na Bliskim Wschodzie rebelię, jakiej nie
widziano tam od czasów Starego Testamentu).
Natomiast największy paradoks nie polega wcale na tym, że chociaż przygłup z Białego Domu nie zasługuje ani na trzy zdania tekstu, to poświęcam mu już drugi tekst w ciągu tygodnia (pierwszy był na Facebooku). A jakby tego było mało, poświęciłem też parę ładnych godzin życia na przeczytanie trzech książek o Donaldzie Trumpie... Największy paradoks polega na tym, że gość został wybrany w demokratycznym głosowaniu (niczym pewien wzięty austriacki malarz) i że tak wielu wciąż widzi w nim męża stanu oraz wybitnego biznesmena. A to chyba George Santayana powiedział kiedyś, że ci, którzy nie wyciągają wniosków z historii będą skazani na jej powtarzanie...
6. lutego 2025, 18:51 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz