Kilka dni temu ktoś, kto prowadzi profil na Facebooku jako "Kamil Jeziorkowski - Cynik XXI wieku" wykonał i udostępnił taką grafikę, a u mnie się ona wyświetliła na skutek szeregu nieprzeniknionych kombinacji, połączeń i zwarć w algorytmach rządzących Metą (chodzi - rzecz jasna - o firmę, a nie o syntetyczną amfetaminę, chociaż w tym portalu mają czasami takie pomysły, że z pewnością na trzeźwo ich nie płodzą).
Nie o grafice będzie jednak ta pisanina, ani też o zjawisku społecznym, jakie pojawiło się pod spodem, chociaż o tym zjawisku trzeba najpierw, bo nadaje się ono na zgrabny wstęp do tematu. Pod grafiką - jak w każdym takim przypadku - pojawiły się reakcje, że "dobre", albo że "słabe", ale też wznieciły się dyskusje, jak choćby ta rozpoczęta czyimś wpisem o treści: "Ja się do takich przodków nie przyznaję". Odpowiedzi też były różne (że "masz rację", że "ja się przyznaję do Adama i Ewy", albo że "nie chcesz to się nie przyznawaj, ale to i tak jest prawda"), a wszystko to spadło w jednym worku z drzewa, na którym jest napisane, że "człowiek pochodzi od małpy". Drzewa, które zresztą nie istnieje, a cała ta histeria, że teoria Darwina jakoby głosi iż człowiek pochodzi od małpy, to jedno z największych pokutujących po dziś dzień nieporozumień. Wynikające po trosze z nieuctwa i lenistwa umysłowego, a po "większej trosze" z propagandy Kościoła, który swego czasu bał się nauki jak ten przysłowiowy diabeł święconej wody i tym koszmarnym aforyzmem chciał okopać swoje pozycje, a oczernić przeciwnika zarazem.Teoria Darwina nie głosi oczywiście, że człowiek pochodzi od małpy. W ogóle nie głosi kto pochodzi od kogo, stwierdzając jedynie - w dużym uproszczeniu - że organizmy (czy szerzej: formy) bardziej złożone ewoluują z organizmów prostszych w procesie adaptacji do wymagań środowiska. Jedną z implikacji tego jest istotnie, że zarówno małpa (również taka jaką znamy dziś) i człowiek miały wspólnego przodka, ale to za cholerę nie jest równoważne stwierdzeniu, że człowiek pochodzi od małpy. I może ta różnica wydawać się komuś subtelna, ale świat mamy obecnie tak skomplikowany, że aptekarskie subtelności tworzą różnice o wielkości kanionu Kolorado.
Takich nieporozumień z poziomu dość powszechnej wiedzy funkcjonuje współcześnie dość sporo i niemal w każdej dziedzinie.
Geografia? Choćby ta, że Szczecin leży nad morzem.
Zoologia? Że delfin jest rybą.
Geografia zoologiczna? Że tygrysy żyją w Afryce (albo pingwiny na biegunie północnym czy na Grenlandii, albo niedźwiedzie polarne na Antarktydzie, niepotrzebne skreślić).
Psychologia? Że każdy introwertyk jest nieśmiały.
Psychiatria? Że schizofrenik ma omamy wzrokowe i widzi coś, co nie istnieje.
Politologia? Że kryterium odróżniającym partię prawicową od lewicowej jest to, że ci pierwsi mówią dużo o religii i narodzie, a ci drudzy o gejach, aborcji i są generalnie bardziej nowocześni.
Informatyka? Że informatyka to nauka o komputerze.
Ekonomia? Że gdy inflacja maleje, to ceny powinny spadać.
Medycyna? Że autyzm jest chorobą.
Socjologia? Że mem to nazwa stworzona na określenie śmiesznego obrazka w internecie (takiego jak ten z małpami powyżej).
Statystyka? Że ogólnie cała statystyka jest do dupy, bo statystycznie czy też średnio człowiek i pies mają po trzy nogi (otóż nie mają, nawet statystycznie, już choćby dlatego, że na zmiennych porządkowych nie liczy się średniej).
Skąd wiem, że funkcjonują? Badań nie robiłem, ale to jest publicystyka, a nie rozprawa naukowa, więc mogę sobie rzucić takim założeniem, bez obawy, że dostanę bumerangiem konsekwencji. Bez obaw stawiam też dolary, a nawet franki szwajcarskie do zeszłorocznych orzechów, że jakby zapytać sto losowo wybranych osób na ulicy, to połowa z powyższych nieporozumień zbliży się w odpowiedziach twierdzących do bardzo wysokich wyników potwierdzających, a niektóre nawet do koszmarnego snu statystyków, czyli "efektu sufitu". Nie trzeba zresztą wychodzić na ulicę, wystarczy włączyć "Familiadę", albo archiwalne odcinki programu "Matura to bzdura", gdzie ludzie opowiadają czasem takie rzeczy, nawet biorąc poprawkę na presję kamery i stres telewizyjny, że Karta Nauczyciela więdnie niczym rozgotowane spaghetti.
Początek września (i połowa czerwca) to tradycyjny okres, gdy niczym pożar suchych liści wznieca się ogólnospołeczna dyskusja o edukacji. I nie wiem na ile mam rację, bo to jest nie do sprawdzenia w praktyce, ale jestem bezczelnie przekonany, że jedną prostą decyzją można by ten poziom edukacji wyraźnie podnieść, a tym samym sprawić, że podobnych błędnych przekonań (przynajmniej tych prostszych i oczywistych, jak ten z tygrysem) pokutujących w społeczeństwie byłoby znacznie mniej. Otóż, trzeba po prostu zrezygnować w edukacji z podziału na przedmioty najlepiej do końca szkoły podstawowej. Gdy ja zaczynałem podstawówkę ten idiotyczny mit o konieczności jak najwcześniej specjalizacji pod kątem przyszłego zawodu jeszcze nie straszył, ale sztywne przedmioty były już od pierwszej klasy! 45 minut polskiego, potem 45 minut środowiska, 45 minut matmy i 45 minut wu-efu. Teraz chyba jest nieco inaczej, jakoś swobodniej to jest dzielone (pedagodzy praktycy, dobrze piszę?), może nawet na niedoścignioną modłę skandynawską (czy ściślej: fińską), ale ja bym to autorytarnie uciął jeszcze bardziej i podział na przedmioty zarzucił aż do rozpoczęcia szkoły średniej.
Świat nie dzieli się bowiem na dziedziny wiedzy, z których każda sobie funkcjonuje oddzielnie i można sprawnie żyć znając podstawy tylko niektórych. Świat to - zwłaszcza w ostatnich dwóch stuleciach - system naczyń połączonych i to nie jest żadne mądre stwierdzenie, tylko truizm tak brodaty, że mógłby być pradziadkiem Matuzalema. Nie wprowadzimy zgrabnie dzieciaka do takiego świata, dzieląc mu już na starcie edukacji całą rzeczywistość na szufladki i gdzieś tam po cichu podszeptując, że musi się ukierunkować w jakąś konkretną z nich, najlepiej jak najszybciej. Nie tylko dlatego, że - jak mawiał inteligent Miauczyński - absurdem jest decydować o swojej przyszłości za młodu, gdy się jest kretynem. Ale może przede wszystkim dlatego, że w takiej sytuacji między tymi szufladkami budzi się pewien upiór, który tym podszeptywaniem karmi się niczym praski Golem żydowskim pergaminem i sączy do ucha każdego edukowanego w ten sposób dzieciaka, że jak już jest dobre z matmy i fizy, to polski czy historię może sobie zupełnie odpuścić, aby tylko "zdać" na ocenę wymaganą przez rodziców i opiekunów, a potem jak najszybciej zapomnieć. Jeśli nie jest to jedna z głównych przyczyn tak powszechnego przekonania niektórych ludzi, że "Darwin mówił iż człowiek pochodzi od małpy", albo że "tygrysy żyją w Afryce", to przedstawcie mi trafniejszą i przekonująco uargumentujcie.
Całą szkołę podstawową widziałbym - w tej zarysowanej wyżej niemożliwej do realizacji utopii - jako ogólną naukę o rzeczywistości i świecie nas otaczającym. Gdzie dzieci poznają jak funkcjonuje wszystko od podstaw, na którym kontynencie mieszkają i co jedzą pingwiny, a co tygrysy. Jakie są style życia, systemy władzy, sposoby zdobywania informacji. Gdzie przeplata się geografia, chemia i język - na poziomie odpowiednim do wieku, zdobywanie wiedzy ogólnej i rzetelna ocena źródeł pozyskiwania takiej wiedzy (ważna zwłaszcza obecnie, gdy - jak czytam właśnie dzisiaj - 9 na 10 Polaków dało się "nabrać" w minionym roku na jakiś fake news). Coś, co jest wręcz niemożliwe przy sztucznym podziale na przedmioty, gdzie każdy ma swoją podstawę programową, swoje "cele nauczania do zrealizowania" i całą tę technokratyczną otoczkę, w której każdy przedmiot walczy o swoje, a nie o dobro ucznia. Co przy dotychczasowych zagadnieniach jako tako jeszcze ciągnie, chociaż rozłazi się w szwach, ale już przy ewentualnych nowych treściach nauczania leży martwym bawołem. Widać to za każdym razem, gdy chcemy coś do programu nauczania wprowadzić, a przedmioty szkolne przerzucają się tym wtedy jak gorącym ziemniakiem:
- Elementy ekonomii - Na matematykę je dać? Matematyka: Nie, niech to weźmie WOS! A WOS na to: przecież po to są podstawy przedsiębiorczości.
- Filozofia - Na język polski? Na historię? A może od razu religia/etyka?
- Wychowanie seksualne - Biologia? Religia/etyka? Godzina wychowawcza?
I tak dalej... Pierwsza pomoc, rozpoznawanie zagrożeń w internecie, podstawy psychologii, edukacja "równościowa", edukacja o klimacie...
Z tych i innych przyczyn przedmioty szkolne burzą nie tylko ciekawość świata, ale i płynne przechodzenie pomiędzy dziedzinami wiedzy, a tym samym utrudniają budowanie zasobu wiedzy ogólnej i wielu kompetencji niezbędnych do życia w społeczeństwie (o tym, że utrwalają te mity, o których było na początku już nie wspominam). Nie mam wykształcenia pedagogicznego, dlatego z pozycji laika będę sobie tak frywolnie twierdzić, aż ktoś mi przekonująco nie wyperswaduje, że jest inaczej.
A dlaczego świat się do tej pory - mimo to - nie zawalił? Gdy ja miałem sześć-siedem lat, powszechne były różne kolorowe książeczki z wiedzą o świecie (u mnie były "Poznaję Świat" i "Encyklopedia Dziecka"), z których - na równie kolorowych mapkach i rysunkach - dzieciaki dowiadywały się gdzie leży Szczecin, gdzie mieszkają tygrysy, kto pierwszy opłynął Ziemię, kto poleciał w kosmos, kto zdobył biegun północny, a kto poległ w wyścigu na południowy. I do tej szkoły z przedmiotami szedł już wyposażony w jakieś podstawy. Teraz książeczki są w odwrocie, dzieci w tym wieku wolny czas spędzają z idiotycznymi kreskówkami na YouTube, z niezbyt rozwijającymi grami i z Tik-Tokiem, gdzie może i są jakieś pożyteczne treści, ale wybiera je pewnie taki procent, jaki wybiera sok ananasowy w sklepie monopolowym.
Poziom wiedzy ogólnej i życiowej zaradności (zwłaszcza tej, gdy zabraknie zasięgu internetu), jaki prezentuje tak zwane "pokolenie Z" nie tylko potwierdza te dywagacje, ale i każe stawiać zakłady, czy szybciej wykończy naszą cywilizację katastrofalna zmiana klimatu czy moment, gdy to pokolenie zacznie o losach cywilizacji decydować. Litera Z chyba nieprzypadkowo jest ostatnia w alfabecie łacińskim.
7. września 2024, 18:14 CEST, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz