niedziela, 6 kwietnia 2025

rainin' in paradise

W dawnych czasach niejaki Heraklit mawiał, że wszystko płynie. Ale nie miał racji, bo tak naprawdę wszystko krąży. Wiele z tego, co już kiedyś było, powraca. Dzisiaj na przykład czytałem, że pokolenie Z na powrót odkrywa zapomniany już niemal serwis Tumblr (i pewnie wkrótce renesans przeżyłaby też nieboszczka Nasza Klasa, gdyby jej wcześniej profilaktycznie nie skasowano). Wraca też do głównego obiegu również nieco zapomniane już "cło", a gdy pod koniec grudnia będą tradycyjnie wybierane "słowa roku", właśnie cła mają spore szanse w tych plebiscytach, niezależnie od tego, co się jeszcze w najbliższych miesiącach wydarzy.

Nie, to nie będzie kolejny tekst o tym, że Donald Trump okazał się jeszcze większym baranem niż do tej pory się wydawało (chociaż to akurat prawda) i że facet dostrzega jedynie dysproporcję w wymianie towarów pomiędzy USA a resztą świata (Amerykanie kupują od świata, a świat od USA nie za bardzo). Natomiast nie dostrzega (albo dostrzec nie chce) równie wielkiej dysproporcji w przeciwną stronę - w wymianie usług (to cały świat kupuje od Amerykanów, płacąc im za Netflix, Disney, HBO MAX, Facebook, Twitter, McDonald's, Uber, Windows, Photoshop i wstawcie sobie dowolną inną według własnego uznania).

Takie są fakty, ale już od bardzo dawna największy posłuch ma nie ten, który przedstawia fakty, ale ten, który oferuje najciekawszą opowieść. Zatem, posłuchajcie...
 
Będzie to opowieść o starych, dobrych czasach, w których zatrzymał się nie tylko obecny Prezydent USA, ale i wszyscy wyznawcy takich haseł jak "patriotyzm gospodarczy" i "kapitał narodowy", a cła Donalda T. o których jest teraz tak głośno są tylko rzewnym refleksem tych czasów. 
 
Oto dawno, dawno temu, wcale nie za siedmioma górami, bo tuż za naszymi oknami, większość państw, przynajmniej tych dużych, w naszym kręgu cywilizacyjnym, było w jakimś stopniu samowystarczalnych w zakresie produkcji żarcia, ciuchów, materiałów budowlanych, pralek, lodówek, rowerów i czego tam jeszcze bądź. W tych zamierzchłych czasach powszechnie sądzono, że wszystko (nie tylko ludzie, ale kapitał, towar, żywność, samochody, nawet zwierzęta - któż nie słyszał o "polskich bocianach"?) ma obiektywnie swoją "narodowość".
 
Ale te czasy już minęły. Globalizacja przetoczyła się po tym świecie niczym kombajn po polu kukurydzy. Coraz mniej jest już rdzennie krajowych firm, polskich również. Bo do kogo obecnie należą legendarne marki kojarzone z Polską?
 
  • Wedel? Japońsko-koreański koncern Lotte-Wedel
  • Wawel? Niemiecki właściciel Hosta International AG
  • Hortex? MidEuropa Partners z siedzibą w Londynie
  • piwo Żywiec? Grupa Heineken (Holandia)
  • woda Żywiec Zdrój? Francuska grupa Danone
  • browary Tyskie i Lech? Koncern piwowarski Asahi z Japonii
  • Okocim, Piast, Książ? Carlsberg Group z Danii
 
Oczywiście to nie jest tylko polska rzeczywistość, żeby nie było... Nawet młodsi ode mnie mogą jeszcze pamiętać czasy, gdy istniały: francuska firma Citroen, niemiecka Opel, amerykańska JEEP, włoska Lancia, francuska Peugeot, amerykańska Dodge czy włoska FIAT. Teraz to już są tylko marki samochodów, a firma, które produkuje wszystkie te pojazdy (i jeszcze kilka innych) to gigantyczny francusko-włosko-amerykański koncern STELLANTIS z siedzibą w... Amsterdamie.
 
Można tak zresztą wymieniać bez końca... A nawet jeśli istnieją jakieś kompanie ze stuprocentowo polskim (czy jakimkolwiek innym) kapitałem i tak nie są w stanie funkcjonować bez zagranicznych technologii, bez systemów informatycznych, bez importowanych maszyn czy półproduktów. Czyli bez międzypaństwowych zależności biznesowych. I czy to się komuś podoba czy nie, tak zmienił się współczesny świat, tak wyglądają obecnie zależności gospodarcze, a dziewiętnasty wiek z jego "narodowym kapitałem" już nie wróci.
 
A czy to dobrze czy źle? Nie wiem. Moim zdaniem to niewłaściwie postawione pytanie, ale ja tylko stwierdzam fakt. Tak po prostu jest. I już. A za rozstrzyganie czy coś jest dobre czy niekoniecznie, płacą specjalistom od etyki, aksjologii, teologii czy deontologii.
 
Jeśli jednak Donald Trump, albo ktokolwiek inny jest przekonany, że wprowadzaniem zaporowych ceł, czy w jakikolwiek inny sposób jest w stanie cofnąć autarkiczną wajchę do czasów, gdy każde państwo produkowało na własne potrzeby i było samowystarczalne, to jego działanie dobrze opisuje stare powiedzenie o zawracaniu Wisły kijem. Żadną czarodziejską różdżką nie cofnie się globalizacyjnej machiny i nie przywróci się już tej rzeczywistości, gdzie nie było międzypaństwowych firm i "każdy kupował swoje".
 
Dlatego równie wiele sensu jest w promowaniu "patriotyzmu gospodarczego", który miałby - jeśli dobrze rozumuję - polegać na tym, że Polacy kupują tylko polskie produkty, Niemcy - niemieckie, Holendrzy - holenderskie, a Japończycy - japońskie. Pomijając nawet fakt, że współcześnie praktycznie nie ma już niczego, co jest w stu procentach "polskie", "holenderskie" czy "japońskie" (quod erat demonstrandum), to taki model - gdyby chcieć go na siłę wprowadzić - byłby wybitnie skażony tak zwaną mentalnością Kalego. Bo gdyby w każdym kraju obywatele kupowali wyłącznie rdzennie krajowe towary, to żadna firma nie mogłaby się rozwijać poza granice własnego państwa i kisiłaby się we własnym sosie, a stagnacja rozwojowi raczej nie sprzyja, bo zdecydowanie bardziej różnym patologiom. Ot, taki Orlen, który stawia stacje benzynowe w Niemczech, na Słowacji czy Litwie. W modelu "patriotyzmu zakupowego" szybko musiałby je zamknąć, bo Niemcy powiedzieliby: "hola, hola, jak Polacy mają kupować tylko polskie rzeczy, czyli autobusy Solarisa a nie MAN-a, lodówki Amiki a nie Boscha, to my, Niemcy, chcemy kupować tylko niemieckie paliwo, a nie polskie z Orlenu". A mam wrażenie, że takiego dysonansu chciałby pan Donald. Czyli: niech Amerykanie kupują amerykańskie i cały świat niech też kupuje amerykańskie.
 
Nie dostrzeganie w "patriotyzmie zakupowym" takiej hipokryzji jest równie wielkim błędem, co nie dostrzeganie jej w odmawianiu różnych prawnych przywilejów (do nauki dzieci w języku ojczystym, do dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości) na przykład mniejszości niemieckiej na Śląsku i jednoczesnym oburzaniu się na władze w Wilnie, że tego samego odmawiają mniejszości polskiej zamieszkującej tereny Litwy.
 
A zabawa w multiplikację takich mniej lub bardziej hipotetycznych przykładów jest skazywaniem się na rozwiązywanie beznadziejnie trudnych zagadek. W rodzaju takich jak rozstrzyganie, czy dla Polski "lepszy" jest "polski" Wedel, który ma w Polsce fabryki, daje Polakom pracę i płaci podatki do lokalnych, polskich samorządów, chociaż zyski idą do Korei, czy może "lepszy" jest "niemiecki" MAN, który ma w Polsce fabryki, daje Polakom pracę i płaci podatki do lokalnych, polskich samorządów, chociaż zyski idą do Niemiec. Ktoś, coś?
 
Zdaję sobie sprawę, że stare dobre czasy się idealizuje, a może one i faktycznie były dobre, ale to se ne vrati jak mawiają poddani z królestwa Krteka i knedlików. Czasy się zmieniły, a to, co wyrabia Donald Trump jest wyłącznie przejawem jego nieumiejętności pogodzenia się ze zmianami łamanej przez nostalgię do starych dobrych czasów. Oraz kompletnego niezrozumienia rzeczywistości. To pierwsze jeszcze można zrozumieć. To drugie jednak kwestionuje już sens jego zasiadania na tym fotelu, na którym na powszechne nieszczęście zasiada.
 
Jedenastego września roku pamiętnego Arabowie z Al-Kaidy przy użyciu pięciu samolotów zamierzali zniszczyć amerykańskie centra gospodarcze (wieże WTC), militarne (Pentagon) i polityczne (ostatni samolot, który nie doleciał do celu, miał prawdopodobnie trafić w Kapitol lub Biały Dom). I nawet im się częściowo powiodło. Ćwierć wieku później rodowity Amerykanin, bez większej pomocy z zewnątrz, już zdemolował polityczny i militarny porządek całego świata, a w minionym tygodniu udało mu się również z gospodarczym.

5. kwietnia 2025, 18:37 CEST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

piątek, 28 lutego 2025

dark matters

Spocznijcie na moment mężni wojownicy i wy, piękne squaw, i posłuchajcie, albowiem przemówił ponownie Wielki Marchewkowy Mędrzec z Mar-a-Lago i zezwolił nam wejrzeć do niewyczerpanej krynicy jego mądrości...

"They [Russia] took a lot of land, and they fought for that land, and they lost a lot of soldiers (...) so they should keep it". 
 
Czyli z simple English na nasze: Rosja zagarnęła część Ukrainy, i walczyła o te ziemie, i straciła w tych walkach wielu żołnierzy, dlatego powinna je zatrzymać. 
Tako rzecze Sami-Wiecie-Kto.
 
 
Szczerze mówiąc, nie chce mi się już wyzłośliwiać nad tym gościem i ścigać się na wymyślanie kolejnych subtelnych synonimów dla epitetu "kretyn". Raz, że ile można, a dwa, że nic pożytecznego i tak to zajęcie nie przyniesie. Nie znam się na geopolityce ani na sztuce dyplomacji czy wojennych negocjacjach, nie wiem zatem jaka taktyka i strategia są właściwe, ani co się kryje za tymi wszystkimi osobliwymi deklaracjami głównego lokatora Białego Domu i czy cokolwiek więcej niż czysta, niczym nie zmącona ignorancja... 
 
Ale znam się (trochę) na słowach, na języku, na wizerunku, na ludzkiej psychice i na logice, a z tego zestawu cech, który obserwujemy, wyłania się w tej materii obraz doskonale czarny.
 
Dlatego zazdroszczę równie szczerze pokładów optymizmu i dobrej woli tym (a jest takich ludzi sporo pod każdą geograficzną szerokością, również w Polsce...), którzy twierdzą, że za tym wszystkim co się w ostatnich tygodniach dzieje, kryje się jakiś chytry, przemyślny plan. I którzy nadal widzą w Sami-Wiecie-Kim męża stanu, wybitnego dyplomatę i zbawcę świata.
 
W facecie, który:

  • Każdego dnia plecie coś innego, w zależności od tego, którą nogą wstanie z łóżka, czy kucharka odpowiednio dosmaży mu bekon, albo co podpowie mu jego Pierwszy Przyboczny (tak, ten od samochodów elektrycznych i rakiet, który od paru lat zachowuje się jak ktoś pomiędzy nabuzowanym hormonami zbuntowanym nastolatkiem a oligofrenikiem).

    Jeszcze w ubiegły czwartek bowiem według Marchewkowego Mędrca to Ukraina wywołała wojnę, a dwa dni później z jego złotych, spalonych sztucznym słońcem ust, płynie wersja, że jednak Rosja... Jeszcze tydzień temu nazywał Wołodymyra Zełenskiego dyktatorem, oszustem i złodziejem, dzisiaj twierdzi już - gdy warunki dealu o rzadkich minerałach się zmieniły - że nie pamięta, by cokolwiek takiego powiedział ("Did I say that, really?")

  • Kreuje się na osobę, która zna się niemal na wszystkim; wypowiada się autorytarnie o lotnictwie, biznesie, polityce, wojskowości, medycynie czy fizyce atmosfery. Chociaż za źródło wiedzy, zamiast wypowiedzi ekspertów czy opracowań naukowych, bierze własne widzimisię i subiektywne przekonania, co przejawia się w tym, jak często używa frazy: "I think that...".

    Przykładów są tysiące, a jeden z ostatnich pochodzi z momentu, gdy podpisywał dekret przywracający do łask plastikowe słomki do napojów, bo te papierowe - jego zdaniem - "często wybuchały" (sic!). Dodał przy tym: "I don't think that plastic's gonna affect a shark". Cóż, można byłoby poprosić go, aby udowodnił tę tezę, jedząc codziennie ilość plastiku wielkości choćby główki od szpilki, ale mam wrażenie, że akurat jemu by to w ogóle nie zaszkodziło (przynajmniej na intelekt, bo większość powszechnie stosowanych skal inteligencji nie przewiduje wyników ujemnych IQ).

    A skąd wziął przykład eksplodujących słomek, wolę się nawet nie domyślać. Jeśli z autopsji, to może po prostu te rurki nie są zaprojektowane do tłoczenia płynu do wewnątrz tak pustej czaszki i wybuchają w wyniku jakiejś - nieznanej nauce - postaci osmozy? Who knows...?

  • Posługuje się słownictwem na poziomie ośmiolatka, a logiką na poziomie szympansa (lub pewnego ciemnoskórego bohatera powieści Henryka Sienkiewicza). Co unaocznia chociażby przykład z początku tego tekstu. Gdyby kierować się taką pragmatyką, jaką zastosował Pomarańczowy, to wszyscy powinniśmy stąd aż po linię Wisły gadać teraz po niemiecku (bo Niemcy w 1939 roku zagarnęli te ziemie, walczyli o nie, stracili wielu żołnierzy, więc, cóż, powinni je zatrzymać, right?). Z kolei Arabowie od Osamy powinni otrzymać pięć hektarów w centrum Nowego Jorku (bo też o nie ciężko walczyli jedenastego września roku pamiętnego, i stracili paru świetnie wyszkolonych pilotów), plus osiem procent Central Parku (żeby było gdzie wypasać kozy), piętnaście procent Pentagonu i na dokładkę Tramp Tower, żeby mogli ją przerobić na minaret. Amen. Znaczy... Howgh!

Napoleon (ten pierwszy, czyli właściwy) mawiał podobno, że armia baranów, której przewodzi lew jest lepsza niż armia lwów prowadzona przez barana. Trudno powiedzieć co przyniesie przyszłość, ale wiele wskazuje niestety, że mamy teraz do czynienia z tą drugą sytuacją.

22. lutego 2025, 18:22 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego (edit: 28. lutego 2025, 16:22 CET)

sobota, 8 lutego 2025

bajecznie bogaci Azjaci

Do tej pory myślałem o Donaldzie Trumpie jako o kimś pomiędzy megalomanem i blagierem a bufonem i prostakiem, który nawet jeśli wie, jak się właściwie zachować w towarzystwie, to nie robi tego, uważając, że takie reguły nie dotyczą tych, którzy mają pieniądze lub władzę (albo jedno i drugie). Zatem wolno mu publicznie głosić, że kobiety można łapać za ci*ki, albo z dumą przyznawać się, że nie czyta książek. Czyli trochę chodzący przykład Efektu Dunninga-Krugera, a trochę żałosny pajac, który swoim zachowaniem sam wystawia sobie świadectwo.

Ale wczoraj coś się zmieniło. Niby niewiele, bo pomysłów wziętych z dupy miał ten pan już sporo. A to chce wystąpić z NATO czy WHO. A to deportować każdego, kto nie jest rdzennym mieszkańcem terenów USA (w takim razie niedługo zostaną tam tylko bizony...). A to płacze, że Europa traktuje jego kraj "niedobrze", gdyż nie chce od niego kupować towarów (widocznie są zbyt drogie albo zbyt słabej jakości...; and you call yourself a businessman?). A to wreszcie pragnie przyłączyć do Stanów Kanadę czy Grenlandię (w imię - rzecz jasna - bezpieczeństwa USA i świata - w tej właśnie kolejności; cóż jednak, jeśli któregoś dnia zechce w imię tego samego bezpieczeństwa przyłączyć sobie Japonię, Norwegię albo Wyspy Brytyjskie...?).

Gdy jednak wczoraj oświadczył, że należy wysiedlić całą Strefę Gazy (oczywiście na koszt krajów, które miałyby jej mieszkańców przyjąć, bo przecież że nie na koszt USA), a następnie zrównać ją z ziemią i zbudować tam luksusową riwierę dla bogatych turystów z USA i całego świata (w tej właśnie kolejności), wszystko co wyobrażałem sobie o Trumpie poszło do kosza na odpady zmieszane. Albo - w jego ojczystym języku - everything I knew about stupidity was a lie

Bo po tej wczorajszej rewelacji już bez żadnych wątpliwości można przyjąć, że Donald Trump nie tylko jest pozbawionym rozumu troglodytą, ale też, że z całą pewnością nie jest normalny. Ba, on musi być tak mocno niezrównoważony i obłąkany, że w podręcznikach DSM-V wywala bezpieczniki. Nie wiem czy w tak osobliwy sposób objawia się u niego starcza demencja, która w przypadku większości populacji wywołuje pogorszenie funkcji poznawczych i spowolnienie psychoruchowe, natomiast u prezydenta - z bożej łaski - USA, wywołuje niekontrolowaną umysłową laksację coraz bardziej idiotycznych wypowiedzi, ścigających się w morderczym rajdzie, która pierwsza opuści ten pusty czerep. A może w trakcie służby wojskowej kopnął go w głowę koń (tak, jego ekscelencja Donald był w wojsku, w czasach gdy jego ojciec, wszechwładny Fred Trump, jeszcze hołubił starszego brata Donalda i to w nim, a nie w Donaldzie, widział spadkobiercę swojej fortuny i firmy; by potem zresztą zniszczyć mu życie) i fakt ten jest po dziś dzień ukrywany, a dowody wraz z truchłem konia leżą w najgłębszej szufladzie na dnie Strefy 51.

Żeby bowiem zabłysnąć taką wypowiedzią o Strefie Gazy, która jest aktualnie na granicy katastrofy humanitarnej, to trzeba nie tylko mieć iloraz inteligencji o takiej wartości, gdzie jakakolwiek cyfra inna niż zero występuje dopiero na szóstym miejscu po przecinku, ale też trzeba być kompletnie oderwanym od rzeczywistości. I faktycznie uważać się za imperatora, który może zrobić z kimkolwiek i czymkolwiek wszystko cokolwiek tylko zapragnie, pod dowolnym pozorem i wyłącznie dlatego, że może i że go na to stać.

Najpierw przypomniała mi się karuzela przy murach getta z "Campo di Fiori" Czesława Miłosza. Potem przez moment przemknął mi w pamięci bohater filmu "Poszukiwany, Poszukiwana", grany przez Jerzego Dobrowolskiego. Ten, który "był z zawodu dyrektorem" i na makiecie nowego osiedla przestawiał z miejsca na miejsce jeziora i budynki. W filmie Barei postać ta jednak miała jedynie wykpiwać bufonadę pozbawionych kompetencji partyjnych aparatczyków, natomiast Donald Zza Oceanu niebezpiecznie przypomina kogoś znacznie od nich groźniejszego.

Bo czymże jego dążąca do jednowładztwa najnowsza kadencja, jego wybujałe ego i przekonanie o własnym geniuszu oraz wypowiedzi pozbawione cienia refleksji (oraz nadziei na jakiekolwiek szare komórki pod czaszką) różnią Trumpa od gościa, który rezyduje na Kremlu? Okej, tamten ze Wschodu w praktyce pokazuje, że za nic ma życie ludzkie i tysiącami wysyła na śmierć własnych obywateli, a setkami tysięcy morduje obywateli, których uważa za wrogów. Ten z Zachodu pokazuje to na razie tylko teoretycznie (chociaż zdaniem ekspertów plan przekształcenia Strefy Gazy w riwierę Mar Del Trump kosztowałby życie tysięcy żołnierzy amerykańskich, bo wywołałby na Bliskim Wschodzie rebelię, jakiej nie widziano tam od czasów Starego Testamentu).

Natomiast największy paradoks nie polega wcale na tym, że chociaż przygłup z Białego Domu nie zasługuje ani na trzy zdania tekstu, to poświęcam mu już drugi tekst w ciągu tygodnia (pierwszy był na Facebooku). A jakby tego było mało, poświęciłem też parę ładnych godzin życia na przeczytanie trzech książek o Donaldzie Trumpie... Największy paradoks polega na tym, że gość został wybrany w demokratycznym głosowaniu (niczym pewien wzięty austriacki malarz) i że tak wielu wciąż widzi w nim męża stanu oraz wybitnego biznesmena. A to chyba George Santayana powiedział kiedyś, że ci, którzy nie wyciągają wniosków z historii będą skazani na jej powtarzanie...

6. lutego 2025, 18:51 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 7 stycznia 2025

6/6/6, czyli piekielnie dobra kultura w 2024 roku

KSIĄŻKI

1. MACIEJ SIEMBIEDA - "KAIROS"
Z mniejszym rozmachem i mniej zaskakującym twistem niż w "Katharsis" i "Nemezis", ale za to bohaterów finału greckiej trylogii wielka historia przeczołgała chyba jeszcze bardziej niż poprzedników. Warto było czekać dłużej także ze względu na wątek tajemniczego notesu, jakby żywcem wyjęty z cyklu o Jakubie Kani. Godne i właściwe zakończenie wybitnej serii.
 
2. ADAM ZADWORNY - "HEWELIUSZ. TAJEMNICA KATASTROFY NA BAŁTYKU"
Kompleksowy do bólu reportaż o największej polskie katastrofie morskiej po 1945 roku. W trakcie czytania relacji z zatonięcia promu wydawało mi się, że mój tapczan kołysze się jak okręt podczas sztormu.
 
3. PAWEŁ BROL - "ZNAK Z GÓRY"
Nieoczywista, antyhollywoodzka i antybestsellerowa powieść apokaliptyczna z introspekcyjną narracją i niespieszną akcją w klasztorze i na zboczach Góry Świętej Anny. Jeśli przyszłość ma przynieść coś niefajnego, to prawdopodobnie będzie to wyglądać właśnie w ten sposób.
 
4. KATARZYNA KAZIMIEROWSKA - "WIELKIE ZMĘCZENIE. OSOBISTA HISTORIA CUKRZYCY"
Brakowało książki, która pokazywałaby jak ta choroba jest trudna w codziennym okiełznywaniu, a jednocześnie łączyłaby naukowe fakty z relacjami ze zwykłego życia.
 
5. ZBIGNIEW PARAFIANOWICZ - "POLSKA NA WOJNIE"
Zgrabnie skomponowany kociołek reakcji najważniejszych osób w polskim państwie na wybuch wojny na Ukrainie. Autor jest specjalistą od wschodniej tematyki i dlatego książka jest czymś znacznie więcej niż tanią, tabloidową sensacją.
 
6. MARTA MATYSZCZAK - "ZAKOŃCZENIEM JEST ZAKOPANE"
Trochę na wyrost, bo daleko tu do pierwszych tomów serii "Kryminałów pod psem", które co najmniej dorównywały twórczości Joanny Chmielewskiej, ale jeśli kończyć cykl z klasą mimo "zmęczenia materiału", to właśnie w tym stylu.
 
PŁYTY
 
1. CEMETERY SKYLINE - "NORDIC GOTHIC"
Santeri Kallio i Markus Vanhala napisali materiał nie na płytę roku, a przynajmniej dekady. Amen.
 
2. THE CURE - "SONGS OF A LOST WORLD"
Podobno w egipskiej Dolinie Królów odkopano ostatnio mumię faraona, a ta ożyła i zapytała archeologów, czy The Cure jeszcze grają. Otóż grają, i to jak! Chociaż Robert Smith faktycznie wygląda, jakby po kilku wiekach wstał z grobu.
 
3. WINTERSUN - "TIME II"
Wielką krzywdę temu albumowi robi jego pierwsza, znakomita odsłona sprzed dwunastu lat. Szmat czasu, jaki kazano czekać na kontynuację, akcje crowdfundingowe na studio na miarę XXII wieku i podsycane co chwilę przez Jariego Mäenpää zapowiedzi z jakim to niebotycznym rozmachem będzie drugi "Time", przegrzały licznik. Bez tego tła odbiór "Time II" byłby znacznie przychylniejszy.
 
4. NIGHTWISH - "YESTERWYNDE"
Po katastrofalnie złej poprzedniej płycie (ze śpiewającymi szympansami i ze sknoceniem wszystkiego, co można było) Tuomas Holopainen nie tylko pokazał w tym roku, że jeszcze nie trzeba zawijać go w bandaże i chować pod warstwą piasku, ale że wciąż jest - mimo swojego wybujałego ego - wybitnym kompozytorem. Outro Troya Donockleya w "An Ocean Of Strange Islands" to czysta magia, większa niż wszystko, czym zajmowano się w Hogwarcie.
 
5. SÓLSTAFIR - "HIN HELGA KVÖL"
Na Islandii bez zmian. Od pięciu płyt panowie z pozytywnym skutkiem wskrzeszają ducha Fields Of The Nephilim w post-rockowym anturażu i z metalowym instrumentarium. I to wciąż działa.
 
6. SONATA ARCTICA - "CLEAR COLD BEYOND"
Kolejny team, który odradza się po koszmarnych dokonaniach. Szacunek tym większy, że od czasów, gdy Sonata była najlepszym zespołem na świecie minęły już dobre dwie dekady. Aż ciężko uwierzyć, że da się wrócić do formy po takim okresie złego grania, ale ta płyta to całkiem spore światełko w tunelu.
 
FILMY
 
1. "OPADAJĄCE LIŚCIE" (reż. A.Kaurismäki)
Fin od dwudziestu lat kręci podobno jeden i ten sam film pod różnymi tytułami, ale w tej ostatniej odsłonie jest zdecydowanie najlepszy od czasu "Człowieka bez przeszłości". Czarno-fiński humor wylewa się jak z wulkanu. A wiśnią na torcie jest występ w kluczowym momencie duetu Maustetytöt z piosenką jakby specjalnie napisaną pod tę fabułę (choć w rzeczywistości wcale nie).
 
2. "KONKLAWE" (reż. E.Berger)
Wierna do bólu adaptacja powieści Roberta Harrisa, ale również wysmakowane wizualnie kino, trochę kryminału, trochę refleksji nad kondycją Kościoła, trochę tajemnicy. Z tych wszystkich "trochę" ulepiło się bardzo pyszne ciasto.
 
3. "PADDINGTON W PERU" (reż. D.Wilson)
Jeśli animacje (też ale nie tylko dla dzieci), to biorę wyłącznie takie. Trzeci Paddington nie tylko nie stracił nic ze swojego angielskiego charakteru, ale dzięki przeniesieniu akcji do Amazonii zyskał też większą przestrzeń.
 
4. "PRZESILENIE ZIMOWE" (reż. A.Payne)
Kiedyś mawiało się o Garym Oldmanie, że potrafiłby zagrać nawet zupę pomidorową. Trzymając się tego porównania, Paul Giamatti mógłby zagrać nawet tę niedogotowaną.
 
5. "BIEDNE ISTOTY" (reż. Y.Lanthimos)
Lanthimos konsekwentnie dokręca śruby dziwactwa, ekscentryczności i groteski, ale u mnie jeszcze nie wywala bezpieczników (z naciskiem na "jeszcze"). I Emma Stone superstar! 
 
6. "PRAWDZIWY BÓL" (reż. J.Eisenberg)
A ten film obronił się dlatego, że twórca nic nie dokręcał i nawet nie próbował przeszarżować. Właśnie dlatego nie powstał "Eurotrip" à rebours, tylko dość kameralny "film drogi" z tyle ściskającym serce, co nieoczekiwanym finałem.
 

 6. stycznia 2025, 13:49 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego