sobota, 27 września 2025

dziewiąty krąg tchórzostwa

Żadną tajemnicą nie jest fakt, że gdy szukać odwagi czy nonkonformizmu, to charakterystyczny, jasny budynek na Wiejskiej w Warszawie nie będzie najlepszym adresem. A może być i najgorszym, bo mam wrażenie, że poziom tchórzostwa wśród przedstawicieli tak zwanej demokratycznie wybranej władzy przekracza poziom panującego tam lizusostwa, indolencji i mózgowej atrofii. I dotyczy to absolutnie całej władzy, od umownego prawa do umownego lewa (umownego, bo te kategorie stają ostatnio na głowie - przecież według klasycznych teorii politologicznych takie PiS ma znacznie więcej wspólnego z lewicą niż z prawicą...). Zgoda, jeśli chodzi o wpływy do budżetu i wyciąganie od ludzi pieniędzy (pośrednio do własnych kieszeni) - wtedy politycy nie zawahają się przed niczym. Natomiast w każdej innej sprawie, gdy ta wydaje się niepopularna czy kontrowersyjna a wymaga podjęcia męskiej decyzji, wówczas politycy zachowują się według starej, sprawdzonej zasady, czyli: "jakby co, to my nic, a jak coś, to tego...". I umywają ręce, niczym niejaki Piłat, aż do kości.
 
 
Przykładami dobitnymi i głośnymi można sypać jak z rozerwanego rękawa. Pierwszy z tak zwanego brzegu to owa nieszczęsna edukacja zdrowotna w szkołach, której dzisiaj zdaje się upływa termin przydatności do rezygnacji. Uczynienie z niej przedmiotu nieobowiązkowego powinno dożywotnio dyskwalifikować każdego, kto do tego rękę swoją niegodną przyłożył. Owszem, jako aksamitny libertarianin daleki jestem od gloryfikowania wszelkich zakazów i nakazów, ale aktualnie tworzymy schizofreniczną sytuację, gdy sama edukacja jest obowiązkowa i państwo do niej zmusza, ale już pewne przedmioty obowiązkowe nie są i rodzice według własnego widzimisię (a częściej: pod wpływem jakiegoś silnie perswazyjnego przekazu z zewnątrz) mogą jednym podpisem dziecko z nich wypisać. Serio, albo cała edukacja szkolna jest obowiązkowa, albo cała edukacja szkolna obowiązkowa nie jest. I już. Bo wybierać to można sobie na all inclusive w Egipcie przy szwedzkim stołku, względnie warzywa z rosołu, a nie przy tak istotnych sprawach, gdyż to się wtedy robi mocno komiczne.
 
Edukacja zdrowotna pierwotnie miała być zresztą obowiązkowa, ale wystarczyło, że różne środowiska tupnęły swoimi spróchniałymi nóżkami i politycy zamiast im się odważnie postawić (za co im zresztą płacimy z budżetu spore środki, bo przecież kto chciałby mieć tchórza na czele swojego państwa...?) pochowali się do mysich dziur, "pozostawiając decyzję rodzicom". Już pomijając fakt, że według najnowszych doniesień prawie 40 procent społeczeństwa to funkcjonalni analfabeci - wśród rodziców odsetek będzie więc podobny (prawo wielkich liczb nie uznaje odstępstw), a funkcjonalnych analfabetów, choćby z uwagi na ich wysoką podatność na manipulację, trudno uznać za w pełni zdolnych do podjęcia obiektywnej i rzetelnej decyzji dotyczącej ważnej kwestii, takiej jak przyszłość swojego dziecka. 
 
Znacznie istotniejsze jest, że kogo by nie zapytać na ulicy o najważniejszą funkcję szkoły, to niemal każdy wypowie (ci rodzice również, a może oni zwłaszcza) podobnie brzmiący banał - że najistotniejszym zadaniem szkoły jest przygotowanie dziecka do dorosłego życia. A co może być ważniejsze i praktyczniejsze niż edukacja jak dbać o swoje (i innych) zdrowie? Jeśli zatem obowiązkowe jest wkuwanie praw Keplera (z całym szacunkiem, panie Johannesie), wartości modułu Younga, budowy eugleny zielonej i różnic pomiędzy ciągiem arytmetycznym a geometrycznym, a nieobowiązkowa jest wiedza o tym, jak unikać chorób i innych problemów związanych ze zdrowiem, to trudno uznać to za poważną sytuację. Jeśli kiedyś, po upadku naszej cywilizacji, na innej planecie jakieś rozumne istoty spojrzą na to wszystko i zobaczą że ludzkie dzieci miały większą wiedzę o cyklu rozwojowym mchu płonnika i paproci zwyczajnej niż o cyklu rozwojowym człowieka, to ze śmiechu będą ci kosmici trzęśli się tak bardzo, że skisną im te antenki, które mają na głowach. A gdy już dojdą do siebie, wówczas postawią całkiem zasadne pytanie, jak taka zakompleksiona i pomylona rasa jak homo sapiens sapiens mogła zapanować nad całą planetą.
 
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że cała sprawa podszyta jest ideologicznymi strachami tłoczonymi do podatnych i rozgrzanych głów przez różne źródła. Często skrajnie niekompetentne, czego przykładem jest choćby słynna przez krótki okres medialnego trwania kompromitacja polityków w studiu telewizyjnym, z których żaden nie potrafił podać różnicy między "okresem" a "owulacją". Z kolei odwołując się do najlepszego testu świata, czyli "zapytaj sto losowych osób na ulicy", stawiam gruby szmal do folii bąbelkowej, że na te 100 osób 99 odpowiedziałoby na przykład, że ekologia to nauka o ochronie środowiska. A to kompletna bzdura (nauka o ochronie środowiska to sozologia). Co jasno pokazuje, że więcej wiedzy i edukacji jest potrzebne. 
 
I dlatego oskarżam polityków o tchórzostwo, gdyż nie potrafią wznieść się ponad te ideologiczne strachy, zwłaszcza że każdy z nich ma gębę pełną frazesów o roli nauki i edukacji w zmieniającej się rzeczywistości oraz o odpowiedzialności za przyszłość państwa. I równie mocno oskarżam o to, że żaden z nich nie ma jaj aby spojrzeć na temat z perspektywy owych kosmitów i zapytać samych siebie i swoich kolegów z partii, czy jest coś ważniejszego niż przekazanie dzieciakom rzetelnej wiedzy o zdrowiu. O tym, że "energetyki" pite codziennie szkodzą nie mniej niż wóda i fajki. Że jak coś nas boli i długo nie przechodzi, to warto iść się przebadać do kogoś, kto skończył medycynę, bo raczej samo nie minie. Że przebieg pewnych chorób można łagodzić ziołami, innych - lekami syntetycznymi (byle nie przesadzić i nie łykać garściami antybiotyków), ale leczenie raka czosnkiem i wlewami z wody kokosowej to jednak ściema i oszustwo. Że depresja to taka sama choroba jak grypa, toczeń czy nowotwór i nie przejdzie od "pójścia pobiegać" czy "wzięcia się w garść". Czy choćby, że od stosunku w pozycji na stojąco też można zajść w ciążę, równie łatwo jak w każdej innej (kilka lat temu badania którejś z organizacji, chyba Pontonu, ujawniły dość mocno rozpowszechnione wśród młodzieży przekonanie, że jak "na stojąco" to wtedy się w ciążę nie zajdzie). 
 
I jeśli uznamy, że nadal jest coś ważniejszego, to dla naszej cywilizacji nie ma już raczej ratunku.
 
Drugim przykładem może być powszechny wśród polityków strach przed wysłaniem polska wojskiego na Ukrainę. Tak paniczny, że nawet ewentualne szkolenia przez Ukraińców naszych żołnierzy z obrony przed dronami i innym latającym paskudztwem (a Ukraińcy są w tym obecnie najlepsi na świecie) miałyby się odbyć w Polsce, bo politycy z każdej opcji dostają białej gorączki na myśl o tym, że polski żołnierz mógłby chociaż stopę postawić za polsko-ukraińską granicą. A dostają tylko dlatego, że większość społeczeństwa jest temu przeciwna. 
 
A prawda jest taka, że - owszem - wojna i wojskowość to najgłupszy ze wszystkich wynalazków człowieka (głupszy nawet od tańca towarzyskiego). Ale skoro już to wojsko mamy, a wojny się toczą, to żołnierz (zawodowy - podkreślmy) jest od tego, żeby walczyć, skoro sobie taki zawód wybrał. Nie chodzi oczywiście o to, żebyśmy jako państwo przystąpili do wojny ukraińsko-ruskiej, to istotnie nie jest "nasza" wojna (chociaż jej rezultat nie jest nam obojętny; mamy interes, żeby Ukraińcy pogonili kota Ruskim, bo wbrew temu co można usłyszeć po kątach nasz wróg aktualnie nie jest w Berlinie, Brukseli, Kijowie czy nawet Tel-Awiwie, ale tylko i wyłącznie w Moskwie). Gdyby jednak powstał jakiś międzypaństwowy kontyngent stabilizacyjny, o sformowaniu którego wspominali już Francuzi, Holendrzy i chyba Finowie czy Szwedzi, to jak najbardziej polscy żołnierze powinni się w nim znaleźć.
 
Bo tak jak piłkarze najlepiej doskonalą swoje umiejętności grając mecze, a nie na treningach (inaczej tak zwane "mecze towarzyskie" nie miałyby racji bytu), tak samo wojsko doskonali się na polu walki, a nie w koszarach czy na poligonach gdzie więcej leje się alkoholu niż potu, albo na ustawianych ćwiczeniach państw NATO, gdzie dzieją się jeszcze śmieszniejsze rzeczy (polecam niedawno wydaną książkę Edyty Żemły "Wojsko z tektury"). I ponownie test stu osób na ulicy - kogo by zapytać, to niemal każdy powie, że powinniśmy mieć silne wojsko, które będzie w stanie nas obronić, gdyby Putinowi odbiło jeszcze bardziej niż obecnie (inna kwestia, czy może jeszcze bardziej...). I że praktyka jest lepsza niż najlepsza nawet teoria (chociaż to akurat mocno dyskusyjne). Ale jednocześnie te same osoby powiedzą, że w żadnej wojnie poza granicami naszego kraju wojsko polskie nie powinno brać udziału. Gdzie zatem ma się to nasze wojsko nauczyć walczyć, nauczyć nowoczesnych metod pola walki, taktyki współczesnych wojen i całej reszty? Siedząc w koszarach i grając w karty?
 
Byliśmy dumni swego czasu z polskich jednostek specjalnych, z których usług korzystali nawet Amerykanie (vide: operacja Samum), bo praktycznie nie było na świecie jednostek, które podejmowałyby się równie karkołomnych zadań. Ale jednostka GROM i jej podobne były tak dobre nie dlatego, że jej członkowie siedzieli na tyłkach w bazie i czekali na możliwość jakiejś akcji na terenie kraju, tylko dlatego, że zdobywali doświadczenie w operacjach na całym świecie. Wojny w Afganistanie (ta z 2001 roku) czy w Iraku (z 2003) to też nie były "nasze" wojny, a jednak polskie wojska brały w nich udział i zdobyły bezcenną wiedzę i umiejętności. A że może w ten sposób ktoś zginąć...? Cóż, taki los żołnierza, wybierał taki zawód to raczej wiedział na co się pisze (chyba, że przycwaniaczył mając na myśli "ciepłą państwową posadkę" i mundurową emeryturkę po kilkunastu latach "służby", albo był na tyle naiwny, że uwierzył w te brednie Francisa Fukuyamy o "końcu historii"). Dlatego teraz powinno być podobnie, gdy powstanie międzypaństwowy kontyngent, a odżegnywanie się od tego przez polityków z każdej strony (od Tuska przez Kosiniaka po całą resztę) to nie żadna zapobiegliwość, żeby przypadkiem Putin nie zwrócił na nas uwagi i nie wypowiedział nam wojny, jeśli zobaczy polskie wojsko na Ukrainie (zwrócił uwagę już dawno, a to absolutny wariat, więc do wypowiedzenia wojny wystarczy mu sto znacznie bardziej błahych powodów), tylko przejaw strachu przed opinią elektoratu, co samo w sobie powinno ich - jako polityków - dyskwalifikować. 
 
Była taka stara anegdotka, jeszcze z czasów PRL-u, jak to facet o nazwisku Bezjajcew przychodzi do urzędu stanu cywilnego i prosi o zmianę nazwiska, żeby nie brzmiało tak obciachowo, tylko jakoś nowocześnie i modnie. Gdy wraca po tygodniu po nowy dowód, zauważa, że wpisali mu nazwisko Yonderbrack. Mam wrażenie, że politycy są mistrzami w ubieraniu swojego tchórzostwa i indolencji w nowoczesne szaty i eufemistyczne zamienniki. A czy tylko w Polsce tak jest? Podejrzewam, że nie, bo współcześnie bycie politykiem to stan umysłu łamane przez chciwość. I to się panoszy pod każdą szerokością geograficzną. Aczkolwiek ostatnio politycy w Australii pokazali jaja i zakazali zakładania kont na YouTube dzieciom poniżej 16. roku życia. Może więc jeszcze jest nadzieja.
 
25. września 2025, 18:40 CEST,  54.210 °N, 18.400 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego 

Brak komentarzy: