piątek, 7 sierpnia 2020

most na rzece kwa

Afera jaka się toczy od kilku tygodni wokół mostu nad Jeziorem Pilchowickim jest zgrabną ilustracją relacji polsko-amerykańskich na płaszczyźnie mniej oficjalnej. Właściwie chyba trudno o lepszą metaforę odwiecznej "przyjaźni polsko-amerykańskiej". We wszystkim, co się dzieje w tej sprawie widać resentymenty i emocje, których im bardziej istnienia chcemy odmawiać, tym silniej na wierzch wyłażą.

fot. Sebastian Łuczywo  (via www.rynek-kolejowy.pl)

"Polacy zawsze kochali Amerykę, a Ameryka zawsze miała nas w dupie" - mawiał jeden z bohaterów serialu "Ranczo". Obserwacja ta nie jest młoda i musiała weżreć się na dobre w mentalność kilku pokoleń mieszkańców kraju nad Wisłą, chociaż chcemy najczęściej zauważać tylko pierwszą jej część. Selektywna ślepota tego rodzaju doprowadziła do sytuacji, gdy na tym jednym zdaniu niektóre rządy postanowiły nawet budować swoją politykę zagraniczną. Aktualny nie jest tutaj wyjątkiem, a wręcz apoteozą, ale to akurat żadne odkrycie.

Politycy kształtują nasze relacje ze Stanami Zjednoczonymi z wdziękiem szkolnego losera, którego nikt nie lubi, bo jest przebiegły, złośliwy i upierdliwy, ale jednocześnie słaby i sam z siebie niewiele może. Dlatego zabiega o to, by kolegować się z przywódcą klasy, z najsilniejszym i najpopularniejszym chłopakiem, nawet nie po to, by się tym chwalić, ale bardziej po to, by grać na nosie pozostałym kolegom z klasy, kopać ich po kostkach, a gdy zechcą oddać - chować się za tym najsilniejszym i grozić tamtym, że on go obroni.

Jest w tym coś poniżającego, gdy kolejne rządy (bo chociaż obecny w tej dyscyplinie bije wszelkie rekordy, to poprzednie nie są bez winy) z nabożną czcią witają amerykańskie inwestycje, gdy przekonują, jaki to zaszczyt na nas spada, gdy jakikolwiek Amerykanin spojrzy z wysokości swojego majestatu na nasz skromny kraj. Mechanizm ten jest niezmienny niezależnie od tego, czy Google bądź Apple chce u nas budować serwerownię, Michael Jackson - park rozrywki, a agenci koszykarscy kontraktują do naszej ligi "perspektywicznych i gotowych do rozwoju" zawodników (w praktyce, Polską Ligę Koszykówki zalali swego czasu albo emeryci, albo zawodnicy, którym się wydawało że potrafią grać w koszykówkę, ale nie poznali się na ich talencie nawet w lidze Barbadosu). A my łykamy powiew amerykańskości z zachwytem, którego egzaltacja graniczy z szaleństwem jakie towarzyszyło otwarciu pierwszego w Polsce baru McDonald's w Warszawie, krótko po upadku "żelaznej kurtyny".

Raczej nikt z Amerykanów nie robi dla nas niczego powodowany platoniczną miłością do naszego kraju albo urzeczeniem sielskim krajobrazem z Wisłą, wierzbą płaczącą i bocianem (plus muzyką Chopina w tle). Nawet potomkowie polskich imigrantów w USA nauczyli się patrzeć w pierwszej kolejności na stan konta, a dopiero potem - na sentymenty. A dla pozostałych jesteśmy zazwyczaj tylko dzikim krajem gdzieś na końcu Europy, albo wręcz w Rosji. O białych niedźwiedziach na ulicach nie wypada już pisać, bo to jeden z tych stereotypów, który zaczął żyć własnym życiem. Natomiast mało kto pamięta, że gdy wspomniany Michael Jackson przyleciał do Polski w końcu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, aby z prezydentem Kwaśniewskim podpisać umowę na budowę swojego wielkiego parku rozrywki na obrzeżach Warszawy, chodził po stolicy naszego państwa w maseczce na twarzy. Dokładnie takiej samej, jaką dzisiaj nosimy w walce z SARS-CoV-2. I raczej nie robił tego w obawie, że mu nos odpadnie, bo te problemy zaczęły się u niego kilka lat później. Nieznany kraj - nieznane zagrożenia, dlatego trudno się Jacko dziwić. Zresztą, nasze elity wykazują i dziś podobne procesy myślowe. Jarosław Kaczyński obawiał się swego czasu, jakie zarazy przywleką imigranci z Afryki, a Andrzej Duda ze swadą dzielił się ze środowiskiem akademickim (sic!) dykteryjką jak to pewien naukowiec pojechał do Afryki, zabłądził, a nie został przez tubylców ugotowany i zjedzony tylko dlatego, że wódz plemienia studiował wcześniej na UJ-ocie i rozpoznał swojego profesora. Swoją drogą, mechanizm transmisji takich kolonialnych stereotypów (Amerykanie o nas, my o "Murzynach" etc.) byłby ciekawym tematem na niejedno opracowanie.

Z mostem pilchowickim wyszło podobnie. Amerykanie szukali po świecie mostu, który jest niepotrzebny i można by go zburzyć. Rzecz jasna nie znaleźli, bo jak ktoś ma niepotrzebny most, to go rozbiera, chyba że most jest zabytkiem - wówczas o niego dba (o ile nie jest Talibem). I oto pojawili się Polacy, którzy z upojenia faktem, że Amerykanie będą chcieli u nich nakręcić hollywoodzki film, postanowili poświęcić most zabytkowy i unikatowy (bo to jeden z zaledwie kilku w kraju most wiszący z odwróconą konstrukcją kratownicową). Nie generalizując oczywiście, że to akurat Polacy. Na całym świecie znajdą się ludzie z kategorii tej, która dla pieniędzy zrobi niemal wszystko. Gdyby Amerykanie chcieli wysadzić Zamek Królewski w Warszawie, też pewnie w Ministerstwie Kultury znalazłyby się argumenty "na tak". Ostatecznie, w obecnym kształcie wznieśli go Szwedzi (dla Zygmunta III Wazy), a po wojnie odbudowywał zależny od ZSRR rząd socjalistyczny, więc jaki to polski zamek...? Poza tym czerwony, a wiadomo: red is bad.

Nie ma takiej jednostki na skali kompromitacji, jaką osiągają pokrętne tłumaczenia a to reżysera filmu (że nie chcą zburzyć całego mostu, a tylko te jego elementy "które i tak są do wymiany"), a to firmy producenckiej, a to polityków obozu rządzącego. Wszelkie rekordy pobił wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego (sic!), który błysnął stwierdzeniami, że nie wszystko co stare jest zabytkiem, a już zwłaszcza coś, co "niczemu nie służy". Mimowolnie wypełnił on też częściowo przepowiednię Rafała Steca. Dziennikarz ów kilka lat temu napisał: "Minister środowiska wycina Puszczę Białowieską, minister sportu likwiduje Orliki, tylko czekać aż minister zdrowia zacznie rozpylać wirusa grypy...". I wprawdzie minister zdrowia potyka się teraz z innym wirusem, ale za to minister dziedzictwa narodowego gotów jest wysadzać w powietrze właśnie narodowe dziedzictwo. 

Najbardziej chyba smutne jest w tym wszystkim to oburzone zdziwienie, z jakim podchodzą do sprawy ludzie, którzy byli motorem napędowym całej akcji. Miało być bowiem tak pięknie: wysadzi się jakiś stary most, i tak niepotrzebny... Amerykanie zapłacą (a premie do naszej kieszeni) i jeszcze będzie można w mediach pobrylować jak to się załatwiło, że samo Hollywood u nas film będzie robić. Interes - pierwsza klasa! A tu nagle jacyś ludzie protestują. Zamiast się cieszyć, że się dla nich amerykańską ekipę filmową załatwiło i sam Tom Cruise przyjedzie... Nienormalni jacyś! Daje im się rozrywkę najwyższej jakości - a to Zenka w TV, a to hollywoodzką akcję i rozwałkę, a im w głowie jakieś imponderabilia...

No więc ja też pobawię się w jasnowidza i napiszę już teraz, że - znając życie - z tym mostem to będzie tak:

Ekipa z Hollywood przyjedzie i film będzie na Dolnym Śląsku kręcić. Tom Cruise jednak nie przyjedzie, wymówi się jakąś niedyspozycją, a zresztą w sekwencjach katastrofy, które będą zaplanowane do realizacji w Polsce wystarczy dubler i kaskader; zbliżenia na twarz aktora dokręci się potem w studiu, po co ma się facet tłuc przez pół świata. Most nie zostanie wysadzony, ale podczas kręcenia "przypadkowo" ulegnie "nieodwracalnym uszkodzeniom" i ze względów bezpieczeństwa trzeba go będzie w całości rozebrać. Oczywiście premier i minister kultury na specjalnie zwołanej konferencji prasowej ogłoszą, że most zostanie odbudowany w oryginalnym kształcie, a Amerykanie będą w pełni partycypować w kosztach odbudowy. Później jednak okaże się, że przeleją tylko kilka tysięcy dolarów "kosztów operacyjnych", bo zniszczenie mostu nie nastąpiło z winy ekipy filmowej, ale wynikało z wątłej konstrukcji i wieku obiektu. Pieniądze te w całości trafią do kieszeni wysokich urzędników Ministerstwa Kultury i administracji rządowej; samorząd Dolnego Śląska nie zobaczy ani jednego zielonego papierka z wizerunkiem Abrahama Lincolna i ukrytym przekazem, że Reptilianie rządzą światem. Sekwencje nakręcone na moście nie wejdą do ostatecznej wersji filmu (zostaną zastąpione wygenerowanymi komputerowo efektami specjalnymi), gdyż reżyserowi podczas montażu nie spodobają się ujęcia, kąt padania światła słonecznego i głębia ostrości. Kilkanaście miesięcy później minister transportu ogłosi, że odbudowa mostu nie ma racjonalnych podstaw, ponieważ linia kolejowa i tak jest nieużywana i nie ma potencjału dla przywrócenia na niej ruchu pasażerskiego (a wszystkie środki przeznaczone na rozwój transportu i tak lepiej skierować teraz na budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego Baranów).

I chyba jedynym sensownym ratunkiem dla mostu jest diametralna zmiana narracji i przeformułowanie argumentów. Trzeba krzyczeć, że oto Tom Cruise - aktor należący do radykalnej sekty scjentologów,  oraz Hollywood, którym wiadomo jaka nacja trzęsie (i nie są to rdzenni Amerykanie), chcą zniszczyć jeden z najcenniejszych polskich zabytków techniki. Antychrześcijańska, okultystyczna sekta, do spółki z żydowską masonerią przemysłu filmowego wyciągają swoje chciwe łapska po miliony dolarów zysku kosztem słowiańskiego arcydzieła architektury, które - napełnione polskim duchem - w cudowny sposób przetrwało dwie wojny światowe i trzech okupantów.

Przykro to pisać, ale nic innego niż tak pretensjonalne argumenty (częściowo nawet nieprawdziwe, bo to nie Polacy wznieśli przecież Most Pilchowicki, ale kto o tym pamięta...) i tak egzaltowane postawienie sprawy na obecną władzę nie zadziała...

7. sierpnia 2020, 17:21 DST,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego