środa, 28 lipca 2010

Sasza na taborecie

Obejrzałem wreszcie słynny film "Solidarni 2010". Ostrzyłem sobie zęby na jakiś skandalizujący, obrazoburczy dokument, a tu niestety - rozczarowanie. Owszem, w tym filmie ludzie przeważnie wygadują farmazony niebywałe, czasami nie ukrywając nawet udawanej egzaltacji, ale to są ich poglądy, odczucia, domysły, do których mają zresztą pełne prawo (ostatecznie, jak ktoś chce się publicznie ośmieszyć, to dlaczego mu to utrudniać). A na szczęście nikt nie musi tego traktować poważnie. Zatem nie jest to jakieś bulwersujące dzieło, jak chcieliby kreatorzy opinii skupieni wokół Platformy i "Wybiórczej". Ale też nie jest to "głos narodu", jak perorują działacze PiS, moherowi i niektórzy publicyści "Rz". Jest to po prostu tendencyjny cykl rozmów z ludźmi, którzy wyznają podobną wersję wydarzeń, jak autorzy dokumentu. Czyli - w skrócie - że Tusk i spółka upychali kolanami Prezydenta i jego świtę w feralnym samolocie, chociaż ci zapierali się rękami i nogami, aby do Katynia nie lecieć. Gdy już wystartowali, pan Donek zadzwonił do swojego kumpla Putina, a ten polecił rozpylić sztuczną mgłę nad lotniskiem w Smoleńsku, a obsłudze portu lotniczego nakazał przekazywać pilotom mylne informacje i najlepiej mówić do nich wyłącznie po aramejsku. A nie, przepraszam, najnowsza wersja jest taka, że Ruscy ściągali prezydencki samolot na ziemię gigantycznym magnesem...

Nie denerwuje mnie nawet specjalnie to, że wypowiadający się w filmie (ale też w innych mediach) przeciętni ludzie z ulicy znają się dosłownie na wszystkim: od procedur obowiązujących w ruchu powietrznym, po niuanse historii geopolitycznej i metody postępowania wszelkich służb w razie wypadków lotniczych. Jak wiadomo bowiem, zbiór dziedzin na których nieomylnie zna się każdy Polak obejmuje zestaw stały (polityka, medycyna, motoryzacja i piłka nożna), oraz zestaw zmienny (czyli to, o czym akurat jest głośno, np. skoki narciarskie, Formuła 1, katastrofy lotnicze). Tak było, jest i będzie, i pozostaje się jedynie z tym pogodzić.

O wiele bardziej natomiast irytuje mnie fakt, że z tematu katastrofy i śledztwa robi się sprawę najwyższej wagi. W normalnym kraju, po kraksie, gdy ofiary już są dawno pochowane, odpowiednie służby dochodzeniowe pracują nad tym w ciszy i skupieniu, a ludzie zajmują się swoimi codziennymi sprawami. Owszem, jeśli to był atak terrorystyczny, to można wypowiedzieć wojnę najeźdźcom, ale czy pół roku po zawaleniu się wież WTC ktoś roztrząsał takie detale, jak to, że pięć minut przed zamachem szef-Żyd wysłał podwładnego-katolika na to piętro, w które akurat wleciał Boeing, a podczas ucieczki jakiś mason zatrzasnął komuś przed nosem drzwi do szybu ewakuacyjnego?

W normalnym kraju, ale nie u nas. U nas temat ten nie schodzi z pierwszych stron gazet, opiniami dzielą się w mediach wszyscy święci, pod Pałacem Prezydenckim, który niedługo zasiedli Wielki Uzurpator, ludzie okładają się ogromnym krzyżem, a komisję do badania przyczyn katastrofy może założyć każdy, nawet Pan Zdzichu spod budki z piwem. Szczytem niekompetencji są oskarżenia wobec Rosjan, że niewłaściwie przygotowali lotnisko, że brak tam było odpowiednich urządzeń naprowadzających w razie niekorzystnej pogody. Przecież lotnisko w Smoleńsku to nie jest międzynarodowy terminal, tylko małe lotnisko wojskowe, praktycznie nieużywane. "Wieża kontroli lotów" to w istocie zdezelowana budka, w której siedzi Sasza na taborecie, pociąga gorzałę z butelki i ma przed sobą "instrumenty pomiarowe" z czasów zimnej wojny. Gdy jest mgła, albo śnieżyca, to wojskowi po prostu nie startują, nie ćwiczą, więc po co tam jakieś skomplikowane urządzenia naprowadzające. I co najlepsze, strona polska o tym wszystkim wiedziała, bo korzystano z tego lotniska wiele razy, podczas poprzednich wizyt w Katyniu. "Widziały gały, co brały" - niestety, jak oczekiwaliście w pełni wyposażonego lotniska, to trzeba było lecieć do Mińska albo Moskwy i stamtąd samochodami. Lotnisko w Smoleńsku otwarto 10. kwietnia na wyraźne życzenie strony polskiej, żeby Prezydent nie musiał się za bardzo trudzić podróżą. No i właśnie...

Jeszcze absurdalniej brzmią żądania rodzin niektórych ofiar, aby wykopać trumny i ekshumować zwłoki. Nie pytam dlaczego, ale można się domyślić. Ruscy zapewne nakładli w te trumny kamieni, a ciała zabrali do swoich tajnych laboratoriów pod Kremlem, aby przeprowadzać tam na nich wyszukane eksperymenty naukowe. W jakim celu? No przecież to oczywiste. Wszyscy wiedzą, że Putin potajemnie tworzy niezwyciężoną armię, składającą się z mutantów, cyborgów i zombie, której celem będzie podbicie i zawłaszczenie terytorium Polski. Dlaczego? Bo Rosjanie już się nie mieszczą w tym swoim malutkim państwie, już oddychają rękawami, a u nas jest przestrzeni życiowej jak cholera.

Wiem, że to brzmi bluźnierczo, szczególnie wobec rodzin ofiar. Ale to te rodziny są sobie winne. To one, celowo i rozmyślnie, uczyniły z tego wszystkiego sprawę publiczną. Zamiast składać te wnioski po cichu, prywatnie, pobiegły z tym do wszystkich mediów. Pani Gosiewska w każdej gazecie przekonuje, że "nie wierzy, iż to był wypadek", a nagroda za cytat roku należy się pani Wasserman, która uchyla rąbka tajemnicy słowami: "Spodziewam się, że otrzymamy informacje, których nie mamy do tej pory". Henryk Martenka w ostatniej "Angorze" genialnie to wszystko zbiera w całość: "Posłowie Rzeczypospolitej, zamiast stanowić prawa, stanowią grecki chór opłakujący bohaterów. (...) Gazety, radio, telewizje trąbią wyłącznie o grobach, Palikocie, krzyżu, Macierewiczu, Rusku i Tusku, trumnach, Komorowskim, zwłokach i ekshumacjach".

Zatem jeśli za wszelką cenę szuka się rozgłosu, jeśli sprzedaje się prywatną żałobę na forum publicznym, to należy się też liczyć z tym, że media przemielą każdy jej element, bez poszanowania dla pamięci tych, którzy mieli pecha znaleźć się w nieszczęsnym Tupolewie. Tak, pecha, bo na 99,9 % to był wypadek. Ale jeszcze kilka miesięcy takiego prania mózgu i stwierdzenie to będzie traktowane na równi z konstatacją, że Ziemia jest płaska i podtrzymują ją cztery słonie, stojące na grzbiecie wielkiego żółwia.

28. lipca 2010, 15:48 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 27 lipca 2010

Amorphis - "Forging The Land..." [DVD] (recenzja)

Już nigdy nie kupię niczego w pewnym bardzo znanym sklepie internetowym, który nazywa się tak samo jak słynny czarodziej, spopularyzowany przez legendy o Królu Arturze. Paczkę otrzymałem, owszem, w terminie, ale nie mogę się niestety cieszyć tak piękną okładką, jak ta po lewej stronie. Widnieje na niej bowiem ohydny, zielony nadruk, wielkości 3x3 cm (z napisem: "Ab 12 freigegeben" - to chyba coś w rodzaju parental guidance; ciekawe, że w Polsce nie ma takich ograniczeń wiekowych). Nie muszę dodawać, że fotka produktu na stronie sklepu przedstawia okładkę bez nadruku. Cóż, dopóki nasz kraj będzie funkcjonował na rubieżach przemysłu muzycznego, dopóty będziemy zdani na takie "niespodzianki", gdyż sklepy zmuszone są ściągać towar od dostawców z zagranicy, bo w Polsce utrzymywać hurtowni się po prostu nie opłaca.

Z naklejek (tych na szczęście usuwalnych), którymi oblepione było opakowanie, dowiedziałem się również, że Amorphis drugi rok z rzędu zaszczyci swoją obecnością kraj nad Wisłą. Po ubiegłorocznym występie w Krakowie, na którym miałem przyjemność być obecnym, tym razem Finowie zagrają w Warszawie, 17. listopada. Hmm, Amorphis nie ma jeszcze zakontraktowanych supportów na jesienną trasę, ale jeśli ponownie towarzyszyć im będzie Before The Dawn, to może zrobię sobie spóźniony prezent urodzinowy i pojadę do stolicy właśnie dla ekipy Tuomasa Saukkonena, a nie na "danie główne".

Zostawiając temat promocyjny - najistotniejsza jest zawartość, a nie opakowanie, a w środku mamy pierwsze DVD w 20-letniej karierze Amorphis, i to od razu w ilości dwóch płyt. Pierwsza zawiera zapis koncertu w fińskim Oulu, kończącego ubiegłoroczną trasę. Co interesujące, podczas całej trasy, a więc i w Krakowie, i w Budapeszcie, i w Oulu, koncert składał się z tych samych kawałków i nawet w identycznej kolejności (z jedną różnicą - w Krakowie zabrakło "Divinity", ja to jednak mam pecha...). Odnośnie doboru elementów setlisty, jak również samego wykonania, rozpisałem się już w październiku, opowiadając o wrażeniach z krakowskiego koncertu, dlatego zainteresowanych odsyłam do tego tekstu. Koncert w Krakowie oraz nagranie, które mamy na DVD nr 1 niewiele się bowiem różniły. Poza obecnością wspomnianego "Divinity", którego odświeżona wersja nawet mi się spodobała. Znacznie lepiej niż w klubie "Loch Ness" słychać na DVD klawisze. A to duży plus, bo dzięki nim starsze kawałki, głównie te z "Tales From The Thousand Lakes" znacznie zyskały na jakości. Do dziś przechodzą mnie ciarki, gdy słyszę klawisze Kaspra Martensona z "Tales...". Tego człowieka w zespole wprawdzie już nie ma, ale pewnego ducha udało się wskrzesić. Chociaż i tak najbardziej porwał mnie beztroski mix kawałków z "Elegy", z weselną melodyjką z "Cares" w środku (jest do obejrzenia tutaj, jeśli jeszcze nie usunęli).

DVD nr 2 to - oprócz dokumentacji historii zespołu (teledyski, zdjęcia, wywiady) - drugi koncert na żywo. Tym razem ze słynnego niemieckiego festiwalu "Summer Breeze". I tu zaskoczenie ogromne. Ten występ wypadł znacznie lepiej niż koncert w Oulu. Tam wszystko było dopięte na ostatni guzik, dopracowane w każdym calu, kolejność utworów, nawet ciuchy muzycy mieli identyczne podczas całej trasy. A na "Summer Breeze" wygląda to o wiele bardziej spontanicznie, tak jakby Finowie odpoczywali tam na wakacjach i przyszli na koncert prosto z jakiejś knajpki na plaży. Perkusista Jan z włosami na żel, niezbyt starannie ogolony Tomi K., oraz wokalista Tomi J. z wąsikami a'la David Suchet w roli Herculesa Poirot. Brakowało tylko, żeby Esa wystąpił w hawajskiej koszuli ;) Generalnie, o wiele lepiej słuchało i oglądało mi się ten drugi koncert, więcej w nim było luzu, świeżości.

Podsumowując, DVD muszę ocenić pozytywnie. Barwnie zilustrowana jest cała historia zespołu. Produkcja jest perfekcyjna, nie ma się do czego przyczepić pod żadnym względem. Mamy dwa długie koncerty, z których chociaż pierwszy razi mnie trochę powtarzalnością, to drugi w pełni rekompensuje te niedostatki. A mankamenty? Na pewno brak angielskich napisów dla zapowiedzi, które podczas koncertu w Oulu Tomi J. wygłaszał - z oczywistych względów - po fińsku. Angielskie napisy to w tego typu wydawnictwach współcześnie już standard, a widz spoza Kraju Tysiąca Jezior chciałby z pewnością rozumieć więcej niż jedynie "Kiitos" ("Thank You").

Chociaż największy mankament jeśli chodzi o tą kapelę tkwi w mojej głowie. Dla mnie bowiem Amorphis = Pasi Koskinen i odkąd odszedł on z zespołu, na koncertach kawałki z "jego czasów" już nie brzmią tak samo. Nie mam nic przeciwko Tomiemu J., to dobry wokal (chociaż jego angielski jest koszmarny), ma świetny kontakt z publicznością, ale... no właśnie. Tomi ma znacznie mocniejszy głos niż Pasi, więc w refrenie mojego ukochanego "Alone" powinien zrobić z widzów miazgę, a jest wręcz przeciwnie - słucha się tego tak, jakby się przeżuwało odgrzewany cztery razy kotlet. A gdy włączę albumowe nagranie "Alone", to wykonanie Pasiego wciąż sprawia, że na chwilę przestaję oddychać...

Amorphis - "Forging The Land Of Thousand Lakes" (2 DVD)
2010, Warner Music Poland
ocena: 7/10

27. lipca 2010, 00:24 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 22 lipca 2010

potęga nauki polskiej

Od kilku tygodni intensywnie poszukuję wokół inspiracji badawczych. Ten nagły przypływ potrzeby naukowej eksploracji świata nie ma oczywiście pochodzenia endogennego, ale jest - uwaga, behawioryści! - reakcją na bodźce zewnętrzne. Konkretnie na fakt wpisania się na seminarium magisterskie z zakresu autodestrukcji pośredniej. Pożądane byłoby zatem, żeby ewentualne inspiracje ograniczały się do tej tematyki. Uprasza się, aby inspiracje składały swoje CV i list motywacyjny (ze zdjęciem) pod adresem mailowym podanym w stopce obok.

Okazuje się jednak, że temat pracy dyplomowej to tzw. małe piwo. Gdyby mi kiedyś odbiło i chciałbym otworzyć przewód doktorski (w tłumaczeniu z polskiego na nasze: pisać doktorat), to by było wyzwanie. Bo doktoranci to nie badają byle czego, o nie. Tam to dopiero się dzieje, trzeba się wykazać nie byle kreatywnością. Przebłyski tej kreatywności, potężniejsze niż eksplozja supernowej, zebrał kiedyś red. M.R.Rybiński w artykule "Nauka i jej prace" ("Dziennik Polski" 5.03.1999/s.10). Owszem, ja też kiedyś miałem niebanalny pomysł na badanie naukowe ("Wpływ słuchania muzyki metalowej na przebieg procesów trawienia w okresie adolescencji"), ale przy tym co potrafią Mistrzowie, to jest to banał wręcz niebywały. A Mistrzowie - jak warto zauważyć - kryją się w każdej dziedzinie nauki.

W zestawieniu red. Rybińskiego najliczniej reprezentowane są prace z zakresu medycyny, np.:
- "Badania cytometryczne żołnierzy z moczeniem nocnym"
- "Zagadnienie płaskostopia u górników"

Swoją półkę mają również naukowcy zajmujący się problematyką rolniczą:
- "Przydatność córek różnych buhajów do użytkowania w fermach krów mlecznych"
- "Urządzenia do frakcjonowania gnojowicy oraz przystosowanie separatora instytutowego o sitach półcylindrycznych do gnojownicy zwierzęcej"

Nie zabrakło biologii...
- "Udział wody w odżywianiu się gęsi domowej zielonymi roślinami"
- "Kontrola rytmiki aktywności ruchowej świerszcza domowego"

... fizyki...
- "Ruch wężykowaty pojazdu gąsienicowego"

... i tematyki sportowej:
- "Formy gry w palanta na obszarze Polski"

Były również zagadnienia tajemnicze...
- "Górotwór jako materiał prosty z zanikającą pamięcią"
- "Sezonowość spożycia ludności wiejskiej w województwie krakowskim" (podejrzewam, że promotorem akurat tej pracy był jakiś ludożerca...)

... prace interdyscyplinarne...
- "Niektóre aspekty kulturowe dziejów melancholii"

... a nawet z gatunku science-fiction, ponieważ przedmiot ich zainteresowania raczej nigdy nie występował w przyrodzie:
- "Wartości i normy etyki funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej"

I na koniec najwyższe podium, absolutna ekstraklasa, elita:
- "Fizyko-chemiczne i smakowo-zapachowe cechy serów poddanych działaniu prądu stałego"
- "Wpływ sesji egzaminacyjnej na stan biologii pochwy u studentek środowiska wrocławskiego"

Oraz mój faworyt numer jeden:
- "Wpływ moczu schizofrenika na hodowlę kropidlaka czarnego"

Naprawdę, Oxford niech się schowa! Zastanawiam się, co by się wydarzyło, gdybym zaproponował na mojej uczelni taki właśnie temat swojej przyszłej pracy dyplomowej. Zapewne wezwano by odpowiednie służby medyczne, oraz zaproponowano by mi, abym jak najbardziej wziął udział w tym projekcie badawczym. Z tym, że jako uczestnik...

22. lipca 2010, 20:51 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 20 lipca 2010

koniec kina

Francis Fukuyama - amerykański (choć skośnooki) politolog - 20 lat temu w swoim słynnym eseju odtrąbił koniec historii. Jego zdaniem, wraz z upadkiem bloku socjalistycznego, gdy większość państw przyjęła jakąś formę ustroju demokratycznego i gospodarki rynkowej, historia świata się skończyła. Historia rozumiana rzecz jasna jako ciąg przemian gospodarczych, politycznych i społecznych, jako liniowy zapis wojen, rewolucji, podbojów i masowych konwersji religijnych. Od tej pory nic takiego już mieć miejsca nie powinno na większą skalę, gdyż ludzkość osiągnęła niejako etap, który jest swoistym zwieńczeniem tak rozumianego procesu historycznego. Ponad 10 lat później profesor Fukuyama ogłosił kolejny koniec, tym razem koniec człowieka. Ten koniec właściwie jeszcze nie nastąpił, ale naukowiec wieszczy jego nadejście już wkrótce, gdy na skutek rozwoju biotechnologii, człowieka zastąpią osobniki "człekopodobne", genetycznie modyfikowane.

Gdyby Francis Fukuyama miał ochotę napisać jeszcze jedna książkę, w której ogłosiłby jakiś kolejny koniec, to wspaniałomyślnie podrzucę mu pomysł. Można ogłosić koniec kina. Nie żadnego konkretnego, ale kinematografii jako takiej. W lipcu 2010 roku odeszła w sędziwym wieku 115 lat nieodżałowana i niezwykle zasłużona sztuka filmowa. Zebraliśmy się tutaj, aby oddać jej ostatni hołd.

Prowokuję celowo i rozmyślnie. Bo przecież niewątpliwie powstanie na tej planecie jeszcze niejeden wspaniały film. Ale chcę zwrócić uwagę na niepokojący trend, jaki może zaobserwować nawet taki kinowy ignorant jak ja. Mam na myśli zjawisko znane jako remake. Owszem, istnieje nie od dziś, nie wymyślono go w lipcu 2010, aby Piotrek miał o czym pisać na blogu. Ale w lipcu 2010 na ekrany kin wkroczył - przy aplauzie masowej wyobraźni - remake słynnego horroru z lat 80.-tych "A Nightmare on Elm Street" ("Koszmar z ulicy Wiązów"). A to - jak przeczytałem w "Rz" - dopiero początek całej fali "rimejków". Fali? Co ja mówię, to będzie prawdziwe tsunami. Nowych wersji już wkrótce mają się doczekać m.in. "Ucieczka z Nowego Jorku", "Akademia Policyjna", "Robocop", "Gliniarz z Beverly Hills" czy "Pogromcy Duchów". Już natomiast doczekał się reinkarnacji "Karate Kid" (pana Miyagi - japońskiego mistrza sztuk walki gra tam - zabijcie mnie! - Jackie Chan...). Warto zauważyć, że większość z wymienionych dzieł liczyła więcej niż jedną odsłonę, zatem ich życie po życiu będzie prawdopodobnie nie tyle "rimejkiem" ile tzw. rebootem (czyli "rimejkiem" całego cyklu - ile ostatecznie było np. części "Akademii Policyjnej" tego pewnie nie wie nawet Google.com, ale z pewnością wystarczająco, by wyżywić ze trzy pokolenia ludzi filmu). A dodajmy do tego jeszcze produkowanie sequeli kasowych filmów po 20 latach przerwy (aktualnie "Predators" czyli po prostu "Predator 2", nie tak dawno temu "Rocky Balboa" czyli "Rocky 6"), oraz ekranizowanie wszelkich możliwych seriali ("Drużyna A" to było moje dzieciństwo, które Hollywood właśnie przemieliło na mączkę kostną...). I oto mamy twarz kina A.D. 2010...

"I co się tak żołądkujesz?!" - może ktoś słusznie zapytać - "Wolność mamy, nie? I demokrację. Więc jak kto chce, to niech sobie ogląda tego Felliniego, którego nikt nie rozumie, a my - popcornowa, multipleksowa publika, wolimy podziwiać jak Jackie Chan i Eddie Murphy przy użyciu teksańskiej piły mechanicznej walczą z wnukiem Predatora na ulicy Wiązów". Właśnie, dlaczego się tak tym przejmuję? Przecież nawet w "rimejkach" można odnaleźć coś fascynującego. Ot, choćby nolanowo-bale'owe Batmany (które nb. uwielbiam, choć to chyba nie są "rimejki" sensu stricto). Otóż, protestuję dlatego, ponieważ uważam, że zjawisko remake'ów ma twarz zepsutego, cynicznego gościa z Hollywood, który - nie dość, że nie ma własnego pomysłu na ciekawy film - to jeszcze uważa, że tłumom zaludniającym kina w każdy piątek i sobotę można wcisnąć wszystko. Bo - jak mawiał klasyk - "ciemny lud to kupi". Więc po co się właściwie starać, szukać nowych inspiracji, interesujących pomysłów, skoro można zrobić remake dowolnego filmu, odpowiednio go rozreklamować (McDonaldy, jakaś seria ciuchów w modnych sieciach, gadżety elektroniczne), za 20 lat zrobi się remake remake'u i interes się kręci. Jest jeszcze tyle materiału: ot, choćby Superman, całe serie np. Hitchcocka czy Lyncha, E.T. i Park Jurajski, filmy wojenne, o podboju Kosmosu, westerny...

Może dla kinematografii to są kluczowe chwile. Może w obliczu tak postępującej degrengolady kina masowego, do głosu dojdzie kino alternatywne? Jeśli nie, to najbliższe lata staną chyba pod znakiem fin de siecle sztuki filmowej. Kinematografia przestanie się rozwijać, ambitne dzieła zostaną wyparte przez "rimejki" i "ributy". Jak u Fukuyamy...

Przesadzam? To powiedzcie sami, czy poniższy fragment z przywoływanej już "Rz" nie brzmi niczym wersety z Apokalipsy X Muzy. "Produkcja powtórek nie ogranicza się do horrorów i thrillerów science fiction. Hollywood zamierza odtworzyć cały repertuar rozrywkowy kina lat 80. - od filmów akcji przez komedie i musicale, po obrazy familijne i sportowe." (R.Świątek "Monstra wiecznie żywe", Rzeczpospolita/15.07.2010).

Ostateczny upadek kina już dekadę temu wieszczył Tomek Beksiński w swym najsłynniejszym, samobójczym felietonie. Przysięgam, jeśli dojdzie do "zrimejkowania" kultowego "Powrotu do Przyszłości", to pozostanie tylko powtórzyć za nim: pora umierać...

20. lipca 2010, 22:31 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 18 lipca 2010

atomowe wojny bogów

Dziś mijają trzy lata od mojego jedynego close encounter (wprawdzie tylko pierwszego stopnia, ale zawsze). Oczywiście nie będę relacjonować szczegółów tego wydarzenia, ponieważ nie chcę, aby procent osób uważających mnie za w miarę normalną jednostkę spadł do wartości, w której cyfra inna niż zero występuje dopiero na trzecim miejscu po przecinku.

Ale z okazji tej szczególnej rocznicy pozostanę w tematyce kosmicznej. W cyklu "alternatywne teorie rozwoju cywilizacji" ostatnio było o planecie Nibiru i zamieszkujących ją istotach, znanych jako Annunaki. Dzisiaj - ponieważ dzień wyjątkowy - teoria, która w moim prywatnym rankingu zajmuje niekwestionowanie pierwszą pozycję. Może dlatego, że jest to hipoteza tak wywrotowa, że koncepcje Ericha von Daenikena wyglądają przy niej jak niewinne opowiastki dla grzecznych dzieci. A mnie przyciąga wszystko, co rozwala nasz wygodny, ludzki racjonalizm i przewraca do góry nogami dogmatyczne myślenie. Atomowe wojny bogów są tego najlepszym przykładem.

Oś tej koncepcji sprowadza się do twierdzenia, że ponad 20 tysięcy lat temu na Ziemi funkcjonowała cywilizacja znacznie bardziej rozwinięta niż to, co dzisiaj widzimy za oknami. Cywilizacja ta nie tylko działała na powierzchni naszej planety, ale skolonizowała również najbliższe okolice: Księżyc, planetę Mars, księżyce innych planet Układu Słonecznego etc. I pozostawiła po sobie ślady swojej świetności, w postaci przeróżnych obiektów (czy to na Ziemi, czy właśnie na Księżycu bądź Marsie), nad którymi współczesna nauka głowi się, do czego by je zaklasyfikować (m.in. dlatego, że według "oficjalnej" nauki, ludzie w okresie, z którego pochodzą te artefakty nie dysponowali wystarczającą wiedzą i/lub technologią, aby takie budowle wznieść).

Żadna społeczność nie jest jednak zwykle jednolita. Również w tamtej cywilizacji doszło do rozłamu, wykształciły się dwie wrogie względem siebie hmmm... "frakcje" (co było przyczyną sporu można się tylko domyślać, może jakaś forma religii, może po prostu władza). I wreszcie te dwa stronnictwa wypowiedziały sobie wojnę, w którą zaangażowały wszystkie ówczesne zasoby militarne zgromadzone na Ziemi. A ponieważ - przypominam - była to cywilizacja znacznie potężniejsza od naszej, również broń znacząco przewyższała znaną nam broń konwencjonalną. Używano wtedy na masową skalę i głowic jądrowych, i broni laserowej, i psychotronicznej. W efekcie niemal cała Ziemia została - nomen omen - zrównana z ziemią. Podobnie jak jej kosmiczne kolonie. Natomiast istoty ludzkie na całej planecie uwsteczniły się do etapu człowieka pierwotnego, do poziomu zero (jak podobno powiadał Einstein: "Nie wiem, jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na maczugi"). I od tej chwili "idzie" już historia, jaką znamy z książek: australopiteki i inne "małpoludy", potem homo sapiens sapiens, dymarki, starożytny Egipt, Grecja, Rzym, Babilon i tak dalej.

Na marginesie - w ramach tej teorii mieści się również kapitalna hipoteza (sformułował ją chyba Robert K. Leśniakiewicz w mojej ufologicznej "biblii", czyli książce "Projekt Tatry"), że Apokalipsa św. Jana tak naprawdę nie opisuje tego, co będzie w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale to, co już było - czyli szczegółowo relacjonuje przebieg tego niszczycielskiego starcia sprzed tysięcy lat.

Wracając do konfliktu - jego ostateczne starcia przeżyły tylko roboty, ówczesna ludzkość - jak wspomniałem - wyginęła. Od tego momentu właśnie roboty stały się nowymi "bogami" naszej planety. Miały do dyspozycji resztki tych zasobów (pojazdów, broni), których nie pochłonęła wielka wojna. Wystarczało to im, aby kontrolować rozwijającą się od zera ludzką populację. Można też założyć, że niektóre z obserwowanych wieki temu UFO to były w rzeczywistości nie odwiedziny z innych planet, ale właśnie pojazdy robotów (bo UFO to nie jest "wynalazek" dwudziestowieczny; już średniowieczne kroniki są pełne zapisków o obserwacjach niezidentyfikowanych obiektów latających - oprócz rzecz jasna komet, ludzie widywali jakieś przelatujące belki, beczki itp.).

Najbardziej nowatorskie w tej teorii jest jednak stanowisko, że po Wielkim Konflikcie, na orbitach okołoziemskich pozostało jeszcze trochę niewykorzystanej amunicji, w postaci krążących wokół Ziemi głowic i pocisków z różnymi odmianami broni ABC. A jeśli broń biologiczna, to przeróżne wirusy, priony i inne śmiertelne drobnoustroje. I te głowice sobie przez setki lat krążyły po orbitach, co jakiś czas - na skutek różnych czynników zewnętrznych - spadając na Ziemię. Wówczas uwolnione wskutek uderzenia "paskudztwo", w zależności od rodzaju, powodowało albo gigantyczne epidemie wśród ludzi, albo nie mniejsze epizootie wśród zwierząt. Spójrzcie, jaka niesamowita koincydencja. W Średniowieczu wierzono, że kometa przynosi jakieś nieszczęście, najczęściej pandemoniczną zarazę. Z tym, że ówczesny, słabo wykształcony lud, raczej niezbyt dobrze rozróżniał kometę od asteroidy czy innego obiektu, który pokazał się w stratosferze. Po prostu panowało przekonanie, że jak na nocnym niebie ukaże się coś niezwyczajnego, co ma ogon, świeci i przeraża, to - niezależnie od tego, czy leci szybko czy wolno - należy się spodziewać jakiegoś pomoru. I faktycznie - niemal każda epidemia cholery, dżumy itp. była poprzedzona jakąś powszechną obserwacją "spadającej gwiazdy" albo komety (są odpowiednie źródła!). Dzisiaj powiedzielibyśmy: zabobon - kometa wywołuje zarazę, ha ha. A w istocie jak najbardziej związek istniał: ludzie byli przekonani, że widzą kometę, choć tak naprawdę widzieli spadającą głowicę pozostałą po atomowych wojnach bogów. Głowica się rozbijała i wkrótce wybuchała epidemia, w zależności od tego, jaki rodzaj broni biologicznej był w środku ukryty. Spójne do bólu.

Zresztą również współcześnie przeróżne choroby o ponadprzeciętnej letalności pojawiają się nagle i nieoczekiwanie. AIDS, SARS, BSE, Ebola, gorączka Zachodniego Nilu - wszystko to są choroby wirusowe albo wywoływane przez priony, pojawiły się stosunkowo niedawno i... no właśnie. Jak obalić tezę, że nie są dziedzictwem bogów-astronautów?

A np. słynny "meteoryt" tunguski z początków XX wieku - może to też była po prostu kraksa jednego z pocisków, które gdzieś tam orbitują w przestrzeni kosmicznej? Takich zderzeń z Ziemią obiektów nieznanego pochodzenia odnotowano przecież znacznie więcej (odsyłam do literatury, choćby do przywoływanego wcześniej "Projektu Tatry").

Robert K. Leśniakiewicz napisał o koncepcji atomowych wojen bogów, że jest to hipoteza "karkołomna (delikatnie powiedziane - przyp. mój), ale jednocześnie tłumaczy wszystkie znane nam fenomeny od A do Zet". Dlaczego więc, w sytuacji deficytu teorii, które potrafiłyby zgrabnie wyjaśnić nam pewne niewygodne etapy z historii ludzkości, nie zdobyć się na odrobinę dzikiej kreatywności w generowaniu hipotez? Sherlockowi Holmesowi przypisuje się słynne zdanie, które głosi, że "kiedy odrzucimy wszystkie inne hipotezy, to ta która pozostaje, choćby najbardziej nieprawdopodobna, musi być prawdziwa". Na przykład atomowe wojny bogów...

18. lipca 2010, 19:35 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Jeśli kogoś z Was zainteresowała opisana teoria i chciałby ją zgłębić, polecam książkę "Bogowie atomowych wojen" Milosa Jesenskiego.

wtorek, 13 lipca 2010

trup w szafie

W trakcie niedawnych wyborów prezydenckich, jak grzyby po deszczu wyrastały tzw. "komitety honorowe" poszczególnych kandydatów, wypełnione moralnymi "autorytetami" i patriotami o "nieposzlakowanej opinii". Obecność tych "krystalicznych" osobowości miała rzecz jasna wpłynąć na wyborców, aby zagłosowali na Bronka, Jarka czy Grzesia. Mnie natomiast skłoniła do zastanowienia się nad rolą autorytetu w życiu jednostki.

Jestem jeszcze w stanie zrozumieć posiadanie autorytetu w jakiejś konkretnej dziedzinie. Ba, sam "mam" takie osoby, z których zdaniem w pewnych kwestiach liczę się bardziej niż z opiniami innych. Chociaż i w tym przypadku należy trzymać się ulubionej zasady kierowców, czyli reguły ograniczonego zaufania. Generalnie jednak nie ma w tym nic złego, że dla kogoś autorytetem w zakresie astrofizyki będzie Stephen Hawking, w dziedzinie psychologii - np. profesor Zimbardo, a w temacie motoryzacji - szwagier, który jest mechanikiem. Niełatwo mi natomiast zrozumieć instytucję autorytetu ogólnego; sytuację, gdy jakaś osobistość jest dla kogoś wyrocznią we wszelkich sprawach. Jak żyć, na kogo głosować, w co wierzyć, jakie stanowisko zająć wobec aborcji/związków gejowskich/święta Halloween etc. Rozumiem, że niektórzy potrzebują czytelnych drogowskazów, wskazówek porządkujących otaczający świat. Ale jeżeli ktoś stara się "podpiąć" swoje życie pod wzorzec kogoś innego i to w każdym niemal aspekcie, jeżeli traktuje każde jego słowa jak prawdy objawione, to droga taka niebezpiecznie prowadzi w kierunku jakiejś formy mentalnego zniewolenia.

Autorytet jako taki jest dla mnie pojęciem pustym. Może źle rozumiem ten termin. Może opacznie uważam, że taka postawa niejako "zwalnia" z obowiązku myślenia i własnej refleksji. Ale co, do diabła, oznacza, gdy ktoś mówi, że np. jego autorytetem był/jest Jan Paweł II?! Że był wzorcem, wskazówką jak należy żyć? Może. Tylko gdyby przepytać daną osobę o jakieś konkrety, w czym ona go naśladuje, to wówczas mogłyby wyjść ciekawe rzeczy. Bo przecież lekko połowa Polaków deklaruje, że JP2 jest ich autorytetem, ale często ci sami ludzie nie widzą nic złego w tych zachowaniach, które Papież ostro krytykował (seks przedmałżeński, aborcja, in vitro i te sprawy). Czyli co? Mamy piękny wzór doskonałości wymalowany na sztandarach, ale idziemy sobie własną, wygodną drogą? To po co ten autorytet? W Niebie - jeśli istnieje - nie z tego chyba będą nas rozliczać. Nie będzie raczej istotne, kto miał bardziej doskonały autorytet, ale jak kto sam przeżył swój ziemski czas. Nieważne, czy przyświecał mu jakiś wzór, czy nie.

Taka hipokryzja nie jest jednak jeszcze w tym wszystkim najgorsza. O wiele bardziej ordynarna hipokryzja wynika z faktu, że nie ma przecież ludzi idealnie doskonałych. To oczywiste. Niestety, wielu chciałoby, żeby tacy istnieli. I żeby obronić, usprawiedliwić swój autorytet, często posuwają się do zafałszowywania historii, tuszowania niewygodnych faktów, przemilczania pewnych spraw. A gdyby tak poszperać głębiej, praktycznie każdy uznany "autorytet", wzór do naśladowania, można przecież strącić z piedestału. Ot, choćby profesor Leszek Kołakowski, najwybitniejszy polski filozof - swego czasu był wziętym marksistą. Czy na przykład Józef Piłsudski, którego wielu Polaków z chęcią by obecnie intronizowało, jako wielkiego Wodza Narodu. Człowieka, który wraz z kolegami obrabował pod Bezdanami pociąg w akcji niczym z westernów, a potem założył (w Berezie Kartuskiej) pierwszy obóz koncentracyjny, do którego skwapliwie zsyłał przeciwników politycznych. Albo Maksymilian Kolbe, z którego życiorysu większość z nas zna jedynie ostatnie dni. Mało kto wie natomiast, że duchowny ten zbudował przed wojną imperium medialne, o jakim ojciec Rydzyk może tylko pomarzyć, i rozgłaszał tą drogą choćby takie rewelacje, że Żydzi są przyczyną wszelkiego zła, demoralizacji i że dążą do eksterminacji naszego katolickiego narodu. O patronach Polski - Wojciechu i Stanisławie - nawet się nie rozpisuję, bo wyprawiali oni takie rzeczy, że przymiotnik "święty" pasuje w tym świetle każdemu z nich, jak zającowi dzwonek.

Konkluzja jest natomiast taka, że dowolną "nieskazitelnie doskonałą" postać można obalić. Bo każdy "ma coś za uszami", każdy trzyma w szafie jakiegoś trupa. Jak nie współpracę z wrogim wywiadem, to nasikanie do chrzcielnicy albo pozamałżeński seks, jeszcze w dodatku w jakiejś wyjątkowo wyuzdanej, "niechrześcijańskiej" pozycji. Ale przecież nie o to chodzi. Jeśli już koniecznie musimy mieć autorytet od wszystkiego, to chyba lepiej, że jest nim człowiek, który był tak samo niedoskonały jak my. Który zaliczał upadki, zbaczał na manowce, miewał słabości. A mimo to wytrwał w swojej misji. I dlatego może być znakomitym przykładem. Ale nie, my wolimy budować sobie złotego cielca, moralnego Supermana, wcielenie zalet i cnót wszelakich. A gdy wyjdzie na jaw jakiś niewygodny fakt odnośnie tego ideału, to albo jest święte oburzenie i lament nad upadkiem autorytetów ("O tempora, o mores!"), albo wspinamy się na wyżyny hipokryzji, aby tą "krystalicznie czystą doskonałość" obronić. Np. poprzez rozgłaszanie, że te rewelacje to tak naprawdę wroga propaganda masońsko-liberalnych mediów. Takie kreowanie autorytetów "na siłę" będzie (jeśli już nie jest) ostatecznym upadkiem idei tego pojęcia.

Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej. Bo jeśli nie, to wkrótce obudzimy się w świecie, w którym status moralnej doskonałości będzie się zyskiwać wsiadając do samolotu, który rozbija się w jakimś historycznym miejscu. A autorytetem będzie ośmiornica Paul.

13. lipca 2010, 19:00 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 10 lipca 2010

hot in here

Nie znoszę upałów. Oczywiście, lubię jak świeci słońce i jest mniej więcej + 23-25 stopni C. Ale gdy słupek rtęci dochodzi do +33, brakuje mi energii, jestem ospały i zmęczony. Dni są ciężkie i duszne, ale noce to już prawdziwy koszmar. Śpię w samych bokserkach, pod najcieńszą kołdrą i przy otwartym oknie, a i tak nie wysypiam się, budzę się w nocy wielokrotnie... I gdy następnego dnia, w TV pani "pogodynka" z przyklejonym do twarzy uśmiechem sztucznym jak nos Michaela Jacksona entuzjastycznie oznajmia, że "czeka nas jeszcze tydzień wymarzonej, wakacyjnej aury", to mam ochotę jej... Zresztą nieistotne, bo jeszcze mnie zamkną za planowanie wyjątkowo perwersyjnego morderstwa. Natomiast powiem coś, za co większość przypadkowego społeczeństwa będzie mnie pewnie chciała ukamienować. Zdecydowanie bardziej wolałbym, żeby był mróz -25 stopni niż skwar +35! No, czekam, who'll throw the first rock?

W takich dniach jak dzisiaj, jestem też stuprocentowym zaprzeczeniem lejącej się z TV propagandy, że każdy normalny człowiek spędza czas nad jakimkolwiek akwenem. Otóż ja wolę tropikalne temperatury przeczekać w cieniu (obowiązkowo!), z chłodnym piwkiem (niekoniecznie) i dobrą książką lub opiniotwórczą prasą (jak najbardziej), względnie z kolejnym odcinkiem któregoś z ulubionych seriali. Tzw. opalanie jest dla mnie wynalazkiem przedziwnym - z własnej woli pchać się na ten żar? (Btw. ciekawe, co na to powiedzieliby aktywiści Ku-Klux-Klanu? - biały człowiek się dobrowolnie upodabnia do czarnoskórego; pewnie się w kotłach piekielnych przewracają ze zgrozy). A jak będę chciał popływać, to pójdę na pływalnię, chociaż ostatnio mam coraz mniej motywacji, żeby zebrać się na godzinę 7.00 rano, gdy jest tańszy wstęp dla studentów. Ale tam przynajmniej mam pewność, że nikt na mnie nie spadnie z materaca, kretyn na skuterze wodnym nie będzie popisywał się przed dziewczynami, a dzieciaki nie będą uszlachetniać składu wody swoim mocznikiem.

Meteorolodzy są jednak bezlitośni w swoich zapowiedziach, a - jak podobno mawiał Celsjusz - "życie jest piękne do pewnego stopnia" ;) W każdym razie dalszy ciąg narzekania i festiwal malkontenctwa na temat miłościwie panującego nam lata odbędzie się już prywatnie. A tutaj postaram się napisać w tygodniu coś mądrzejszego. Jeśli mi się komórki glejowe w mózgu nie roztopią...

10. lipca 2010, 13:41 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 4 lipca 2010

reckoning time

Jeśli ktoś miałby wątpliwości - żyję. Podczas wakacji na wsi nie porwali mnie kosmici, nie wessał mnie śrutownik, nie wjechałem ciągnikiem do jeziora. Z klątwą też jakoś sobie poradziłem, chociaż jeden dzień miałem wycięty z życiorysu. Dzięki Bogu i Partii wróciłem szczęśliwie do domu, ale zapowiada się kolejny tydzień bez internetu. Piszę więc tą krótką notkę, żeby uspokoić zatrwożonych o moją egzystencję Czytelników. Trzy tygodnie bez wpisu na blogu, tudzież miesiąc bez dodanej fotki na Naszej-Klasie, to współcześnie wskaźnik świadczący o śmierci pewniej niż diagnoza lekarza medycyny.

Ze zdjęć, które udało mi się zrobić na wakacjach, jestem średnio zadowolony, chociaż to i tak pewnie najlepszy album w mojej.. ekhm... karierze fotograficznej. Z każdym nowo zakupionym urządzeniem jest tak, że potrzeba czasu, aby w pełni opanować jego obsługę. Z aparatem cyfrowym klasy lustrzanka jest jednak taki problem, że aby w pełni opanować jego obsługę trzeba by ukończyć pięcioletnie studia magisterskie, a i to mogłoby nie wystarczyć. W fotografii często jest tak, że widzisz przed sobą najpiękniejszy widok świata i Twoja w tym głowa, żeby w ciągu kilku sekund (zanim zniknie lub się zmieni) wiernie utrwalić go przy pomocy urządzenia, które ma trzydzieści guziczków i jest technologicznie tysiąc razy bardziej skomplikowane niż komputer pokładowy statku kosmicznego Apollo 11. Bezcenny był więc taki czas, podczas którego urządzenie to towarzyszyło mi niemal bez przerwy. Dzięki temu mam już w miarę opanowane podstawy, wiem który program na jakich ustawieniach i kiedy stosować, moje ulubione parametry mam zapisane na trybach programowanym i w pełni manualnym, w razie czego szybko je będzie można zmodyfikować. To pewnie dopiero pierwszy krok z tysiąca czterystu siedemdziesięciu ośmiu, jakie należy wykonać, ale nie tracę nadziei. Może już za 40 lat zacznę wreszcie robić naprawdę dobre zdjęcia.















Więcej podobnej "twórczości" z właśnie zakończonych wakacji w najnowszym albumie w mojej galerii.

4. lipca 2010, 19:19 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego