środa, 26 listopada 2014

duża czerwona książeczka

Nad "Wiadomościami" TVP pastwiłem się tutaj wielokrotnie. Trzeba jednak przyznać, że powodów do takiej czynności dostarczają one aż nadto. Dla pokolenia moich rodziców i dziadków - jedyny serwis informacyjny, dla wielu - rzecz niemal sentymentalna, ostatnio zmienia się w program iście rozrywkowy, staczając się z prędkością, której nie przewidzieli najwięksi teoretycy równi pochyłej. Z pretensjonalnych grafik, które przyprawiały o płacz i zgrzytanie zębów jeszcze kilkanaście miesięcy temu, na szczęście w pewnym stopniu zrezygnowano. Ale w przyrodzie nic nie ginie! Klasyczną czołówkę zastąpiono krótkim materiałem filmowym, zapowiadającym jedną z wiadomości. Dopiero potem jest sygnał główny, prowadzący wita się z telewidzami i... zapowiada pozostałe newsy. Czemu służyć ma ten zabieg, wie pewnie wyłącznie sam jego pomysłodawca. Dalsza zawartość "Wiadomości" jest równie przewidywalna jak scenariusz polskiej komedii romantycznej. Trochę o polityce, coś z Polski jeśli akurat się dnia tego coś ważnego nad Wisłą zadziało, obowiązkowo coś zgryźliwego o Rosji albo pochlebnego o Ukrainie (z egzaltowanym komentarzem redaktor Marii Stepan) i równie obowiązkowo (niemal w każdym wydaniu!) "wyciskacz łez", czyli minireportaż o jakiejś życiowej tragedii, najczęściej rozbitej rodziny, ubogich ludzi, tudzież ciężko chorych dzieci. A potem już tylko "michałek" (pomysł zerżnięty żywcem z "Faktów" TVN, gdzie wprowadził to swego czasu Tomasz Sianecki, a obecnie znakomicie kontynuuje Maciej Mazur). "Michałek" to news błahy, z przymrużeniem oka, na zakończenie programu. W "Wiadomościach" robi to redaktor Adam Feder, i robi to z taką swadą, że człowiek zaczyna doceniać żarty Karola Strasburgera. Bo więcej powodów do śmiechu znalazłoby się w dowolnie wybranej książce telefonicznej. Warto zauważyć wreszcie, że szef tego całego przedsięwzięcia, czyli Piotr Kraśko, ociera się już o granice autoparodii. Wiernie sekunduje mu w tym najnowszy transfer TVP - Beata Tadla. A całość okrasza muzyka polskiego króla kiczu i patosu, czyli Piotra Rubika. Po prostu cyrk na kółkach.

Cyrku jednak nigdy za wiele. Oto jest bowiem sobie pani Magdalena Wolińska-Riedi, znana również jako jedyna Polka z obywatelstwem Watykanu (przez fakt posiadania za męża członka Gwardii Szwajcarskiej). Nie mam wiedzy, czy to tej pani zamarzyło się zostać dziennikarką, czy odnalazła ją wesoła trupa Piotra Kraśko. Pewne jest natomiast, że etat w TVP pani Wolińska-Riedi otrzymała. W związku z czym od jakiegoś czasu mamy w "Wiadomościach" newsy zza murów Watykanu. Poważnie! W 20-minutowym serwisie informacyjnym co kilka dni znajduje się miejsce na fakty z życia najmniejszego państwa świata. I materiały te nie dotyczą spotkań na najwyższym szczeblu, decydujących o losach świata, które papież Franciszek z kimś być może odbywa. Bynajmniej. One zwykle przedstawiają Watykan "kulinarnie". Czyli Gwardię Szwajcarską od kuchni, letnią rezydencję w Castel Gandolfo od kuchni, papieską kuchnię od kuchni etc. No telewizja dla pensjonarek jak się patrzy!

Owszem, może to i są interesujące reportaże, ale nie powinny pojawiać się w głównym wydaniu klasycznego polskiego serwisu informacyjnego, tylko w "National Geographic TV". Podobnie jak niewątpliwie potrzebne społecznie materiały o ludzkich dramatach - miejsce większości z nich jest w "Sprawie dla Reportera" i tym podobnych audycjach, których jest na pęczki, a nie w programie, który w skondensowanej formie ma objaśniać ludziom świat.

Bo że tego nie robi, widzimy choćby po wynikach ostatnich wyborów samorządowych. Prawie 20% nieważnych głosów to nie jest raczej - jak tłumaczą "gadające głowy" - wyraz buntu elektoratu wobec klasy politycznej. Mamy uwierzyć, że wyborcom tak bardzo nie spodobali się kandydaci, że jedna piąta z nich jak jeden mąż postanowiła oddać nieważne głosy, najczęściej poprzez zakreślenie krzyżyka na każdej stronie osławionej "książeczki" wyborczej?

Bzdura. Choćby nie wiem jak niepoprawne politycznie to było, wydaje się, że przyczyną tak wielkiej ilości nieważnych głosów jest po prostu ignorancja (po polsku: niewiedza) tych 20% głosujących. Z alfabetyzmem funkcjonalnym (czyli rozumieniem tego, co się czyta) nigdy nie było u nas kolorowo, co potwierdzają rozliczne badania OECD. Poza tym wiedza na temat struktur państwowych i samorządowych również nie jest w naszym społeczeństwie kosmiczna. Nawet studenci wyższych uczelni nie odróżniają często Sejmu od Rządu, nie potrafią rozgraniczyć kompetencji Premiera i Prezydenta, o wymienieniu fundamentalnych różnic pomiędzy lewicą a prawicą już nie wspominając. W tej sytuacji 20% nieważnych głosów nie jest wynikiem wprowadzenia w błąd wyborców za pomocą podstępnej książeczki do głosowania, zamiast której powinna być rzekomo płachta wielkości prześcieradła. Te 20% nieważnych głosów jest całkiem trafną diagnozą wiedzy naszego społeczeństwa o strukturach państwa, a może również i diagnozą tego społeczeństwa inteligencji.

Bo z całym szacunkiem - jeśli ktoś w lokalu wyborczym wziął do ręki tę nieszczęsną książeczkę, na przykład do Rady Powiatu, jeśli przeczytał na górze każdej stronicy nazwę innego komitetu (czyli de facto partii politycznej), jeśli wydedukował z tego, że ma postawić krzyżyk na każdej stronie (bo w TV powiedzieli: "jeden krzyżyk na każdej karcie"), i jeśli wreszcie nie zauważył niczego dziwnego w tym, że każe mu się w ten oto sposób poprzeć jednocześnie jakiegoś kandydata z Platformy, i również jakiegoś z PiS, i zarazem z SLD, i z PSL, i kogoś od Korwina, i od Palikota, i z Nowej Lewicy, i co tam jeszcze w tej książeczce było, to całe szczęście że jego głos jest uznany za nieważny. Bo komuś takiemu strach powierzyć odpowiedzialność za dokonanie wyborów w piaskownicy, a co dopiero w gminie, powiecie czy województwie...

Ale może ktoś taki dowiedziałby się o głosowaniu, o samorządzie lokalnym, o strukturach państwa czegoś więcej. Może gdyby mówili mu to na okrągło, tłukli do głowy i nawijali na uszy, to by coś zrozumiał, zapamiętał i oddał ważny głos. Nie ma złudzeń - większość osób nie kupuje książek, nie czyta "Polityki" (a nawet jeśli czyta, to niewiele rozumie), lecz co najwyżej "Tele Tydzień", a w internecie nie przegląda stron PKW ani Fundacji Civitas, tylko "Pudelka" i "Fejsbuk". Za to mnóstwo ludzi ogląda "Wiadomości". Telewizja! Świetne medium, znakomita okazja, aby dotrzeć do milionów widzów i jak krowie na pastwisku wyłożyć na czym polega głosowanie w wyborach samorządowych. Okazja - jak dziś już wiemy - zmarnowana, bo zamiast materiału o niuansach głosowania, o tym po co właściwie te wybory, albo o tym czym się różni Rada Gminy od Rady Powiatu, owe 20% wyborców obejrzało w "Wiadomościach" "wyciskacz łez" o kolejnym ciężko chorym dziecku, oraz reportaż ukazujący, jak funkcjonuje papieska pralnia. Od kuchni.

25. listopada 2014, 01:14 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 21 listopada 2014

wydanie jedenaste, nieprzyzwoite

Świat pędzi naprzód tak prędko, że nie nadążają za nim zarówno komputery jak i najtęższe głowy. Przyjrzyjmy się zatem, co zadziało się w ostatnich dniach.
  • Niedziela 16.listopada czarnymi zgłoskami zapisze się w historii polskiej informatyki. Tego dnia, niemal w jednej chwili, padł system sprzedaży biletów na pociągi spółki PKP Intercity (w tym na słynne ExpressInterCity Premium, znane szerzej pod ksywą "pendolino") oraz system Państwowej Komisji Wyborczej, mający w mgnieniu oka podliczyć głosy oddane w samorządowej elekcji. Całe nieszczęście miało swoją przyczynę w tym, iż chmura danych w wirtualnej przestrzeni jest już tak gęsta, że dochodzi do ich niekontrolowanego zderzania się i mieszania. Z nieoficjalnych informacji wiemy, że wszyscy którzy w wyborach oddali głos na Platformę Obywatelską, w wyniku tych niekontrolowanych wymieszań otrzymają bilet na "pendolino" do Trójmiasta. Ci, którzy oddali głos na SLD dostaną bilet do Katowic, a głosujący na Prawo i Sprawiedliwość - do stacji Włoszczowa Północ. Natomiast wszyscy, którzy faktycznie zakupili bilet na "pendolino", jednocześnie nieświadomie oddali głos na pe-es-el. I oto rozwiązała się zagadka wyborczego sukcesu ludowców.
  • W Państwową Komisję Wyborczą biją zresztą ostatnio wszystkie nieszczęścia - a to system komputerowy się zawiesi, a to drukarka złośliwie odmawia współpracy, a to wreszcie hakerzy atakują stronę internetową PKW, a rozwścieczone tłumy szturmują podwoje siedziby Komisji. Skojarzenie z plagami egipskimi jest tym bardziej uprawnione, że niektórzy jej członkowie wydają się owe plagi pamiętać ze swojej młodości.
  • Szkoda, że wydarzeń tych nie doczekała już Maria Rodziewiczówna. Pisarka ta wydała swego czasu powieść pod tytułem "Lato leśnych ludzi". Kontynuacje są w modzie, więc gdyby żyła, mogłaby pomyśleć o napisaniu "Jesieni". Jesieni trochę starszych leśnych ludzi.
  • Wprawdzie w wyborach samorządowych czeka nas jeszcze druga tura, jednak większość wyborczej gorączki mamy już za sobą. I całe szczęście. Gdzie nie spojrzeć, wszyscy owładnięci byli obsesją na punkcie diety. Socjologowie zaczęli już nawet mówić o "efekcie Chodakowskiej". 
  • Polityka jednak zupełnie nie da o sobie zapomnieć. Podobnie jak tygodnik "Polityka". Aby pismo nie popadło w prasową szarzyznę, tuż przed wyborami opublikowało badania znanego seksuologa - profesora Izdebskiego, na temat seksualnych zwyczajów wyborców Platformy, PiS-u i SLD. Nie zabrakło najpikantniejszych szczegółów, z wymiarami kluczowych części ciała włącznie. Od czasu "Życia seksualnego dzikich" - klasycznej książki Bronisława Malinowskiego, żadna publikacja o seksie nie wzbudziła w Polsce takiego zainteresowania. Chociaż z pewnością da się to wytłumaczyć. Już na pierwszy rzut oka grupy badane przez Malinowskiego i Izdebskiego właściwie się nie różnią.
  • A w dniu wyborów samorządowych - z powodu ciszy wyborczej - odwołano wszystkie krajowe zawody szachowe. Słusznie obawiano się, że dialogi graczy ("teraz twój ruch!") zostaną odebrane jako niedozwolona agitacja polityczna. Po wyborach rozgrywek nie wznowiono, a światowa federacja szachowa rozważa usunięcie Polski ze swoich struktur. Powód? Poważne naruszenie zasad klasycznej gry. Ponieważ tylko w Polsce Twój Ruch dostał szach-mat.
  • Z kolei w Opolu, jeden z kandydatów na prezydenta opracował strategię rozwoju miasta, która zakłada między innymi "utworzenie tramwaju wodnego kursującego wzdłuż Odry". Co tam druga linia metra! Co tam "pendolino"! Co tam jakieś napowietrzne koleje gondolowe! Jak facet wygra wybory, to Opole będzie pierwszym miastem na świecie, gdzie tramwaj wodny będzie poruszał się po lądzie! Na to jeszcze nawet Japończycy nie wpadli.
  • Natomiast we wrocławskim ogrodzie zoologicznym z pompą i fasonem otwarto oceanarium "Afrykarium". W okresie tzw. "długiego weekendu" do wejścia ustawiło się kilkanaście tysięcy ludzi, co oznaczało około cztery godziny oczekiwania w kolejce, na oczach zdumionych żyraf, zebr i strusi. Nowatorską linię obrało wrocławskie ZOO. Za czasów państwa Gucwińskich ludzie w ZOO oglądali zwierzęta, za obecnej dyrekcji jest odwrotnie. 
    • Po raz kolejny okazało się, że wszystko już było. Zwłaszcza w sztuce. Ostatnio było o tym, że kinowy hit "Spódnice w górę!" ma swój polski pierwowzór ("Zadzieram kiecę i lecę!"), ale na tym przecież nie koniec. Niedawny przebój sal kinowych: "Pokaż kotku, co masz w środku", również istnieje w wersji swojskiej i nosi tytuł: "Pokaż, kici, co masz w rzyci".
    • Uczestnicy kulinarnego show "Master Chef" finałowe konkurencje turnieju rozegrają na Sycylii. Pierwszą potrawą, którą tam przyrządzą, będzie koza nostra.
    • Szybkimi krokami zbliżają się Święta. W tym roku jednym z najpopularniejszych prezentów, obok - rzecz jasna - skarpetek, będzie podobno mikser planetarny. Wbrew nazwie, która sugeruje, że to element wyposażenia statku kosmicznego "Enterprise", jest to po prostu narzędzie kuchenne. Jak tak dalej pójdzie, w przyszłym roku pod choinką będzie można znaleźć miniaturowy zderzacz hadronów.
    • Pozostaje jeszcze kwestia, kto te prezenty pod choinkę dostarczy. Jedna z reklam telewizyjnych głosi, że w tym roku, w świątecznym okresie, fioletowa krowa spełnia najskrytsze marzenia. Dlaboga, święty Mikołaju! Święty Mikołaju Lapoński! Larum grają! Potwarz i kalumnia! Nieprzyjaciel w granicach! Fioletowa krowa u bram! A ty się nie zrywasz? Worka nie chwytasz? Sań nie zaprzęgasz? Na renifer nie wsiadasz? Z butelki coli nie pociągasz? Jakże to, święty Mikołaju? Co się z tobą stało...?
    21. listopada 2014, 00:41 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

    sobota, 8 listopada 2014

    wydanie dziesiąte, wyborcze

    Samorządowa elekcja zbliża się wielkimi krokami, co - niestety - znajduje swoje odzwierciedlenie w przeglądzie wydarzeń.
    • Kandydaci lokalni, których przeważnie nie stać na usługi agencji PR-owych, wyróżniają się zwykle najbardziej pomysłowymi plakatami i hasłami wyborczymi. Palmę pierwszeństwa w tej konkurencji dzierży chwilowo Wódka z PiS-u. A ściślej: Zofia Wódka z komitetu: Praca i Solidarność. Pani Zofia promuje się hasłem: "Wódka - najlepszy wybór!". Ale skoro to kobieta, to chyba wyborowa...
    • Pani Zofia startuje z nieco innego PiS-u, co nie oznacza jednak, że w tym właściwym PiS-ie nie ma wódki. Bynajmniej! Wódka była obecna na pokładzie samolotu, którym trzech posłów tej partii udało się wraz z małżonkami do Madrytu. Co więcej, okazało się, że posłowie ci pobrali z Sejmu pieniądze na podróż samochodem, a polecieli statkiem powietrznym. Arthurowi Rimbaud, który swego czasu napisał "Statek pijany", należy pogratulować zdolności profetycznych ("(...) do pstrych słupów przybiły ich Skóry Czerwone, i obnażonych wzięły na cel, wśród okrzyków").
    • Te okrzyki to między innymi głosy polityków opozycyjnych, domagających się pociągnięcia tych posłów za konsekwencje. Biorąc pod uwagę nie tak dawne przechwałki jednego z owych posłów - Adama Hofmana - na temat długości pewnych części swojego ciała, z pewnością akurat jego będzie za co pociągnąć.
    • Pozostając w temacie alkoholowym. Inny poseł, z nieco innej partii - Przemysław Wipler - rok temu z tak zwanym hakiem nadużył wody ognistej wyraźnie, po czym zaczął wygłupiać się na ulicy o czwartej nad ranem, aż wzięli się za niego policjanci. Kilka dni temu wypłynęło nagranie z kamer ulicznych, na którym widać było, że wzięli się za niego zbyt ochoczo. Komentując sprawę, ex-poseł i ex-anty-terrorysta Jerzy Dziewulski stwierdził, iż "Wipler był pijany jak stodoła". Pewnie i był, ale jeśli pan Jerzy widział kiedyś pijaną stodołę, to musiał kosztować czegoś znacznie mocniejszego niż to, czym sponiewierał się poseł Wipler.
    • Promują się nie tylko lokalni kandydaci, w rodzaju pani Wódki, ale i politycy pierwszej wody. Oto pani premier Kopacz wypuściła spot, na którym aktorzy przebrani za wybrańców narodu kłócą się przy stole. A sam stół, obfitością tego co się na nim znajduje, zawstydziłby niejedno cygańskie wesele. Góry pączków, stosy jabłek, słodkości przeróżne. I to ma być ta słynna kiełbasa wyborcza?! Wegetariańska...?
    • Jeszcze inny poseł, znany wyłącznie za sprawą swojej orientacji, czyli Robert Biedroń, kandyduje na stanowisko prezydenta Słupska. Całkiem słusznie i trafnie, bo przecież urodził się i wychował na Podkarpaciu, w Krośnie. Słupsk to również odpowiednie miejsce z tej przyczyny, że żyją tam ludzie przepełnieni tolerancją. Wszak słupski zespół koszykarski, jeden z najlepszych w kraju zresztą, nazywa się Czarni.
    • Wyborcze echa docierają nawet do kręgów kultury, i to poza granicami kraju. Właśnie opublikowano zwiastun filmu "Hobbit - Bitwa Pięciu Armii". Film do kin trafi w grudniu, ale w Polsce bitwa pięciu armii odbędzie się już w przyszłą niedzielę, 16.listopada. Wiadomo nawet, co będzie potem. Zdradził nam to ów poseł, co ma długie konsekwencje. Otóż jeśli zwycięży jedna z tych armii (ta, która od siedmiu lat jest władcą pierścienia) wtedy przyjdzie Mordor i nas zje. I bez znaczenia jest fakt, że Sauron niedawno opuścił kraj, bo został przewodniczącym Białej Rady.
    • Na szczęście nie samymi wyborami żyje człowiek. Oto nasz kraj zyskał nowy film promocyjny. Ośmiolatek opowiada w nim koledze wrażenia z wizyty w Polsce, a wrażenia te niebezpiecznie przypominają skutki przedawkowania tego, co chciałaby zalegalizować partia Janusza Palikota. Stadiony budują półnadzy mocarze, na ulicach stolicy tłuką się hordy uzbrojonych po zęby wojowników, turyści wchodzą w klapkach na Giewont, a prezesem dużej firmy jest odrażający stwór. Właściwie, bardzo się to z prawdą o naszym kraju nie mija. Więcej - można by nawet rzec, iż dokładnie tak widzą nas obcokrajowcy, gdyby nie jeden istotny szczegół: zabrakło białych niedźwiedzi.
    • W omawianym spocie jeszcze jedna kwestia zasługuje na uwagę. Na wspomnianym Giewoncie nie ma charakterystycznego krzyża! Wzbudziło to zrozumiałe emocje, zaprotestował nawet sam Leszek Miller. Tak właśnie - Leszek Miller staje w obronie krzyża. Będzie koniec świata...
    • Koniec świata grozi nam również z powodu efektu cieplarnianego i innych globalnych katastrof. Pół świata zastanawia się z tej przyczyny, jak zmniejszyć emisję dwutlenku węgla do atmosfery. Starania te zakwestionował uznany ekspert w dziedzinie - były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Który stwierdził, że dwutlenek węgla - ten rzekomo straszny i szkodliwy gaz - w istocie nie może być szkodliwy, skoro spożywamy go codziennie w pepsi czy wodzie mineralnej, więc cała walka z nim to pic na wodę mineralną i pospolite złodziejstwo. Ktoś nie tak dawno temu domagał się, żeby najważniejsi politycy przedstawiali społeczeństwu aktualne badania lekarskie. Ex-minister Ziobro dostarczył właśnie poważnych argumentów, aby oprócz tych badań politycy przedstawiali również świadectwo ukończenia podstawówki oraz zaświadczenie z poradni zdrowia psychicznego.
    • Sieć EMPiK promują nowe spoty reklamowe, w których występuje między innymi Adam Darski, ksywa: "Nergal". Ponieważ naczelnym hasłem EMPiK-u jest "Pełna kultura", należy zauważyć, że takiego rzutu kulą w płot nie było w naszym kraju od czasu, gdy Daniel Olbrychski reklamował CIF.
    • A skoro ponownie o kulturze mowa, nasza kinematografia wzbogaciła się o podbijające właśnie sale kinowe dzieło filmowe pod tytułem: "Dzień dobry, Kocham Cię". Gdyby ilość polskich filmów ze słowami "miłość" i "kocham" w tytule odzwierciedlała rzeczywistość, to już od dawna mielibyśmy nad Wisłą królestwo niebieskie...
    • Stacja telewizyjna o wdzięcznej nazwie EZO TV zyskała wschodzącą gwiazdę rodzimej astrologii. Wróżbita Zefir występuje na razie w charakterze ucznia czarnoksiężnika (czyli wróża Macieja), ale wkrótce to on może zacząć świecić najjaśniejszym blaskiem. Gdy tylko włączyłem jego program, polecił on okadzić mieszkanie miksturą złożoną z przysmażonych na patelni: cukru, kawy i cynamonu. Zabieg ten magiczny ma przyciągnąć do domu pieniądze. Niestety, wróż nie sprecyzował do czyjego domu...
    8. listopada 2014, 00:14 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

    niedziela, 2 listopada 2014

    bal wszystkich świętych

    Krąży sobie po przestworze internetu (ponoć od dawna, chociaż ja odkopałem ją ze dwa tygodnie temu) taka anegdota, że Paolo Coelho niech się schowa! Dramatis personae to pewny siebie profesor filozofii, a przy tym zatwardziały ateista, oraz natchniony student, usiłujący udowodnić istnienie Boga. W ich wymianie poglądów, która jest treścią owej anegdotki, mnóstwo jest logiki dla gospodyń domowych, a w finale profesor rażony siłą argumentów studenta, osuwa się bezwładnie na krzesło, natomiast narrator zdradza - w sposób rodem z najtańszych suspensów - iż owym studentem był pewien Bardzo Znany Naukowiec. (nazwiska nie zdradzę, żeby nie psuć niespodzianki)

    Anegdotka jest niemal na pewno fałszywa. Prawdziwy jest za to żar, z jakim co niektórzy starają się na każdym możliwym kroku wstawić element religijny tam, gdzie wcale nie jest niezbędny, a bywa, że i jest niepożądany. W dobrze nastrojonym umyśle możliwe jest (chociaż - rzecz jasna - nie wymagane!) współzamieszkiwanie nauki ścisłej i wiary w byty nadnaturalne, możliwe jest sprawienie, żeby one się tam za bardzo nie pogryzły i nie wymaga to - wbrew pozorom - żadnych wielkich operacji intelektualnych. Nie ma więc najmniejszej potrzeby, aby wybitnemu fizykowi szyć buty gorliwej wiary, a tym bardziej - przypisywać mu książki, których nie popełnił (bo i do tego się posunięto, a jak mawiał nieświętej pamięci Goebbels - "kłamstwo tysiąckroć powtórzone, staje się prawdą).

    Cała sprawa wydaje się szczególnie bliska w ostatnich dniach, gdy członkowie Episkopatu Polski wykopali topór wojenny przeciw importowanemu z celtyckiej tradycji via USA celebrowaniu "Halloween". Strategia walki, jaką przyjęli hierarchowie, bardzo bowiem przypomina sposób, w jaki owego słynnego naukowca próbowano ożenić z religijnością. Oto bowiem Episkopat zalecał, aby świętowanie Halloween zastąpić pochodem, korowodem, tudzież balem Wszystkich Świętych.

    Nic w tym oczywiście nie ma jeszcze złego, mamy pluralizm i wolny kraj, niech sobie korowodzi i baluje każdy, komu się podoba. Hipokryzją himalajską ze strony hierarchów kościelnych jest jednak fakt, że dopóki o Halloween w Polsce mało kto słyszał, a jeszcze mniej osób miało ochotę "święto duchów" obchodzić, to i Episkopat nie spieszył się z namawianiem do jakichkolwiek pochodów w tym dniu.

    Wpakowanie się z własną celebrą w już istniejące święto wiary przeciwnej nie jest niczym nowym. Przy czym zastępowanie świąt pogańskich chrześcijańskimi (ot, choćby Chrystus narodził się przecież wiosną, a nie pod koniec grudnia) realizowało się przez całe stulecia, a nie zanim upłynęło pół dekady. I miało również pewne uzasadnienie antropologiczne. Owe święta pogańskie wypadały w dniach przesileń pór roku, a te były przez średnio oświecone ludy średniowieczne uznawane za dni magiczne. I choćby w tej perspektywie pomysł tych pochodów wszystkich świętych, który jest - nie oszukujmy się - li tylko reakcją na ekspansję Halloween (też mi to zresztą ekspansja...; gdyby to usłyszał wódz Hunów Attyla, pękłby ze śmiechu), wygląda wyjątkowo mizernie. I mało przekonująco - gdyby bowiem Halloween nie przepłynęło oceanu, bal wszystkich świętych zobaczylibyśmy wyłącznie po odtworzeniu sobie nagrania koncertu Budki Suflera.

    Chociaż dzięki tym balom jest i strasznie, i śmiesznie zarazem. W wielu szkołach dzieci uczęszczające na lekcje religii dostały polecenie, aby na miniony piątek przebrać się za "ulubionego świętego". Powstał jednak problem, bo na lekcjach angielskiego zaplanowano z kolei Halloween party, zatem przygotować trzeba było dwa przebrania - jedno "święte", a drugie - upiorne. Już to pierwsze przekroczyło zresztą możliwości twórcze wielu rodziców. Bo też jak przebrać dziecko za świętego? Na freskach, malowidłach i rzeźbach przedstawiano ich zwykle z aureolą, księgą, lub dzikimi zwierzętami, które ów dostojnik miał rzekomo poskramiać. Z aureolą i księgą to jeszcze pół tak zwanej biedy, ale co z dzikim zwierzęciem? Lew, gepard czy inna pantera z oczywistych względów odpadają, domowy kiciuś raczej pasowałby do przebrania Kleopatry niż świętego, a z pluszowym tygrysem to tym bardziej głupio... W związku z tym, rodzice wybierali najczęściej tzw. "łatwiznę", czyli przyodziali dziecię w koc lub coś podobnego, co udawać miało starożytną szatę z rejonu basenu Morza Śródziemnego. Natomiast ci bardziej ambitni przeobrazili szkoły w zlot miniaturek Jana Pawła II i Ojca Pio - święci to dość współcześni, nietrudno ich "zrobić" (Karol, twoja twarz brzmi znajomo!), a gdyby ktoś przesadził z czerwoną farbą imitującą stygmaty włoskiego zakonnika, to miałby z głowy kłopot nr 2, czyli przebranie na Halloween. Krwawy Mnich wywołałby zrozumiałą furorę, a może i zainspirował jakiegoś reżysera do nakręcenia kasowego przeboju rodem z Hollywood (uwaga, scenarzyści, piszemy: grupa studentów udaje się na piknik w okolice opuszczonego klasztoru; zaskoczeni ulewnym deszczem postanawiają schronić się w starych murach opactwa; gdy mosiężna brama zatrzaskuje się za nimi z hukiem, nie wiedzą jeszcze, że czeka ich nierówna walka o życie w miejscu, które wieki temu zostało przeklęte po wsze czasy ...).

    "Ta niedziela jest jak film, tani, klasy B..."

    2. listopada 2014, 00:02 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego