poniedziałek, 31 sierpnia 2009

pomysł to podstawa

Uff... człowiek dopiero teraz zaczyna dostrzegać zalety mieszkania na parterze. Zmęczyłem się jak dziki osioł, a moje przedramiona wyglądają niemal jak po jakimś seansie BDSM. Po wtaszczeniu wielkiej i ciężkiej komody ciasną klatką schodową aż na piąte piętro, jestem zdecydowany twierdzić, że meble w paczkach są - obok koła, internetu i elektrycznej golarki - najważniejszym wynalazkiem ludzkości. Zatem niech żyje wynalazca mebli w paczkach!!! (bo właśnie on żyje i mimo 83 lat na karku ma się wciąż całkiem dobrze)

Pomysłodawcą sprzedaży mebli w paczkach był pewien Szwed, który urodził się w 1926 roku na farmie Elmtaryd w wiosce Agunnaryd. Marzenia o prowadzeniu własnego biznesu zaczął realizować już w dzieciństwie. Kupował hurtowe ilości zapałek, ołówków i innych drobiazgów, a następnie rozwoził je po okolicznych domach na rowerze, sprzedając oczywiście z zyskiem. W wieku 17 lat założył firmę, która blisko pół wieku później pozwoliła mu zająć miejsce wśród najbogatszych ludzi świata. Jego genialny pomysł polegał właśnie na tym, że przerzucił część produkcji na klienta, który zakupione meble miał sobie sam zmontować w domu. Meble w paczkach pozwoliły również znacznie zaoszczędzić na transporcie. Nic dziwnego, że konkurenci z początku nie byli w stanie nadążyć za tymi rewolucyjnymi zmianami. A jednak przedsiębiorczy Szwed poradził sobie, mimo problemów z dostawami drewna i oskarżeń o psucie rynku czy sprowadzenie przemysłu meblowego do prymitywnej taśmowej produkcji. Faktycznie był pierwszym, który w pełni zastosował w meblarstwie zasady fordyzmu i tayloryzmu. Przede wszystkim jednak nie bał się zaryzykować i w odpowiedniej chwili postawić na coś, czego nikt dotąd nie spróbował. A odważnych i przedsiębiorczych los nagradza w najlepszy możliwy sposób.

Ów Szwed nazywa się Ingvar Kamprad, jest dyslektykiem, więc nazwę swojej firmy stworzył w taki sposób, żeby łatwo było ją zapamiętać - z pierwszych liter swojego imienia, nazwiska i rodzinnej miejscowości. Ingvar Kamprad Elmtaryd Agunnaryd. I pod taką nazwą znana jest do dziś w całej Europie i na świecie. IKEA.

31. sierpnia 2009, 18:01 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 29 sierpnia 2009

wesołe miasteczko

Dwa lata temu przed Kancelarią PRM spontanicznie powstało Białe Miasteczko. Powstało i było sobie przez miesiąc cały, a śmiechu w tym czasie było co niemiara. 19 minut po każdej godzinie panie pielęgniarki wybijały marszowy rytm butelkami po napojach wypełnionymi kamieniami. Liczne zgromadzona publiczność przyłączała się do tego zwyczaju, akompaniując artystkom zaangażowanym klaskaniem. Namiotów z każdym dniem przybywało, gdyż coraz więcej pielęgniarek chciało rozbawić mieszkańców stolicy i licznie przybyłych gości z pierwszych stron gazet, a także delegatów z dalekich krain, wśród których byli nawet misjonarze z egzotycznej RPA. Wysłana została nawet trzyosobowa delegacja sióstr do wnętrza budynku Kancelarii, aby również od środka rozruszać drętwe urzędnicze towarzystwo. Ale tam wewnątrz chyba nie znali się na żartach...

I oto na naszych oczach rodzi się chyba nowa, świecka tradycja.

Dwa lata po tamtych wydarzeniach powstaje bowiem nowe miasteczko! Teraz do zabawy zapraszają stoczniowcy. I nie w stolicy, tylko w Trójmieście (widocznie warszawiacy już są dostatecznie rozerwani). Przed domem WCzc.Donalda Tuska w Sopocie. Cóż tam się będzie działo! Jeszcze na dobre się nie rozłożyło, a media już szaleją z radości. Wszystkie stacje telewizyjne i radiowe mogą wysłać ekipy do Trójmiasta i na bieżąco relacjonować przebieg tego spontanicznego festiwalu. Tylko pierwszego dnia wzniosło się kilkanaście namiotów. Rozwieszono flagi, transparenty i pranie na płocie. Rozstawiono plastikowe krzesła i stoły. Powstał Sztab Generalny, Kwatera Główna i Biuro ds. Kontaktów z Mediami, Wróżkami i Życiem Pozaziemskim. Stoczniowcy umilali okolicznym mieszkańcom wakacyjny czas grą na gitarze i harmonijce, śpiewem protest-songów, oraz grą w piłkę nożną z autografami. Wszyscy znakomicie się bawili mimo braku toalet, które dowieziono dopiero nazajutrz. A zamiast wieczornego grilla, organizator postawił na tradycyjne, polskie jedzenie. W pobliskiej pizzerii zamówiono 6o sztuk pizzy, które rozeszły się jak onegdaj pięć chlebów i dwie ryby. Ale to dopiero początek. Aż strach pomyśleć, co się będzie działo w dniach kolejnych. Przepisy wymuszą na organizatorach postawienie zaplecza sanitarnego i punktu medycznego. Podejrzewam jednak, że wkrótce miasteczko przekształci się w coś z pogranicza postoju pielgrzymki i letniego festiwalu typu open air. Stanie kuchnia polowa i kaplica polowa. Na pewno pojawi się knajpka z chińskim żarciem. W jednym z namiotów będzie drukarnia wydająca organ prasowy. Swoje namioty postawią też zapewne ekolodzy i Hare Kryszna. Będzie sklepik, w którym będzie można kupić pamiątki, koszulki z Lechem Wałęsą, widokówki, kasety Jacka Kaczmarskiego i płyty Jean-Michelle'a Jarre'a. Będzie mała księgarnia z dziełami Jana Pawła II i książką "Jak wyprzedawano polskie stocznie zachodnim imperialistom". Dla pragnących aktywnego wypoczynku powstanie boisko do siatkówki plażowej oraz strzelnica, a dzieci będą mogły rzucać rzutkami do tarczy w kształcie głowy pewnego kaczora w marynarskim ubranku. Oczywiście nie zabraknie również grillowanej kiełbasy, popisów klaunów na szczudłach, połykaczy ognia, baby z brodą i koncertów Gosi Andrzejewicz. Chwała naszym kochanym Stoczniowcom, że tak dbają o dobrostan psychiczny społeczeństwa i bezinteresownie organizują nam tak wyszukane rozrywki na koniec lata. Szkoda tylko, że zabraknie na imprezie głównego bohatera. W końcu co to za wesołe miasteczko bez Kaczora Donalda...?

29. sierpnia 2009, 21:31 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Zastanawiam się jednocześnie, kto i gdzie zorganizuje kolejne miasteczko za dwa lata. Może nauczyciele w Katowicach, górnicy w Krakowie, kolejarze w Poznaniu...?

niedziela, 23 sierpnia 2009

szkoła życia

Czasy, gdy w społeczeństwie pokutowały mity o czarnej wołdze, albo stonce zrzucanej z samolotów przez wrednych imperialistów już wprawdzie minęły, ale nadal istnieją pewne przekonania, które z prawdą nie mają nic wspólnego, ale wierzą w nie ogromne rzesze ludzi. Takich współczesnych mitów jest - za przeproszeniem - od cholery. A to, że Mur Chiński jest widoczny z kosmosu, a to, że lemingi mają w zwyczaju popełniać zbiorowe samobójstwa, czy np. że odtwarzając od tyłu "Stairway To Heaven" Led Zeppelin (albo którąś z piosenek Queen) można usłyszeć przesłanie samego Szatana. To są mity międzynarodowe. Są również mity krajowe, narodowe, wyznawane przez obywateli konkretnych państw. W Polsce też ich nie brakuje, a jednym z najczęściej powtarzanych jest przekonanie o - najogólniej mówiąc - bardzo wysokim poziomie naszego szkolnictwa w porównaniu z zachodnimi, głównie z amerykańskimi szkołami.

Często można usłyszeć opinie w tym nurcie, szczególnie "u cioci na imieninach". Że znajomy bratowej szwagra sąsiadki pojechał do szkoły w USA i tam się obijał, bo jego rówieśnicy nie umieli nawet połowy tego, co on. Że Amerykanie to mają tak kiepski poziom edukacji, że "o Boże"! Że oni to nawet nie wiedzą, gdzie Polska leży i jakie państwa są w Europie. Że nasi gimnazjaliści są na takim samym poziomie, jak tam maturzyści. Że jak przyjechał ich polityk do Warszawy to myślał, że wylądował w Rosji. Że oni tam po szkołach to umieją tak mało, że większość profesorów na uczelniach stanowią hinduscy, chińscy, albo rosyjscy imigranci. I tak dalej... Znamy to, prawda?

Niestety, wypowiedzi te zawierają tyle bzdur, przeinaczeń i uogólnień, że aż zęby bolą. A przede wszystkim nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. To znaczy, trochę mają, ale nie w taki sposób, jak byśmy chcieli. Gdy bowiem spojrzy się na obiektywne wskaźniki (a nie opinię znajomego bratowej szwagra), nasze narodowe ego powędruje ostro w dół. Od 2000 roku OECD koordynuje tzw. program PISA - międzynarodowe badania umiejętności uczniów. To jest gigantyczny projekt, a żeby nie wnikać w szczegóły, polega to mniej więcej na tym, że w każdym państwie biorącym udział w badaniu dobiera się reprezentatywną próbkę uczniów w wieku 15 lat, którzy wypełniają kwestionariusz z zadaniami (są pytania otwarte i testowe). Badania przeprowadza się co 3 lata, w ostatnim (z 2006 roku) wzięło udział 57 państw. A więc rzut oka na wyniki - i tu niespodzianka. Nasz rzekomo wspaniały system edukacji wcale nie jest tak wspaniały. Pierwsze badanie - z 2000 roku - to była piękna katastrofa. Polska zajęła przedostatnie miejsce w Unii Europejskiej. W dwóch kolejnych edycjach poszliśmy wprawdzie nieco w górę, ale nadal to jest mniej więcej środek stawki. Owszem, Amerykanie czy Niemcy są na podobnym poziomie, ale takie państwa jak Finlandia, Korea Południowa, Kanada czy Australia, regularnie zajmujące czołowe miejsca w rankingu, wyprzedzają nas o lata świetlne.

Więc gdzie jest pies pogrzebany? Dlaczego jest tak źle, skoro powinno być tak dobrze? Oczywiście, można założyć, że żydomasoński spisek fałszuje wyniki w kolejnych edycjach, ale chyba na tym nie poprzestaniemy. Odpowiedź jest bowiem zaskakująco prosta. Wystarczy tylko spojrzeć na metodologię badania PISA. Otóż zadania w tych badaniach są podzielone na trzy dziedziny: czytanie ze zrozumieniem, myślenie naukowe i rozumowanie w naukach przyrodniczych. Nie ma podziału, jaki nasi uczniowie znają ze szkoły: biologia, polski, matematyka, chemia. Trzeba łączyć wiedzę z różnych dziedzin. W myśleniu naukowym trzeba zastosować wiadomości z matematyki, fizyki czy logiki. W naukach przyrodniczych trzeba uciec się do geografii, chemii i biologii. Aby przeczytać tekst ze zrozumieniem, trzeba odnieść się do kontekstu kulturowego, historycznego, mieć odpowiednie kompetencje językowe itd. A nasi uczniowie są w tym - przepraszam za wyrażenie - do bani. Ale jak może być inaczej, skoro od pierwszych klas podstawówki mają ścisły podział: 45 minut polskiego, potem 45 minut matematyki itd. Tworzy się wrażenie, że każdy przedmiot to jest osobna bajka, wychodzi się z lekcji fizyki i idzie na geografię, a jeszcze często jest tak, że nauczyciel robi wszystko, żeby udowodnić, że jego dziedzina jest najważniejsza.

A jak to funkcjonuje u najlepszych? Dla przykładu w fińskich szkołach pierwsze klasy w ogóle nie mają podziału na przedmioty: jeden dzień poświęcony jest na zajęcia przyrodnicze, inny na coś związanego z fizyką. Nie wkłada się uczniom do głowy suchej wiedzy, ale uczy się ich życia. Jak rozwiązać problem, integrując wiedzę z różnych dziedzin, jak załatwić jakąś sprawę, jak naprawić coś, co się zepsuło. Jak na każde zagadnienie spojrzeć z wielu perspektyw. A u nas: fizyka i gruba kreska, biologia i gruba kreska. Nieskoordynowane ze sobą programy nauczania sprawiają, że podobne zagadnienia na różnych przedmiotach pojawiają się z wielomiesięcznymi odstępami. A dochodzi jeszcze błąd kardynalny, czyli wbijanie dzieciakom do głowy, i to już od najmłodszych klas, miliona niepotrzebnych faktów. Przecież do diabła żyjemy w epoce internetu, więc po co uczyć się na pamięć cyklu rozwojowego eugleny zielonej i dat najważniejszych bitew wojny secesyjnej. To wszystko jest w książkach i w komputerze, siadam, sprawdzam i wiem. I tego uczą najlepsi! Gdzie szukać danych, pomocy, źródeł. Jak posługiwać się informacją w życiu codziennym. Jak odróżnić wiarygodne źródła od niepewnych. Dajemy ci problem, a ty poszukaj rozwiązania. A w Polsce, o czym najlepiej wiedzą nauczyciele akademiccy, niejednemu studentowi trzeba podać na talerzu w jakich książkach ma poszukać odpowiedzi na zadany problem, i najlepiej jeszcze na której stronie. A to jest rezultat tego, że w szkole wbito mu do głowy podział na fizykę, biologię, historię i wychowanie techniczne. A w życiu takich podziałów nikt nie kreśli. Na każde zagadnienie można spojrzeć równocześnie z perspektywy historycznej, biologicznej, ekonomicznej itd. I to Finowie czy Koreańczycy mają świetnie opanowane. A jak naszym wspaniałym uczniom postawi się zadanie wymagające integrowania informacji z różnych dziedzin, wtedy jest przerażenie, panika, czarna magia, Krecik w mieście...

Więc tak, możemy być dumni z naszego systemu edukacji. Z tego, że nasze szkoły wkładają biednym dzieciakom tony niepotrzebnych informacji, które oni zapominają natychmiast po sprawdzianie. Z tego, że polski uczeń zna na pamięć (a przynajmniej powinien) stolice wszystkich krajów świata i systematykę królestwa grzybów, ale jak trzeba odczytać prostą instrukcję, albo godzinę odjazdu pociągu z rozkładu jazdy, wtedy pojawia się PROBLEM. (OECD zrobiła kiedyś takie badania wśród dorosłych, trzeba było znaleźć banalną informację np. w ulotce do lekarstwa, jak często można je podawać dziecku, albo na rozkładzie jazdy, o której godzinie odjeżdża ostatni autobus do miasta X w sobotni wieczór. A potem wśród badaczy zapanowała konsternacja, bo prawie 50% badanych studentów nie dało sobie rady z tym prostym rozkładem jazdy!). Faktycznie, nasi uczniowie pod względem wiedzy, którą "muszą opanować" biją cały świat na głowę. Nasz nastolatek ma w głowie pół encyklopedii, podczas gdy jego rówieśnik z Niemiec czy USA o tych faktach nie ma pojęcia, ale za to dobrze wie, gdzie ich szukać, jak zajdzie potrzeba. Oczywiście, nie pochwalam tego, że wielu Amerykanów nie widzi świata poza własne miasto, czy stan, więc są przekonani, że w Polsce białe niedźwiedzie chodzą po ulicach. Ale ich wcale nie jest tak wielu, jak byśmy chcieli. Większość ma podstawy i to im wystarcza. A dla najlepszych są specjalne klasy "for the gifted" (w stylu "Krelbojnów" - wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi), i z nich potem wyrasta kadra naukowa w Stanfordzie i na MIT. Zresztą, mamy za złe Amerykanom, że nie wiedzą, jak się nazywa stolica Polski, a zapytajmy sami siebie, czy wiemy, jak nazywa się stolica Hondurasu albo Ugandy (no, co? dla Amerykanów Polska znaczy tyle samo, co dla nas Uganda;]).

Problem jest zresztą tak obszerny, że można by było na ten temat napisać niejedną książkę. Wiele zależy też od samych nauczycieli. I nie można nie doceniać, że sporo się w tej kwestii ostatnio zmienia. Wprowadzenie na egzaminach gimnazjalnych podziału na część językową i matematyczno-przyrodniczą to z pewnością krok w dobrym kierunku. Co potwierdza nieznaczny awans w rankingu PISA. Kolejnym właściwym krokiem jest wprowadzenie obowiązkowej matematyki na maturze. Nie chodzi oczywiście o to, aby każdy umiał liczyć dziesięciopiętrowe ułamki, całki i różniczki, ale żeby znał niezbędne na co dzień podstawy. Musi jednak przede wszystkim zapanować powszechne przekonanie (powszechne znaczy: wśród polityków, uczniów, rodziców, nauczycieli, dyrektorów etc.), że w szkole uczeń nie ma się nauczyć matematyki, biologii czy chemii, ale ma zdobyć wiedzę niezbędną w życiu. A ta wiedza nie dzieli się na przedmioty. I musi zniknąć idiotyczne usprawiedliwianie się, w stylu: "jestem humanistą, więc matematyki nie muszę umieć". Dopóki tak się nie stanie, karmienie się mitami, że nasi uczniowie "są tak wspaniali, bo tyle umieją", będzie nas narażać - szczególnie w obliczu rankingów takich jak PISA - jedynie na śmieszność.

23. sierpnia 2009, 21:33 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 22 sierpnia 2009

Blade Loki "Torpedo Los" (recenzja)


Blade Loki to kapela z Wrocławia, która ponad trzy lata temu nagrała najlepszą chyba polską płytę w XXI wieku. Sam nie mogę uwierzyć, że napisałem to zdanie, głównie z uwagi na fakt, że zwykle trzymam się z dala od wszystkiego, co zawiera w sobie elementy muzyki punk, ska, czy reggae, szczególnie w polskim wydaniu. A jednak to, co Blade Loki zaprezentowały na "No Pasaran!" nie mieści się w żadnych kategoriach. Nieprawdopodobnie energetyczny rock, wzmocniony kapitalną sekcją instrumentów dętych, znakomitą wokalistką i niebanalnymi tekstami (co nie zawsze idzie w parze z dobrą muzyką). Z całym szacunkiem dla konkurencji, czegoś takiego jeszcze w tym kraju nie było. Absolutne mistrzostwo świata, nokaut w pierwszej rundzie.

Dlatego z nadzieją, ale i z obawą oczekiwałem następnego nagrania Wrocławian. Doświadczenie bowiem uczy, że po osiągnięciu twórczego szczytu, często spada się z wysokiego konia. A fakt, że na nową płytę przyszło nam czekać ponad trzy lata, także można było różnie interpretować. Na szczęście mogę zakomunikować - jest nieźle! Naprawdę nieźle. Oczywiście "Torpedo Los" nie osiągnęło poziomu "No Pasaran!", bo nagranie dwóch wybitnych płyt z rzędu to byłby już ewenement, przywilej dostępny tylko największym z największych. Nowe dzieło potwierdza jednak, że Blade Loki są do tych największych na jak najlepszej drodze.

Gitary są ponownie mistrzowskie (momentami nawet lepsze niż na poprzedniczce), instrumenty dęte znowu wykonują kapitalną robotę, duch zespołu pozostaje bez zmian - to chyba najważniejsze informacje. Jest kilka kawałków, które osiągają poziom "No Pasaran!". Jest chwytliwy "Biegnij, biegnij", znakomite "Wszyscy diabli" i "Rozrywka hipnotyka". Miażdży "Apokalipsa" z tekstem do wiersza Juliana Tuwima. Jest naprawdę interesująca przeróbka piosenki, którą zna cała Polska - "Skóra" zespołu Aya RL. Oryginał nigdy mnie nie przekonywał, więc cover też na kolana nie rzuca, ale eksperyment ciekawy. Fani nie zawiodą się też na pewno na "Daj mi chwilę" i "Czy świat zwariował", a jest jeszcze chyba najlepszy moment tej płyty - "Dzieci podwórek" z wmontowanymi wypowiedziami Jarosława Kaczyńskiego.

Ogólnie, jest dobrze. Chociaż brakuje mi tu czegoś w rodzaju kropki nad "i", tego czegoś, co sprawiało, że "No Pasaran!" rozrywał wnętrzności. Może to fakt, że ta płyta nie jest aż tak spójna, kilka kawałków nie przekonuje. Nie są wprawdzie złe, ale też nie zapadają specjalnie w pamięć, czego na poprzedniej płycie nie było. "No Pasaran!" sprawiał, że człowiek od pierwszej do ostatniej minuty siedział wbity w fotel i zapominał o podstawowych funkcjach życiowych. Natomiast podczas kolejnych przesłuchań "Torpedo Los" są (nieliczne na szczęście) momenty, gdy ma się ochotę przeskoczyć ścieżkę do przodu.

Miałbym też drobne uwagi do wokalistki. NB. po nagraniu tej płyty Agata Polic odeszła z zespołu. Strata ogromna, bo dziewczyna ma taki potencjał, przy którym chociażby Sandra Nasić to chórzystka ze szkółki niedzielnej. A na "No Pasaran!" Agata zrobiła coś tak niesamowitego, że te wykonania należałoby zakonserwować w bańce z formaliną i umieścić w Sevres jako niedościgniony wzorzec drapieżnego, żeńskiego wokalu. Na "Torpedo..." też spisuje się bez zarzutu, ale rzuciły mi się w uszy takie momenty, gdy niebezpiecznie zaczyna przypominać Agnieszkę Chylińską. I wtedy się robi nieciekawie... Tym bardziej, że Agata ma swój niesamowity, niepowtarzalny styl, więc przed jej następczynią staje zadanie z gatunku mission impossible. Ale właśnie. Jako bonus na płycie są 3 kawałki z "Torpedo", nagrane właśnie z nową wokalistką. I tu zaskoczenie. Alternatywna, trochę przerobiona "Rozrywka hipnotyka" rzuca na kolana. Wyszło lepiej niż wersja oryginalna z Agatą, hit jak diabli! Owszem, Agnieszka Niemczykowska (bo tak się nowa wokalistka nazywa) ma głos o zupełnie innej skali, ale widać (a raczej słychać), że zna się na swojej robocie i pozostawia nadzieję, że "Torpedo Los" to nie ostatnia płyta Bladych Loków, o której piszę tak pozytywnie.

Blade Loki "Torpedo Los"
2009/S.P. Records
ocena: 8/10

22. sierpnia 2009, 19:12 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

brutalny gej-intelektualista

Nieoceniony Andrzej Mleczko zamieścił kiedyś w "Polityce" swój rysunek, na którym widzimy urzekający krajobraz, ośnieżone górskie szczyty, wodospady, wściekle zielone łąki, a nad wszystkim góruje wielokolorowa tęcza. I na ten landszaft patrzy pewna rodzina, która wybrała się pewnie na niedzielny spacer w góry. Ale w ich zachowaniu nie ma zachwytu nad pięknem przyrody: matka zakrywa ośmiolatkowi oczy, a ojciec z wściekłością na twarzy krzyczy w stronę tęczy: "Dość już tej nachalnej propagandy homoseksualizmu!!!".

Wszyscy, którym postawa opisanych rodziców jest bliska, pewnie wczoraj poczuli się trochę jak bohaterowie rysunku Mleczki. Oto bowiem w porze największej oglądalności Telewizja Polska transmituje lekkoatletyczne Mistrzostwa Świata z Berlina. Przychodzi pora na danie główne: bieg na 100 metrów. Zawodnicy startują, faworyt już na czele, a podekscytowany Włodzimierz Szaranowicz krzyczy do mikrofonu: "Bolt! Bolt! Gej go goni! Boooolt!!! Jest rekord świata!!!". A przed telewizorami konsternacja. Nawet jeśli sprawozdawca wie coś więcej na temat orientacji seksualnej srebrnego medalisty, to chyba nie powinien tego ujawniać. Przecież jest przed 23.00, dzieci słuchają. I w ogóle takie świństwa w Telewizji Publicznej, tej która ma misję i prezesa... no, nieważne... Chociaż z drugiej strony, ta informacja wiele wyjaśnia w kontekście wspaniałego rekordu świata, jaki uzyskał Usain Bolt. Przypuszczam, że niejeden sportowiec, niekoniecznie lekkoatleta, pobiłby rekord świata, gdyby go gonił gej. I do tego jeszcze czarnoskóry! W każdym razie w wielu domach mogło być ciekawie, zanim okazało się, że szybkonogiego Jamajczyka ścigał nie homoseksualista, ale Tyson Gay, reprezentujący Stany Zjednoczone. NB. w Polsce facet z takim nazwiskiem nie miałby łatwego życia. Ale może miałoby to swoje dobre strony - setkę biegałby poniżej 5 sekund...

W sumie szkoda, że przyczyną tego zamieszania okazało się jedynie dwuznaczne nazwisko biegacza. Oczami wyobraźni już widziałem, jak transmisja "na żywo" z Berlina dokonuje przełomu w podstawach komunikacji publicznej, dotąd zdominowanej przez poprawność polityczną. Poprawność osiągającą już granice absurdu, co potwierdza anegdotka o facecie, który przyprowadził rower do serwisu ze skargą, że mu się homoseksualiści nie kręcą, albo plotka, że na tradycyjny wypiek wielkanocny nie będzie się już mówić "Murzynek", ale "ciasto afroamerykańskie". Aż tu nagle taki przełom. Niczym Joanna Szczepkowska ogłaszająca koniec komunizmu, Włodzimierz Szaranowicz zmienia reguły języka debaty publicznej. Odtąd już będzie można ujawniać sympatie, antypatie, preferencje, zady i walety sportowców, których zmagania obserwujemy. A znając talent oratorski nie tylko pana Włodka, ale choćby jego kolegów po fachu: Dariusza Szpakowskiego, Tomasza Zimocha czy Andrzeja Janisza, domyślam się, że ubarwiłoby to zawody sportowe niezmiernie. Już słyszę te teksty: "ateista strzelił Panu Bogu w okno", "wegetarianin rzucił mięsem po nieudanej akcji", "socjalista zbiegł na prawą stronę", "pacyfista huknął jak z armaty", "przykładny małżonek i wzorowy ojciec pokrył kolegę"...

Ale cóż, do oficjalnego przełomu jednak nie doszło. Mimo to możemy z pewnością liczyć na niezawodnego Andrzeja Janisza z Polskiego Radia, który sprawia, że człowiek natychmiast zapomina o meczu, a jedynym dostępnym elementem rzeczywistości są słowa komentatora, który wie i widzi wszystko. A to zauważy, że "Lilian Thuram wygląda jak taki brutalny intelektualista", innym razem znów czyta w myślach: "To nie moja wina, że jestem taki brzydki - powiedział pewnie Ronaldinho do swego trenera i wyściskał się z nim serdecznie". Ale i tak najwięcej zawdzięcza redaktorowi Janiszowi pewien bezimienny sędzia piłkarski z Meksyku: "Meksykański arbiter bez żadnej charakteryzacji mógłby zagrać w filmach sprzed powiedzmy 40 lat, gdy było zapotrzebowanie na ulizanego macho z wklepaną we włosy brylantyną. Śniady, opalony, czerwona koszula, czarne spodenki, zgrabna sylwetka. Cały czas ma kontakt z dziećmi, gdyż jest nauczycielem".

17. sierpnia 2009, 21:12 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Cytaty red. Janisza zanotowane podczas relacji z piłkarskich Mistrzostw Świata w 2006 roku

sobota, 15 sierpnia 2009

cud nad Wisłą

21:06 DST. Na warszawskim lotnisku Bemowo rozpoczyna się pewnie koncert Louise Veroniki Ciccone (ksywa: Madonna). Wydarzenie to przez ostatnie tygodnie odmieniano w mediach przez wszystkie przypadki, więc nie będę się już powtarzać.

Jak zwykle bywa w takich sytuacjach, prawda leży pośrodku. Nie oszukujmy się: protestujący przeciw koncertowi w dniu katolickiego święta liczyli raczej na to, że zaistnieją w mediach i będzie O NICH głośno, niż że ich protesty cokolwiek w kwestii terminu występu zmienią. Ale nie ukrywajmy też, że "Madonna" jest otoczona sztabem ludzi od tzw. PR-u, którzy zajmują się wyszukiwaniem jakie "skandaliki" można wywołać przy okazji koncertu ich pracodawczyni w danym kraju. I nie uwierzę, że datę 15. sierpnia wybrano zupełnie przypadkowo. A nawet jeśli, to gdyby piosenkarka nie miała zamiłowania do przekraczania granic (a potwierdzają to zamiłowanie chociażby sekwencje z koncertów, kiedy to artystka "wisi" na krzyżu, w cierniowej koronie), po prostu przesunęłaby występ o jeden dzień, dla świętego (nomen omen) spokoju.

A tak, w szczycie "sezonu ogórkowego", mamy prawdziwy dom wariatów. Media szaleją z radości, bo na temat koncertu wypowiadają się politycy, socjologowie, tzw. "ludzie z branży", a nawet kardynał Glemp swoje słowo dorzuci podczas kazania wprost z Jasnej Góry. Bo jak też tu na miejscu dziennikarzy się nie cieszyć, kiedy można pokazać na pół Europy, jak to pod sceną 5 emerytek protestuje przeciw występowi "tej antychrystki". Jaką radość sprawia im pokazywanie autentycznego oburzenia, że nie dość, że w święto religijne ta okropna Madonna zaplanowała koncert, to jeszcze "rozpoczyna się on o godzinie 21.00, w porze Apelu Jasnogórskiego". No to już jest bezczelność w żywe oczy! Jak ona śmiała?! Żeby akurat o 21.00! Co to, ona nie wie, jak ważna to jest godzina?! Że co, że nie słyszała o Apelu Jasnogórskim? To co z niej za Madonna, jak nie słyszała?!

Swoją drogą, zacząłem jej trochę współczuć. Gdyby tak bowiem biedna Madonna zechciała zaplanować koncert tak, aby nie urazić żadnej "ważnej" godziny, to musiałaby chyba zaśpiewać na Bemowie o 5.00 nad ranem. No bo tak: o 21.00 wspomniany Apel, a niedługo potem godzina śmierci Papieża, więc też nie wchodzi w grę. O 12.00 Anioł Pański, a o 15.00 ukrzyżowali Chrystusa. O 17.00 - jak wiadomo - godzina "W", a potem, jak powiada Pismo, "mrok ogarnął całą ziemię, od godziny szóstej aż do godziny dziewiątej". Po drodze mamy jeszcze atak na WTC (14.47) i pierwsze strzały z pancernika "Schleswig-Holstein" (4.45). Żeby nie wypowiedzieć w złą godzinę...

Zastanawia mnie jednak coś innego. Z ust protestujących nieraz dało się słyszeć, że "ta skandalistka przyjeżdża do nas w jedno z najważniejszych świąt katolickich". To jest prawdziwy cud nad Wisłą! Przedtem, jakby zapytać ludzi na ulicy, jakie święto mamy 15. sierpnia, to założę się, że większość odpowiedzi byłaby w stylu: "no, którejś Matki Boskiej". A wystarczyło, że przyjechała Madonna i już powszechnie wiadomo nie tylko, że jest to święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, tudzież Matki Bożej Zielnej, ale też awansowało na pozycję "jednego z najważniejszych świąt". Episkopat powinien być Louisie Ciccone dozgonnie wdzięczny za edukację Polaków w zakresie kalendarza liturgicznego. A może to i jest pomysł! Zorganizować i nagłośnić kilka występów kontrowersyjnych artystów (np. Marylin Manson, Impaled Nazarene, Gorgoroth) w niedoceniane święta, a efekt będzie piorunujący. Zrobią nam dzień wolny od pracy nie tylko w Trzech Króli, ale nawet w świętego Agatona.

Na szczęście żyjemy jeszcze w jako tako wolnym kraju i każdy ma prawo protestować przeciw czemu mu się tylko podoba, nawet narażając się na powszechne ośmieszenie, i nikomu nic do tego. A nieodłącznie związana z tym hipokryzja? Cóż, hipokryzja jest, jak wiadomo, jednym z filarów naszej cywilizacji.

15. sierpnia 2009, 21:06 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 13 sierpnia 2009

więcej niż wierzyć

"Wierzysz w UFO?", "Myślisz, że istnieją kosmici?". Pewnie przed każdym z nas postawiono kiedyś takie pytania. Pytania tyle powszechne, co źle sformułowane. Właśnie nadeszła ta chwila. Na blogu pojawia się po raz pierwszy (ale z pewnością nie ostatni) temat, który sprawi, że P.T. Czytelnicy zatęsknią za tekstami o polityce ;> Kosmos i życie pozaziemskie. Teraz się dopiero będzie działo :D

Przytoczone na wstępie pytania dlatego uważam za źle postawione, gdyż każą nam one rozpatrywać istnienie istot pozaziemskich w kategoriach wiary, zrównując tą kwestię z wiarą w Boga, duchy, magię, żyły wodne czy mesmeryzm. Zrównanie to jest tymczasem kompletnie fałszywe i zmusza tym samym do postawienia innego - bardziej socjologicznego chyba - pytania: Dlaczego istnienie życia pozaziemskiego nie jest dla nas oczywiste? Więcej: dlaczego w ogóle nie dopuszczamy do siebie myśli, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie? (My - jako społeczeństwo planety Ziemia, gdyż dla mnie istnienie życia pozaziemskiego jest właśnie oczywiste).

Gdybyśmy zapytali przypadkowych ludzi, dlaczego sądzą, że nie ma istot pozaziemskich, usłyszelibyśmy często odpowiedź, że dlatego, ponieważ ich nie widzieli. Słusznie, ale przecież również nikt nie widział prądu elektrycznego, a jednak trudno znaleźć kogoś, kto byłby przekonany, że prąd elektryczny nie istnieje. Owszem, istnienie prądu wywodzimy ze skutków jego działania, ale przecież byłoby teoretycznie możliwe, że takie same skutki wywoływałby statystycznie przypadkowy ruch naładowanych cząsteczek, a nie ujarzmione i uporządkowane ładunki. Fakt, statystycznie bardzo mało prawdopodobny, ale jednak. Zresztą, Boga też nikt nie widział, a ludzi przekonanych o Jego istnieniu liczy się w setkach milionów...

To są jednak rozważania z pogranicza absurdu i tzw. "chłopskiego rozumu". Podstawowy problem jest tymczasem inny: "wiarę" w istnienie życia pozaziemskiego stawia się na równi z wiarą w duchy, magię, przesądy, zabobony, zwierzęcy magnetyzm, leczniczą moc bioenergoterapii i homeopatii, a nawet oddziaływanie diabła na ludzkość. Nie mam pojęcia dlaczego tak jest, ale to właściwie wyjaśnia sprawę. Jesteśmy poddani presji podstawowego, rozłącznego podziału: na - nazwijmy to roboczo - "racjonalistów" i "nieracjonalistów". Psychologia zna pojęcie ukrytych teorii osobowości: ludzie oszczędzając zasoby poznawcze, posługują się w spostrzeganiu innych schematami i uproszczeniami, tworząc fikcyjne związki między cechami drugiej osoby, o której wiedzą niewiele. Jeśli wiemy o osobie X tylko to, że jest drobiazgowa, to podejrzewamy, że będzie też nudna, pozbawiona poczucia humoru, arogancka, może złośliwa. W naszym przypadku: gdy słyszymy, że ktoś "wierzy w kosmitów", to zaraz widzimy go wśród tych, którzy głoszą też, że istnieją duchy, czary, wróżenie z kart Tarota, a czarny kot przynosi pecha.

Jak wspomniałem, nie mam pojęcia dlaczego tak jest. Dla mnie to jest kompletnie nielogiczne. Przeciw istnieniu duchów, magii, czakramów, przesądów i wszelkich innych zjawisk paranormalnych, można wytoczyć mnóstwo całkiem sensownych, a czasami wręcz niezbitych, argumentów opartych o osiągnięcia współczesnej nauki, prawa fizyki, chemii i biologii. Natomiast istnienie życia pozaziemskiego nie kłóci się z żadnymi prawami fizyki, astronomii i tego wszystkiego, czym podpierają się tzw. racjonaliści. A jednak wciąż wrzuca się "wiarę w kosmitów" do jednego worka z wiarą w istnienie duchów, czarów etc. Do diabła, dlaczego???

Możliwych odpowiedzi pewnie jest mnóstwo. Ja skłaniam się do trzech wyjaśnień. Pierwsze: brak elementarnej wiedzy o zagadnieniach naukowych w szerszym społeczeństwie - tj. ludzie myślą, że na gruncie tzw. "nauki" istnienie życia pozaziemskiego jest wykluczone, podobnie jak jest z magią, duchami itd. Drugie: strach. Czyli: lepiej udawać, że coś, czego się boimy nie istnieje. Tak jak małe dzieci, które zakrywają sobie oczy i są przekonane, że ich nie widać. I trzecie, którym chciałbym się zająć szerzej: wpływ współczesnej - szeroko rozumianej - kultury.

Gdy słyszycie słowo "kosmita", jakie jest Wasze pierwsze skojarzenie? Pewnie albo śmieszny, zielony ludzik z antenkami, albo groteskowy potwór rodem z filmu "Predator" czy "Obcy", tudzież - spopularyzowany przez Archiwum X - humanoid z dużymi, czarnymi oczami. Dlaczego tak jest? Współczesna kultura przemieliła temat kosmitów i życia pozaziemskiego na wszelkie możliwe sposoby. W komiksach, w filmach, w kreskówkach, w tysiącach książek, w programach telewizyjnych, radiowych, w prasie, w codziennych rozmowach. Wszędzie! Wiemy zatem, że na Marsie mieszkają zielone ludziki, podróżujące latającymi spodkami. W filmach komediowych im śmieszniejszy jest przybysz z kosmosu tym lepiej, a w filmach sensacyjnych - im bardziej przerażający. O "Gwiezdnych Wojnach" nawet nie warto wspominać, bo tam obserwujemy nieporównywalnie szeroki wachlarz kosmicznych kreatur. Zwykle najeźdźca z kosmosu ma wrogie zamiary i dysponuje nieziemską (dosłownie!) technologią, ale czasami jest przyjazny i bezbronny, więc trzeba mu pomóc odnaleźć drogę do domu. Naprawdę ciekawe ujęcia "obcych" (np. prot z genialnego "K-PAXa", czy Anterianie z niezapomnianego "Kokonu") giną w morzu topornej tandety. Wpływ tych płytkich wyobrażeń jest na nas jednak tak duży, że słysząc słowo ALF widzimy ohydnego stwora z koszmarnego amerykańskiego sitcomu, na hasło E.T. staje nam przed oczami "bohater" filmu Spielberga, przypominajacy przerośniętego tasiemca, a wyrażenie "bliskie spotkania trzeciego stopnia" weszło już do języka codziennego.

Więc, czy można się dziwić, że po takim "praniu mózgu" ktoś, kto traktuje poważnie życie pozaziemskie jest narażony na pobłażliwe uśmieszki. Że kwestię istot pozaziemskich sprowadza się w codziennych rozmowach, a nierzadko i w dyskusjach medialnych, do istnienia zielonych ludzików i ich latających talerzy, kręgów zbożowych, bzdur o spiskach amerykańskiego rządu i wojska, mających na celu ukrycie przed opinią publiczną licznych kraks UFO na terenie USA, oraz teorii o tym, że dawno temu kosmici pomagali Egipcjanom budować piramidy, a Aztekom przekazali podstawową wiedzę naukową.

Niestety, to są podstawowe asocjacje ogromnej większości społeczeństwa na hasło "życie pozaziemskie". Zwykle wśród ludzi nie mających żadnego pojęcia o fizyce czy astronomii i sprowadzających problem do kwestii obserwacji UFO. Dlatego większość prób podjęcia poważnej dyskusji na ten temat odbija się od ściany, werbalizowanej w podobny sposób: "Daj spokój, wierzysz w te bzdury? Latające talerze, kręgi w zbożu, uprowadzenia ludzi na pokład ich pojazdów? W duchy, wróżby i astrologię też pewnie wierzysz?". Ręce (i inne części ciała) opadają. Najczęściej zanim się zdąży powiedzieć, że na przykład możliwe, że istoty pozaziemskie nigdy nie odwiedzały Układu Słonecznego i być może w ogóle nie mają ciała.

Jak już wspomniałem - nie mogę o sobie powiedzieć, że wierzę w istnienie życia pozaziemskiego, bo jest to dla mnie w pewien sposób oczywiste. A dlaczego? O tym będzie w następnych odcinkach.

Aha, tak na marginesie: ALF to nie jest pomarszczony stwór z serialu tylko w pełni naukowe pojęcie (Alien Life Form - obca forma życia), podobnie E.T. (Extra-Terrestrial - pozaziemski). A sformułowanie "bliskie spotkania 3. stopnia" też nie narodziło się w głowach amerykańskich scenarzystów, tylko pochodzi z siedmiostopniowej skali stopnia dystansu i rodzaju kontaktu z niezidentyfikowanym zjawiskiem.

13. sierpnia 2009, 21:35 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 12 sierpnia 2009

sułtan rocka

Pewnie niewiele mediów (jeśli którekolwiek w ogóle) wspomniało o pewnej rocznicy, która w dniu dzisiejszym przypada. 60. urodziny obchodzi człowiek, który zapisał się złotymi zgłoskami w historii muzyki. Wirtuoz gitary, kompozytor, wokalista. Mark Knopfler.

Znowu będę mało obiektywny, gdyż dla mnie Mark Knopfler jest najwybitniejszym gitarzystą w historii rocka (Hendrix who?, Clapton who?), geniuszem z innej planety. Wiem, gusta są różne, ale gdy magazyn "Rolling Stone" umieścił go dopiero na 27. miejscu swojej słynnej listy najlepszych gitarzystów wszechczasów, zastanawiałem się, czy autorzy rankingu nie cierpią przypadkiem na chroniczny niedosłuch. Zresztą, czy można poważnie traktować pismo, dla którego to, co najlepsze w muzyce rozrywkowej zakończyło się w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych (XX. wieku rzecz jasna)...

Chociaż, może jego nazwisko faktycznie Wam niewiele mówi. Powinienem rozpocząć od nazwy zespołu, którego Mark Knopfler przez 18 lat był liderem, a który to zespół już w trakcie swojej działalności stał się legendą. W 1977 roku Mark wraz ze swoim bratem Davidem założył Dire Straits. Będąc w pełni władz umysłowych zaręczam, że nikt w ostatnim tysiącleciu nie grał lepiej na gitarach niż ta kapela. Każda płyta, którą wydali to było mistrzostwo świata. Nie uwierzę, że jest wśród Was ktoś, kto nie kojarzy "Sultans Of Swing", "Brothers In Arms" (jedna z napiękniejszych ballad ever), czy "Walk Of Life". I dziesiątek innych kawałków, w których Knopfler wznosi umiejętność gry na sześciostrunowym pudle rezonansowym do rangi sztuki, niedostępnej tym śmiertelnikom, górnolotnie nazywającym siebie "gitarzystami". "Down To The Waterline", "Money For Nothing", "Where Do You Think You're Going?", "Telegraph Road"...

W zasadzie to wszystko, co mogłem o nim napisać. Bo nie był i nie jest tzw. "gwiazdą rocka", kojarzoną ze skandalami, romansami i pierwszymi stronami gazet. Mógłbym napisać, że ma niepowtarzalny styl gry, absolutnie nie do podrobienia. Że po rozwiązaniu Dire Straits kontynuuje karierę i nagrywa wciąż znakomite, solowe płyty. Że jest leworęczny, a mimo to gra na gitarze prawą ręką. Że nigdy nie używa kostki; gra wyłącznie palcami. Że karierę muzyczną rozpoczął późno, przed "trzydziestką", a wcześniej pracował jako dziennikarz. Że jego imieniem nazwano dinozaura... Ciekawe, prawda? Ale zupełnie nieistotne. Bo Mark Knopfler jest jednym z tych niewielu muzyków, o których nie trzeba pisać (bo i nie bardzo wiadomo jak). Wystarczy się wsłuchać w ich dzieła. Nic więcej...

Dla uczczenia okrągłej rocznicy urodzin Marka wsłuchajmy się na przykład w słynne koncertowe wykonanie pierwszego przeboju Dire Straits - "Sultans Of Swing". Mark Knopfler to ten łysiejący, w środku ;) Ostrzegam: trzeba będzie poświęcić 10 minut, ale jeśli wytrwacie do ósmej minuty, to przez dwie kolejne będziecie świadkami jednej z najwybitniejszych gitarowych partii w historii muzyki, potwierdzającej wszystko to, co napisałem powyżej.

12. sierpnia 2009, 22:35 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 7 sierpnia 2009

"Harry Potter i Książę Półkrwi" (recenzja)

Trochę bałem się tego filmu. Z trzech przynajmniej powodów. Po pierwsze, Alfonso Cuaron zawiesił "Więźniem Azkabanu" poprzeczkę tak wysoko, że niemożliwe wydawało się, aby którykolwiek kolejny "Harry" mógł do jej poziomu doskoczyć. Po drugie, literacki pierwowzór omawianego filmu to książka najtrudniejsza chyba ze wszystkich części sagi, fabuła praktycznie pozbawiona jest akcji, więc łatwo z niej zrobić film nudny, przegadany. Wreszcie, za kamerą stanął ponownie David Yates - reżyser "Zakonu Feniksa". Próba ekranizacji najgrubszej i - moim zdaniem - najlepszej z książek o Harrym, spadła mu niestety na głowę, więc czy można było się spodziewać, że poradzi sobie z równie głębokim i skomplikowanym "Księciem..." ?

A jednak wraz z upływem minut w sali kinowej, to retoryczne pytanie stawało się pytaniem jak najbardziej wymagającym twierdzącej odpowiedzi. David Yates i jego współpracownicy dokonali wręcz niemożliwego - stworzyli chyba najlepszy (obok wspomnianego "Więźnia...") film z cyklu. Coś w rodzaju idealnego dopełnienia książki. Gdyby jakimś sposobem udało się połączyć literacką głębię dzieła Rowling i środki przekazu obrazu Yatesa, powstałaby swoista hybryda, ale o znamionach arcydzieła.

Dwa pierwsze filmy to były płaskie ekranizacje książek; fakt, niepozbawione klimatu, ale jednak zaledwie ekranizacje. W przypadku "Więźnia Azkabanu" zarówno książka jak i film stanowiły dzieła genialne, ale zupełnie samowystarczalne. Później była "Czara Ognia" i film, który jednak pozostawił książkę nieco w cieniu. Z "Zakonem Feniksa" było odwrotnie - film zupełnie nie udźwignął literackiego pierwowzoru, czego zresztą należało się spodziewać, i może lepiej było podzielić tą ponadtysiącstronicową "cegłę" na dwa filmy...

Jednak jeszcze nigdy dotąd książka i film się tak znakomicie nie uzupełniały. Oczywiście, wraz z rozwojem sagi, książki zyskują coraz większą głębię psychologiczną, coraz większy stopień skomplikowania fabuły i czasami środki czysto literackie już nie wystarczają, aby w pełni oddać emocje, klimat, nastrój, przeżycia bohaterów. Dlatego trzeba było właśnie znakomitego filmu, aby odkryć w "Księciu Półkrwi" coś, czego podczas czytania się nie dostrzegło, albo nie uzmysłowiło. Właśnie dopiero film pokazuje w pełni szaleństwo Bellatrix Lestrange, atmosferę grozy w Hogwarcie, ponury klimat ulicy Pokątnej, tak odmienny od tego, co widzieliśmy w pierwszych filmach. Dopiero film w pełni ukazuje grozę sceny w jaskini, jakby żywcem wyjętej z dobrego horroru. Potwory wychodzące z wody nie śmieszą, nie są pretensjonalne, ale naprawdę przerażające, a gdy Dumbledore rozświetla grotę potężnym strumieniem ognia, ciarki przechodzą po plecach. Definitywnie jeden z najlepszych fragmentów ze wszystkich filmów o Harrym. Ten film jest zresztą zbudowany inaczej niż wszystkie poprzednie - z detali, które mają za zadanie jak najlepiej przedstawić cały wachlarz emocji. Żaden z dotychczasowych filmów nie przedstawił tak realnie bohaterów jako ludzi. Z ich słabościami (Malfoy w pustej łazience), z ich wątpliwościami (rozmowa Harry'ego, Lupina i Tonks w domu Weasley'ów), z ich rozterkami (jedna z najbardziej wzruszających scen, gdy Hermiona płacze na schodach wieży). Każdy fragment filmu ma w sobie ten właściwy klimat, każdy jest idealnie dopracowany, z najdrobniejszymi szczegółami. Scena, gdy ekspres do Hogwartu wjeżdża na opustoszały, ponury peron, na którym stoi tylko Hagrid z lampą - to tylko kilko sekund, a jakie robi wrażenie. Mroczne wejście do zamku, wilkołak Fenrir Greyback (niesamowity!), wyrachowanie młodego Riddle'a, walka w zaroślach przed Norą, końcowa scena z różdżkami rozświetlającymi Mroczny Znak (wtedy naprawdę się coś w żołądku przewraca)... Można tak wymieniać bez końca.

A przecież ten film jest także doprawiony naprawdę sporą dawką inteligentnego humoru. Mistrzowskie dialogi, mnóstwo ironii, trochę angielsko-MonthyPythonowych wstawek, czegoś takiego na taką skalę jeszcze w filmach o Harrym nie było. Moment, gdy McLaggen wymiotuje na Snape'a, odurzony eliksirem miłości Ron, pogrzeb Aragoga, czy przyjęcia u Slughorna wygladają jak wyjęte z doskonałej slapstickowej komedii. Jim Broadbent odtwarzający postać profesora Slughorna aktorsko kradnie cały film. Przeszedł moje wszelkie wyobrażenia o tej postaci. Panie i panowie, czapki z głów!

David Yates pokazał, że potrafił wyciagnąć wnioski z katastrofy "Zakonu Feniksa". Zrobił film genialny, ponieważ nie starał się po prostu przenieść książki na ekran. Zrobił film w oparciu o książkę, a nie na podstawie książki, a wbrew pozorom to kolosalna różnica. Sporo nawet istotnych wątków pominął, niektóre momenty scenarzyści dopisali, gdyż w pierwowzorze ich nie ma. Ale jak się okazuje, to było jedyne rozwiązanie. Gdyby reżyser chciał ponownie "upchnąć" książkę w 150-minutowym filmie, popełniłby twórcze harakiri. Tymczasem znakomicie obronił się próbą uzupełnienia słowa pisanego tym, co może zaproponować współczesny film. Ze wszystkimi efektami specjalnymi i pozostałymi elementami sztuki wizualnej, ale zawartymi w odpowiednich proporcjach. Na taki film o Harrym czekałem. Na prawdziwe dopełnienie książki. I nie przeszkadza mi brak niektórych wątków, nawet nie jestem zawiedziony, że w scenariuszu zabrakło miejsca dla "małej" bitwy o Hogwart z końcowych stron dzieła Rowling. Jeśli David Yates utrzyma ten poziom, to już zacieram ręce na prawdziwą bitwę o Hogwart w ostatnim filmie.

Harry Potter i Książę Półkrwi (Harry Potter and the Half-Blood Prince)
USA, Wielka Brytania, 2009
reż. David Yates
wyk. Daniel Radcliffe, Rupert Grint, Emma Watson
ocena: 9/10

7. sierpnia 2009, 17:35 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 5 sierpnia 2009

w drodze

Sierpień to w naszym kraju czas pielgrzymek. Fenomen na skalę światową. Przez pewnie połowę miast i wsi przejdą w najbliższym czasie orszaki niezwykłe. Kolorowo ubrani ludzie, wśród nich księża (oni ubrani raczej monokolorowo), w najróżniejszych nakryciach głowy, z plecakami, z wózkami, z chustami, z transparentami, z instrumentami muzycznymi i przede wszystkim z uśmiechem na ustach, pozdrawiający mijanych mieszkańców.

O pielgrzymkach napisano już wszystko. I w każdym napisanym o nich zdaniu jest napewno trochę prawdy. Tej negatywnej też. I w tym, że brudzą, hałasują. I w tym, że to sztuczne, bo wszystko się robi na akord (co kiedy śpiewamy, kiedy modlitwa, kiedy koronka, kiedy chwila ciszy). I w tym, że to hipokryzja (bo Panu Bogu świeczkę, a diabłu itd., bo seks pod namiotami). I w tym, że to pójście na łatwiznę (bo bagaże wiezie ciężarówka, a kiedyś to się nosiło cały "dobytek" na plecach). I w tym, że to tani sposób na wakacje (bo jeść dadzą po drodze dobrzy ludzie) ...

Jednak trzeba być naprawdę bardzo zaślepionym, żeby nie odnaleźć w sobie chociaż nutki podziwu dla współczesnych pielgrzymów. Dla ludzi, którzy z własnej przecież woli przemierzają przez kilkanaście dni po około 30 kilometrów dziennie. W piekącym słońcu, albo w ulewnym deszczu. Ze świadomością, że wieczorem mogą nie mieć gdzie się umyć, albo wysuszyć (księża nie mają takich rozterek - śpią zwykle na plebaniach). Że czeka ich kolejna noc w wilgotnym namiocie, a potem pobudka o 4.30, gdy na zewnątrz jest zimno, jakby to był marzec, a nie środek sierpnia. A jednak mimo to idą. Starsi i młodsi. Nieważne, w jakim celu, z jakiego powodu. Czy niosą jakąś intencję, czy z czegoś zrezygnowali. Czy ten kilkunastodniowy czas jest dla nich istotnym wyrzeczeniem, czy hedonistyczną wręcz przyjemnością (bo przecież gusta są różne, sposoby spędzania wolnego czasu również). Naprawdę nieważne. Cokolwiek by o nich nie napisano, zawsze będę mieć dla nich należną im odrobinę szacunku. Należną im niezależnie od własnego ustosunkowania się do wiary i praktyk religijnych.

Ja byłem na pielgrzymce. Raz. Rok temu. I tylko dzięki temu czuję się uprawniony do napisania tego tekstu. Więcej, odważę się powiedzieć wręcz, że ktoś, kto nigdy w pielgrzymce nie uczestniczył, nie powinien w tym temacie w ogóle zabierać głosu (chociaż dla niektórych zapachnie to pewnie "totalitarystycznym" ograniczaniem wolności słowa). Bo z "drugiej strony" to naprawdę wygląda zupełnie inaczej. Bo jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, to jest naprawdę okres, który zmienia ludzi; który jest w pewien sposób nie do porównania z żadnym innym doświadczeniem. Niezależnie od tego, jak się to przeżycie ocenia. Są ludzie, którzy "nie mogą żyć" bez pielgrzymki i chodzą regularnie każdego roku. Mnie aż tak bardzo nie wciągnęło, ale wiem, że nie zapomnę tych dwóch tygodni do końca życia. Nie tylko dlatego, że wchodząc na ostatnią prostą przed jasnogórskim klasztorem i mając "w nogach" prawie 300 kilometrów, widzi się najpiękniejszy widok na świecie. Wojujący ateiści mnie pewnie wyśmieją, ale napiszę to: na pielgrzymce naprawdę można dowiedzieć się o sobie więcej niż gdziekolwiek indziej. Nawet nie słuchając ani słowa z tego, co księża mówią przez nieodłączne na pielgrzymce przenośne głośniki...

5. sierpnia 2009, 21:59 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 2 sierpnia 2009

słoneczko przygrzało

Słoneczko w ostatnich dniach mocniej przygrzało i niestety niektórym politykom zagotował się płyn mózgowo-rdzeniowy. Senator z ramienia Platformy Obywatelskiej, którego nazwisko z litości przemilczę, wpadł na rewolucyjny pomysł na froncie walki z tzw. kryzysem. Ów senator złożył projekt ustawy, która przewiduje opodatkowanie barwionych napojów (takich jak cola), stawką 30 groszy/litr, a uzyskane w ten sprytny sposób pieniądze przeznaczyć na wyrównywanie szans rozwojowych dzieci. Mógłbym się w tym momencie uśmiechnąć szyderczo, gdyż przez wiele lat spożywałem owe barwione napoje hektolitrami, ale od trzech miesięcy jestem na "diecie", która z gazowanych płynów dopuszcza tylko mineralną (a woda, jak również naturalne soki, z nowego podatku byłyby wspaniałomyślnie zwolnione). Naprawdę nie mogło być lepszego momentu na odstawienie coli - oprócz korzyści zdrowotnych, również i merkantylne. W tym miejscu oczywiście nie może zabraknąć podziękowań dla Osoby, która mnie do tej "diety" namówiła :) Ty wiesz, że to o Ciebie chodzi :]

Wracając jednak do meritum: socjalistyczność tego pomysłu aż kłuje w oczy. A fakt, że złożył go członek partii nazywającej siebie "prawicową" czy wręcz "liberalną" jest już zdumiewający. Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości co do lewicowości (i to skrajnej) PO? Jeśli tak, to służę kolejnym przykładem. Pewnie niewielu z Was wie, że wczoraj wszedł w życie zakaz sprzedaży i spożywania alkoholu podczas imprez masowych (czyli takich, które liczą powyżej tysiąca uczestników). Regulacja miała zapobiegać stadionowym burdom pijanych wyrostków, ale w istocie uderzy głównie w muzyczne festiwale i festyny w małych i dużych miasteczkach. Piwko na Open'erze albo podczas święta plonów w Gołębianinie? Forget it! Lampka szampana podczas sylwestrowej zabawy na krakowskim rynku? Absolutnie! Winko na uroczystej gali w Kongresowej? Akurat! Najśmieszniejsze jednak jest to, kto ów zakaz przeforsował. Rzut oka do internetu i czytamy: "przeciwko zakazowi opowiedziała się tylko Lewica (...)" [onet.pl]

Cóż za czasów dożyliśmy! Lewica broni zasad wolności i liberalizmu! Ale nie dlatego, że jest tak wspaniałomyślna, ale dlatego, żeby dokopać PO i PiS, które projekt poparły. Właśnie tak: partie polityczne w tym kraju nie bronią idei skrywających się pod nazwą "lewica" czy "prawica", tylko zwyczajnie robią sobie "na złość", albo załatwiają prywatne interesy. A Wy wciąż głosujecie na tych samych ludzi...

Ludzie, do diabła! Zauważcie, że na tym wszystkim traci najwięcej szary obywatel, któremu odbiera się coraz więcej wolności. Więc nie patrzcie czy nowy podatek lub zakaz Was dotyczy czy nie, tylko protestujcie przeciwko każdemu z takim samym zaangażowaniem. Tylko wtedy nas nie złamią. Ja jestem przeciwny opodatkowaniu coli, którą niedawno rzuciłem (więc teoretycznie mógłbym powiedzieć: "a co mnie to..."), bronię praw palaczy (chociaż sam w życiu nie miałem papierosa w ustach) i równie gorąco zaprotestuję, gdy ktoś zakaże spożywania w miejscach publicznych ogórków albo kapusty (których nie znoszę). I tak dalej.

A śp. Eric Arthur Blair (ksywa: George Orwell) przewraca się w grobie...

2. sierpnia 2009, 21:27 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 1 sierpnia 2009

resurrection

Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Ale powiadają też, że natura ciągnie wilka do lasu. W moim przypadku wilk pożarł Heraklita. Potrzeba pisania i pokusa powrotu okazała się silniejsza. Planeta Słońca znowu świeci na internetowym firmamencie.

Szczerze mówiąc, gdy niecałe dwa miesiące temu ogłaszałem pauzę w blogowaniu byłem przekonany, że do przerwania wirtualnej ciszy skłoni mnie jedynie jakieś wielkie, epokowe wręcz wydarzenie. Jarosław Kaczyński przyzna się do błędu, doktor House powie komuś dobre słowo, rozpocznie się remont Zakopianki, Isiah Thomas wróci do NBA, albo skończy się "Moda na Sukces". No i można powiedzieć, że wykrakałem. Wystarczy tylko na kilka tygodni zawiesić działalność pisarską, a tu wszystkim jakby nagle odbiło. Shaq sprzedany (i to do Cavs), Michael Schumacher wraca do Formuły 1, Michael Jackson (znany też jako Sztuczny Człowiek) nie żyje, "Fruwając pod koszem" (legendarna rubryka Wyborczej) zamknięta, trzydniowy deszcz tradycyjnie zatopił pół Polski, słynna puma znowu pojawiła się na Opolszczyźnie, a politykom przychodzą do głowy takie pomysły, że pozostaje chyba tylko zapić się na śmierć litewskim piwem (aktualnie nie znam brutalniejszego sposobu na spektakularne samobójstwo).

Wracam, bo ta przerwa pomogła mi uzmysłowić sobie kilka spraw. Wśród nich to, że stworzyłem kiedyś to miejsce właśnie dlatego, że miałem już dość pisania do szuflady. Prowadzenie bloga było moim wielkim marzeniem. Marzeniem, które jest zbyt wiele warte, by przehandlować je za cenę uwolnienia się od kilku dokuczliwych, chwilowych stanów emocjonalnych. "Nie chodzi o to, kim jesteś, ale kim nie jesteś" powiedziała Joanne Murray (ksywa: J.K.Rowling) ustami Albusa Dumbledore'a...

Zresztą postaram się, żeby to jednak nie była ta sama rzeka. Będzie ostrzej, to pewne. A co jeszcze się zmieni?... Stay tuned ;]

1. sierpnia 2009, 23:37 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Nie będę komentować "pomysłu" Pana Prezydenta, odnośnie uczynienia 1. sierpnia świętem narodowym (dla uczczenia pamięci powstania warszawskiego) i dniem wolnym od pracy zarazem. Chyba nawet JE Lech Kaczyński nie jest aż tak naiwny (chociaż...?), żeby sądzić, że rodacy (celowo generalizuję) poświęciliby ten dzień na głębsze refleksje i chwile zadumy, zamiast wykorzystać go do skonstruowania kolejnego "długiego weekendu" i przeżycia go zgodnie z tradycją, czyli z grillem, kiełbaską i piwem. Zresztą, z całym szacunkiem dla poległych Powstańców, w patetycznym celebrowaniu militarnych klęsk i narodowych martyrologii jesteśmy mistrzami świata. A czasami aż chciałoby się wykrzyczeć: ciszej nad tą trumną...