wtorek, 26 stycznia 2010

pędzący królik

Powoli odchodzą już do przeszłości czasy, gdy każdy pociąg dalekobieżny nosił jakąś dumną nazwę. Prywatyzacja jest bezlitosna dla sentymentalnych wspomnień. Na szczęście jacyś zmyślni ludzie postanowili zachować dla potomności efekty radosnej twórczości panów kolejarzy. Lektura tego spisu to jest naprawdę niezły kabaret. Bo oprócz wybitnych postaci polskiej kultury i sztuki ("Fryderyk Chopin" czy "Jan Kiepura") w ciągu ostatniego półwiecza po naszych torach jeździły również m.in. "Albatros", "Błękitna Fala", "Bory Tucholskie", "Flisak", "Gwiazda Północy", "Hefajstos", "Koziołek", "Posejdon", "Prząśniczka", "Rusałka", "Śmigielanin", "Telimena" i "Żubr".

A jeszcze więcej zabawy dostarcza lektura nazw, które pociągom nadali nieoficjalnie kolejarze, miłośnicy kolei i sami pasażerowie. W tym katalogu to dopiero się dzieje. Są tam m.in. "Bond", "Hawranek", "Prawosławny", "Strzała Południa", "Szkoła Przetrwania" (ciekawe dlaczego? ;>), "Włóczęga Północy", "Upiór Północy", "Jasiu Morderca", "Przemytnik" (to z Gdyni do Kaliningradu rzecz jasna) i mój absolutny faworyt: "Pędząca Strzała Wschodu". Jak tu nie kochać PKP?

Nowe spółki tworzące się na bazie PKP powinny wyciągnąć z tego wnioski, w trosce o pasażerów, którzy miotają się teraz na dworcach, nie wiedząc jak odróżnić InterRegio od Tanich Linii Kolejowych. Gdyby tak każdy pociąg miał swoją niepowtarzalną nazwę, nie byłoby żadnych problemów. Tylko może nie wracajmy już do starych określeń, które - choć miały swój urok - czasami brzmią archaicznie, jak choćby ta "Prząśniczka". Nowych nazw poszukajmy wokół nas. We współczesnej kulturze polskiej, w prasie, radiu i telewizji, w gąszczu Puszczy Białowieskiej, w piaskach Pustyni Błędowskiej, u bacy w owczarni i na sopockim molo. W blasku słońca odbijającego się w lśniących dzwonach kościołów, w piórach gołębia z krakowskiego rynku, w grudkach asfaltu sześciopasmowej autostrady. W bezcennym spojrzeniu pani z dziekanatu...

Ja już pierwszą propozycję mam! Ostatnio głośno jest o jakimś pędzącym króliku, w którym to bywać jest w dobrym tonie. Wyobraźmy więc sobie, jak zawiadowca oznajmia przez dworcowe megafony: "Pędzący Królik wjeżdża na peron czwarty!!!". Ludzie by się przewracali ze śmiechu. Co z tego, że pociag opóźniony... Who cares?! No to jedziemy tym tropem dalej: "Anioł Stróż doprowadzi Cię bezpiecznie do Poznania", "Zielona Gęś odjeżdża z peronu szóstego", "Słońce Peru znajdzie się w Warszawie o północy", "Doktor House uprzyjemni Ci podróż do Szczecina", "Papieska Kremówka niestety się zepsuła", "Orzeł z Wisły dotrze do Zakopanego w dwie godziny", "jak do Torunia to tylko z Moherowym Beretem", "Szafa Lesiaka zostanie podstawiona na peron drugi", "Pszczółka Maja miała kolizję ze Zbigniewem Wodeckim", "Shrek Trzeci mknie po torze czwartym", "Premier z Krakowa nie dotrze na czas do Warszawy. Opóźnienie może ulec zmianie", "Piękny Maryjan kończy bieg na peronie szóstym", "Niewolnica Isaura nie może wydostać się ze Śląska", "Kiełbasa Wyborcza gotuje się do odjazdu na peronie pierwszym", "Świńska Grypa dotarła właśnie do Rzeszowa". "Duch Narodowy nie zgłosił się z trasy"...

26. stycznia 2010, 19:18 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 25 stycznia 2010

cyferki

W rywalizacji PIOTREK - SESJA wynik po pierwszej tercji (będę używać terminologii z mojego ukochanego hokeja) wynosi 2-1. Strzeliłem sobie bramkę samobójczą w postaci oblanego egzaminu z psychofizjologii. I to na własne życzenie.

Z premedytacją postanowiłem bowiem, że nie będę "wkuwać cyferek" jak kretyn. Po co mam zaśmiecać pamięć informacjami, czy występowanie zespołu Tourette'a to 1 na 10 tysięcy czy 5 na 10 tysięcy, albo o ile wzrośnie śmiertelność, gdy wskaźnik BMI podskoczy o 5. To nie są fundamentalne wzory fizyczne, nie muszę mieć tych danych w głowie. Żyjemy w dobie internetu, pod ręką są mądre książki, jeśli będę potrzebować takiej informacji, to sprawdzę to w trzy sekundy. Natomiast to, co wiedzieć należy, to jak się dane zaburzenie objawia, jak je leczyć, jakie niesie ze sobą psychologiczne skutki etc. I z takimi pytaniami nie miałem na egzaminie problemu. Jak działają inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny, do czego prowadzi zaburzenie neurotransmisji dopaminergicznej itp. - to wszystko mam w "małym palcu", i to nie od dziś. A cyferki mam znacznie niżej, z tyłu.

To nie pierwszy mój bunt tego typu. Rok temu, na psychologii rozwojowej też podarowałem sobie dane w rodzaju: czy zespół ADHD występuje u 3 czy u 5 % dzieciaków. Zdałem wówczas, ale tylko na 3,0, dzięki czemu stypendium naukowe poszło się ****. Od dziś już wiem, że stypendium również w przyszłym roku mieć nie będę, więc o jedną presję mniej. Zatem, jak widać, nonkonformizm się finansowo nie opłaca. Co najciekawsze, dobra pamięć to jest jedna z niewielu rzeczy, z których mogę być dumny. Co ja mówię? Dobra?! Przecież zapamiętuję takie szczegóły i detale, że Kim Peek spadłby z krzesła na mój widok ;] Nauczenie się tych cyferek na egzamin nie stanowiłoby dla mnie najmniejszego problemu. Co więc stoi na przeszkodzie, aby raz czy drugi schować ambicję do kieszeni i "wkuć" drogocenne liczby? Może to pewnego rodzaju zadufanie, o którym ostatnio jest tak głośno...?

Jutro jest kolejny egzamin. Z diagnozy psychologicznej dziecka. Teorię mam już w miarę opanowaną, ale jeśli Pani Doktor oczekuje, że będę się również uczyć na pamięć wskaźników rzetelności 40 różnych testów do dwóch miejsc po przecinku, to jest w dużym błędzie. No way! I może powiecie, że to jest zawracanie Wisły kijem, bo test układa wykładowca, a student ma siedzieć cicho zamiast oceniać zasadność doboru poszczególnych pytań. Owszem, racja. Ale mimo to ja się do roli małpy recytującej cyferki sprowadzić nie pozwolę! No pasaran!

25. stycznia 2010, 01:08 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 20 stycznia 2010

lost battle

W niedzielę, jakoś tak niepostrzeżenie, minął rok. Już rok. Minął cicho, bez nachalnego przypominania. Może takich dat się pamiętać nie powinno, może należałoby je ze świadomości jak najszybciej usuwać. I żyć dalej. Ale ja chcę pamiętać. O tym dniu, ale przede wszystkim o tych jedenastu miesiącach, które go poprzedzały.

Wówczas, rok temu, chciałem spać. Po prostu spać. Jak najdłużej. Po 12 godzin na dobę. Może dlatego, że ten dzień był dla mnie końcem niezwykłego snu, a ja naiwnie łudziłem się, że uda mi się w ten sposób do niego wrócić. Tak jak często nagle przebudzeni, mamy nadzieję, że gdy z powrotem zaśniemy, przerwany nagle piękny sen będzie trwał dalej. Te 11 miesięcy było takim snem, który zresztą - jak to oceniam z perspektywy czasu - nie miał prawa się w ogóle wydarzyć. Gdyż tak skrajnie indywidualistyczne, tak oderwane od rzeczywistości jednostki jak ja można podziwiać, można ignorować, można nienawidzić, ale szczerze polubić? Pokochać? Nie, to niemożliwe. Takie rzeczy się w praktyce nie zdarzają. Jak trafienie "szóstki" w LOTTO. Jak zwycięstwo Janusza Korwin-Mikke w wyborach prezydenckich. Jak zima, która nie zaskakuje drogowców. A jednak się zdarzyło. Nie wiem dlaczego. Błąd w Matriksie. Zaspał Zegarmistrz Światła. Kosmiczny Komputer zawiesił się na moment. Nadgryziony zębem czasu łańcuch Karmy. I dostałem w prezencie prawie rok najpiękniejszego uczucia, jakiego można doświadczyć - świadomości, że jest się dla kogoś niemal wszystkim, prawie całym światem.

Bez względu na to, jak dziś patrzę na tamten okres, i bez względu na to, jak oceniam pewne zalety życia w stanie singlowym, przyznać muszę, że na tym polu bitwę z Przeznaczeniem (?) przegrałem. A okazji do rewanżu już prawdopodobnie nie będzie...

20. stycznia 2010, 23:47 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 16 stycznia 2010

kocham narty

Taka okazja zdarza się nieczęsto. Może dla mnie nawet nie powtórzy się już nigdy. Wieczorne zjazdy w stacji narciarskiej Bonera w Ramzovej (ośrodek piękny, ludzie mili), dwa pięknie oświetlone stoki, a na jednym z nich oprócz mnie tylko dwie osoby. Cały stok dla mnie! Mogłem jeździć jak dziki osioł, całą szerokością stoku. A przed chwilą jeszcze jego połowę przejechał ratrak. Warunki I-D-E-A-L-N-E. Nie trzeba się rozglądać na wszystkie strony, nie trzeba uważać na przewracających się snowboardzistów, tylko w dół z pełną prędkością (nigdy bym nie podejrzewał, że mogę tak szybko jeździć na nartach), bez żadnego oczekiwania do wyciągu i z powrotem na górę. I tak bez przerwy. Owszem, było zimno jak diabli (niby tylko -7 C, ale piekielnie mroźny wiatr), pojawiały się gdzieniegdzie lodowe "plamy", a i sam stok do najdłuższych nie należał (niestety, zwykle tylko na takich są nocne zjazdy), ale na co ja chcę narzekać...? Czym to jest wobec tego, że miałem CAŁY STOK DLA SIEBIE! I jeszcze słońce zachodzące za małą elektrownią wiatrową. I te widoki krajobrazu z góry. I te nieziemsko ośnieżone świerki kontrastujące z czarnym niebem. I majestatyczna góra Szerak tam gdzieś wysoko nade mną.

I to ekstatyczne uczucie, gdy mknie się w dół. Już to wiem: kocham narty! :D Już dawno nie byłem tak szczęśliwy :)

To chyba najdroższy sport na jaki jeszcze mnie jako tako stać. Ale mimo to teraz do końca miesiąca zęby w ścianę... I tak do następnego razu ;)

16. stycznia 2010, 23:41 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 12 stycznia 2010

showtime

Dzisiaj nieoczekiwanie usłyszałem coś, co być może wyjaśnia bardzo wiele, nawet niemal wszystko. Jak deus ex machina. Zaskakujące, choć właściwie nic odkrywczego w tym nie było. A nagle okazuje się, że pasuje do wszystkiego. Jak właściwy klucz do zamka. Muszę to jednak jeszcze sobie w głowie ułożyć. Ewentualnymi wnioskami podzielę się po powrocie. Nie, nie wyjeżdżam nigdzie. Wręcz przeciwnie. Nadchodzi... no właśnie...

Jest taka niezwykle trafna, klasyczna już anegdotka. Facet umarł i trafił do piekła. Przy wejściu wita go jakiś dyżurny diabeł i pyta: "wolisz piekło zwykłe czy studenckie?". Facet nie wiedział o co chodzi, więc wybrał zwykłe. Diabeł prowadzi go do sali, a tam imprezy, alkohol, dziewczyny, głośna muzyka i ogólnie wszelka rozpusta. I tak codziennie. Był tylko jeden szkopuł. Co wieczór przychodził diabeł i wbijał każdemu z balangujących gwóźdź w dupę. Facetowi to jednak trochę przeszkadzało, więc na próbę poprosił o przeniesienie do piekła studenckiego. A tam to samo: imprezy etc. Z jedną różnicą - co wieczór nie pojawiał się diabeł z gwoźdźmi. Facet myśli: "no to rewelacja! tu zostaję!". I taka sielanka trwała przez dobre parę miesięcy, balangi dzień w dzień, aż wreszcie pewnego dnia przychodzi diabeł z koszem gwoździ i mówi: "SESJA!!!".

Tak, nadchodzi zimowa sesja egzaminacyjna. Słowa, na dźwięk których blednie przytłaczająca większość studentów. I choćby się człowiek nie wiadomo jak każdego roku mobilizował, że teraz to już na pewno będzie pracował systematycznie przez cały semestr, to jest to za cholerę nie do zrobienia. I w styczniu (jak również w czerwcu), gdy na horyzoncie pojawia się diabeł z koszem gwoździ, na polskich uczelniach można obserwować pełen wachlarz ekspresji napadów paniki. Ja tradycyjnie nie narzekam (znowu dostanie mi się od kujonów i tym podobnych dziwnych ludzi), chociaż w tym roku gwoździe będą wyjątkowo pokaźne; przywołując nazwę znanej kapeli, będą to niemal nine inch nails. Zatem jakieś ofiary muszą być - tym razem ucierpi blog... Wersja pesymistyczna jest taka, że nie uda mi się nic nowego zamieścić tutaj już do końca stycznia. Postaram się jednak, żeby do tego nie doszło i będę chciał mimo wszystko coś w wolnej chwili napisać. Oczywiście jeśli diabeł pozwoli...

12. stycznia 2010, 19:56 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 9 stycznia 2010

meandry psychopatologii

W ostatnim tygodniu, podobnie jak w tygodniu tuż przed świętami, moja aktywność blogowa było ograniczona do minimum. Również odpisywanie na wszelkiego rodzaju pytania, wnioski i petycje następowało z opóźnieniem. Najważniejszym powodem tego stanu rzeczy był fakt, że na uczelnię przyjechał profesor ze Stanów Zjednoczonych, wskutek czego wpadło mi kilkanaście godzin dodatkowych zajęć.

Profesor prowadził zajęcia z psychopatologii. Ćwiczeniowa część kursu odbywała się metodą class projects. No i wczoraj, na ostatnich już zajęciach, jedna z grup przedstawia zagadnienie depresji. W pewnym momencie w prezentacji pojawia się informacja, że istnieje dodatni związek pomiędzy depresją a rozmnażaniem się. Konkretnie: osoby z depresją (kliniczną rzecz jasna, jak ktoś ma zły nastrój przez trzy dni z rzędu to jeszcze nie jest depresja) rozmnażają się... hmmm... nazwijmy to - najintensywniej, płodzą najwięcej dzieci. I tu konsternacja. Bo przecież na zdrowy rozsądek powinno być odwrotnie. Zapewne zależność ta nie dotyczy osób z najcięższą postacią depresji (przypominającą objawami katatoniczną, hipokinetyczną odmianę schizofrenii), gdyż u takich osób wszystko "leży". Ale nawet osoby z lżejszą postacią depresji raczej cechują się tym, że nie mają ochoty na nic, na jakąkolwiek aktywność, tym bardziej na przedłużanie istnienia gatunku.

A jednak zależność istnieje. I skomentował to sam profesor, mniej więcej w takich słowach: "Yes, it's a fact. But we don't have any explanation for this correlation. Probably we need more researches. However, I've came up with an idea. Maybe because these people spend most of their time at home, they have more time to have sex". Mimo, że to ostatnie zdanie było ewidentnie wypowiedziane z przymrużeniem oka, wraz z koleżanką podchwyciliśmy tę stylistykę i przez następne minuty zastanawialiśmy się, jakie mogą być inne oryginalne wyjaśnienia tego fenomenu. Również - jak przykład profesora - niekoniecznie stuprocentowo poważne. Ja wymyśliłem, że osoby takie działają zgodnie z regułą: "im więcej dzieci, tym weselej". Czyli byłaby to swoista forma autoterapii. Ale koleżanka zapytała wtedy, co w sytuacji, gdyby w trakcie pojawiania się kolejnych dzieci, stan psychiczny danej osoby nie poprawiał się. Zasugerowałem, że taka osoba może wówczas kontynuować swoje działanie w nadziei, że dopiero odpowiednio wysoka liczba dzieci spowoduje zniknięcie depresji. Kasia natomiast zaproponowała jeszcze ciekawsze wyjaśnienie. Im więcej dzieci, tym mniej czasu na zamartwianie się, na rozmyślanie o problemach. Bo trzeba przecież nakarmić, przewinąć, umyć, potem w lekcjach pomagać, obiady gotować etc. I depresja znika jak sen złoty, bo nie ma na nią czasu. Hmm, nawet miałoby to sens. Ale tym razem ja miałem wątpliwości. Dzieci przecież dorastają, a wraz z nimi rosną wydatki. Trzeba kupować coraz większe ciuchy, trzeba opłacić wydatki szkolne, potem posłać na studia, zapewnić jakąś przyszłość. I wtedy człowiek coraz częściej rozmyśla: skąd na to wszystko wziąć pieniądze. I wraca depresja. Błędne koło...

Wiem, wiem co teraz sobie o mnie myślicie ;) Ale po pięciu kolejnych godzinach psychopatologii (po angielsku w dodatku) naprawdę człowiekowi już przestawia się w mózgu jakaś klapka i przestaje się normalnie funkcjonować. Niemniej jednak ten związek faktycznie istnieje. Może więc ktoś z Was ma jakiś pomysł, dlaczego ludzie z depresją rozmnażają się intensywniej niż reszta populacji? Nagrody Nobla wprawdzie w dziedzinie psychologii jeszcze nie przyznają, ale czeka nieśmiertelna sława i miejsce w historii. Za mało? No to jest jeszcze szansa na to, że Wasz portret psychologowie będą sobie wieszać w gabinetach. Gdzieś pomiędzy podobiznami Zygmunta Freuda i Philipa Zimbardo...

9. stycznia 2010, 20:37 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 5 stycznia 2010

przepadnij, ty który świecisz

"Trzydzieste plenum spółdzielni Zenum. (...) Tak nazywamy taki dzień, kiedy wszystkie samoloty odlatują o czasie i wtedy jest taki bałagan, że z niczym nie można zdążyć!". Ten słynny cytat z "Misia" czasami znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. U mnie tak było wczoraj. Za co się nie wziąłem, wszystko się udawało. Dosłownie WSZYSTKO. Owszem, zrobił się z tego bałagan, gdyż to mimo wszystko nie jest normalna sytuacja. Ale jakie to jest fantastyczne uczucie! I jaki piękny bałagan! Ta świadomość, że to jest TEN dzień, przychodzi zwykle gdzieś około południa. To jest irracjonalne, wiem, ale to się po prostu czuje. Świadomość omnipotencji. Przekonanie, że nic, absolutnie nic tego dnia nie może się nie udać. I to działa aż do końca dnia. Wszystko jest proste, łatwe i banalne. Zupełnie jak w świecie Harry'ego Pottera po wypiciu eliksiru Felix Felicis. Praca zaplanowana na 3 dni robi się w 2 godziny. Optymizm promieniuje z człowieka jak pierwiastki z reaktora w Czarnobylu. Energii jest tyle, że wystarczyłoby, aby zaopatrzyć w prąd elektryczny średniej wielkości miasto. Wiem, są psychologiczne wyjaśnienia, o wpływie nastroju na postrzeganie rzeczywistości, o potędze pozytywnego myślenia. I to wszystko prawda. Ale skądś się bierze magia TEGO dnia. Który zaczyna się przecież jak każdy; nie budzę się ze świadomością, że TO będzie dziś. Dopiero właśnie około południa, gdy okazuje się, że ze stu rzeczy, które dotąd mogły pójść źle (i nikt by nie miał pretensji), wszystkie poszły wybitnie, wiem że to jest TO. I wtedy uruchamia się mega-nastrój, pozytywne myślenie itd. Ale skądś się bierze ten fakt, że średnio raz na dwa miesiące zdarza mi się TEN dzień, że od rana WSZYSTKO, bez wyjątku, się układa. Przypadek?

Dziś, jak można się było spodziewać, jest dokładnie odwrotnie. Zgodnie z prawem Murphy'ego, wszystko się pieprzy naraz. Wszystko, co mogło pójść źle, już poszło, a wciąż jeszcze limit nieszczęść na dzień dzisiejszy się nie wyczerpał. Najlepiej poszedłbym spać, ale nawet tego nie mogę... I mógłbym się pocieszać, że skoro wczoraj było dobrze, a dziś źle, to jutro znowu będzie dobrze.

Taaa, gdyby to w ten sposób działało... Następny "lucky day" przypadnie pewnie gdzieś pod koniec marca.

Otwiera się otchłań

5. stycznia 2010, 21:27 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 2 stycznia 2010

prodakt plejsment

Niegdyś w filmach i serialach TV zakrywało się marki produktów i samochodów, żeby nie robić kryptoreklamy. Nadeszły czasy, gdy jest odwrotnie. Znamy to doskonale: bohater zatrzymuje się dłużej nad jakąś czynnością, a kamera zbliża się na odpowiednio długi moment, aby widz zdążył odczytać nazwę produktu lub dostrzec firmowe logo. Mądrzy ludzie nazwali tą technikę "product placement". Cóż, producent płaci - producent wymaga. Trzeba jednak przyznać, że w "zachodnich" filmach jeszcze jakoś to wygląda. James Bond rozmawia przez "komórkę" znanej skandynawskiej firmy, prowadząc znany brytyjski samochód, ale akcja się toczy. Polskie kino, a szczególnie seriale, jest w tej materii o wiele bardziej bezczelne. W "Rodzinie zastępczej" dzieciaki wręcz obżerały się pewnymi czekoladowymi batonikami, a domowego pupila niemal tuczono popularnym psim jedzeniem. Nic dziwnego zatem, że ów dog w większości scen leży na podłodze w niewybrednych pozycjach, a Piotr Fronczewski bezowocnie wyzywa go od darmozjadów. Człowiek, jakby go tak nafaszerowano, też by się z miejsca nie ruszył. Natomiast w bardzo dobrym skądinąd serialu "Ojciec Mateusz", wszyscy ostentacyjnie piją pewną kawę, której nazwa zaczyna się na literę "W". Skrupulatnie ją przygotowują (zawsze w białych filiżankach!) i piją wszędzie: w knajpie, na komendzie, na plebanii. I to w ilościach, które podpadają już pod grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu. Jak tak dalej pójdzie, twórcy serialu będą zmuszeni zmienić nazwę na "Ojciec Ateusz".

Zjawisko to jest obecne już od wielu lat, jednak dopiero dziś jeden z jego przejawów zdziwił mnie niezmiernie. Przypadkiem natrafiłem w Polsacie na końcówkę filmu "Krzyżacy". Klasyczna adaptacja powieści, słynna wersja Aleksandra Forda z 1960 roku, jest scena tuż przed finałową bitwą. Krzyżak wbija w ziemię dwa nagie miecze, kamera pokazuje króla Jagiełło, a po jego lewej stronie stoi rycerz, którego zbroja na piersiach jest przyozdobiona w ogromne, żółte słoneczko Polsatu. Autentycznie! Podobno to jakieś godło czy herb rodu tego rycerza, ale ja tam wiem swoje. Żeby tak ordynarnie wykorzystywać polską klasykę do promowania własnej telewizji! Naprawdę, czy w tym Polsacie nie mają resztek sumienia?! Tym bardziej, że na pancerzach Krzyżaków nie dostrzegłem loga żadnej z konkurencyjnych stacji telewizyjnych ani spółek giełdowych. Więc sprawa jest oczywista. Klasyczny product placement - rycerz zwycięskiej ekipy dumnie noszący na piersi słoneczko Polsatu...

Chociaż faktycznie - pokusa jest spora. Kultowych filmów w polskim kinie nie brakuje, a jakby tak wpleść w nie elementy marketingu...? Koloruje się cyfrowo czarno-białe wersje, więc to widownia też przełknie. Pole do popisu jest przecież ogromne. Choćby "Czterej pancerni i pies". Wyobraźmy sobie taką scenę: czołgi forsują jakieś grzęzawisko, zakopał się jeden, drugi, wychodzi z niego żołnierz, bezradnie rozkłada ręce, a tu obok mknie jak błyskawica Rudy 102, uchyla się luk, wyłania się z niego Gustlik krzycząc: "Z vervą panie kierowco, z vervą!!!". I znacząco pokazuje na kanister z ropą. Z wojennej klasyki poleciłbym też przygody Hansa Klossa. Wystarczyłoby tylko troszkę zmodyfikować słynne hasło: "Najlepsze rozmowy są na placu Pigalle". I odzew: "Zuzanna lubi je po osiemnastej i w weekendy". A pamiętna scena palenia wódki z "Popiołu i diamentu"? Co by szkodziło wmontować scenę pokazującą z jakiej butelki ową wódkę nalewano. Jest tyle patriotycznych marek: "Soplica", "Pan Tadeusz" - jeszcze wpadłyby punkty za misyjność.

Ale nie samą wojną człowiek żyje. Ot, jaskinia gdzieś głęboko w Tatrach. Siedzą zbójnicy wokół ogniska. Pyzdra posypuje pieczące się barany przyprawą do grilla, Kwiczoł smaruje chleb margaryną "Serce jak dzwon", a Harnaś ma na swojej zbójnickiej czapce rzucający się w oczy napis "7 %". Nie zapominajmy również o legendarnych komediach. Pawlak sierpem tatowym drze na strzępy wiszące na płocie elementy odzieży, a jego żona krzyczy: "Tyś Kaźmirz zwariował?! Nowiuśkie koszule z Wólczanki!". W tym czasie Kargul tłucze garnki na miazgę, a jego żona lamentuje: "Czyś ty oczadział?! Gdzie ja teraz takie garnki dostanę?", na co mąż odpowiada: "Oj uspokój się babo. W Tesco będzie promocja po weekendzie". Nie wolno również zapominać o fanach "Seksmisji". Pamiętamy scenę, gdy bohaterowie w futurystycznych kombinezonach przedzierają się przez las i widzą szybującego w powietrzu bociana. A jakby tak ten bocian niósł ze sobą opakowanie kleju "Atlas" i miękko upuścił je pod nogi Jerzego Stuhra? A ten, zrywając hełm z głowy krzyknąłby radośnie: "Albercik, jesteśmy uratowani! Są jeszcze faceci na tym świecie!".

Na zakończenie pozostawiam klasyka klasyków - Henryka Sienkiewicza. Przypomnijmy sobie choćby scenę, gdy pojawia się Azja Tuhajbejowicz, co to miał "sine piersi rybą kłute" (czy jakoś tak). I gdy on prezentuje to osiągnięcie przemysłu tatuażowego, jeden z jego towarzyszy z dumą oznajmia: "takie rzeczy tylko w studiu piercingu Nowak & Synowie". Albo Staś Tarkowski pochyla się nad chorą Nel, na co wchodzi murzynek Kali i łamaną angielszczyzną tłumaczy: "Do moja wioska, wiele wiosen temu, przybyć biała kobieta. Ona się tak dziwnie nazywać. Goszdżikowa. I ona nam dać takie okrągłe białe tabletki i mówić, że to jak boleć głowa".

Oczywiście Polsat pewnie wszystkiemu zaprzeczy i ogłosi, że ta manipulacja w "Krzyżakach" to przypadek, albo jakaś akcja dobroczynna. Ale ja ich znam! Nie do takich rzeczy są zdolni. Jakieś 10 lat temu postanowili zasponsorować Straż Graniczną i Urząd Celny, dzięki czemu każdy Polak miał w domu paszport Polsatu. Zresztą podobnie wyszłoby, gdyby fundacja TVN sprezentowała każdemu Polakowi lustro w ramach swojej akcji "Nie jesteś sam". A tak w ogóle to dobroczynności z biznesem mieszać nie należy. W przeciwnym wypadku dzieje się bowiem to, co trafnie zaobserwował jeden z internautów: "gdyby udało się zrobić tak, że każde wyszukanie w Google automatycznie klika w brzuszek Pajacyka, to nie byłoby co z tym żarciem robić"...

2. stycznia 2010, 19:17 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 1 stycznia 2010

noworoczny aneks

Niezamierzone uzupełnienie do pierwszej części podsumowania roku 2009. Objawił się nieoczekiwany laureat w kategorii "obelga roku". Wiem, że to już po czasie, ale to wyrażenie jest tak "genialne", że nie chciałbym, aby utonęło w mrokach dziejów i odmętach zapomnienia. A zatem nagrodę specjalną w kategorii "obelga roku" otrzymuje: "kindly go fuck yourself with a rusty chainsaw".

Personalia autora niech pozostaną ukryte. Jeszcze zażądałby jakiegoś wynagrodzenia za wprowadzenie mnie w znakomity humor w pierwszym dniu nowego roku. A od siebie dodam tylko, że w takich sytuacjach przypomina mi się inne słynne zdanie, którego autorem jest mój wielki autorytet w kategorii ironicznych i ciętych cytatów - Samuel L. Clemens (ksywa: Mark Twain). Powiedział on kiedyś: "Bóg stworzył człowieka, ponieważ rozczarował się małpą. Z dalszych eksperymentów zrezygnował".

Dzięki takim ludziom jak autor w/w obelgi, chyba nawet wiem dlaczego...

1. stycznia 2010, 17:51 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego