niedziela, 20 lutego 2022

El Profesor

Było wczesne popołudnie, osiemnastego maja 2013 roku, gdy w sztokholmskiej hali Ericcson Globe trener Jukka Jalonen bezradnie patrzył z ławki jak jego podopieczni - reprezentacja Finlandii w hokeju na lodzie - tracą kolejne bramki i przegrywają prestiżowy półfinał Mistrzostw Świata ze Szwecją 0-3. Następnego dnia Finowie polegli również w meczu o brązowy medal ze Stanami Zjednoczonymi, a pięcioletnia kariera Jukki Jalonena jako selekcjonera reprezentacji dobiegła końca.

Trener odchodził w słodko-gorzkim nastroju. Objął reprezentację będącą od lat w ścisłej, światowej czołówce, ale permanentnie niespełnioną. Jedno jedyne mistrzostwo świata z 1995 roku urastało wówczas w Finlandii do miana legendy, tak chwalebnej jak też coraz bardziej rozpływającej się w mrokach dziejów. Dorastało już pokolenie nie pamiętające tamtego turnieju i po kolejnych spektakularnych porażkach w finałach mistrzowskich turniejów traktujące tamten sukces z 1995 roku jak coś z pogranicza baśni. A opowieści o zwycięstwie drużyny Ville Peltonena, Saku Koivu i Jariego Kurri były przekazywane z tak romantyczną manierą, jak w Polsce wspomnienia o sukcesach piłkarskiej drużyny Kazimierza Górskiego czy złotym skoku Wojciecha Fortuny w Sapporo. Umówmy się zresztą, że w dyscyplinie w której Mistrzostwa Świata rozgrywa się co roku (a nie co cztery lata jak w piłce kopanej), a od wielu dekad wszystkie medale dzieli między siebie wąska grupa siedmiu zaledwie zespołów, uzyskanie przynajmniej kilku mistrzowskich tytułów będąc jednym z tej siódemki wydaje się wręcz statystycznym pewnikiem. Jednak w całym tym doborowym zestawie (Kanada, USA, Rosja, Szwecja, Czechy, Słowacja, Finlandia) to właśnie hokeiści kraju ze stolicą w Helsinkach doczołgali się do jednego zaledwie tytułu mistrzów świata.

Na taki stan rzeczy przybył w 2009 roku trener Jukka Jalonen. Objął drużynę bez tego przysłowiowego "genu zwycięzców", co do którego nikt nie ma pojęcia czym właściwie jest, ale w powszechnej opinii kibiców sportowych nie ulega wątpliwości, że niektórzy go mają, a inni wręcz przeciwnie. Drużynę grającą tak efektownie, jaki i naiwnie. Której najnowsza historia występów w turniejach rangi mistrzowskiej inkrustowana była spektakularnymi porażkami. Prowadzić w finale Mistrzostw Świata 2001 z Czechami 2-0, dać sobie strzelić dwie bramki w ostatniej tercji i przegrać w dogrywce? Proszę bardzo. Prowadzić z odwiecznym wrogiem Szwecją 5-1 w ćwierćfinale Mistrzostw Świata 2003 i przegrać mecz 5-6? Jak najbardziej, w dodatku przed własną publicznością, bo tamten turniej rozgrywano na fińskich lodowiskach. Grać najlepszy hokej w turnieju olimpijskim i na słabszy moment pozwolić sobie w meczu o złoty medal? Wystarczy spojrzeć na Igrzyska w Turynie w 2006 roku. Przezwyciężeniu niemocy w kluczowych momentach nie potrafiły zaradzić zmiany selekcjonerów, różne koncepcje zestawiania składu, a nawet dziwaczne eksperymenty, jak ten z kanadyjskim szkoleniowcem, który miał być wyborem na lata, a wyleciał z roboty po jednym sezonie, bo pod jego wodzą Finowie zagrali na Mistrzostwach Świata 2008 tak, że zęby zgrzytały w całym kraju, od Tampere na południu, po Oulu na dalekiej północy. A wyrachowania i instynktu zwycięzców nadal brakowało.

Jalonen dostał kredyt zaufania, przegrał dwa razy turniej Mistrzostw Świata już w ćwierćfinale, ale w 2011 roku, na słowackich lodowiskach, wreszcie dorównał legendarnemu sukcesowi z 1995 roku. W finale jego podopieczni zmiażdżyli znienawidzoną Szwecję 6-1, po jednej z najbardziej spektakularnych trzecich tercji w historii hokeja (5-0), biorąc rewanż za pamiętny ćwierćfinał z 2003 roku i odzyskując po szesnastu latach mistrzostwo świata. To, co miało być "początkiem dynastii" i wieloletnim powrotem na szczyt, okazało się jednak jednorazowym wyskokiem. Kolejne edycje Mistrzostw Świata - z 2012 i 2013 roku - Finowie zakończyli na czwartych miejscach, co zostało odebrane jednoznacznie jako porażka, zwłaszcza że ten pierwszy rozgrywany był właśnie w Finlandii. Jukka Jalonen przekazywał kadrę swojemu następcy z poczuciem tylko częściowego spełnienia. 

Kolejne lata fińskiej reprezentacji odmalowywały obraz z pierwszej dekady XXI wieku. Nieumiejętność zbalansowania składu pomiędzy graczami z NHL i z europejskich klubów. Dobry poziom sportowy aż do decydującego momentu, gdy tradycyjnie coś zawodziło. Widowiskowa gra, jak ta w turnieju z 2018 roku, gdzie w grupie Finowie wkładali każdemu rywalowi po sześć - osiem bramek, a w ćwierćfinale polegli z topornie grającym średniakiem - Szwajcarią. Przełomowych zmian nie wnosili kolejni trenerzy, chociaż w Finlandii eksplodował chyba największy wysyp hokejowych talentów w historii kraju (by na Sebastianie Aho, Patricku Laine, Mikko Rantanenie czy Kasperi Kapanenie poprzestać). Wprawdzie na jeden sezon dał się namówić na powrót legendarny mag Erkka Westerlund, ale z igrzysk przywiózł "tylko" brąz, a z Mistrzostw Świata "zaledwie" srebro. Potem było jeszcze gorzej. Jego osiągnięciom nie dorównał ani nader anemiczny Kari Jalonen (zbieżność nazwisk przypadkowa), ani młody i ambitny Lauri Marjamäki.

I tak przed sezonem 2019 fińską kadrę ponownie objął Jukka Jalonen. Na "dzień dobry" otrzymał nóż w plecy, gdy z wyjazdu na turniej Mistrzostw Świata na Słowacji zrezygnowali niemal wszyscy fińscy hokeiści z ligi NHL, którzy mogliby tam wystąpić. (Mistrzostwa Świata rozpoczynają się w maju - w czasie, gdy w lidze NHL trwa jeszcze finałowa faza, tzw. play-off, zatem gracze z kilkunastu najlepszych drużyn danego sezonu nie mogą zwykle wspomóc swoich reprezentacji, albo dojeżdżają na turniej MŚ w trakcie jego trwania, gdy ich kluby odpadają z rywalizacji o Puchar Stanleya). Tłumaczenia były różne, od chęci podratowania zdrowia po kaprys przedłużenia sobie wakacji. Wyłamało się tylko dwóch graczy z NHL, nie najbardziej znanych zresztą, nie przyjechał również nikt z KHL, w efekcie czego Jukka Jalonen musiał zestawić na mistrzostwa skład z graczy z rodzimej ligi, anonimowych nawet w swojej ojczyźnie, ba, znalazło się wręcz miejsce dla zawodnika z klubu chińskiego (!). Tę reprezentację Finlandii dziennikarze zgodnie określili jako najsłabszą w historii, obawiano się nawet, czy na słowackim turnieju da radę wyjść z grupy, co przy tak spolaryzowanej hierarchii w świecie hokejowym (siedem zespołów elity i potem długo, długo nic) brzmiało niemal jak obelga, aczkolwiek nie bezpodstawna.

Wówczas jednak stało się coś, co jest właściwie gotowym scenariuszem na jeszcze jedną, wyciskającą łzy wzruszenia hollywoodzką produkcję o underdogu pokonującym wielkiego mistrza. Ambitni i niedoceniani Finowie nie tylko wyszli z grupy, ale zdobyli trzecie w historii kraju Mistrzostwo Świata. A drabinka turniejowa wcale ich nie oszczędzała, bo w kolejnych meczach decydujących o medalach wpadli na naszpikowanych gwiazdami NHL rywali, na trzy najbardziej utytułowane reprezentacje w historii hokeja. W ćwierćfinale, po horrorze z dogrywką pokonali odwiecznych przeciwników - Szwedów. W półfinale, po jeszcze większym horrorze - Rosję, która przywiozła na tamte mistrzostwa skład tak mocny, że niektórzy bukmacherzy przestali przyjmować zakłady na jej zwycięstwo. Ostatnie dwie minuty tego meczu przejdą do annałów utrwalających heroiczne przykłady "obron Częstochowy". Przegrywający 0-1 Rosjanie rzucili do ataku największe gwiazdy i był to chyba jedyny moment w dziejach, gdy można było oglądać na lodzie w jednym momencie, w jednej drużynie, pięciu najwybtniejszych hokeistów jakich dochowała się Rosja w XXI wieku. Kowalczuk, Owieczkin, Małkin, Kuczerow i Kuzniecow jak wściekli ostrzeliwali bramkę żółtodzioba Kevina Lankinena, gościa którego parę tygodni wcześniej nie tylko poza ojczyzną nie kojarzył kompletnie nikt (grał na "farmie" w USA), ale stanu meczu nie wyrównali. I wreszcie, w meczu o złoty medal Finowie nie dali szans Kanadzie, dumnej ojczyźnie dyscypliny, reprezentacji która dzierży wszelkie medalowe rekordy, a byłyby one pewnie jeszcze okazalsze, gdyby nie zatargi z władzami światowego hokeja w latach siedemdziesiątych.

I jak każdy hollywoodzki film o sportowym underdogu ma swojego charyzmatycznego trenera, który z przeciętnych zawodników potrafi wykrzesać mistrzowskie możliwości, tak na tamtym turnieju taką archetypiczną postacią był właśnie Jukka Jalonen. Idealnie zestawił formacje, doskonale obrał taktykę na znacznie silniejszych przeciwników, w dramatycznym ćwierćfinale ze Szwecją utrzymał swój zespół w grze, biorąc "coach's challenge". A jego chyba największą sztuczką było uczynienie kapitanem zespołu niejakiego Marko Anttili. Oj, przedziwny był to gracz. 33-letni napastnik, właściwie przez całą karierę grający w przeciętnych klubach, głównie w rodzimej lidze, wyróżniał się do tej pory jedynie imponującym wzrostem. Człowiek mierzący 203 cm nadawałby się świetnie do koszykówki, siatkówki, rugby, odnalazłby się też w dziesiątkach innych sportów, ale raczej nie w hokeju na lodzie. Mimo, że podobno był dobrym duchem zespołu, w fazie grupowej tamtego turnieju nie zdobył ani jednej bramki (przypominam pozycję na lodowisku - napastnik). A w fazie pucharowej doszło do czegoś, co zapisane na kartach filmowego scenariusza zostałoby natychmiast podarte przez producenta jako zbyt pretensjonalne i patetyczne. Pokracznie poruszający się po lodzie, wysoki jak topola kapitan fińskiej zbieraniny strzelił cztery najważniejsze bramki w turnieju! Wyrównującą na 4-4 wynik ćwierćfinału ze Szwecją, na kilkadziesiąt sekund przed końcową syreną, potem jedyną w półfinale z Rosją i wreszcie dwie przesądzające o wyniku w finale z Kanadą. Dzięki zaufaniu trenera Jalonena zbliżający się już do emerytury, ligowy przeciętniak, nagle stał się kluczowym hokeistą drużyny zdobywającej sensacyjne Mistrzostwo Świata.

Tamten turniej z 2019 roku stał się nie tylko zagwozdką dla statystyków (okazało się, że Finowie Mistrzostwo Świata w XXI wieku zdobywają tylko wówczas, gdy trenerem jest Jukka Jalonen, a turniej rozgrywany jest na Słowacji), ale również punktem przełomowym dla fińskiego hokeja. Jeśli tamtych spotkań nie można by nazwać zaszczepieniem owego tajemniczego "genu zwycięstwa", to chyba nie można by nazwać w ten sposób niczego innego. Na kolejnych Mistrzostwach Świata (rozgrywanych po rocznej, "covidowej" przerwie) Finowie ponownie dotarli do finału, a taka seria zdarzyła się im w stuletniej historii mistrzostw wcześniej zaledwie dwa razy. I o mały włos, ponownie z nie najmocniejszym składem, a obroniliby Mistrzostwo Świata; przegrali jednak po dogrywce z Kanadą. Nie zmieniło to jednak ich postrzegania w hokejowej hierarchii. Nagle zespół do tej pory lekceważony, bo wiecznie przegrywający w kluczowych momentach, nawet jeśli zestawiony był z graczy wybitnych, stał się teraz - dzięki wypracowanemu "team spirit" - faworytem każdego turnieju niezależnie od tego, w jakim składzie nań przyjeżdżał.

Złoty medal igrzysk olimpijskich był ostatnim brakującym skalpem. Wszystkie reprezentacje ze światowej elity miały już ten krążek w dorobku. Wszystkie, oprócz Finlandii (i Słowacji, odkąd oddzieliła się od Czech). Odbijanie się przez lata od olimpijskiego finału było w Finlandii równie symptomatyczne jak spektakularne porażki w Mistrzostwach Świata. Jednak historia ostatnich trzech lat jasno wskazywała, że na Igrzyska do Pekinu Finowie pojadą jako jedni z głównych faworytów. A decyzja ligi NHL, która nie zezwoliła swoim graczom na udział w igrzyskach, jeszcze tę narrację wzmocniła. Z całym szacunkiem dla Finów, ale głębokość zasobów hokejowych w Kandzie i USA miażdży całą światową konkurencję na zasadzie "siła razy ramię". Za oceanem mogą wybierać z tysięcy kandydatów do gry w reprezentacjach. Cała Finlandia liczy sobie ledwie pięć i pół miliona mieszkańców, czyli połowę populacji aglomeracji Nowego Jorku. Dość powiedzieć, że w turniejach olimpijskich, w których uczestniczyli gracze z NHL (a w XXI wieku było takich cztery) aż trzy razy w finale była Kanada, a dwa razy USA. Dlatego chociaż Jukka Jalonen przekonywał w wywiadach, że chciałby na igrzyskach poprowadzić reprezentację złożoną z najzdolniejszych i najlepszych fińskich hokeistów grających na amerykańskich lodowiskach, oczywiste było, że w rywalizacji składów opartych na graczach z Europy i z ligi KHL Finlandia ma większą szansę na końcowy sukces. 

I tak się faktycznie stało, a trener po raz kolejny okazał się kluczową postacią i nie tracącym zimnej krwi dowódcą zespołu. W grupowym meczu ze Szwecją, teoretycznie o niczym nie decydującym, jako że obydwa zespoły niezależnie od wyniku awansowały do dalszych gier, przy stanie 0-3 zdecydował się na pokerową zagrywkę i wycofał bramkarza przy grze Finów w przewadze już na początku trzeciej tercji (!). Zdobyta wtedy bramka odwróciła losy meczu, gdyż Finlandia strzeliła potem jeszcze dwie kolejne, a w dogrywce przechyliła szalę zwycięstwa na swoją korzyść. A ten sukces okazał się jednak brzemienny w skutkach, ponieważ skierował Finów na "łatwiejszą" część drabinki w fazie pucharowej (gdy przejęli rozstawienie z numerem jeden po wyeliminowanych szybko graczach USA), podczas gdy inni faworyci do złotego medalu (Szwecja, Kanada, Rosja) wykrwawiali się w bezpośrednich bojach między sobą. Powtarzane przed finałem słowa Jukki Jalonena, że nie ma znaczenia, czy w decydującym meczu spotkają się z Rosją czy Szwecją, bo "i tak wygrają" nie były brakiem szacunku dla przeciwnika, ale zamanifestowaniem pewności siebie i zaszczepieniem jej w swoich zawodnikach, u których przez dziesięciolecia tej właśnie cechy brakowało. Nie sposób wyobrazić sobie, żeby ci ludzie, z tym trenerem, dali sobie wydrzeć zwycięstwo prowadząc 2-0 albo 5-1 jak niesławne ekipy w pamiętnych meczach z 2001 czy 2003 roku. I chociaż to Rosjanie (pardon... przedstawiciele Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego) pierwsi zdobyli bramkę, nie zmieniło to w żaden sposób planu taktycznego ani gry Finów. Konsekwentnie i z zimną krwią realizowali swoją grę i swoje założenia. W wyrachowany sposób wyszli na prowadzenie. Obydwie bramki padły przy udziale czwartego ataku (tak, tego właśnie w którym gra Marko Anttila). I uniknęli nawet dramatycznej końcówki pod własną bramką, bo po prostu nie dopuścili do jej oblężenia, trzymając Rosjan jak najdalej od swojej tercji. 

Od trzech lat Finowie nie grają już efektownie, nie strzelają ośmiu bramek nawet słabszym przeciwnikom jak to onegdaj bywało, grają za to do bólu skutecznie. Imponująco zespołowo (w klasyfikacji kanadyjskiej na igrzyskach w Pekinie punktowali wszyscy zawodnicy z rostera, oprócz rezerwowych bramkarzy). I bezwzględnie w obronie. Jeśli Holendrzy w latach 70-tych XX wieku wymyślili "futbol totalny", to Finowie właśnie konstruują totalny hokej. I nie sposób nie dostrzec w tym pracy i ręki trenera Jukki Jalonena, który potrafi wymyślić coś na każdego przeciwnika, przewiduje wszelkie możliwe wersje wydarzeń, a w trakcie meczu spokojnie czuwa nad przebiegiem gry i zawsze wie, jak pomóc swojej drużynie. Olimpijskie złoto w Pekinie to oczywiście największy sukces fińskiego hokeja w historii, ale również ostatnie trzy lata zapiszą się jako złote pasmo w dziejach tej dyscypliny sportu, w kraju ze stolicą w Helsinkach. I co najważniejsze, osiągnięcia te nie mają twarzy wybitnego pokolenia fińskich hokeistów, suto opłacanych gwiazd ligi NHL, nie są też zasługą szczęścia czy "dobrego" losowania. Nad wszystkimi tymi sukcesami stoi trener i podkreśla to w każdym wywiadzie każdy członek tej reprezentacji. Trener, który już wygrał więcej niż do tej pory wszyscy pozostali trenerzy w Finlandii razem wzięci. I który wcale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Za niecałe trzy miesiące rozpoczynają się Mistrzostwa Świata w hokeju na lodzie. W tym roku rozgrywane na lodowiskach w... Finlandii. Od trzydziestu sześciu lat (sic!) nikt nie potrafi wygrać hokejowych Mistrzostw Świata będąc ich samodzielnym gospodarzem (ostatni raz udało się to Związkowi Radzieckiemu w 1986 roku). I tylko raz w historii zdarzyło się tak, że aktualny mistrz olimpijski w tym samym roku zdobył również Mistrzostwo Świata (w 2006 roku udało się to Szwedom). Sportowe almanachy uwielbiają takie nietykalne prawidłowości, ale kto miałby je łamać, jeśli właśnie nie ten człowiek...?


20. lutego 2022, 12:24 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego