sobota, 31 października 2009

święto żywych















Socjaliści próbowali forsować ten dzień jako Święto Zmarłych, aby wyplenić z nazwy religijne skojarzenia. Ale i bez religijnych powiązań, przy okazji tego Dnia szczególnie łatwo popaść w niepotrzebny patos. W górnolotne słowa, które kojarzymy z tym, co w centrum tego święta się znajduje. Bo memento mori, bo śpieszmy się kochać ludzi i tak dalej. Może najlepiej by było, gdybym zamiast garści refleksji ograniczył się jedynie do powieszenia tu tych kilku zdjęć z moich spacerów po cmentarzach...?















Tak trudno pisać cokolwiek o tym dniu, bo jakkolwiek byśmy się nie gimnastykowali, w jego centrum znajduje się śmierć. Śmierć, która - to już truizm - w naszej cywilizacji jest wysoce niepożądana. Kult młodości, piękności, dobrej zabawy - to wszystko o czym trąbią socjologowie, i czego jednocześnie pełno jest w mediach. Tam nie ma miejsca dla śmierci. Śmierci się boimy, odsuwamy myśli od niej, wszystko co się z nią kojarzy tak na poważnie (bo czymś innym jest śmierć w filmach sensacyjnych i grach na PC) to tam kiedyś, to za ileś lat... Gdy staruszkowie głośno roztrząsają, w co chcą być ubrani do trumny, zbywamy ich: Babciu, daj spokój, co ty wygadujesz, pożyjesz jeszcze sto lat. Myślę, że dla wielu ludzi (głównie młodych, ale nie tylko) wizyta na cmentarzu o tej niechcianej śmierci im przypomina. I tak jest każdego roku. Nadchodzi 1. listopada, trzeba będzie jechać na cmentarz. Trzeba będzie, kolejny obowiązek do odfajkowania. Ale co tam! Na sposoby są sposoby. Więc lepiej się skoncentrować na tym, jak logistycznie zorganizować ten dzień, gdzie zaparkować pod zatłoczonym cmentarzem auto, u którego handlarza kupić znicz o 3 grosze taniej. Wszystko, co odsuwa myśli od głównego tematu tego dnia. Może jestem niesprawiedliwy, może to za mocne, kontrowersyjne słowa, może takie podejście cechuje tylko garstkę ludzi...















... ale nie mam zamiaru nikogo w tym miejscu potępiać, wyśmiewać, nawracać. Chcę tylko skierować do ludzi, którzy tak niechętnie do tego święta podchodzą, moje osobiste przekonanie: Wszystkich Świętych to nie jest święto śmierci. Jak mawiał profesor Dumbledore (cytuję z pamięci): dla dobrze ukształtowanego umysłu śmierć jest tylko początkiem nowej przygody. Niezależnie od tego, w co się wierzy. Bo nawet ludzie niereligijni mogą być przekonani, że jakaś forma energii egzystuje po śmierci. A jeśli ktoś jest już zupełnie skrajnym racjonalistą i twierdzi, że wraz ze śmiercią pnia mózgu następuje koniec, ciemność, pustka, nic, to też może do tego święta podchodzić radośnie.















Piotrek zwariował już zupełnie - myślicie w tym momencie. Radośnie?! Niby kościół katolicki twierdzi, że to jest święto radosne, ale nam tematyka śmierci nawet w wydaniu katolickim jakoś się radośnie nie chce kojarzyć. Ponure obrzędy pogrzebowe, z prochu powstałeś, światłość wiekuista, posępne pieśni, wieczny odpoczynek, krzyż, zimna ziemia, requiescat in pace... 1. listopada to wszechobecna zaduma, kamienne twarze prezenterów Wiadomości, wspominamy tych, którzy odeszli, w tle leci żałobna melodia. A co dopiero ma powiedzieć taki ateista, któremu żadna ideologia jakiejkolwiek nadziei na life after death nie daje... Może wyjaśnię nieskromnie, bo na własnym przykładzie.
















Myślę, że tam po drugiej stronie jednak coś jest. Nie wiem co, ale wierzę, że jest. Niekoniecznie błękitne łąki i anioły grające na harfach, a nawet jeśli, to też będzie fajnie. Ale dopuszczam też myśl, że może nie ma nic, jest ciemność, koniec, ostatni gasi światło. I powiem jeszcze więcej: wydaje mi się, że nie boję się śmierci. Nie mówię tu o perspektywie własnej śmierci, bo tego każdy z nas się w jakimś stopniu lęka. Chodzi mi raczej o tematykę śmierci, o to, co we współczesnej cywilizacji się spycha na margines, odsuwa. Mam do niej mnóstwo szacunku i pokory, ale się jej nie boję, nie unikam, nie wypieram ze świadomości. Może to Wam się wydać istotne w kontekście tego, co za chwilę napiszę, ale tak naprawdę to chyba nie ma większego znaczenia. Bo gdy na cmentarz idę z radością, to nie myślę wtedy o tym, co będzie gdy mój czas się skończy, nie myślę o tym, czy po drugiej stronie są śpiewające cienkimi głosami anioły i diabły gotujące grzeszników w kotłach, czy nie ma nic. Bo to i tak w niczym nie pomoże, nie dowiem się tego, aż do chwili, gdy przyjdzie i po mnie zegarmistrz światła. Nie myślę o tym wszystkim, o czym napisałem w pierwszej części tego akapitu. Gdy stoję przy grobie jakiejś osoby, myślę tylko o przeszłości. O tym, kim dla mnie była, o tych wspaniałych chwilach, których była udziałem, o wszystkich z nią spotkaniach, jakie pamiętam, o tym, kim była, co lubiła robić, jeść, jak chciała żyć i jak żyła. Owszem, myślę wtedy: szkoda, że Ciebie już nie ma, bardzo Cię tu brakuje, tęsknimy za Tobą niezmiernie. Ale nas wszystkich przecież też czeka kiedyś ten moment, tak zostaliśmy skonstruowani i im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej. A żyjąc "na maxa", bez tej świadomości, można się niemile zaskoczyć. I zawsze na koniec takiego "spotkania" przy grobie uśmiecham się. Bo cieszę się z tych chwil spędzonych razem, z tego, że ten Ktoś był obecny w moim życiu, chociażby bardzo krótko, że czymś moje życie ubarwił, że może pomógł mi stać się choć troszeczkę lepszym człowiekiem.















A poza tym - chyba nigdzie na świecie w tym dniu nie ma czegoś takiego jak w Polsce. Miliony ludzi na cmentarzach, które po zmroku przypominają z lotu ptaka wielkie płonące dywany. Moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa związane z Zaduszkami właśnie tak wyglądają. Zapach wosku: te dzisiejsze znicze już tak nie pachną, te stare, sprzed 20 lat miały mocny, specyficzny zapach. Jak się szło przez cmentarz, to było niesamowite wrażenie. I te wizyty na cmentarzu pod wieczór. W ciemnościach z każdego zakątka cmentarza, nieważne - na wsi czy w mieście, dobiega blask tysięcy drobnych światełek, między drzewami, między pomnikami. W tym było i jest coś z magii, coś tak pięknego, mistycznego, tak fantastycznie urzekającego, że trudno to opisać słowami. Jeszcze jeden powód by z radością wybrać się na cmentarz. Szczególnie wieczorem. Jak ktoś takie obrazki zna tylko z telewizji - polecam tym bardziej.















Oczywiście to co napisałem powyżej, to tylko moja prywatna recepta. Każdy powinien przeżywać ten dzień zgodnie z własnym sumieniem i potrzebami. I zaduma naturalnie również jest potrzebna. Ja też na cmentarzach nieraz myślę godzinami o tym, co tak pięknie Norman Cousins zawarł w jednym zaledwie zdaniu, pisząc: "Death is not the greatest loss in life; the greatest loss is what dies inside us while we live". Myślę o tym, co w życiu ucieka mi z mojej własnej winy. O tym, co zrobiłem tak, a mogłem/powinienem inaczej. Ale też o tym, że czasami staram się, staję na uszach, a i tak kolejny raz odbijam się od ściany, kolejne niepowodzenie, kolejny cios, chociaż wydaje się, że już więcej nie mogłeś zrobić, aby się tym razem udało. I choć za każdym razem mówisz sobie: powstań z kolan i walcz, to zaczyna brakować chęci, nadziei, motywacji. Rozwija się wyuczona bezradność. Bo walczyć z losem, to jak kopać się z koniem. A przecież ile można? Coś się wewnątrz wypala, coś się kończy, umiera...















W piątkowej "NTO" jest reportaż o ratownikach górniczych. Z wielu zdań jakie tam padają, w pamięci może utkwić szczególnie jedno: "jak popatrzysz kilka razy na śmierć, to już wiesz, że w życiu ważnych jest tylko kilka spraw. I nie warto rozmieniać się na drobne". Oby każdy z nas jak najrzadziej musiał przyglądać się śmierci. Wizyta na cmentarzu może być jednak taką zdecydowanie mniej drastyczną namiastką wydarzenia, które skłania do refleksji i pomyślenia o "czymś więcej". I chciałem jednocześnie tym tekstem pokazać, że nie musi to być grobowa, ponura wizyta, zmuszająca nas do skupienia się na tej myśli o nieuchronności śmierci, którą tak bardzo od siebie odsuwamy. Chciałem wpleść w to jutrzejsze święto trochę radości, uśmiechu i optymizmu, które - wbrew wszelkim pozorom - są w nim obecne. Bo to nie jest święto zmarłych, święto śmierci, tylko pamiątka tych wszystkich, z którymi dane nam było dzielić trochę wspaniałych chwil w naszym życiu.















Pamiętacie ostatnie słowa Don Vito Corleone przed śmiercią?

"Życie jest piękne"...

31. października 2009, 23:59 CET,
50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 29 października 2009

usłyszeć "Alone" i umrzeć

Bilet do Krakowa (studencki): 17 PLN. Wejściówka na koncert: 55 PLN (prawie za darmo). Klub "Loch Ness", rzut kamieniem od Dworca Głównego. Z ulicy wygląda niepozornie - taki jakby pawilon. W środku też tak jakoś dziwnie: za klimatyzację robią pootwierane górne połówki okien, szatnia przypomina budkę z lodami, scena nieduża, a w bocznej nawie prowizorycznie skonstruowane stoisko z koszulkami. Najokazalej prezentuje się rzecz jasna bar. Plus miłe słowa pod adresem ochrony - pełny profesjonalizm.

Godzina 19:00. Jako support występuje (też fiński) Before The Dawn. Nie znałem ich wcześniej i chyba niewiele straciłem. Dwie gitary, bas, perkusja - ot, taki melodyjny metal, może nie z samego dna piekieł, ale do radia też się raczej nie nadaje. Słuchało się łatwo i przyjemnie, 40 minut przeleciało szybko, ale jeden kawałek (później sprawdziłem, że nazywa się "My Darkness") sprawił, że szczęka mi opadła do samej ziemi. Pewnie przyjrzę się tej kapeli w wolnym czasie.

Przez kolejne pół godziny jedyną rozrywkę stanowili fińscy techniczni, którzy w ojczystym języku testowali mikrofony (po fińsku "jeden, dwa..." to "yksi, kaksi...", więc sobie wyobraźcie). Myślałem, że potrwa to dłużej, ale Amorphis pojawił się na scenie już ok. 20.40. I zaczęli od "Silver Bride". Niezbyt oryginalnie, bo pewnie pół sali wiedziało, że taki będzie pierwszy kawałek, ale manewr udany. Przyznaję: pompowany początek tej kompozycji i jeszcze zagrany z taką energią i przy takiej owacji jaką urządzili ludzie pod sceną sprawił, że nogi mi się trochę ugięły. Już na płycie to wejście robi wrażenie, na żywo to było istne szaleństwo :D




Potem zagrali "Sampo", też z najnowszej płyty - nieźle, ale trochę zabrakło klawiszowego klimatu, jaki ma wersja studyjna. A potem zaskoczenie: "Towards & Against". Nie wiem, czy często grają go na koncertach, ale nie spodziewałem się, że wejdzie do setlisty. Chwilę później ludzie owacyjnie przyjęli zapowiedź Tomiego Joutsena, że cofniemy się do starych czasów. I faktycznie: pojawił się legendarny "The Castaway". Następnie znakomicie zagrali "The Smoke", i to mimo problemów Tomiego Koivusaari z gitarą, którą ostatecznie trzeba było szybko wymienić. Kolejna pozycja to "Majestic Beast" - nie znoszę tego kawałka, uważam za kompletnie nieudany, więc wynudziłem się przez cztery minuty. Ale warto było, bo zaraz potem, bez żadnej zapowiedzi, pojawiły się leciutkie trącenia gitary - charakterystyczne dźwięki, które zapowiadały to, na co czekałem od lat, to, po co z niezaleczoną do końca anginą tłukłem się tego wieczoru do Krakowa. ALONE!!!

Wiem, że Pasi Koskinen na płycie zaśpiewał to na poziomie nieosiągalnym dla nikogo, więc po jego odejściu koncertowe wersje były różnie udane, ale teraz Tomi J. naprawdę dobrze sobie poradził. O gitarach nawet nie mówię, bo Esa i Tomi K. to mistrzowie w tej sztuce, a "Alone" jest tego najlepszym przykładem. Szkoda tylko, że tak wyszło z tym gardłem. Ludzie darli się w refrenie: there are no flowers on your grave, there are no chains!!!, a ja mogłem tylko trzymać w górze aparat i cieszyć się ekstatyczną świadomością, że tak oto spełniają się marzenia...




W każdym razie pojechałem tam ze świadomością, że muszę usłyszeć "Alone" na żywo i z postanowieniem, że w razie czego położę się na scenie i oflaguję, gdyby przyszło im do głowy "Alone" nie zagrać. Więc już po fakcie, cokolwiek by się nie działo, nie mogło zepsuć mojego dobrego samopoczucia. A potem były jeszcze: "Against Widows", podczas którego publiczność dosłownie oszalała, piękne, klimatyczne "Heaven of my Heart" i "Sky is Mine" z najnowszej płyty, oraz standardowo "Silent Waters" i na zakończenie kultowy (to słowo akurat w tym przypadku pasuje idealnie) "Black Winter Day", po którym artyści szybko zeszli ze sceny. Ludzie jednak zaraz wywołali ich z powrotem. Pierwszy pojawił się perkusista Jan Rechberger i zaczął zachęcać do jeszcze bardziej żywiołowych reakcji. Bisową część koncertu rozpoczął potężny "Sign from a North Side" z prehistorycznej już pierwszej płyty "The Karelian Isthmus". Następnie był przebojowy "House of Sleep", w którym Tomi pozwolił publiczności zaśpiewać refren. I na ostateczny finał - "My Kantele" z magicznej "Elegy", z urzekającą gitarową solówką na zakończenie. Jeszcze Jan rzucił pałeczki w tłum i jedyny koncert Amorphis w naszym kraju przeszedł do historii.

Oczywiście, mógłbym tu trochę ponarzekać, bo idealnie przecież nie było. Mankamentów znalazło by się trochę, i nie chodzi tylko o dobór repertuaru. Najważniejsze, że usłyszałem "Alone", a na takie cudowne perełki jak "The Orphan", "Grieve Stricken Heart", czy np. "Empty Opening" nawet nie liczyłem, bo byłoby to równie prawdopodobne jak to, że na scenie klubu "Loch Ness" w trakcie imprezy zmaterializuje się Michael Jackson. Był stały, sprawdzony zestaw i jedyne czego żałuję, to fakt, że nie zagrali nic z "Tuoneli", a z "Am Universum" tylko "Alone". Może był to pewien rodzaj hołdu dla Pasi Koskinena, bo o nieziemskiej wyjątkowości wspomnianych płyt decydował w ogromnej mierze jego głos. I każda próba dorównania genialności tamtych wykonań byłaby porywaniem się na niemożliwość. Więcej zastrzeżeń mógłbym mieć do innych aspektów sprawy. Nawet moje niefachowe ucho wychwyciło jakieś problemy z nagłośnieniem (co potwierdziły relacje w necie i dyskusje na forach). Podkręcić "Volume" na max potrafi każdy głupi, a tymczasem techniczni trochę skopali sprawę. Basowe dźwięki słychać było za bardzo, a wokal gdzieś się gubił w tym wszystkim. O tym, że wokal Tomiego nie dorównuje charakterystycznemu głosowi Pasiego już pisałem, ale za to obecny frontman ma znacznie lepszy kontakt z publicznością. Pasi był zawsze jakby nieobecny, gdzieś obok wydarzenia, co zresztą też miało swój urok. A wydaje się, że tzw. chemia na linii zespół - publika, była we wtorek naprawdę dobra. Muzycy wyglądali na zaskoczonych świetnym przyjęciem przez polskich fanów i tym, że ludzie aż tak fantastycznie i spontanicznie się bawili. I najwięcej mówi fakt, że pod koniec koncertu uśmiechnął się nawet Tomi Koivusaari, którego twarz prawie nigdy nie zdradza żadnych emocji. Tak naprawdę to najbardziej zabrakło mi klawiszy. Szczególnie kawałki z najnowszej płyty są zbudowane w oparciu o piękne klawiszowe pasaże (ale też choćby w "Black Winter Day" jest obłędna melodia), a w koncertowych wersjach gdzieś się one zagubiły. Wiem, że występ na żywo to jest inna para kaloszy i nikt tu się nie bawi w zbędne upiększenia, ale wydaje mi się, że po to jest klawiszowiec na scenie, żeby trochę mocniej zaakcentować swoją obecność, tym bardziej, że Santeri Kallio zna się przecież na swojej robocie.

Nie żałuję jednak ani minuty tego wyjazdu i nocnego powrotu do Opola z przesiadkami. To był znakomity koncert, chociaż do tego co Mike Patton i Faith No More wyprawiali w lipcu na Heineken Open'er to jeszcze długo się chyba nikt nie zbliży. W każdym razie zobaczyć na żywo Amorphis (i usłyszeć "Alone") było jedyną muzyczną pozycją na mojej bucket list (bo Sentenced już nie zobaczę, chyba że w zaświatach...). A odfajkowanie każdej pozycji z tej listy warte jest wszelkich poświęceń. W ten chłodny wtorkowy wieczór w Krakowie wszystko poszło tak, jak trzeba. I tylko to się liczy.

Amorphis wystąpił w krakowskim klubie "Loch Ness" we wtorek 27. października 2009, w składzie:
Tomi Joutsen - wokal
Esa Holopainen - gitara
Tomi Koivusaari - gitara rytmiczna
Nicklas Etelaevuori - bas
Jan Rechberger - perkusja
Santeri Kallio - klawisze

29. października 2009, 22:29 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

P.S. Jakość tych zamieszczonych tu amatorskich filmideł z koncertu jest kiepska, ale też tą moją "małpką" niewiele więcej się da uzyskać, poza tym mam nikczemny wzrost i jeszcze stałem w kiepskim miejscu sali. [Pierwszy film to początek koncertu - otwarcie "Silver Bride", drugi to oczywiście "Alone" w całości]. Pewnie wkrótce na YouTube pojawią się jakieś lepsze nagrania i wtedy zobaczycie w pełni, co tam się działo (wpisujcie w wyszukiwarkę "Amorphis Loch Ness").

piątek, 23 października 2009

umarł król

Kuba Wojewódzki, Leszek Talko, Szymon Hołownia, Wojciech Tochman, Barbara Pietkiewicz, Janusz Korwin-Mikke, Zbigniew Górniak i jeszcze kilkoro innych. Gdybym miał wymienić nazwiska tych, którzy są dla mnie wzorem i inspiracją w dziedzinie pisania, to wymieniłbym właśnie ich. Chciałbym, chociaż wiem że nigdy nie będę, pisać tak jak oni. I w jednym rzędzie z nimi musiałbym wskazać jeszcze jedną osobę. Teraz należącą już do przeszłości.

Maciej Rybiński, najwybitniejszy polski felietonista, zmarł wczoraj w Warszawie. Przez tą nieszczęsną anginę dowiedziałem się jednak dopiero dzisiaj, przed chwilą. Owszem, wielokrotnie nie zgadzałem się z Jego poglądami, spojrzeniem na świat. Pisał ostatnio dla "Faktu", "Wprost", "Rzeczpospolitej", a są to pisma, które - delikatnie mówiąc - prezentują odmienną od mojej wizję rzeczywistości. Ale to tylko świadczy o Jego mistrzostwie, o tym, że mimo różnic światopoglądowych potrafił swoim pisarstwem zachwycić, zainteresować do stopnia uwielbienia. Nie będę się tu rozwodzić nad tym, jak genialne były Jego felietony, bo byłoby to zajęcie spod znaku motyki i słońca.

W dzisiejszej "Rz" wspominają Go wszyscy święci, od Lecha Kaczyńskiego po Szewacha Weissa. Jednak o wiele więcej od tych wszystkich pięknych słów, które tam padają, mówi zamieszczony obok rysunek Andrzeja Krauze. Tym razem nie satyryczny, nie komentujący ostrą ironią politycznej czy społecznej rzeczywistości. Na kamieniu siedzi diabeł i trzyma w rękach przełamane na pół pióro. Obok leży przewrócony kałamarz, z którego wolno wypływa atrament...

23. października 2009, 18:51 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

painstained

"Kiedy ból jest częścią życia, jak oddychanie, jak sen, można do niego przywyknąć. Bo ból w człowieku się oswaja. I mimo bólu wciąż chce się żyć". Te słowa, które mimo upływu kilku lat wciąż pozostają w mojej pamięci, napisała najlepsza polska dziennikarka społeczna - Barbara Pietkiewicz, w artykule poświęconym ludziom chorym na EB (pęcherzowe oddzielanie się naskórka).

Ludzi, których codzienność naznaczona jest permanentnym cierpieniem, są w Polsce tysiące. Na świecie - miliony. Chorzy na EB, SM, ALS, ciężko poparzeni, dotknięci chorobami genetycznymi, ludzie po skomplikowanych złamaniach, poważnych urazach etc. Większość z nas pewnie nigdy nie będzie potrafiła wyobrazić sobie, co czują, jak wielki ból muszą znosić, jak odmienne znaczenie ma słowo "ból" dla nas i dla nich, jak niesamowicie różne doświadczenia opisuje. Nie bez powodu, pani Barbara zatytułowała swój tekst zapożyczonym od Jacka Kaczmarskiego określeniem "dzieci Hioba".

Nie będę tu jednak pisać o takich ludziach; znacznie lepiej i subtelniej ode mnie robią to bowiem tacy dziennikarze jak pani Pietkiewicz. Chciałbym tylko wykorzystać okazję, żeby sprzeciwić się pewnej formie... hmm z braku lepszego słowa nazwijmy to absolutyzmem. Przypuszczam, że każdy z nas zetknął się kiedyś z taką postawą, w mniejszym lub większym stopniu. Myślę o ludziach, którzy wszystko - także ludzkie szczęście i cierpienie ustawiają na jednym wymiarze. A więc w porównaniu do cierpień "dzieci Hioba" nasz ból jest praktycznie bez znaczenia, więc oczekuje się od nas, że będziemy go bagatelizować. Podobnie jest ze szczęściem i jego brakiem, z kłopotami i codziennymi troskami. Porównując się do ludzi, którzy nie żyją - tak jak my - w wolnym i w miarę dostatnim kraju, nasze problemy są śmiesznie małe. Nie wiem jak Wy, ale ja miałem nieraz okazję usłyszeć - niekoniecznie pod moim adresem - stwierdzenia w rodzaju: "głowa Cię boli? daj spokój, pomyśl o ludziach ciężko poparzonych, jak oni cierpią". "Wyobraź sobie, co przeżywają głodne dzieci w Afryce, ludzie w krajach ogarniętych wojną, po kataklizmach, bez nadziei na lepsze jutro. A Ty się przejmujesz, że zepsuł Ci się komputer, rzuciła Cię dziewczyna, Twój zespół przegrał ważny mecz, oblałeś egzamin... ? itd."

Tak, w porównaniu do dzieci w Afryce i obłożnie chorych, moje problemy są śmiesznie małe. Nikt nie kwestionuje ich ogromnego nieszczęścia, ich cierpienia, ich beznadziejnego położenia. Ale zmuszać mnie do tego, żebym za każdym razem w obliczu trudnej sytuacji myślał o nich i do nich porównywał swoje trudności, jest brakiem jakiegokolwiek wyczucia, albo po prostu zwykłym draństwem. Bo tak, tamci ludzie cierpią, pewnie o wiele bardziej niż ja kiedykolwiek będę w stanie doświadczyć. Ale to nie znaczy, że moje trudności, moje cierpienie są nic nie warte, że mam o nich nie wspominać, nie mówić, że nie wolno mi narzekać, skarżyć się, że mam żyć jak gdyby nigdy nic i dziękować losowi, że "miałem szczęście" urodzić się w miarę zdrowym, że mieszkam w Polsce, a nie w Somalii...

I pewnie pamiętacie, że kilka tygodni temu, w tekście o kosmosie napisałem, żeby spojrzeć w gwiazdy i uzmysłowić sobie jak śmiesznie małe są nasze codzienne sprawy. Teraz chodzi mi o to, żeby przyjąć właściwą perspektywę. Bo w kosmicznej skali to prawda - jesteśmy pyłkiem, ale to jest nasze malutkie życie i powinniśmy z nim zrobić, to co chcemy, a najlepiej przeżyć je tak, jak najpiękniej potrafimy. Bez porównywania się do dzieci w Afryce i ludzi na wojnie. Owszem, współczując im, pomagając w miarę możliwości, ale żyć własnym życiem. Rzadko to robię, ale użyję tym razem metafory Kościoła, gdzie czasem można usłyszeć słowa, że każdy niesie swój "krzyż". Dla kogoś tym krzyżem jest permanentny głód, dla kogoś innego błahe z pozoru problemy, ale dla niego najważniejsze. I każdy, kto próbuje te sytuacje wartościować, mówiąc: "jego 'krzyż' jest większy/cięższy od Twojego" jest podłym hipokrytą.

Piszę ten tekst z ostrym zapaleniem gardła. Chyba jeszcze nigdy nie miałem tak, że każde wypowiedziane słowo, każdy łyk wody sprawia mi aż taki ból. Wiem, że wielu ludzi dzielnie znosi o wiele większe cierpienie na codzień. Ja nie narzekam, bo rzadko kiedy narzekam, tylko nic mi się nie chce i jestem sfrustrowany, że to akurat teraz, że intensywny okres na studiach, w pracy, inne obowiązki, a we wtorek tak długo oczekiwany koncert Amorphis w Krakowie, który teraz zawisł na bardzo cienkim włosku :/ Ale gdyby ktoś skierował do mnie słowa w stylu: "nie narzekaj, są większe nieszczęścia na świecie", to wepchnąłbym mu te słowa z powrotem do gardła. Choćby to miała być ostatnia rzecz jaką zrobię. I nazwijcie mnie, Drodzy Absolutyści, wrednym hedonistą, nieczułym na ludzką krzywdę egoistą i jak tam jeszcze chcecie. Wasze prawo...

23. października 2009, 14:35 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 20 października 2009

muzyka łagodzi obyczaje ?

Dzisiejszy poranny autobus PKS do Opola był dość pełny, więc z konieczności usiadłem na jednym z tylnych miejsc. Nieświadomie jednak kupiłem również w ten sposób bezpłatny bilet na koncert, który dwóch osobników na ostatnim siedzeniu wspaniałomyślnie zorganizowało pozostałym pasażerom.

To już jest chyba nowa społeczna plaga. Odkąd telefony komórkowe wyposażone są w pojemne karty pamięci i niezły głośnik, niemal wszędzie można natknąć się na grupki nastolatków, które uszczęśliwiają otoczenie muzyką odtwarzaną bezpośrednio z komórki. Można przy tym zaobserwować pewne prawidłowości: najczęściej rzecz dotyczy dzieciaków w wieku gimnazjalnym (chociaż niektórym zostaje to na dłużej); są też zróżnicowania geograficzne: mieszkańcy miast preferują polski hip-hop, mieszkańcy wsi - przysłowiowe teutońskie techno. I jeśli spotykamy się z tym faktem na ulicy czy na przystanku, to jeszcze nie najgorzej, bo można się oddalić na bezpieczną odległość. Jednak już w zamkniętym pomieszczeniu, jakim jest choćby autobus, pojawia się problem.

Na szczęście miałem dziś przy sobie "empetrójkę", a w niej elizejskie dźwięki Nephilimów, co pozwoliło mi się odgrodzić od zewnętrznych bodźców. I od dziś chyba zacznę nosić ją w plecaku zawsze, gdyż wizja półgodzinnej podróży do Opola przy akompaniamencie polskiego hip-hopu przyprawia o dreszcze przerażenia. Prawdopodobnie po takim doświadczeniu, zamiast na zajęcia, prosto z dworca pojechałbym do szpitala psychiatrycznego, gdzie zdiagnozowano by u mnie ostrą psychozę. Co jednak mają powiedzieć osoby, które słuchawkami nie dysponowały i przez całą trasę skazane były na przymusowe widowisko pod tytułem: "Popatrzcie, czego to ja wspaniałego słucham!"...

Naprawdę, mam gdzieś czy zakapturzony osobnik jest fanem Pei czy jakiegoś innego Tede. I g**** mnie obchodzi czego słucha w domu czy w słuchawkach. Ale w przestrzeni publicznej obowiązują inne reguły. I za każdym takim razem mam ochotę wyrzucić tym kretynom ich telefon przez okno. Owszem, jestem gorącym wyznawcą liberalizmu we wszystkich dziedzinach życia i wrogiem mnożenia setek zakazów i przepisów. Z tym, że nawet w tym skrajnym liberalizmie, który tak ubóstwiam, jest żelazna zasada: moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się Twoja. Mogę robić wszystko, co mi się podoba, o ile to nie narusza Twojej wolności, Twoich praw, Twojej swobody. A darmowy koncert hip-hopu (czy czegokolwiek innego) w autobusie wbrew mojej woli, jest ewidentnym naruszeniem mojej wolności, niezależnie od tego czy mam słuchawki czy nie, i czy repertuar mi się podoba czy nie. Bo chodzi właśnie o zasadę.

Jako przyszły psycholog mógłbym rozpoznać u tych osobników chorobliwą potrzebę zwrócenia uwagi otoczenia na siebie i to, z czym się identyfikują. Przecież gdyby chodziło tylko o słuchanie dla własnej przyjemności, mogliby użyć słuchawek. Wysokie poczucie własnej wartości tych młodych pajaców zderza się z brakiem czegokolwiek, jakichkolwiek zdolności, w których mogliby się wykazać w społecznie akceptowany sposób. To rodzi frustrację, z której wyrasta taka patologiczna forma uzewnętrzniania się, a ona daje im chwilowe poczucie tożsamości i znaczenia, przez identyfikację z podobnymi sobie i agresywne zwrócenie na siebie uwagi. Co zresztą widać było rano w autobusie: gdy kolejni pasażerowie ignorowali tych dwóch kretynów, oni jeszcze bardziej zwiększali głośność muzyki. Bo najlepiej dla nich byłoby, gdyby ktoś z pasażerów zaczął się kłócić, oburzać, wtedy pokazaliby "na co ich stać".

Właściwie to jako przyszły psycholog nie powinienem w ogóle pisać w ten sposób. Nie powinienem się zwracać do "bohaterów" niniejszego tekstu per "kretyni", "pajace", "palanty". Ale to jest mój blog, a nie poradnia psychologiczna i mogę się tu do woli "wybulwersowywać" na coś, co mnie cholernie denerwuje. Znane z filmów i reportaży obrazki z Bronxu, gdzie Murzyni noszą na ramionach wielkie kasetowe magnetofony, miały przynajmniej jakiś urok. A to, co obserwujemy tutaj, jest po prostu żałosne. Zresztą te moje wywody są bezcelowe. Na takie zachowania po prostu szkoda słów i najlepiej jest je właśnie ignorować. Bo to podcina całą ich strategię zwracania na siebie uwagi.

A może to ja przesadzam, może tylko mnie to denerwuje...?

20. października 2009, 10:35 DST, 50.679 °N, 17.940 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 18 października 2009

Sokal's hoax revised

Czy zauważyliście ostatnio nowe zjawisko społeczne? Ludzie czytają książki jadąc autobusem albo pociągiem do pracy, czy na zajęcia! A nawet - uwaga - słuchają w tym czasie muzyki! Tak. Jak bardzo by to niesamowicie brzmiało, to prawda! Nawet mają specjalne, służące do tego, małe elektroniczne urządzenia - nazywają je przenośnymi odtwarzaczami, czy jakoś tak. Nie martwcie się, jeśli jeszcze nie zauważyliście takich osobników - podobno plaga ta rozwija się tak szybko, że wkrótce będziemy spotykać ich wszędzie. Chyba na naszych oczach dokonuje się kulturalna rewolucja, cywilizacyjny przełom. Aż strach pomyśleć, co będzie wkrótce - być może ludzie zaczną oglądać filmy w trakcie podróży, na takich małych ekranikach...

Na więcej sarkazmu chwilowo mnie stać. Tymczasem w ostatniej "Polityce" jest śmiertelnie poważny artykuł na ten temat. Redaktor Mirosław Pęczak zachęca wstępem o treści: "Coraz częściej słuchamy muzyki albo nagranych książek jadąc metrem albo samochodem". A w dalszej części tekstu pisze mniej więcej w takim tonie, jak ja w poprzednim akapicie, powołując się też na słynnego badacza kultury, profesora Wojciecha Bursztę, który na ostatnim Kongresie Kultury Polskiej użył terminu "kultura transportowa". Z treści stricte to nie wynika, ale prawdopodobnie profesor sam jest autorem tego pojęcia. W każdym razie twierdzi on, że "Polacy nie traktują kultury wyłącznie w kategoriach odświętnych, ale często konsumują jej treści czysto użytkowo, bez celebry. Co więcej, takie nastawienie generuje podaż rozmaitych produktów, które umożliwiają bądź ułatwiają korzystanie z kultury niejako przy okazji".

Ależ odkrycie! Nie tak dawno pisałem (w tekście "amerykańscy naukowcy odkryli") o tym, że coraz częściej sprzedaje się nam, pod maską naukowości i skomplikowanego "naukowego" słownictwa, totalne bzdury i ewidentne truizmy. I oto mamy wspaniały przykład wyważania otwartych drzwi. Redaktora Pęczaka zawsze ceniłem za artykuły o kulturze, ale już profesor Burszta - z całym szacunkiem dla jego dorobku naukowego - kojarzy mi się jedynie z tym, że czytając jego książki ma się ochotę popełnić samobójstwo własnym długopisem. I nie piszę tego bynajmniej z pozycji sfrustrowanego analfabety funkcjonalnego, dla którego przeczytanie ze zrozumieniem czegokolwiek bardziej ambitnego od instrukcji obsługi odkurzacza stanowi mission impossible. Wręcz przeciwnie, w trakcie moich poprzednich studiów przegryzałem się przez setki tekstów takich tuzów jak m.in. Szmatka, Feyerabend, Parsons czy Foucault. I z żadnym z nich nie szło mi tak opornie, jak z pisarstwem profesora Burszty. A moim obecnym koleżankom i kolegom z psychologii wiele wyjaśni, gdy powiem, że w porównaniu do tekstów wyżej wymienionych autorów, słynny podręcznik profesora Strelaua czyta się lekko niczym dobry kryminał.

Wracając jednak do meritum. Być może z wysokości katedry profesor Burszta nie zauważył, że już od dziesięcioleci ludzie czytają książki w pociągach i autobusach, oraz słuchają muzyki podczas zmywania, gotowania i w drodze do pracy. Nie dotyczy to tylko Polaków, bo jest to przecież trend ogólnoświatowy, a te "ułatwiające to produkty" również istnieją od dawna. Przecież klasyczny walkman jest już na rynku od 30 lat, a "empetrójki" od jakichś 7-8. Więc śmiać się chce, gdy czyta się raport zespołu profesora Burszty: "Rewolucja kulturowa już się dokonuje (...) jej symbolem mogą być (...) zasłonięte prasą lub książką, zaopatrzone w słuchawki głowy pasażerów warszawskiego metra lub podmiejskich pociągów." Widocznie profesor tęskni do świata, w którym kultura faktycznie traktowana była odświętnie i ograniczona była do ubrania się w smoking i wizyty w operze albo teatrze. Książkę czytało się od święta w salonie, podobnie częste było puszczenie w ruch patefonu. Ale to było w XIX wieku! Już 15 lat temu w Polsce powszechne były walkmany, a książki w drodze do pracy czytało się przecież nawet za socjalizmu. Więc fakt, że obecnie to zjawisko funkcjonuje na tak ogromną skalę, wynika prawie wyłącznie z technologicznego postępu ostatnich lat. Czyli, gdyby i-Pody wymyślono 20 lat temu, to już wtedy ludzie by z nich namiętnie korzystali. I taką konstatacją powinien zakończyć swój tekst red. Pęczak, zamiast płodzić bzdury, że wynika to z jakiejś kulturalnej rewolucji w społeczeństwie, że nagle ludzie odkryli, że można słuchać muzyki w podróży i stworzyli popyt na "ajpody". Nawet teza, że dopiero "empetrójki" pozwalają swobodnie komponować zestaw tego, co się słucha, jest kulą w płot. Kiedyś tworzono bowiem własne składanki nagrywając je na kasety magnetofonowe, potem na płyty CD-R. Było to bardziej pracochłonne, ale powszechne. Więc znowu wszystko rozbija się o bazę technologiczną. W zasadzie rację ma autor tylko w punkcie dotyczącym nagłego wzrostu popularności audiobooków - ale na rewolucję to stanowczo za mało.

Ponad 10 lat temu amerykański fizyk Alan Sokal napisał "dla jaj" tekst zawierający kompletne bzdury, ale za to potwornie naukowym językiem, pełen modnych w środowisku, niezrozumiałych dla przeciętnego człowieka zwrotów. O pastiszowej formie tego dzieła świadczy już sam tytuł: Transgresja granic: ku transformatywnej hermeneutyce kwantowej grawitacji, ale też to, że udowodnił tam związki pomiędzy emancypacją i feminizmem a grawitacją kwantową. Potem Sokal wysłał ten artykuł do renomowanego czasopisma naukowego, gdzie został wybitnie oceniony, jakie to "och!", "ach!", wspaniałe. Gdy prawda wyszła na jaw, zrobiła się straszna afera, redaktor naczelny tego magazynu został wylany, a Sokal stał się tam persona non grata i wpisano go na czarną listę "autorów, których prac nie publikujemy". Ale przekaz poszedł w świat: naukowcy pod maską skomplikowanego słownictwa piszą bzdury i oczywistości, używają pojęć, których sami nie rozumieją (szczególnie razi nadużywanie terminów z zakresu nauk ścisłych w naukach społecznych) i generalnie zamykają się w wieży z kości słoniowej, w której obowiązuje jedna zasada: nieważne jaką brednię się stworzy, ale jak to będzie napisane "mądrym", niezrozumiałym językiem, to "ciemny lud to kupi".

I tak samo jest w przypadku tego artykułu z "Polityki". Mądrzejszym językiem opisano to, co widzi każdy głupi, a ostatni akapit to już jest naukowy bełkot w stylu słynnego tekstu Sokala, zakończony odkrywczym stwierdzeniem: "z dostępnych treści kultury ludzie wybierają to, co im odpowiada, a odbierają to tak, jak im wygodnie, a dopiero potem zastanawiają się, dlaczego dokonują właśnie takiego wyboru i co z tego wynika". Otóż nie, ludzie się nad tym nie zastanawiają, tylko biorą z kultury to, co im się podoba, w sposób, jaki im się podoba. A zastanawiają się nad tym, nie wiadomo po co, przeróżni "naukowcy", którzy nie mają nic ciekawszego do roboty, potem opisują swoje "odkrycia" mądrym językiem, a "lud" to przyjmuje niczym prawdy objawione.

Owszem, zadaniem nauki jest poszukiwanie i opisywanie prawidłowości rządzących tym światem. Ale trzeba zachować pewne proporcje, gdyż opisując oczywistości i truizmy napuszonym, naukowym językiem, naraża się jedynie na śmieszność. Ja też tak umiem. I mógłbym pisać na przykład, że chodzenie jest egalitarnym nadawaniem teleologicznego znaczenia regularnym zmianom położenia kończyn dolnych. A seks dla przyjemności byłby poszukiwaniem hedonistycznej doniosłości w nacechowanych nieprokreacyjnie ruchach frykcyjnych pomiędzy przedstawicielami obojga płci w dowolnych konfiguracjach. Tylko po co...? Szkoda, że takiego pytania nie zadali sobie redaktor P. i profesor B. ...

18. października 2009, 18:47 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 11 października 2009

gaudeamus

Na mojej Alma Mater - Uniwersytecie Opolskim - rozpoczął się, podobnie jak w setkach innych polskich uczelni, kolejny rok akademicki. Już na starcie nie zabrakło szeregu atrakcji.

1. Uroczysta inauguracja odbyła się - zgodnie z wielowiekową tradycją - 8. października (przecież to jakiś zabobon rozpoczynać pierwszego). Najliczniejszą grupę studentów podczas uroczystości stanowili studenci zagraniczni, którzy przybyli do Opola na wymianę w ramach programu Erasmus. Niestety ich aktywność ograniczyła się do machania flagami swoich państw. Inauguracyjny wykład wygłoszono bowiem w języku polskim i dotyczył on - o zgrozo! - poezji. Po powrocie owych studentów do domów, w ich krajach modyfikacji ulegnie powiedzenie: "siedzieć jak na tureckim kazaniu". Odtąd będzie się mówiło: "siedzieć jak na polskim wykładzie".

2. Decyzją samego JM Rektora, zamknięto największy parking w uniwersyteckim kampusie. Aby studenckie auto mogło teraz przekroczyć metalową bramę trzeba będzie wykupić abonament. Nienajtańszy rzecz jasna. I jeszcze przyda się sporo szczęścia, bo chętnych jest wielu i nawet z workiem pieniędzy szansa na wykupienie miejsca jest mniejsza niż prawdopodobieństwo zwycięstwa w loterii wizowej USA. W związku z tym faktem, zapraszamy wszystkich Opolan na pokazy kreatywnego parkowania! Nawet w telewizji nie zobaczycie tak nieprawdopodobnych sposobów zaparkowania samochodu. Miejsce: uliczki i chodniki wokół miasteczka uniwersyteckiego. Czas: codziennie od 15. października. Wstęp wolny!

3. Pełną parą posuwa się adaptacja połowy akademika "Mrowisko" na Wydział Prawa i Administracji. Drugą połowę nadal zasiedlają studenci. Jeśli wśród nich znajduje się przyszły prawnik, wkrótce będzie mógł o sobie z dumą powiedzieć, że studiuje w akademiku, albo że mieszka w Instytucie. W "Mrowisku" można również zjeść coś ciepłego, napić się piwa, jest świetlica, a gdy przebudowa zostanie ukończona, będzie też czytelnia. Więc adept prawa będzie mógł studiować praktycznie bez wychodzenia z jednego budynku! Wymyślono już studia zaoczne bez wychodzenia z domu (za pośrednictwem internetu), ale na coś takiego nie wpadł dotąd nawet ojciec Rydzyk! A z dobrze poinformowanych źródeł wiemy, że trwają już prace nad projektem połączenia "Mrowiska" podziemnym tunelem z salą gimnastyczną i dziekanatem.

4. Już trzeci rok z rzędu nudno mija początek października w uniwersyteckiej bibliotece. Po wprowadzeniu nowego systemu komputerowego, podręczniki zamawia się wyłącznie przez internet. Panie bibliotekarki zasypiają nad krzyżówkami, z kubkiem kawy, albo liczą muchy na suficie i z nostalgią wspominają stare czasy. Ech, jak to pięknie było, gdy pierwsze dni października w bibliotece przypominały otwarcie nowego hipermarketu. Budynek oblegały już od rana hordy rozemocjonowanych studentów, którzy z rozwianymi włosami, rozedrganymi rękami, dzikim wzrokiem i śliną ściekającą z ust, mieli na twarzy wypisane tylko jedno pragnienie, tylko jedno pożądanie: ZDOBYĆ KSIĄŻKĘ!!! Uciekano się przy tym do iście makiawelistycznych metod. Wyrywanie klawiatury, walka na śmierć i życie o myszkę, wysuwanie krzesła spod siedzącej osoby, okładanie się szufladkami katalogowymi, sprzedawanie mylnych informacji, podsuwanie kolegom list podręczników z błędami w nazwisku autora, aby nie mogli znaleźć książki w katalogu. A teraz...? Dojmująca pustka w bibliotecznych korytarzach przyprawia jedynie o depresję tych, którzy jeszcze pamiętają chwile, gdy miejsca te były areną wydarzeń przypominających walki gladiatorów. I znowu mądry Polak po szkodzie: śpieszmy się kochać te chwile, tak szybko odchodzą...

5. Problem braku miejsc w akademikach, nurtujący tak wiele polskich uczelni, władze opolskiego Uniwersytetu rozwiązały w ułamku sekundy! Do pokojów w Domu Studenta wstawiono na środek materace i tym sposobem w jednej chwili pokój trzyosobowy zamienił się w czteroosobowy. Cud! Tam w Krakowie, w Warszawie, we Wrocławiu się trudzą, myślą, w głowę zachodzą. A u nas jedna decyzja i problem załatwiony! Ale nie można się w tym miejscu zatrzymać, co to, to nie. Kto stoi w miejscu, ten się cofa. Wkrótce administracja akademików wprowadzi łóżka wiszące, miejscówki na korytarzach i w windzie, oraz stojące miejsca do spania. A w rezerwie pozostaje jeszcze system chiński, znany przede wszystkim robotnikom z Państwa Środka. Polega on na tym, że dwie osoby zajmują jedno łóżko - gdy jeden wstaje, drugi idzie spać. Jak to wygląda w praktyce? Otóż około 15.00 student wieczorowy wstaje i idzie na zajęcia, a w tym czasie student dzienny wraca z wykładów i kładzie się spać. Gdy student wieczorowy wraca, budzi studenta dziennego i razem idą na imprezę. Nad ranem student wieczorowy kładzie się spać, a dzienny podąża na zajęcia. Maksymalne wykorzystanie czasu i przestrzeni. Tym sposobem nawet studentów z innych miast pomieścimy w opolskich akademikach. A co! Polak potrafi. W Opolu też.

6. Mimo tak wielkiego dobrodziejstwa lokalowego, gdyby ktoś jednak usilnie obstawał za stancją, nie będzie mieć problemów ze znalezieniem pokoju. Nieoceniona jest w tym przypadku tablica informacyjna, którą spotkać można niemal w każdym uniwersyteckim budynku. Ostatnio na przykład w Instytucie Psychologii pojawiły się na niej nowiutkie ogłoszenia: "Przyjmę na nocleg studętki zaoczne. Początkójące studia. Wiadomość pod nr tel. (...)". Wprawdzie odkąd w zeszłym roku oferowano w ten sposób studentom "nocleg na wiccendy", nic nas już nie zadziwi, ale ten adres raczej byśmy studętkom odradzali. Podobno drogo jak djabli, daleko do centróm, a nawet do pszystanku, a pokuj zagżybiony i zimno jak holera. Stódjowanie w takih warónkah óronga standartom rozwinientego krajó w samym sercó Ónii Ełropejskiej.

To już lepiej nie studiować. "Uniwersytet rozwija wszystkie zdolności, między innymi głupotę" powiadał Anton Czechow. Czego sobie i Wam nie życzę...

11. października 2009, 18:17 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 9 października 2009

sami swoi

Nagroda Nobla od zawsze była przedmiotem kontrowersji, gdyż budzi podobne emocje jak wszelkie inne międzynarodowe rankingi, konkursy i plebiscyty. Emocje te są jednak odpowiednio mniejsze niż w przypadku choćby Oscarów, gdyż Nagrodę Nobla przyznaje się głównie za osiągnięcia, o których 80% ludności nie ma zielonego pojęcia. Mimo to nie brak było w jej historii wielu przypadków okrzykniętych jawną niesprawiedliwością, chociaż nie wolno zapominać, że owe kontrowersje często podsycały tzw. opiniotwórcze media. Wielu laureatów podobno Nagród otrzymać nie powinno, szczególnie tych z kategorii pokojowej (choćby Kissinger, Gore czy Arafat), a wielu bardziej jej godnych (zdaniem vox populi) otrzymać jej nie zdążyło (Gandhi, Irena Sendler) lub byli konsekwentnie pomijani.

Czy dzisiejsza decyzja o przyznaniu pokojowej Nagrody Nobla prezydentowi USA Barackowi Obamie jest skandalem? Nie wiem. I nie mnie to oceniać. W każdym razie internet rozgrzał się do czerwoności, w Stanach padły łącza Twittera, a niejedna osoba na ten breaking news zareagowała pytaniem "Czy to żart?". Faktem jest, że conajmniej dziwnie wygląda przyznanie nagrody akurat w tej kategorii osobie, która stoi na czele mocarstwa zaangażowanego aktualnie w kilka konfliktów zbrojnych na całym świecie. Ale, jak pisałem, nie znam się na stosunkach międzynarodowych i ocenę tej sytuacji pozostawić należy specjalistom.

A jeśli chcecie znać moje prywatne zdanie, proszę bardzo ;) Pana Obamy nie znoszę, nie trawię i nie cierpię. Nie dlatego, że jest prezydentem USA, nie dlatego, że toczy wojny, ani tym bardziej dlatego, że jest czarny (wolno jeszcze tak pisać?). Nie znoszę go, ponieważ jest socjalistą i bezczelnym hipokrytą. Zbił ogromny kapitał polityczny na obietnicy wycofania wojsk z Iraku, "ciemny lud" mu uwierzył, a po zwycięstwie w wyborach obietnica ta zniknęła z prędkością światła (ostatnio podjął decyzję o zwiększeniu tzw. kontyngentu w Afganistanie). Mydli oczy międzynarodowej opinii publicznej nieistotnymi bzdurami typu "tarcza antyrakietowa" czy te nieszczęsne wizy, a tymczasem po cichu próbuje przeforsować w swoim kraju reformę ubezpieczeń zdrowotnych. Reformę straszną, katastrofalną, stanowiącą zamach na jeden z ostatnich na świecie bastionów prawdziwej wolności w tej dziedzinie. Zresztą inne działania Pana Prezydenta (najczęściej te, o których się w mediach nie mówi) też obserwuję z przerażeniem.

Życzyłem mu spektakularnej klęski w wyborach, mimo że Johna McCaina też nie lubię ("moim" kandydatem był od początku Ron Paul). Tymczasem po zwycięskich dla Obamy wyborach, opinia publiczna (także w Polsce) doznała wręcz orgazmu. Entuzjastyczne wypowiedzi, całe kolumny w "Wyborczej", specjalne wydania programów informacyjnych, sondy uliczne. Że Murzyn, że młody, że inteligentny, że dynamiczny, że rewolucja, że przełom, że Chata Wuja Toma, że "I had a dream"... Kubeł pomyj wylewanych na forach internetowych po dzisiejszej decyzji noblowskiego Komitetu świadczy o tym, że już tak różowo nie jest. Ale pozycja Obamy jako Nieskazitelnego Wodza na progu XXI wieku musi być nadal mocna w powszechnej świadomości. Bo skądś się ta dzisiejsza nagroda wzięła. Uzasadnienia Szanownej Komisji nawet nie czytajcie, bo jest to stek banałów i frazesów absolutnych, wśród których nie ma słowa prawdy. Mnie zaciekawiło natomiast coś innego - kto ma ostateczny głos w sprawie wyboru zwycięzcy. Rzut oka do internetu, gdzie czytamy: "Laureat Pokojowej Nagrody jest wybierany przez komitet Stortingu, norweskiego parlamentu". A kto w tym parlamencie ma aktualnie większość?! Pewnie już się domyślacie odpowiedzi ;> Tak, tak, koalicja partii lewicowych. No to jesteśmy w domu, wszystko jasne.

Socjaliści wszystkich krajów, łączcie się! I wręczajcie sobie wzajemnie tytuły, honory i odznaczenia. A ciemny lud i tak to kupi. A nie, to już było...

Szkoda tylko Alfreda Nobla. On się dziś nie przewraca w grobie - on w tym grobie wiruje...

9. października 2009, 21:41 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 6 października 2009

requiem dla snu

Twój dzień trwa już 18 godzin. Zmęczenie jest coraz bardziej dokuczliwe. Powieki stają się ciężkie. Zasypiasz... Gdzie znajduje się Twoje ciało? Prawdopodobnie w łóżku. A świadomość?

Sen wciąż nie jest w pełni przez naukę poznany. Owszem, wiemy sporo o zaburzeniach snu, o skutkach jego deprywacji, dzielimy go na fazy REM i NREM, potrafimy wiele powiedzieć o jego zbawiennych funkcjach, o rekonstrukcji połączeń nerwowych, która dokonuje się w jego trakcie etc. Mimo to, chyba nawet najwięksi sceptycy muszą przyznać, że sen jest pewną rzeczywistością sui generis, czymś więcej niż tylko sumą składających się na niego procesów fizjologicznych, chemicznych i biologicznych.

Zmarli żyją, nasi znajomi giną, wybuchają wojny, ludzie latają, zwierzęta mówią, czas nie istnieje, a przestrzeń nie ma znaczenia. Nie ma barier, nie ma ograniczeń. Niemożliwe staje się faktem. Możemy zmieniać bieg wydarzeń, wpływać na rzeczywistość, być kim chcemy, realizować najbardziej wymyślne scenariusze. Trawestując znane hasło reklamowe: takie rzeczy tylko we śnie. I mimo, że mamy tak wiele naukowej wiedzy na temat snu, właśnie to chyba najbardziej nas w nim fascynuje. A może i przeraża. Budzimy się rano i pytamy. Pytamy sami siebie, albo innych - retorycznie - jak umysł potrafi "wytwarzać" we śnie takie niestworzone historie. Jeśli się boimy, jeśli jesteśmy przekonani, że treści snu są czymś więcej niż wynikiem różnych procesów zachodzących w mózgu, sięgamy wówczas po coś, co da nam ułudę, że nad snem zapanujemy, zrozumiemy jego znaczenie, sens. Niektórzy posiłkują się wiecznie żywym Freudem, którego interpretacje i tak zaprowadzą nas do jednego wniosku. Inni zaglądają do rozmaitych senników (a to Babuni, a to egipskiego, a to chaldejskich magów), z których jasno wynika, że sen o zmarłych wróży deszcz, o kogucie - sukces, a o nowym, sportowym samochodzie - kłótnie i nieporozumienia.

Wydaje się, że wchodzimy tu już w sferę domysłów, spekulacji, w obszar zarezerwowany dla wróżb, astrologii, gdzie klasyczna nauka nie ma wstępu. Ale dopóki snu w pełni nie poznamy (co prędko pewnie nie nastąpi), żadna z dróg interpretacji nie może być zamknięta. Spróbujmy zaatakować sen z najmniej spodziewanej strony - z pozycji ścisłej nauki właśnie. W tym celu będzie nam niezbędna osoba Davida Deutscha i jego koncepcja multiwszechświata.

David Deutsch to brytyjski fizyk, który z wyglądu przypomina drugie wcielenie Mikołaja Kopernika. W swojej głośnej pracy rozwinął on i uzupełnił kwantową teorię wielu światów Hugh Everetta III. To był z kolei fizyk amerykański, jeden z najbardziej ekscentrycznych naukowców w dziejach. Jego teorie są po prostu kapitalne, jak się to czyta, to wszystko staje na głowie. W ogromnym uproszczeniu to, co dla naszych rozważań istotne, sprowadza się do kwestii skutków naszych decyzji. Na chłopski rozum, gdy w jakiejś sytuacji mamy do wyboru opcję A albo B i wybieramy na przykład B, to od tego czasu rzeczywistość jest kształtowana przez ten nasz wybór, przez skutki tej decyzji. A to, co by się zdarzyło, gdybyśmy wybrali A jest nieistotne. Na przykład, gdy mamy dylemat czy studiować historię czy psychologię i ostatecznie wybieramy psychologię, to dla naszej rzeczywistości nie ma znaczenia, "co by było gdyby", gdybyśmy wybrali jednak historię. Owszem, może nas to interesować w kategoriach myślenia kontrfaktycznego, ale tylko możemy o tym myśleć. Bo nasz wybór psychologii pociagnął za sobą szereg skutków w naszym życiu, życiu naszej rodziny, znajomych, skutków dla naszego "ja", naszych planów, marzeń itd. że tego wszystkiego nie da się już "odkręcić", nie da się cofnąć czasu.

W teorii Everetta, rozwiniętej przez Deutscha, wszysytko co może się zdarzyć ZDARZA SIĘ NAPEWNO w którejś z odnóg rzeczywistości. Czyli studiujemy sobie psychologię, ale w alternatywnej rzeczywistości wybraliśmy studia na historii i w tej alternatywnej rzeczywistości wszystko dzieje się równolegle do naszego świata, ale z takimi konsekwencjami, jakbyśmy wybrali wówczas historię. Zakręcone? Trochę. Pójdźmy jednak dalej. Bo nie ma jednej równoległej rzeczywistości, jak w kiepskich filmach sci-fi. Tych rzeczywistości jest nieskończenie wiele. Takie rzeczywistości powstają dla każdej naszej decyzji (a także dla każdej sytuacji każdej cząsteczki fizycznej, ale to już szczegóły; pozostańmy przy ludziach). Podejmujemy przecież w życiu miliony wyborów, a każdy nasz wybór (nawet to, co zjeść na śniadanie) skutkuje powstaniem nowej alternatywnej rzeczywistości. Gdyby to narysować na kartce, to przypominałoby to nieskończenie rozgałęziające się drzewo. Każdy wybór pomiędzy dwiema opcjami to dwa nowe wszechświaty, między czterema opcjami - już cztery nowe. Powstaje dla każdej cząsteczki tyle wszechświatów, ile ma ona możliwości ruchu, zachowania się w danej sytuacji. I wszystkie te wszechświaty, rzeczywistości sobie równolegle płyną. Oczywiście - powiecie - ale tego w takim razie powstają miliony w ciągu dnia! A w ciągu roku?! Tak, i dlatego nie próbujcie sobie tego wyobrazić w przestrzeni, bo rozboli Was głowa. Tu potrzeba trochę abstrakcyjnego myślenia. W każdym razie my, "siedząc" na tym wciąż rozgałęziającym się drzewie, "rozgałęziamy się" - chcąc, nie chcąc - razem z nim. W ten sposób ekscentryczny Everett udowodnił nieśmiertelność. Bo np. decydujemy się iść na uczelnię pieszo i po drodze przejedzie nas tramwaj. Owszem, w tej aktualnej rzeczywistości już jesteśmy martwi, ale wciąż żyjemy w tym wszechświecie, w którym zdecydowaliśmy się jechać na zajęcia autobusem. Everett nazywał to nieśmiertelnością kwantową.

Może jeszcze kiedyś wrócę do koncepcji Deutscha, gdyż jest to fascynująca teoria także pod innymi względami (np. kwestia stanu superpozycji - każde położenie jest jednakowo realne do momentu obserwacji, która kształtuje rzeczywistość. Pamiętacie kota Schroedingera? Do momentu otwarcia pudełka kot jest i żywy, i martwy jednocześnie. Albo nie jest ani taki, ani taki). Co to jednak ma wspólnego ze snem? Już wyjaśniam. Otóż załóżmy, że nasz umysł w trakcie snu (a więc oddzielony od wszelkich bodźców z zewnątrz i nieobciążony bezpośrednio tymi wszystkimi banalnymi troskami materialnego świata) ma jakąś możliwość kontaktu, wglądu w te wszystkie równoległe wszechświaty. Oczywiście nie wszystkie naraz, ale może w naszym mózgu jest coś, co pozwala mu swobodnie manewrować pomiędzy tą rzeczywistością "właściwą", a tym wszystkim "co by było gdyby". Może bez udziału świadomości poszukuje odpowiedzi na jakieś pytania, szuka rozwiązań w tych alternatywnych wszechświatach. Może to wszystko co widzimy w snach, to że jesteśmy milionerami, mieszkamy w Ameryce, jest wojna, ktoś z naszych bliskich ma wypadek itd., nie jest wcale wytworem naszego odpoczywającego umysłu, ale konsekwencją ciągu innych wyborów, niż te które dokonaliśmy, skutkiem innych dróg, niż te, którymi poszliśmy. Może właśnie jedna z miliardów kombinacji naszych decyzji doprowadziłaby nas do tego, co widzimy we śnie. Zgodnie z efektem motyla, jest takie prawdopodobieństwo. A umysł w trakcie snu ma dostęp do wszystkich tych równoległych wszechświatów i ukazuje nam niektóre z nich. Może to działa też w drugą stronę. Może z tych rzeczywistości płyną jakieś wnioski, wskazówki dla tej naszej aktualnej rzeczywistości. I stąd się wzięły te wszystkie senne wróżby, senniki, interpretacje, cała ta okołooniryczna problematyka.

To karkołomna hipoteza, wiem. Ale gdyby było w niej coś z prawdy (bo dlaczego nie?!) wywracałoby to do góry nogami całą psychologię, całą wiedzę o człowieku, o mózgu, o snach. Nawet jeśli nigdy nie potrafilibyśmy zapanować nad tą "umiejętnością" przenikania we śnie do równoległych wszechświatów, i tak oznaczałoby to naukowy przewrót bez precedensu w dziejach świata. Śmierć snu.

6. października 2009, 21:01 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego