sobota, 25 lutego 2012

ślepa kiszka odzyskała wzrok

Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio oglądałem w TV jakiś program kabaretowy. Pewnie będę niesprawiedliwy, a już na pewno nieobiektywny, ale konsekwentnie uważam, że polski kabaret w wersji z pierwszych stron telewizorów, leży i nie oddycha już od dobrych kilku lat.

Kiedyś byłem z tym fantem na bieżąco, oglądałem "Marzenia Marcina Dańca", kabaretony na Festiwalu Opolskim, "Mazurskie Noce Kabaretowe" w tym mieście, do którego prowadzą wszystkie drogi, a nie jest to Rzym etc. Jeszcze bodaj w 2005 roku na KFPP był całkiem przyzwoity program kabaretowy, ale potem już tylko znana wszystkim fizykom równia pochyła. Stare wiarusy (Piasecki, Kryszak, OT.TO, wspomniany Daniec) pokończyły kariery, albo zeszły na margines mainstreamu (i słusznie, bo trzeba dać szansę świeżej krwi). Z tym, że zanim zeszły, nie wychowały następców. Ani Mru Mru już od paru lat zjadają własny ogon (a szkoda), Mumio i Maciej Stuhr wybrali inną ścieżkę kariery, Grupa MoCarta i mim Krosny (on w ogóle jeszcze żyje?) to właściwie nie są kabarety sensu stricto... Coś tam próbuje trzymać na dobrym poziomie Artur Andrus, raz na ruski rok w miarę jadalny skecz wysmaży Kabaret Pod Wyrwigroszem... I to wszystko.

Chyba, że chcecie nazwać kabaretami to, co nazbyt często pokazuje TVP2 ok. 20:00 w tygodniu (a bywa, że i w weekendy). Już nawet nie chodzi o to, że powtarza się tam właściwie zestaw pięciu-sześciu tych samych ekip (przede wszystkim Neo-Nówka, Paranienormalni, a także Łowcy.B, Formacja Chatelet, Limo, DNO, Kabaret Młodych Panów), anonsowanych przez konferansjerów, jako uwielbiane przez cały naród kabaretowe bożyszcza. Gdyby to jeszcze działało na jakimś poziomie, to niechby występowali w tym zestawieniu do siódmej nieskończoności. Ale to, co oni nazywają działalnością kabaretową jest tak koszmarne, że szef "Dwójki" powinien zostać uhonorowany Nagrodą im. Karola Strasburgera za promowanie takiej żenady na swojej antenie. Zaraz dostanie mi się od zwapniałego ramola, co aż dymi nostalgią do Kabaretu Starszych Panów i artystów, którzy występowali w czasach, gdy latały jeszcze ostatnie pterodaktyle. Ależ skądże! Ja próbowałem dać wyżej w nawiasie wymienionym szansę. Niejedną. Naprawdę próbowałem oglądać ich popisy. Uwierzcie - nie dało się, przy całym oceanie dobrej woli z mojej strony. Debilne teksty, żarty "z dupy wzięte", wałkowanie wciąż tych samych tematów (lekka polityka, piłka nożna, resentymenty polsko-niemieckie). Poddałem się w momencie, gdy panowie kabareciarze doprowadzili do tego, że podczas ich występów zachowywałem się jak gdybym uczestniczył w konferencji emerytowanych hydrologów prowadzonej w języku aramejskim. I gdy publika ryczała ze śmiechu, ja się zastanawiałem, co jest ze mną nie w porządku, że nie śmieszy mnie ani jedno słowo w 50-minutowym programie.

I uprzedzam zarzut, że mam nieodwracalnie uszkodzone poczucie humoru. Bynajmniej! Potrafię się śmiać do łez z występów kabaretowych, ale tych w drugim obiegu. Na pokazach studenckich, przeglądach specjalistycznych, festiwalach lokalnych. Na imprezach, o których istnieniu widz telewizyjny nie ma kolorowego pojęcia. Nie twierdzę, że każdy tam występujący jest automatycznie orłem satyry, ale można wyłowić autentyczne perełki. Kabaret Chyba, Chwilowo Kaloryfer, Klakier, Ymlaut, Kabaret Dabz z mojego Opola, a przede wszystkim Kabaret A-Bzik z Dębicy, o którym pisałbym pochwalne poematy i śpiewał dziękczynne peany, gdybym tylko potrafił. Ale prędzej żołnierz hełm ubierze na lewą stronę niż większość z tych ekip choćby zbliży się do występu w ogólnopolskiej TV (pomijając sytuacje, gdy TV musi taki offowy kabaret pokazać, bo ośmielił on się np. zakwalifikować do finału PAKI).

Nie czekając na Narodową Strategię Kabareciarstwa, za naprawę tej sytuacji wziął się mimo wszystko ultra-mainstreamowy Kabaret Moralnego Niepokoju. Zawsze uważałem, że mimo niekwestionowanego talentu i świetnego warsztatu aktorskiego, zaprzedali się królowej Komercji. I będą już tylko robić skecze w stylu tych o "wyrywaniu lachonów", przed którymi powinno się wywieszać ostrzeżenia Ministra Zdrowia o możliwych katastrofalnych konsekwencjach dalszego oglądania dla inteligencji i osobowości widza. Dlatego z ogromną rezerwą (wojsko na szczęście już mamy zawodowe) obejrzałem dziś w TVP2 pierwsze dwa odcinki nowego cyklu: "Historia literatury według Kabaretu Moralnego Niepokoju". I słuchajcie - to naprawdę dało się oglądać! Owszem, na kolana nie powaliło, pewnych części ciała nie urwało. Ale ludzie - coś takiego w telewizji? W TVP?! To trochę tak, jakby ktoś na bagnie zaświecił nie iskierkę nadziei, ale od razu latarnię morską. Zgoda, pomysł na cykl niezbyt nowatorski, pewne rzeczy już robił np. nieodżałowany KOC (np. w Przeglądzie Książek Szkolnych), jednak trzeba docenić, że pan Górski i spółka zgrabnie wykopali się spod trzymetrowej warstwy mułu, gdzie telewizja skutecznie zagrzebała przez ostatnie lata polską sztukę kabaretową. Zamiast knajackich żartów - mnóstwo inteligentnych aluzji, czego dotąd unikano jak ognia, żeby nie stracić masowego widza, który przełączy kanał, bo nie zrozumie; a nie zrozumie, bo z literatury czyta jedynie instrukcję obsługi smarkfona. Świetne zaplecze techniczne - kostiumy, realizacja. Zagrywki w stylu wspomnianego KOC-a (np. "Staś i Hel"). I na finał mix "Pana Tadeusza" z "Tańcem z Gwiazdami" recytowany oczywiście trzynastozgłoskowcem. A i cel w sumie zbożny, bo może kogoś nie widzącego świata za firewallem, jakimś cudem skłoni do sięgnięcia po książkę.

Ubiegłej wiosny odzyskałem wiarę w polskie kino, teraz - w polski kabaret. Jak jeszcze jutro Agnieszka Holland dostanie Oscara, to chyba faktycznie będzie w grudniu ten koniec świata.

25. lutego 2012, 22:24 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 21 lutego 2012

hipokryzys

Dziś obchodziliśmy hucznie - nie, nie Ostatki - Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego! Z tej okazji dziennikarze pochylili się z troską nad kondycją naszej rodzimej lingwistyki. Większość materiałów, na jakie udało mi się natrafić, była skonstruowana w oparciu o tezę na poziomie wczesnego gimnazjum: "język polski zanika, bo zbyt dużo zapożyczamy z innych języków, a i młodzieżowy slang polszczyźnie nie służy". Do tego oczywiście wizualna ilustracja rzeczonego upadku naszej mowy - wizyta w szkole (a tam uczeń narzekający na "gastrofazę"), oraz rzut oka na forum dla informatyków (i przerażająca fraza: "upgrade driverów na mobo"). Wystarczająco, by co bardziej konserwatywnych (o "naszo-dziennikowych" nie wspominam) skłonić do pesymistycznej refleksji: O tempora, o mores...

A właśnie - jak to jest? Gdy wtrącamy w mowie lub piśmie zwroty i wyrażenia z francuska albo z łaciny, to świadczy to o erudycji, natomiast gdy wtrącamy anglicyzmy - to snobizm i tanie efekciarstwo. Kto zgrabnie wplecie w wypowiedź "sine qua non", ten niewątpliwie człek światły i błyskotliwy, ale gdy zarzuci angielskim - od razu kabotyn. Gdzie tu, przepraszam, logika? Bo angielski to język tych bufoniastych Amerykanów? No, błagam... A argumentacja, że skoro na "upgrade driverów" mamy polski odpowiednik ("aktualizacja sterowników"), więc należy używać rodzimego, jest tym bardziej śmieszna. Bo na "vis-a-vis" też mamy polski odpowiednik, całkiem fajny, podobnie jak na "sensu stricto" i tysiąc innych zapożyczeń z łaciny czy z języka Napoleona. Dlaczego zatem używamy tych obcych fraz i jeszcze nam to nabija punktów za uczoność? Wytłumaczy mi ktoś ten paradoks? Anyone?

Wiem, że ząb czasu uszlachetnia pewne przywary. Dwieście lat temu snobowano francuskim tak samo, jak teraz (podobno) snobuje się angielskim. Ale zapożyczenia były, są i będą (tylko z francuskiego pochodzą "fryzjer", "gorset", "butik" i setki innych, które traktujemy dziś jako własne). Język ewoluuje, musi się zmieniać, dostosowywać do wymogów rzeczywistości. Taplanie się we własnym błotku, usilne poszukiwanie polskich odpowiedników na pewne pojęcia, zwłaszcza techniczne, skazuje na brnięcie w dzikie ostępy absurdu (ot, choćby ten niesławny "listel", który swego czasu lansowała "Polityka" jako polski zamiennik dla "e-maila"). Skala wybiórczości, z jaką Rodacy podchodzą do angielskich zapożyczeń jest przerażająca (oświećcie mnie, proszę, dlaczego "e-mail" jest OK i używamy go na co dzień, ale już "update" to kabotynizm i zamach na naszą tradycję i korzenie ojców mowy?) i dorównuje tylko skali niewiedzy, mimo której wypowiadamy się (jako tzw. opinia publiczna) na tematy lingwistyczne z pewnością ekspertów. Jasne, nie każdy musi znać się na etymologii, ale może czasami warto zajrzeć do słownika, zamiast zgrzytać zębami na widok szyldów "Studio Kwiatowe" czy "Studio Fryzur". Gwoli wyjaśnienia: słowo "studio" pochodzi od łacińskiego "studium", które oznacza zajęcie, usiłowanie, czy naukę. Zatem każde miejsce, w którym ludzie czymś się zajmują (zwłaszcza zarobkowo), niezależnie czy robią tam zdjęcia biometryczne do paszportu, układają kompozycje kwiatowe czy gotują makaron, ma pełne prawo nazywać się "studiem". A że przez lata (zwłaszcza socjalizmu) "studio" przylgnęło li tylko do miejsc związanych z techniką audiowizualną... Cóż, interesujące, że taką zachowawczość prezentują zwykle ludzie, którym "konserwatyzm" staje kością w gardle.

Owszem, też denerwują mnie niezmiernie neologizmy typu "domówka" i wynalazki w stylu: "lajkowanie na fejsie". Ale znacznie bardziej alergicznie reaguję, gdy ktoś oburza się na zagraniczne zapożyczenia, a z językiem polskim ma elementarne problemy. Koronnym przykładem niech będzie "bynajmniej", używane nagminnie w znaczeniu "przynajmniej" ("Nie zobaczyliśmy wszystkich zwierząt w ZOO, bo zaczęło padać, ale bynajmniej widzieliśmy goryle" - gdyby za każde tego typu zdanie wypowiadający je płacił złotówkę do kasy państwa, bylibyśmy drugą gospodarką świata...). Nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy ktoś niechlujnie zjada końcówki czasowników w pierwszej osobie ("Ja nie umie", "Ja rozumie"), gdy sypie pleonazmami aż miło ("cofnijcie się wszyscy do tyłu", "wrócił z powrotem"), o kwitnących zastosowaniach słowa na literkę "j" nie wspominając. A niedawno usłyszałem z ust dziennikarza (dziennikarza!, w telewizji!): "Kondycja (czegoś tam) jest w złym stanie"...

Tak, zaraz dostanie mi się od bufonów, co to pozjadali wszystkie rozumy. Wiem, sam nie jestem doskonały. Mam ogromne problemy z interpunkcją. I patologicznie często rozpoczynam zdania od spójników (zwłaszcza "ale", "zatem", oraz "i"). Ale wydaje mi się, że przynajmniej się staram. I tego samego życzę wszystkim rejtanowskim obrońcom mowy polskiej przed zalewem amerykanizacji. Skoro tak cenna jest ta nasza polszczyzna, na którą Jankes nastaje, to dbajmy o nią mową, uczynkiem i postępowaniem.

21. lutego 2012, 22:42 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 7 lutego 2012

głos pokolenia

"Pierwszy raz od lat młodzi w Polsce wyszli na ulicę i krzyczą jednym głosem (...) przeciw próbie odebrania im internetu. Nazywa się ich już pokoleniem ACTA". Myślałem, że spadnę z krzesła, gdy zobaczyłem to zdanie w najnowszym "Newsweeku Polska". Rany koguta, jeszcze jedno pokolenie?! Tylko dlatego, że przez kilka dni z rzędu młodzi ludzie, których poza tym nic nie łączy (!), protestowali we wspólnej sprawie? Może wyłazi ze mnie skostniały konserwatyzm, ale wydaje mi się, że kiedyś, aby nazwać jakąś zbiorowość społeczną "pokoleniem", potrzeba było przede wszystkim długiej perspektywy czasowej, aby w niej zobaczyć spajające owo pokolenie idee, a poza tym spoiwo to powinno być chyba znacznie silniejsze niż szereg demonstracji i akcji protestacyjnych.

Nie wiem, może wykształciło się współcześnie jakieś społeczne zapotrzebowanie na "pokolenia", ale wygląda na to, że z powyższych kryteriów żadne nie jest zachowane przy wyodrębnianiu kolejnych "pokoleń". Wystarczy, że - tak jak w tej piosence - "gdzie dwaj, albo trzej zebrani w imię moje są...". Przecież tych "generacji" i "pokoleń" obwołano już tysiące, było pokolenie JP2, JP3, JP, JP100%, HWDP, było pokolenie X, pokolenie Y, pokolenie Z (a nie, przepraszam, Z to była mrówka...), pokolenie IKEA, yuppie, zero, pokolenie 1200, 1500 brutto, 1386 brutto, pokolenie nic, pokolenie GG, Facebooka, Google, CV, a wcześniej brulionu i kolumbów.

Nie tak dawno bulwersowałem się, że w Polsce nie da się nic zbudować ani stworzyć bez Narodowej Strategii. Bo jest Narodowa Strategia Spójności, Integracji, Budowy Dróg, Zrównoważonego Rozwoju, Edukacji Ekologicznej, Zatrudnienia, a ostatnio powstaje... Narodowa Strategia Melioracji. Gorzką konkluzją było, że w kolejności czeka już tylko Narodowa Strategia Wywozu Śmieci. Generalnie żadna z tych strategii nie ma związku z mnożącymi się jak króliki po Viagrze pokoleniami, ale wspominam o tym dlatego, ponieważ obydwie sprawy wydają się mieć podobną genezę. Narodowe Strategie są tworzone przez armie urzędników, którzy w normalnych warunkach byliby niepotrzebni, ale paląca konieczność opracowania i wdrożenia Strategii uzasadnia ich istnienie i pobieranie pensji z publicznych pieniędzy. Natomiast powoływanie do życia kolejnych "pokoleń" uzasadnia egzystencję nieprzebranych rzesz socjologów, mających o czym pisać książki, artykuły naukowe i rozprawiać na naukowych konferencjach wzajemnej adoracji.

Jednak "pokolenia ACTA" nie wymyślili socjologowie. Z całym szacunkiem dla ich refleksu, nie zdążyli zareagować. Kluczowe natomiast jest tutaj wyrażenie-wytrych: "Nazywa się ich już pokoleniem ACTA". "Nazywa się" - bez wskazania autora. Ale kto konkretnie nazywa? Oczywiście, że nie szarzy obywatele, nie tzw. opinia publiczna, nie ludzie przed telewizorami, bo ich terminologia naukowa jest tak odtwórcza jak muzyka Piotra Rubika. Nazwę tą skonstruowali sami dziennikarze, a bezosobowa forma pozwala im sprytnie ukryć ten fakt. I tylko cel mają ten sam, co socjologowie - ależ będzie teraz można płodzić analizy i organizować telewizyjne debaty z udziałem wszystkich świętych, od posła Rozenka, przez profesor Staniszkis po Zbigniewa Hołdysa.

"Każde pokolenie ma własny czas" - gra i trąbi zespół Kombi. Całe szczęście, że Albert Einstein już dawno odkrył względność czasu i to, że w pewnych warunkach można go "rozciągnąć". Dzięki temu może wystarczy go dla tych wszystkich pokoleń. Bo to, że nie wystarczy ludzi do obsadzenia każdej nowo obwołanej generacji, jest już przesądzone. Chyba, że nagle ludzie zaczną się dzielić mitotycznie...

7. lutego 2012, 15:18 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 2 lutego 2012

zbrodnia doskonała

Nigdy nie rozumiałem, dlaczego media tak szeroko i wnikliwie relacjonowały wszelkie fakty dotyczące porwania niejakiego Krzysztofa Olewnika. Owszem, prób porwania dla okupu jest w Polsce relatywnie mało i jest to niewątpliwie atrakcja dla gawiedzi. Owszem, ojciec denata jest dużym przedsiębiorcą (z branży wędliniarskiej zresztą, a co drugi mafioso w tym kraju ma mięsną ksywę - ciekawe, prawda?). Ale nasza kochana czwarta władza podchodziła do sprawy, jak gdyby uprowadzono co najmniej jakiegoś królewicza. Każdy nowy fakt, nieistotne czy znaleziono włos, nowe nagranie telefoniczne czy powiesił się kolejny zamieszany w tą sprawę, natychmiast był na pierwszych stronach gazet i w czołówkach serwisów informacyjnych, pod sensacyjnym nagłówkiem "Przełom w sprawie porwania Krzysztofa Olewnika". Naprawdę, nic mi facet nie zrobił złego, a dzięki mediom mam go dość o wiele bardziej niż katastrofy smoleńskiej. Może ludzie uwielbiają śledzić kryminalno-sensacyjne story, ale to niech sobie pooglądają jakieś Kryminalne Zagadki CSI. W "Faktach" oczekuję bowiem naprawdę ważnych dla kraju i świata informacji.

Porwanie "Madzi z Sosnowca" to nieco inna sprawa. To epatowanie newsami o jej zaginięciu - zgoda, też było nachalne - jestem jednak w stanie zrozumieć. I domyślać się (wiedzieć nie mogę), co czują rodzice, oraz jak bardzo są zdesperowani, żeby postawić na nogi cały kraj, by odnaleźć dziecko. Zwykle w takich przypadkach szanse na powodzenie są bowiem minimalne. Gdy do roboty biorą się profesjonalni porywacze, mają przygotowany plan działania, w ciągu kilku godzin dziecko może być na drugim końcu Polski, odpowiednio przebrane i ukryte. A wówczas to jest już igła w stogu siana.

Dlatego sprawę z konieczności znał w Polsce chyba każdy, kto ma w domu telewizor. I oto nieoczekiwanie mamy rozwiązanie. Banalne do bólu. Słynny detektyw, co był kiedyś w partii pana Leppera, odnajduje ciało. Matka dziewczynki przyznaje się do "wszystkiego": dziecko wypadło jej z rąk w domu, uderzyło głową o podłogę - matka w szoku, nie wie co robić, nie wzywa pogotowia, zamiast tego ukrywa zwłoki pod drzewem na odludziu, wymyśla historyjkę z porwaniem... Przerażająco proste.

Jeszcze bardziej przerażające jest jednak, że jednej zdesperowanej kobiecie udało się postawić na nogi cały kraj, wodzić za nos tysiące ludzi, profesjonalne służby... Nie oceniam jej zachowania, skądże, nikt z nas nie wie, jak zachowałby się w stanie podobnie silnego szoku. Niesamowite jest jednak, że nikt ze śledczych niczego się nie domyślił. Zgoda - były różne teorie, policja przyjmowała różne wersje wydarzeń. Mi też coś w tej sprawie nie pasowało: brak jakichkolwiek świadków, chociaż miejsce podobno było "uczęszczane", brak motywu (rodzina nie miała wrogów ani długów). Osobiście obstawiałem porwanie na zlecenie dla rodziny (z drugiego końca Polski lub nawet z zagranicy), która nie chce przechodzić przez żmudne procedury adopcyjne. Może ewentualnie porwanie przez osobę z zaburzeniami psychicznymi, przez jakąś kobietę, która sama niedawno straciła własne dziecko i przywłaszczyła sobie cudze, oszukując się, że jest to jej własne, ubierając je identycznie jak własne itd. (był świetny odcinek "Lie To Me" z podobnym przypadkiem). Ale nie przypuszczałem, że rozwiązanie będzie właśnie takie.

Na porwaniu "Madzi" zbudowano gigantyczną akcję. Ulotki, plakaty, nagrody dla świadków, materiały w TV, w gazetach, konferencje prasowe, m.in. ta spektakularna, gdy rodzina apelowała, że w zamian za zwrot dziecka wycofa wszelkie oskarżenia. I mam wrażenie, że wszyscy daliśmy się zrobić w tak zwanego konia. Matkę dziewczynki przesłuchiwały tabuny specjalistów (sam słyszałem w TV, że "psychologowie potwierdzili autentyczność jej wersji zdarzeń"- tej z niezidentyfikowanym mężczyzną, który miał ją tropić i w końcu przyłożyć jej w głowę czymś ciężkim), wokół wypowiadały się najtęższe umysły znające się na wszelkich uprowadzeniach, słynny superbohater profilerów policyjnych Bogdan Lach, skonstruował portret psychologiczny rzekomego sprawcy (mężczyzna, ok. 30-tki...). I co? Nikt nie zwrócił uwagi na nic podejrzanego! Owszem, policja działała zapewne wielotorowo, rozpatrując wszystkie możliwości, ale wciąż głównym wątkiem było porwanie.

Jakie z tej historii płyną refleksje? Może taka, że wszystkie te kryminalne i psychologiczne techniki można potłuc o kant kuli. Nie potrafię sobie ułożyć w głowie tego, że nikt nie zauważył nic zastanawiającego. Już nawet nie specjaliści, ale rodzina, bliscy, znajomi. Jeśli matka dziewczynki była w szoku, to nie mogła - o ile nie była psychopatką - trzymać się ściśle jednej wersji wydarzeń, realizować długo wykuwanego w umyśle planu. Zdarzenie było nagłe, wszystkie reakcje potem - spontaniczne, nie było czasu na ułożenie sobie w głowie spójnej wersji wydarzeń. Osoba w szoku po prostu musi się gdzieś pogubić, musi konfabulować, muszą być dziury w jej zeznaniach i nie wierzę, że nic takiego nie miało miejsca. Ale trzeba było grubo ponad tygodnia, żeby wreszcie dojść do prawdy. Jeśli przeciętna, zszokowana kobieta potrafiła przez tak długi czas mylić tropy najlepszych specjalistów w kraju, to aż strach pomyśleć, co będzie, gdy do dzieła wezmą się profesjonalni przestępcy, inteligentni, wyposażeni w wiedzę, doświadczenie, technikę... Może zbrodnia doskonała jednak jest możliwa?

Ale można też wyciągnąć inny morał z tej bajki. Że jednak warto interesować się psychologią i tym, co dzieje się u człowieka pod czaszką. Sam marzyłem kiedyś, żeby być kimś w rodzaju takiego mindhuntera na wzór amerykański - intelektualnego superhero przygotowującego profile psychologiczne sprawców przestępstw. I nadal uważam, że jest coś w tym ważnego i potrzebnego. Wiedzieć dlaczego ludzie działają właśnie tak, jak matka Magdy z Sosnowca. Dlaczego w stanie silnego szoku konstruują alternatywną wersję wydarzeń i stawiają na nogi pół kraju. Jaki jest mechanizm? Co się wówczas dzieje w ich mózgu? Jak sobie radzą z emocjami? A jak odpierają - na pewno tłukącą im się do świadomości niczym świadkowie Jehowy do drzwi - prawdziwą wersję zdarzenia? A może wypierają ją do freudowskiej nieświadomości?

I nawet jeśli ktoś jest twardym materialistą, to również pragmatyczny powód dla tego rodzaju intelektualnych przedsięwzięć można mu znaleźć. Ile bowiem zaoszczędzono by sił i środków finansowych, gdyby tydzień wcześniej ktoś przyparł matkę dziewczynki do muru, albo bardziej zgłębił inne wyjaśnienia niż najbardziej oczywiste porwanie...

2. lutego 2012, 23:45 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego