wtorek, 24 grudnia 2013

anieli grają, kurę witają

Anioł pasterzom mówił: "Nie uwierzycie, co teraz w Betlejem mają - kupisz dwa wielbłądy, to ci barana dają. I jeszcze owies za zero złoty". Czy zatem i Wy, Drodzy Parafianie, spełniliście już obowiązek względem bogini Konsumpcji? Jeśli podążaliście za wskazówkami proroka Reklama, w Waszym domu powinny się teraz koniecznie znajdować:
  • LED Smark TV
  • Laptop z kaczpadem (poleca sam Jurgen Klop - wyłączny dystrybutor sedesów na południowo-wschodnią Europę)
  • Kredyt sam w w domu (potem kredyt sam w Nowym Jorku, a następnie kredyt sam po raz trzeci - aby spłacić dwa poprzednie)
  • Miś planszowy
  • Woda toaletowa UOMO (idealna dla włamywaczy)
  • Szałer żel (tegoroczny hit - natychmiast po użyciu dostajesz szału!)
  • Zakład Pascala (z Okrasą) - coś w sam raz dla kulinarnych filozofów
No i limit przekroczony... A przecież to dopiero początek. Z całą pewnością kupiliście również:
  • owoce ezoteryczne (a wśród nich między innymi: czary-mara-kuje, mangarynki, tab-liczi ouija i PoMello-Kitty)
  • ocet z ocelota
  • uszka od śledzia
  • zupę z dziada pradziada
  • pierogi z rozpustą
  • cukier pudel
  • barszcz z krykietem
Teraz już można przygotowywać świąteczne menu, które składać się będzie wyłącznie z tradycyjnych, rdzennie polskich potraw. Na stole pojawią się zatem:
  • pierogi ruskie
  • karp po żydowsku
  • barszcz ukraiński
  • ryba po grecku
  • kołduny litewskie
  • ciasto francuskie
  • gulasz wegięrski
  • i koper włoski
Czy Święty się już spałował? Tak? To przenosimy się teraz do Belwederu, gdzie będziemy świadkami dorocznej akcji pod hasłem "Szlachetna Kaczka". Pan Prezydent - myśliwy co się zowie, amator dziczyzny pełną gębą - idąc wzorem swojego kolegi po fachu zza oceanu i jego indyków, daruje w tym szczególnym dniu życie jednej kaczce. Kaczce, nie rybie, chociaż to właśnie karp będzie królował na polskich stołach. Niestety, dopóki dzieci i ryby głosu nie mają (chyba, że do władzy dojdzie pan Gowin, wtedy już tylko ryby...), karp ma przechlapane. Głosu nie ma, a zbliżają się wybory, zatem prezydent nie ma większego wyboru. I niech to wszystko gęś kopnie!

 24. grudnia 2013, 23:43 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 13 grudnia 2013

Grand Press

Mariusz Szczygieł został uhonorowany nagrodą "Dziennikarza Roku 2013" w plebiscycie Grand Press. Jak dla mnie - o dobrą dekadę za późno, ale ja się podobno nie znam. Wiem za to, że tego typu plebiscyty rzadko biorą pod uwagę to, co najważniejsze, bo jednocześnie to jest mało wyraziste i mało medialne. Może źle pojmuję zawód dziennikarza, ale przedstawicieli tego fachu oceniam po tym, i wyłącznie po tym, co tworzą. Jaką to ma jakość, jakie przesłanie. A nie po tym, jaką osobą jest ów dziennikarz prywatnie, jakie ma poglądy, jaki charakter i osobowość, a jaki stosunek do swojego zawodu. Może to myślenie błędne, może powierzchowne, ale też jestem niemal pewny, że najwyższego wyróżnienia Grand Press nie dostąpiłby chociażby śp. Marcin Pawłowski, gdyby swojej heroicznej walki z nowotworem nie toczył na oczach widzów głównych wydań "Faktów" (lub gdyby ją wygrał), czy Andrzej Poczobut, gdyby go nie zamknęli w białoruskim kryminale. A co oni właściwie stworzyli? To już dawno przykryła zasłona dziejów swoimi czarnymi fałdami...

Mariusz Szczygieł napisał dziesiątki przeznakomitych tekstów, które w mojej opinii po stokroć bardziej zasługiwały na tą dzisiejszą nagrodę. Otrzymał ją jednak za reportaż raczej przeciętny jak na swój Talent, o którym to jednak reportażu dyskutowali wszyscy, z premierem i ministrami na czele, a w pewnym bardzo ważnym urzędzie poleciała nawet głowa. I nie umniejszając niczego temu reportażowi, ani tego, że podnosił temat bardzo istotny, ani tego, że ta głowa poleciała jak najbardziej słusznie, ani wreszcie tego, że w zrozumiały sposób wywołał społeczną burzę. To też jedno z zadań dziennikarza - budzić sumienia, wskazywać aktualne problemy, poruszać do działania przeciw niesprawiedliwości i nieprawości tego świata. Może i nawet z tych zadań najważniejsze. Lecz z pewnością nie jedyne godne laurów.

Mimo to, Panie Mariuszu - jeśli Pan czyta te słowa (a mam na to cień nadziei) - przeogromne i jak najszczersze Gratulacje! Gdyby to ode mnie zależało, otrzymałby Pan to wyróżnienie już za reportaż o Diamentach, ale cóż, nie tylko kościelne młyny wolno mielą, jak się okazuje. Ważne, że mielą. Albert Einstein również dostał Nobla nie za swoje opus magnum, czyli prace nad teorią względności, ale za dość mało widowiskowe i jednak nie aż tak doniosłe wyjaśnienie efektu fotoelektrycznego. Niech ocenią inni, czy paradoks to, czy sprawiedliwość dziejowa.

13. grudnia 2013, 23:52 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 8 grudnia 2013

sitwa pod Wiedniem

Polski Instytut Sztuki Filmowej to instytucja niewątpliwie szacowna. Jednak w jakiś sposób musiała się komuś nieprzychylnie zasłużyć, bo wszelkie znaki na ekranie i w green roomie wskazują, że na PISF rzucona została klątwa z gatunku potężnych. W inny sposób nie można bowiem pojąć, jak to możliwe, iż wszelkie projekty filmowe, do których instytucja ta dokłada się finansowo, kończą się spektakularną klapą. Nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy wspomaga nas zagraniczna myśl fachowa. Nie inaczej stało się niemal rok temu z "Bitwą pod Wiedniem" - zgniłym owocem współpracy filmowców włoskich, tureckich i polskich, którą to współpracę PISF wsparł kwotą 2 milionów złotych.

Wsparcie to - z początku przyjęte zapewne entuzjastycznie - ostatecznie wyszło twórcom bokiem, albo jeszcze czymś innym. Dzieła nie widziałem, dlatego nie odnoszę się do samego filmu, ale skoro internauci drwią, złośliwi ukuli podtytuł "Kac Vienna", a krytycy przekonują, że to gniot niesłychany, to coś jest na rzeczy. A brzmi to wszystko na tyle przekonująco (chociaż tak, wiem, "trzeba samemu wyrobić sobie opinię" i tym podobne slogany), że zamiast udać się do kina, zaoszczędziłem banknot z Bolesławem Chrobrym, w zamian zastanawiając się, dlaczego w tym kraju nie da się zrobić porządnego filmu w tematyce historyczno-lekturowej.

Nie wyszło z "Zemstą", "Katyniem", tzw. Trylogią Sienkiewicza, z Żeromskim... "Bitwa Warszawska" zapisała się w pamięci widzów fragmentami trailera z obrazami umorusanej twarzy Nataszy Urbańskiej, strzelającej do Moskala z jakiejś pepeszy. "Krzyżacy" ciągną się niemiłosiernie, na "Przedwiośniu" rozbolała mnie głowa, a na "Faraonie" zasnąłem. Właściwie tylko "Pan Tadeusz" Andrzeja Wajdy był na niezłym poziomie, a ja obejrzałem go z przyjemnością, ale to rak na bezkresnym bezrybiu. Owszem, księgowi tych filmów nie narzekają, ale wpływy z biletów generują przecież głównie wycieczki szkolne. Za granicą też w tej dziedzinie powstają bzdury kosmiczne, ale równocześnie można obejrzeć filmy mądre i ambitne. Gdy patosem obficie przyłożyli twórcy "World Trade Center" z Nicolasem Cage, o tym samym momencie amerykańskiej historii nakręcono znakomity "Lot 93". W Polsce nie dość że powstają filmy wyłącznie tego pierwszego rodzaju, to jeszcze są one po mistrzowsku sknocone.

Dlaczego zatem - skoro z naszym kinem jest tak źle - wciąż PISF wydaje lekką ręką (kończyną? - nie wiem jakie członki posiada PISF) publiczne miliony licząc, że tym razem się uda? Nadzieja jest matką tych, co Harwardu nie skończyli. Może zatem należałoby nad tymi pieniędzmi (skoro są - jakby nie patrzeć - publiczne) ustanowić jakiś dodatkowy parasol ochronny? Przy budowie drogi jest projekt, a potem jest odbiór techniczny i gdy coś się nie zgadza z projektem, to wykonawca płaci kary. Gdy jakieś przedsiębiorstwo ogłasza przetarg na zakup np. autobusów czy samochodów służbowych, również ściśle określa jakie warunki powinien spełniać ten oczekiwany pojazd. A w kinie - hulaj reżyserze, piekła nie ma. Dlatego - wzorem innych przetargów i zamówień - wprowadziłbym takie warunki i oczekiwania również do filmu. Dajemy 2 miliony, ale oczekujemy efektów w postaci... No, właśnie. Jak zdefiniować artystyczny sukces filmu? Wpływami z biletów nie, bo przecież wycieczki szkolne grają na smartfonach (i nauczycielom na nerwach) w trakcie seansu. Recenzjami krytyków? Trop dobry, ale film - jak wszystko w sztuce, a może i w całej humanistyce - jest subiektywny. Ostatnią książkę Doroty Masłowskiej w dwóch różnych źródłach zrecenzowano zgoła odmiennie: "kapitalna komedia" - przeczytałem w "Polityce", "przynosi zawód" - to w "Rzeczpospolitej". Czy zatem należy powołać Państwową Komisję Recenzentów Filmowych? A może wyciągać średnią ważoną z ocen - powiedzmy - stu krytyków? I na tej podstawie decydować, czy film ma zwrócić przyznane mu dofinansowanie, tak jak wykonawca autostrady, który spartolił robotę.

Obawiam się jednak, że polskiemu filmowi historycznemu przydałoby się takie wsparcie ekspertów już na etapie tworzenia filmu. I śladem przetargu na autobus, należałoby a priori wyodrębnić wszystkie elementy, które w filmie powinny się znaleźć. Ile razy padnie wystrzał z tej czy innej armaty/kolubryny (Grubej Berty już nie, bo przymiotnik "gruby" stał się ostatnio niepoprawny politycznie), kto komu rękę poda, a kto na kogo spojrzy wilkiem, kto zginie w patriotycznych boleściach na pierwszym planie, a komu na głowę spadnie zasłona milczenia, oraz kto z kim będzie w aliansach (i jakich). Kto pierwszy pójdzie przed siebie, kto pierwszy cel wyznaczy, kto pierwszy w noc bezsenną wymyśli wielką armię, kto będzie bohaterem, a kto umrze marnie. A potem już łatwo: kto będzie fakirem, kto astrologiem i tak dalej.

Polskie kino w wersji podniosłej i narodowo-krzepiącej upadło już tak nisko, że właściwie taka szczegółowa specyfikacja z pewnością mu nie zaszkodzi, a kto wie, może i pomoże. Chociaż proces leczenia (a ściślej rzecz biorąc - reanimacji zimnego trupa) należałoby jednak rozpocząć od samego systemu przyznawania publicznych dotacji. Największe szanse na grant ma albo ktoś z głośnym nazwiskiem (pan Hoffman jako pierwszy z brzegu, który - nawiasem mówiąc - skończył się na "Kill'em All"... to znaczy na "Potopie", ale ten pierwszy tytuł też nie jest daleki od prawdy, biorąc pod uwagę fabułę dzieła), albo ktoś, kto zastrzeli gremium przyznające dotację jakimś pomysłem z samego Księżyca (na przykład zaproponuje film o Powstaniu Warszawskim w konwencji hip-hop opery). Twórca szerzej nieznany, z dobrym planem, ale bez siły przebicia, funduszy nie dostanie, filmu nie zrealizuje, więc w świat pójdzie przekonanie, że publika woli oglądać takie filmy jakie na ekranach kinowych goszczą. A jakie ma oglądać, skoro innych nie ma? Niezależną scenę kinową nawet w dużych miastach trudniej ostatnio znaleźć niż dealera ciężkich narkotyków. To zresztą akurat nie tylko nasza przypadłość. Ostatni (dosłownie) film Stevena Soederbergha o artyście znanym jako Liberace, w Stanach nie trafił do wielkich sieci kinowych. W Polsce - o dziwo - trafił bez trudu, ale być może to kwestia wyłącznie tego, że protagonista miał w rzeczywistości na imię Władziu.

A piszę o tym wszystkim nie bez tak zwanej kozery. Nie dalej jak kilka dni temu okazało się, że premiera kolejnego dużego dzieła dotowanego przez PISF - filmu pod wiele mówiącym tytułem "Smoleńsk" w reżyserii Antoniego Krauze - została przełożona na październik roku przyszłego. Do kin miał trafić już wiosną, ale wiosną rozpoczną się dopiero zdjęcia. Pamiętając o perturbacjach towarzyszących powstawaniu "Wałęsy" (finansowanego m.in. przez niesławną firmę Amber Gold), niech ktoś jeszcze powie, że na PISF nie ciąży klątwa... W przypadku "Smoleńska" jest to wręcz klątwa niewybaczalna, bo jakby tego filmu nie zrobić, i tak któremuś środowisku wymowa dzieła nie przypadnie do gustu. A gromy spadną oczywiście na PISF, że z naszych podatków finansuje tak kłamliwe, ordynarne paszkwile, w dodatku antypolskie/godzące w jedność narodową (niepotrzebne skreślić po premierze*).

Z podobnego powodu mam również nadzieję, że w żadnej z głównych ról nie wystąpi Zbigniew Zamachowski ani Robert Moskwa. Tego to już nawet Państwowy Instytut Sztuki Filmowej mógłby nie przetrwać.

8. grudnia 2013, 18:26 CET, 52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

* po premierze filmu rzecz jasna (bo teraz się wszystko tak politycznie kojarzy...)

niedziela, 1 grudnia 2013

Tomasz Lis oszalał

Ponad osiem lat temu na mojej macierzystej uczelni zorganizowano spotkanie z Tomaszem Lisem, w ramach promocji jego książki pt. "Co z tą Polską?". Spotkanie miało się odbyć w czytelni Biblioteki Głównej, ale w ostatniej chwili - ze względu na duże zainteresowanie - przeniesiono je do największej uniwersyteckiej auli. Słuszność decyzji o zmianie pojąłem jednak dopiero w momencie wejścia na salę. Wszystkie miejsca były zajęte co do jednego, ludzie siedzieli na schodach, stali pod ścianami i nawet w drzwiach wejściowych (ci, którzy przybyli w ostatniej chwili). Chyba nigdy potem nie byłem już na takim zgromadzeniu (w czasach, gdy królował w Polsce Amway byłem zbyt młody), na spotkaniu z "ciekawym człowiekiem", które miałoby w sobie taką energię i tyle entuzjazmu.

Tomasz Lis wkroczył dynamicznie na salę, wśród powszechnych owacji, niczym amerykański pretendent do Białego Domu na wiec wyborczy. I cóż to było za spotkanie! Żywe, pasjonujące, pochłaniające całą uwagę. Historie, opowieści, pytania z widowni. A gdy główny bohater zacytował ostatni akapit ze swojej książki (porywającą anegdotkę o sir Erneście Shackletonie), miałem ochotę krzyknąć "Alleluja!" i wybiec na środek sali, aby śpiewać z radości gospel, jak to się dzieje na uroczystościach religijnych u Afroamerykanów.

Jeszcze tego samego dnia pobiegłem do EMPiK-u, aby zakupić egzemplarz książki "Co z tą Polską?". I kilkakrotnie go potem przeczytałem, traktując niemal jak osobisty przewodnik duchowy. Taką to spotkanie miało energię i rozmach! A gdy dwa lata później na podobny "konwent" przyjechał Kamil Durczok, wynudziłem się setnie.

Tak, Tomasz Lis był wówczas niemalże moim idolem. Wzorcem z Sevres dziennikarza i publicysty. Profesjonalistą bez skazy. Zresztą, nie tylko wtedy, ale też trochę wcześniej i trochę później. Bo już na przełomie wieków, gdy prowadził w TVN główne wydania "Faktów", które wobec siermiężnych "Wiadomości" Telewizji Publicznej były niczym powiew świeżego powietrza w zatęchłej piwnicy. I gdy raz, podczas tych "Faktów" rzucił żarcikiem, że rozpoczęta właśnie współpraca TVN z telewizją Fox News nie ma nic wspólnego z jego nazwiskiem. Albo gdy na wizji stracił głos. I jeszcze w dziesiątkach sytuacji.

Musiał być jednak idolem nie tylko dla mnie, bo sławetny sondaż prezydencki (przeprowadzony chyba w połowie drugiej kadencji Aleksandra Kwaśniewskiego) wykazał, że redaktor Lis miałby całkiem spore szanse w rywalizacji o miejsce w Pałacu Prezydenckim (podobnie jak choćby Jolanta Kwaśniewska). Szanse pewnie nie do końca wydumane, bo w ramach prywatnego sondażu znalazłem tylko w najbliższym kręgu znajomych kilka osób, które skłonne byłyby na niego głosować. A sondaż ten, który być może nawet był humbugiem (pewnie nigdy się nie dowiemy), sprawił, że Tomasz Lis stracił lukratywną robotę w TVN, co bynajmniej nie było końcem jego medialnej kariery, ale wręcz zwiastunem jej złotych czasów. Napisał wówczas książkę o której mówiłem na początku i podróżował po Polsce ze spotkaniami ją promującymi. A chyba niecały rok po opisanym spotkaniu w uniwersyteckiej auli, zatrudnił się w Polsacie i dopiero się zaczęło. Najpierw podniósł z ruin sztandarowy informacyjny program Polsatu, który wówczas nazywał się - o czym mało kto dziś pamięta - "Informacje", i tworzony był w klimacie, w jakim dekadę wcześniej startowała stacja Zygmunta Solorza, czyli przaśno-discopolowym. Tomasz Lis dokonał tam rewolucji, jakiej nie powstydziłaby się sama Magda Gessler. Zmienił wszystko, od studia, przez prowadzących, po nazwę. A zrodzone w ten sposób "Wydarzenia" skutecznie rzuciły oglądalnościowe wyzwanie gigantom, czyli "Faktom" i "Wiadomościom". Jednak Lis nowego serwisu już sam nie prowadził. Miał wówczas taką pozycję, że stał się kimś w rodzaju nadredaktora. I rozwinął karierę drogą amerykańską - stworzył własny program publicystyczny. Przez parę dobrych lat śledziłem "Co z tą Polską?" (bo tak - genialnie w swojej prostocie - zatytułował swoją audycję Lis) z z wypiekami na twarzy, kształtując swoje zainteresowania polityczne.

Mógłbym tworzyć tą laurkę jeszcze dłużej i jeszcze nudniej (pisać o kolejnych książkach Lisa, o jego rosnącym autorytecie, o nagrodach i Telekamerach przeróżnych, o plotkach, że jest "szykowany" na redaktora naczelnego "Wyborczej"), ale najważniejsze jest w tej historii to, że brakuje w niej happy-endu. Bo pod koniec pierwszej dekady XXI wieku coś się nagle złamało. Najpierw Tomasz Lis nieoczekiwanie wrócił do Telewizji Polskiej, której toporność (zwłaszcza w zakresie programów informacyjnych i publicystycznych) oraz polityczna stronniczość nawet po pięciu piwach nie przestawały być irytujące. Otworzył tam swój kolejny program, tym razem pod koszmarnym tytułem "Tomasz Lis na żywo", którego pretensjonalność kłuje nie tylko w oczy, ale chyba we wszystkie części ciała. Wówczas również coraz wyraźniejsze stawało się jego polityczne opowiedzenie się po stronie rządzącej podówczas (i nadal) formacji. Jednak największe dziwy zaczęły się, gdy z dnia na dzień Tomasz Lis stracił stanowisko naczelnego tygodnika "Wprost" i błyskawicznie, a przez to jeszcze bardziej nieoczekiwanie, objął stanowisko naczelnego polskiej edycji "Newsweeka".

Wyobraźcie sobie, że przez kilka lat z rzędu, w każdy - powiedzmy - poniedziałkowy wieczór, zapraszacie niewielką grupę znajomych, fajnych ludzi, na wspólne rozmowy przy winie o rzeczach ciekawych, interesujących, ważnych i mniej ważnych. Lubicie te rozmowy, ba, nie wyobrażacie sobie bez nich poniedziałkowego wieczoru, oczekujecie na nie przez cały tydzień. A pewnego wiosennego poniedziałku, gdy jak zwykle słyszycie dzwonek, otwieracie drzwi, ale na korytarzu nie stoi dobrze znana grupa przyjaciół, a jacyś zupełnie obcy ludzie. Ludzie, których nie zapraszaliście, nie macie z nimi nic wspólnego, a o niektórych nawet słyszeliście, ale wyłącznie jak najgorsze opinie. I gdy tak stoicie ze zdziwioną miną na progu, to oni ładują się Wam do mieszkania, nie zdejmują butów, wypijają wino i pytają o jeszcze...

Te poniedziałkowe rozmowy to metafora moich spotkań z "Newsweekiem Polska" dobrych kilka lat temu. Za kadencji naczelnego Wojciecha Maziarskiego to było fenomenalne pismo, bezsprzecznie najlepszy tygodnik opinii jaki mogłem sobie wyobrazić (sorry, "Polityko"...). Kapitalne teksty ze wszelkich dziedzin (nawet nielubianą przez mnie Historię dało się czytać, a Kultura to było już mistrzostwo Universum), znakomici autorzy, świetne osobowości, genialne felietony (Michał Zaczyński!), nowoczesny format... I mógłbym tak piać jeszcze długo. Niestety, skończyło się to podobnie jak u tego słynnego koguta, co myślał o niedzieli. W pewien wiosenny poniedziałek niecałe dwa lata temu kupiłem jak zwykle "Newsweek" i mnie ścięło. Z nóg. Nowym naczelnym - Tomasz Lis. Z dotychczasowych autorów - połowy niet. Zamiast moich ulubionych felietonistów jakieś zupełnie obce twarze, jakieś paskudne oblicza, które kojarzyłem do tej pory z wyuzdanymi magazynami. Ostał się właściwie tylko Szymon Hołownia, który zresztą pół roku później wyleciał z jeszcze większym hukiem, a inwektywy jakimi się przy tej okazji obrzucili z naczelnym, wzbudziłyby szacunek w każdym gimnazjum, a nawet i w niektórych zakładach karnych.

Nie powiem, starałem się ten "Newsweek" po liftingu przeczytać. Ale nie szło mi kompletnie. Nawet teksty dotychczasowych autorów jakby się zmieniły na jakieś przyciężkawe. Przede wszystkim jednak nie mogłem wybaczyć redaktorowi Lisowi, że wszystko to zadziało się tak nagle, że bez żadnego ostrzeżenia, bez jakiejkolwiek informacji, wciśnięto mi za 5 złociszy zupełnie inną gazetę niż chciałem. Wyglądało to bowiem jak stary "Wprost", któremu perfidnie zamieniono okładkę na "Newsweek". Z odrazą wyrzuciłem ten numer na makulaturę i poprzysiągłem sobie solennie, że już nigdy tego tytułu nie wezmę do rąk, bo tak jak postąpiono wtedy, się po prostu wiernym czytelnikom nie robi.

W dotrzymaniu tej przysięgi mocno utrzymywało mnie to, co się potem dało zaobserwować w interesującym nas dzisiaj temacie. Co druga okładka krzyczała o rozmaitych perwersjach księży katolickich (homoseksualizm, pedofilia, niedochowywanie celibatu, zboczenia pomniejsze) lub ich zamachach na wolność (seksualną rzecz jasna) szarego Polaka. Pozostałe okładki były o gejach. Względnie o celebrytach. I nawet przy aktualności i społecznej doniosłości przynajmniej niektórych z tych tematów, częstotliwość epatowania nimi nie pasowała do poważnego, opiniotwórczego pisma, za to niebezpiecznie zbliżała "Newsweek" do tych mediów, które codziennie krzyczą, że Niemcy, Rosjanie i Żydzi zjedzą nas pospołu na surowo jeszcze przed upływem dekady (a jeśli nadal będzie rządził Tusk, to i szybciej).

W swojej bezkresnej naiwności miałem jednak nadzieję, że to w końcu w naturalny sposób wygaśnie, bo jak długo przecież można czytać w kółko o jednym; że czytelnik znudzony monotonną tematyką własnym portfelem zagłosuje za zmianą - jak to się ładnie nazywa - linii pisma. I gdy jakoś dwa tygodnie temu siedziałem w poczekalni gabinetu ginekologicznego, z wyłożonych tam gazet jedynie "Newsweek Polska" adresowany był do męskiego czytelnika. Na okładce Maciej Stuhr, to jeszcze nie najgorzej - pomyślałem. Ale w środku opuściła mnie wszelka nadzieja. Dział "Polska": "Gej w szatni przeraża piłkarza". Dział "Nauka": "Czy owady są gejami?". Felieton Naczelnego: "W tęczę Rosji!" (to był numer z sierpnia, prorok jakiś?). Nawet przez chwilę pomyślałem, że ktoś podmienił okładki i w ręku trzymam oficjalny biuletyn Kampanii Przeciw Homofobii. Niestety, pomyłki nie było. A to przecież nie jest jeszcze szczyt możliwości redakcji "Newsweeka". Można sobie wyobrazić takie hipotetyczne wydanie, że o gejach będzie artykuł w każdym z działów. Jakby co, mam kilka propozycji: "Polityka": "Geje w parlamencie - ze wspomnień sejmowego szatniarza", "Historia": "Homoseksualizm na przestrzeni wieków", "Kultura": "YMCA, czyli 10 gejowskich przebojów wszech czasów i ich społeczny odbiór", "Biznes": "Jak sprzedać facetowi kredkę do oczu", "Turystyka": "Z zaułków Berlina wprost do Le Marais".

Po powrocie do domu zabrałem się do rzeczy (nie mylić z "Do Rzeczy") statystycznie. Rzut oka na okładki tylko z 2013 roku (dostępny tutaj) zaowocował następującą klasyfikacją. Na 48 okładek:
- dziesięć piętnuje grzechy kościoła katolickiego
- dziesięć kolejnych traktuje o seksie (w końcu sex sells...)
- sześć wytyka znienawidzone twarze tak zwanej "prawicy": Kaczyński, Pawłowicz, Macierewicz (ten to nawet dwukrotnie), Cejrowski
- z pięciu uśmiechają się politycznie poprawni celebryci
Pewnym zaskoczeniem jest za to, że w porównaniu z poprzednim rokiem, tym razem:
- tylko trzy okładki są spod znaku tematyki LGBT
- zaledwie jedna okładka pastwi się nad tzw. polskim patriotyzmem

W książce "Co z tą Polską?" (i w późniejszych) Tomasz Lis porywająco przekonuje, że tylko jednocząc się, zakopując dzielące nas przepaście, współpracując dla wspólnego dobra, jesteśmy w stanie zmienić Polskę, zbudować w tym kraju coś wspaniałego. Swoim działaniem redaktor Lis niestety nie daje nam dobrego przykładu. Owszem, pewne środowiska z którymi walczy nie znają hasła, że możemy się pięknie różnić, ale też nie próbuje nawet wyciągnąć do nich ręki. Nie, nie do zgody, ale do współdziałania. Do tego, by znaleźć jakikolwiek punkt wspólny między kompletnie rozmijającymi się poglądami. Bo raczej nigdy nie będzie tak, że będziemy w tym kraju wszyscy identyczni, niewiele różniący się od siebie, zgrani i chętni do niezobowiązującej pracy dla kraju.

Jeśli cokolwiek zapamiętałem do dziś z lektury "Co z tą Polską?" to słowa, że działanie na rzecz wspólnego dobra jest nieskończenie trudne, wyczerpujące i nie dające żadnych gwarancji na sukces. Ale mimo to warte podjęcia. Tomasz Lis poddał się już na początku tej drogi. Cóż, i tak w życiu bywa. Co nie zmienia faktu, że strasznie szkoda...

1. grudnia 2013, 00:54 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego