poniedziałek, 27 czerwca 2011

inwazja

Raz na jakiś czas media ochoczo rozgłaszają informacje, że ku Ziemi zmierza gigantyczna asteroida, meteoryt lub jakieś inne kosmiczne paskudztwo, które - jeśli trafi - przemieni naszą ukochaną planetę w sos pomidorowy. Ale że zgładzić zamierzają nas nie martwe skały, ale żywi kosmici - z tym do tej pory spotykaliśmy się tylko w kinie, najczęściej kiepskim. Na naszych oczach jednak kino staje się rzeczywistością. W te brednie dotyczące roku 2012 (i-co-się-wtedy-ma-wydarzyć) wierzą już chyba tylko ludzie ze zbioru w granicach błędu statystycznego, za to fajną sumeryjską legendę o Annunakich odmieniają przez wszystkie przypadki nawet gospodynie domowe. Ktoś, komu zależy na podtrzymaniu paniki w społeczeństwie, uderzył więc teraz w Dzwon Zygmunta. Kosmici lecą do nas osobiście!

Wieść ta głosi - najogólniej - że słynny projekt monitorujący przestrzeń kosmiczną SETI został kilka miesięcy temu zamknięty nie jak głosi oficjalna wersja - z powodu braku funduszy, ale dlatego, że coś odkrył. Coś, a konkretnie trzy gigantyczne statki kosmiczne zmierzające ku Ziemi, z których największy ma średnicę 240 kilometrów. W chwili obecnej znajdują się w pobliżu Plutona (dlatego astronomiczne teleskopy jeszcze ich nie widzą), a do nas dolecą w grudniu 2012 roku (jakaż cudowna koincydencja - przecież wtedy właśnie ma być koniec świata!). Oczywiście tajną tą informację pierwszy poznał rząd Stanów Zjednoczonych i NASA, a następnie kilku innych wtajemniczonych przywódców wiodących państw na świecie, z przykazaniem zatajenia jej przed społeczeństwem. "Przypadkowo" doszło jednak do przecieków, tropy wiodą ponoć do Macedońskiej Agencji Informacyjnej, w każdym razie o tym, że lecą do nas wrogie zielone ludziki wiedzą już wszyscy, a nie tylko krewni i znajomi Królika. A ludziki te dysponują taką bronią i technologią (w końcu mają talerz jak stąd do Warszawy), że unicestwią nas w mgnieniu oka (a może lecą nas uratować?). I żeby nie być gołosłownym, tutaj m.in. można obejrzeć "zdjęcia" z przecieków.

Mógłbym zapytać jak to możliwe, że RADIOTELESKOPY projektu SETI, które wychwytują fale RADIOWE, stworzyły widoczny na tych przeciekach dwuwymiarowy OBRAZ. Ale po co, skoro usłyszę, że teraz nie należy pytać, tylko uciekać. Gdzie pieprz rośnie! Dramat, klęska, apokalipsa, pandemonium, Indianin w Paryżu, Krecik w mieście. Mało mnie obchodzi, czy ktokolwiek w to uwierzy (choć na pewno znajdą się tacy), bardziej interesuje mnie, dlaczego mamy - jako społeczność planety zwanej Ziemią - najbardziej wybujałe ego we Wszechświecie.

Nie dość, że wszystkie ciała niebieskie uparły się, żeby akurat w nas uderzyć, to jeszcze uwzięli się na nas kosmici. We wszystkich galaktykach, na wszystkich zamieszkanych planetach, nic nie robią tylko knują przeciw nam. Siedzą kosmici i kombinują, jak tu się nam dobrać do skóry. Czy od razu wysłać statki bojowe, czy najpierw zwiadowcę w postaci przerośniętego tasiemca (nieuzbrojonego), który kompulsywnie dzwoni do domu, czy może kilkoro szpiegów wyglądających jak ludzie ziemscy, ale pod zdradziecką powłoką skrywających ciała oślizgłych jaszczurów? Czy porwać kilka osób w takt dziwnej muzyki, czy uprowadzić córkę Blake'a Carringtona i porobić na niej testy wszelakie, a może tylko odrolnić chłopu ziemię, unosząc do swojego statku wszystkie krowy i wysysając im krew? I siedzą dalej ci kosmici, i liczą, i planują, grzeją się im zielone mózgownice, czułki się trzęsą, srebrzyste skafandry im parują, ale nie spoczną, dopóki nas nie zniszczą.

Żeby było jasne, czyli clear. Osobiście wierzę głęboko w istnienie życia pozaziemskiego, i to w takiej skali i w takiej formie, że przekracza to nasze wszelkie wyobrażenia. Ale wydaje mi się także, że oni nas mają głęboko gdzieś. Wiedzą o nas, owszem, ale nic ich nie obchodzimy, tak jak ludzkości nie obchodzi niewielkie mrowisko gdzieś na skraju lasu. Oni mają o wiele ważniejsze sprawy na głowie (czy cokolwiek chroni ich mózgi) aby się nami przejmować. Choćby dlatego, że wiedzą, iż nie będzie z nas żadnego pożytku. Jesteśmy żałosnymi, głupimi istotkami, ale za to samoocenę mamy, że ho ho. Uważamy się za pępek Wszechświata, rozgłaszamy, że tylko na Ziemi jest życie "inteligentne", a nawet jeśli gdzieś indziej też, to zaraz do nas przylecą - zbratać się, albo potykać na oręż dowolny. W przypadku tych ostatnich doniesień jest identycznie - nawet jeśli zauważono jakieś pojazdy w okolicach Plutona, to nasze wygórowane ego od razu zakłada, że lecą do nas. A może po prostu podróżują na wakacje i uznali, że tędy będzie najbliżej i w dodatku ominą jakąś płatną kosmiczną autostradę.

Nie potrafimy przyjąć do wiadomości, że w Kosmosie są miliardy gwiazd, wokół których krążą miliardy planet, większość z nich miliony razy większe od Ziemi. Nasza galaktyka (Droga Mleczna) jest kosmicznym zadupiem, a nasza planeta jest niczym więcej niż tylko pyłkiem. Szczerze wątpię, żeby ktokolwiek naprawdę inteligentny zapuszczał się załogowym statkiem w nasze rejony. A wysilać się, żeby nas niszczyć? Po co? Chyba jedynie po to, żeby uchronić przed gniciem zdrową tkankę...

Oczywiście, mogę się mylić. I w grudniu przyszłego roku, niczym John Locke w ostatnim odcinku drugiego sezonu Lost powiedzieć ze strachem w oczach: "I was wrong". Jedyną pozytywną okolicznością będzie wówczas, że już nie będę musiał nikomu spojrzeć potem w oczy i tłumaczyć się z moich nietrafionych przewidywań.

Ale to chyba jeszcze nie teraz...

27. czerwca 2011, 13:42 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 22 czerwca 2011

jednak święci garnki lepią

W książkach, które pamiętam z dzieciństwa (raczej wczesnego), powtarzał się czasami zestaw edukacyjnych obrazków z cyklu: "To samo, a ciągle inaczej". Miały one na celu zobrazowanie dzieciom, czym różnią się od siebie pory roku. Czasami były dwa (lato-zima), czasami cztery. Gdyż - jak powszechnie wiadomo - pory roku mamy w Polsce cztery: przedwiośnie, żarówa, babie lato i śródzimie. Nie przyjął się jednak importowany z Etiopii za ciężkie pieniądze podział na porę suchą i porę deszczową. Gdyby się bowiem trzymać tego zróżnicowania, to... nie byłoby żadnego zróżnicowania. Pora sucha trwa jakieś 11 miesięcy, a przez pozostałą część roku kalendarzowego udaje, że pada śnieg.

Anyway, na wspomnianych obrazkach trzymano się jeszcze klasycznego podziału, który w meteorologii zaczynał zanikać mniej więcej wtedy, gdy Reymont zaczynał pisać "Chłopów" (za których dostał potem - jak pamiętamy - Nagrodę Wedla). Na obrazku pt. "Lato" był na przykład domek (z czerwonym dachem i kominem), drzewo liściaste, ścieżka, błękitne jezioro i złote słonko na niebie. Obrazek "Zima" przedstawiał identyczny krajobraz, ale pokryty śniegiem, drzewo straciło liście, z komina wydobywał się dom, a jezioro skute było lodem. Teraz pewnie takich zestawów już nie ma w książkach, bo raz, że dzieci jakoś bardziej nowoczesne, a dwa, że w czasach, gdy w maju pada śnieg, a w grudniu jest +15 st. C, oprotestowano by zaraz te obrazki, jako wprowadzające dziatwę w błąd.

Ja miałem jednak o czymś innym. Otóż rzecz w tym, że gdy to były obrazki, to jeszcze było w miarę fajnie - i domek, i jezioro w tym samym miejscu. Gdy jednak były to fotografie, pod względem rozmieszczenia widocznych na nich obiektów nie wszystko było identycznie. Ba, czasami niełatwo było dostrzec w ogóle jakieś podobieństwo - albo inny kadr, albo inna perspektywa. Co mnie - jako anankastycznego pedanta - mocno raziło. I myślałem: co za problem wziąć zimowe zdjęcie, przyjść w lecie, spojrzeć na zdjęcie i stanąć mniej więcej w tym samym miejscu, aby uzyskać podobny kadr?

A dziś muszę uderzyć się w piersi. Na własnej skórze przekonałem się bowiem, że to jest pewien problem. Owszem, do przeskoczenia, ale nie tak banalny, jak sądziłem. Wprawdzie moje fotografie wykonywałem nie mając w ręku zdjęcia z przeciwstawnej pory roku, ale za to byłem na terenie, na którym znam każde drzewo i każde ziarnko piasku. A efekty są jednak - jak poniżej - mizerne. Chociaż to wciąż są te same miejsca - ręczę za to głową i innymi częściami ciała.

(i jak zwykle - na fotografię klikamy lewym guziczkiem myszki dla praworęcznych, aby te efekty zobaczyć)










































































22. czerwca 2011, 22:12 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 14 czerwca 2011

kto się boi czarnego Murzyna?

Sprawa rzekomo rasistowskiej wypowiedzi Kuby Wojewódzkiego w którymś radiu otarła się już o ministra (sic!). Liczba punktów na liście postulowanych sankcji wobec dziennikarza zwiększa się szybciej niż dług publiczny Rzeczpospolitej Obojga Kaczorów (Donalda i Jarosława). Ukarać, usunąć z radia, zamknąć mu program, odsunąć od organizacji koncertu z okazji inauguracji unijnej prezydencji, postawić przed Trybunałem Stanu. W normalnym kraju rzekomo poszkodowany pan Gajadhur wytoczyłby panu Wojewódzkiemu sprawę cywilną. Wówczas sąd - z dala od medialnego zainteresowania - zbadałby, czy zostały naruszone jakieś dobra pana Gajadhura i ewentualnie pociągnąłby Kubę za konsekwencje.

Niestety, nie żyjemy w normalnym kraju. I już nawet nie chodzi o to, że na tzw. Zachodzie ostra satyra jest na porządku dziennym, ani o to, że gdyby u nas narodził się Monty Python, musiałby się ukrywać w bardzo głębokim podziemiu. Zresztą rzeczonej wypowiedzi Kuby nie słyszałem, więc nie będę dywagować "czy to było rasistowskie, czy nie". Nie żyjemy w normalnym kraju z powodów ogólniejszych. Po pierwsze - uwaga, truizm! - sprawa Kuby to kolejny temat zastępczy, niezbędny do tego, aby media mogły podtrzymywać swoje funkcje życiowe. W ostatnich tygodniach głośno było kolejno o: "kibolach", niemieckich ogórkach, stadionach na "Euro" i pewnej posłance, która partie polityczne zmienia częściej niż bieliznę osobistą.

A po drugie - charakterystyczne dla naszego społeczeństwa jest to, że raz na pewien czas potrzebujemy jakiegoś kozła ofiarnego. Najlepiej kogoś znanego, komu "się w życiu udało", kto ma lepiej od nas. I dla poprawy narodowego samopoczucia potrzebujemy odsądzić go od czci i wiary, oraz w majestacie prawa obrzucić błotem. Owszem, zawsze pod ręką jest Jarosław Kaczyński, w którego bije się niczym w afrykański bęben i oskarża o wszelkie plagi i nieszczęścia. Ale jest społeczność, która stoi za nim murem i leży za nim krzyżem, więc na ogólnonarodowego chłopca do bicia się już nie nadaje. Bo musimy jednak od czasu do czasu ukrzyżować kogoś ponad podziałami.

Generalnie, trudno było ostatnio o kogoś takiego, co do którego byłaby ogólnonarodowa zgoda, od plaż Bałtyku po szczyty Tater. Pewien poseł, który lubi popatrzeć na baraszkujące lesbijki odpadł w przedbiegach, gdyż jest zbyt mało rozpoznawany. Premier z Gorzowa, znany też jako Atrakcyjny Kazimierz, ze względu na romans z dziewczyną w wieku swojej córki był idealnym kandydatem, ale udał się na banicję i ani myśli wracać do tych pól malowanych zbożem rozmaitem. Nie udało się nawet ze słynnym reżyserem Polanem Romańskim. Wszystko było pięknie - bo i Żyd, i sławny, bogaty, i dziecko zbałamucił, ale cholera, musiał się znaleźć ktoś, kto go zaczął bronić. I już nie wypada stawiać szubienicy. Musi bowiem do tego istnieć pełna zgoda, jak pod pałacem Poncjusza Pirata, gdy tłum jak jeden mąż krzyczał "Ukrzyżuj".

Zanim jednak zapłoną stosy odkupienia i usmażymy sobie Kubę Wojewódzkiego na rzecz społecznego dobro-samopoczucia, przyjrzyjmy się sobie jako tak zwanemu Narodowi. Naszym anegdotom, dowcipom i odzywkom inkrustowanym uprzedzeniami i resentymentami tak obficie, jak wielkanocna babka rodzynkami. Przypomnijmy sobie, co czujemy na widok żebrzących Rumunów, krążących po domach Cyganów, przyrządzających sajgonki "Kitajców". Wyobraźmy sobie, co pomyślimy, gdy znajoma zwierzy się nam, że zamierza wyjść za mąż za fantastycznego Turka albo Irakijczyka, i czy to na pewno jest to samo, co w przypadku gdyby powiedziała, że wychodzi za faceta z Wrocławia. Nawet mainstreamowe kabarety operują stereotypami ("Kuciak na ostro raz", "Z psa robimy cielęcinę, a z kota kisiel i ciastka") i mam poważne obawy, czy w celu walki z nimi, czy dlatego, że tak głęboko one już w nas siedzą. I nikt za chińskiego papieża nie przekona naszej podświadomości, iż Wietnamczycy nie jedzą psów, Murzyni nie skaczą po bananowych drzewach, a Indianie nie rozmawiają z duchem wiatru i orła cieniem.

A potem zastanówmy się, czy to właśnie Kuba Wojewódzki jest tym obiektem, z którym powinniśmy toczyć boje.

Po II wojnie światowej jeden facet, Stetson Kennedy, zachwiał całą potęgą Ku-Klux-Klanu tak bardzo, że ta organizacja już nigdy później nie odzyskała swojej pozycji w USA. Nie walczył jednak na salach sądowych, ani nie rzucał grubym, moralnościowym słowem. Wstąpił do Klanu, wyniósł jego tajemnice, zwyczaje i rytuały na zewnątrz, a następnie ośmieszył je. Humorem, ironią można walczyć równie skutecznie jak mieczem. Ale w Polsce wciąż obowiązuje obrażanie się, wywijanie szabelką i grobowa powaga.

14. czerwca 2011, 15:26 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 9 czerwca 2011

pacaneum

W moim mieście, które w tych dniach jest słynne raczej z festiwalu wszech-popu i plastikowej piosenki, doszło w mijającym tygodniu również do innego wydarzenia. Tragicznego, owszem, ale dającego jednocześnie Opolu ogromne szanse na zasłynięcie w świecie, gdy w swojej następnej książce pani Wendy Northcutt będzie wręczać kolejne Nagrody Darwina.

Otóż w środku nocy, na dworcu kolejowym Opole-Wschód, pijany student Uniwersytetu Opolskiego wspinał się na słup trakcyjny. Poważnie - wspinał się na słup trakcyjny! Jak relacjonują lokalne media, gdy był na wysokości ok. 5 metrów, poraził go prąd. Widocznie chciał (ten student, nie prąd) zabłysnąć przed kolegami, którzy razem z nim na owym dworcu spożywali alkohol. No i właściwie mu się to udało. I to nie byle jak! Nie tak, jak zwykły śmiertelnik, który przypadkiem w mieszkaniu włoży widelec do gniazdka, gdzie jest zaledwie 220 V (niskie napięcie). Sieć trakcji kolejowej jest linią średniego napięcia, płynie tam prąd o napięciu 3 kV (3 kilowolty czyli 3 000 V). Gość zatem zabłysnął naprawdę olśniewająco i jak nietrudno przewidzieć, podjęta przez ratowników medycznych reanimacja zakończyła się niepowodzeniem.

Najbardziej zaskakujące jest jednak, czym na co dzień zajmował się nasz kandydat do Nagrody Darwina. Gdyby bowiem przyjechał on z jakiejś zabitej dechami prowincji na rubieżach cywilizacji, gdzie diabeł gasi światło przed snem i gdzie nie wiedzą, co to kolej żelazna, to można by mu jeszcze wybaczyć. Było nawet za socjalizmu takie powiedzenie: wpuścić chłopa do biura, to atrament wypije. Ale nie, ten śmiałek wspinający się na słup trakcyjny był studentem fizyki. I stworzył w ten sposób wymarzony argument dla przeciwników powstawania uczelni w miastach mniejszych niż mega-trendi-Wroclove. Bo skoro w tych małych uczelniach nawet studenci fizyki nie są świadomi, czym grozi bliskie spotkanie z elektrycznością...

Zapominając na moment o religii, etyce i moralności, można podsumować, iż w pewnym aspekcie dobrze się stało, że reanimacja tego studenta nie przyniosła skutku. Zadziałał bowiem odwieczny i niezawodny mechanizm selekcji naturalnej. Głupota jest przypadłością dość powszechną i jak dotąd - cytując zmarłą niedawno Młodą Lekarkę - "medycyna nie znalazła na to żadnego pacaneum". Skutkiem ubocznym (choć niektórzy nazwą to osiągnięciem) medycyny jest natomiast to, że posiada środki pozwalające odratować delikwentów cierpiących na opisywaną przypadłość, których pomysły w normalnych warunkach powinny zakończyć się zejściem (śmiertelnym).

Dawniej, gdy znalazł się gość, który próbował stąpać po wodzie, uznał, że jest "hardkorem" i potrafi latać, ruszał z jedną dzidą przeciw szarżującemu stadu słoni czy strzelał z procy do niedźwiedzia, to wkrótce po takim wyczynie jego współtowarzysze grzebali głęboko w ziemi to, co z niego zostało. A jeśli nie zdążył jeszcze przekazać dalej swoich "bezcennych" genów, przyszłe pokolenia mogły odetchnąć z ulgą. Rozwój medycyny - oczywiście nieoceniony - zaburzył jednak działanie tego mechanizmu, który odsuwał w czasie dzień, gdy świat wezmą w posiadanie jednostki o inteligencji szczotki do włosów. Paradoksem współczesności jest, że mimo powszechnej edukacji, co krok spotyka się idiotów. Ale to nie tak, że jest ich proporcjonalnie więcej niż kiedyś. Tylko osiągnięcia cywilizacyjne sprawiają, że mogą oni dłużej cieszyć się życiem. Podobnie jak z chorobami wieku starczego - również nie jest ich więcej niż 200 czy 500 lat temu, ale to nowoczesna medycyna sprawia, że ludzie częściej dożywają wieku sędziwego i mają nieprzyjemność na takie choroby zapadać.

Tak, wiem, każdego z nas w jakimś stopniu dotyczy pośrednia autodestrukcja. Każdy podobno zasługuje na nowe życie, na drugą szansę i takie tam. Zgoda, to prawda. I wyjątkowo nie mam nawet pretensji o to, że "z naszych podatków" ratuje się delikwenta, który wspina się na słup trakcyjny. Wydaje mi się jednak, że przede wszystkim trzeba samemu sobie dać szansę na tą drugą szansę. W przeciwnym wypadku to naprawdę nie ma sensu.

9. czerwca 2011, 19:06 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 4 czerwca 2011

shrink

W gabinecie kozetka. Na ścianie portret Freuda. W repertuarze między innymi: czytanie w myślach, grzebanie we wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa, patologiczna potrzeba odnalezienia w zachowaniu interlokutora objawów zaburzenia psychicznego, wystawianie zaświadczeń o dysleksji albo ADHD.

Kiedyś określenie "psycholog", a już zwłaszcza "psycholog kliniczny" brzmiało dumnie. Osobnika takiego otaczano szacunkiem, trochę jak lekarza, tylko lekarza od czegoś innego niż kaszel i bul (według "Słownika Nowej Ortografii" pod redakcją B.Komorowskiego) w krzyżu. Współcześnie psychologa wrzuca się do jednego worka z napisem "magistry bez przyszłości". Stawia się w jednym szeregu z absolwentami kierunków dających tak szerokie perspektywy na rynku pracy, jak filozofia, zarządzanie, stosunki międzynarodowe czy wiedza o kulturze. Przed studentem psychologii kreśli się rozległe i zróżnicowane horyzonty zawodowe: w hipermarkecie, na budowie, w McDonaldzie...

Stereotypy i błędne przekonania nie przylatują z księżyca. Winnymi ich potęgi są przede wszystkim sami psychologowie. To, że nie mogą przepisywać leków i przez 20 lat "wolnej Polski" nie potrafią wypracować ustawy o własnym zawodzie to jedno. Istotniejsze jest jednak, że niektórym po ukończeniu tych kiedyś prestiżowych studiów odbija i zachowują się, jakby posiedli wszelkie mądrości tego świata. Na podstawie testów projekcyjnych wysuwają wyrafinowane wnioski o ludzkiej osobowości, opowiadają brednie o "zabawianiu wewnętrznego dziecka", "odnajdywaniu siebie" czy "akceptacji ograniczeń własnego JA" i płodzą pseudonaukowe poradniki, które językiem typowym dla Paulo Coelho radzą jak żyć, żeby być pięknym, zdrowym i bogatym. A wszystko to podpierają uniwersalną frazą: "najnowsze odkrycia psychologii dowodzą, że...".

Gdy wydarzy się katastrofa, są ofiary śmiertelne i w internecie napiszą, że na miejsce wysłano psychologów, zawsze znajdzie się kilka komentarzy w rodzaju: "Po co te darmozjady tam pojechały, będą gadać te swoje psychologiczne "mądrości", a nikomu i tak nie pomogą". Gdy kandydat na zawodowego kierowcę wraca z badań psychotechnicznych, relacjonuje w stylu: "K***a, jakieś klocki mi kazał ten kretyn układać, zamiast badać to, co faktycznie jest potrzebne na drodze". Człowiek z poważnym problemem nawet nie decyduje się na wizytę u psychologa, gdyż z opowieści znajomych wie, że zamiast rozmowy dostanie test, albo zostaną mu okazane plamy atramentowe z pytaniem "Co tutaj widzisz?". I na tej podstawie Pani Psycholog stwierdzi, że wszystkie problemy klienta to wina odrzucającej matki, zbyt ciężkich zabawek w dzieciństwie albo braku orgazmu.

Jakby nie patrzeć, taki jest wizerunek psychologa. Hybryda wróżki, szarlatana i niespełnionego seksualnie wyznawcy Freuda, który wszystkie problemy sprowadza do jednego. Obsesyjnie przekonanego o własnej nieomylności, który dowodzi: "mam rację, bo jestem psychologiem, a ty nie". Względnie cudotwórcy, który potrafi rozwiązać każdy problem jeśli tylko mu się chce (a zwykle mu się nie chce). Który ma magiczną różdżkę schowaną w szufladzie, gdzieś pomiędzy testami inteligencji a dłutem do przeprowadzania lobotomii. I który ma dostęp do wiedzy tajemnej, więc wystarczy, że powie dwa zdania, albo zaordynuje odpowiednią terapię, a nasze życie - niezależnie od tego, jak poważny jest problem - zamieni się w krainę winem i śpiewem płynącą.

I mnie to trafia, bo studiuję tą dziedzinę nauki z pasji i z przekonania. Dla tej wiedzy tajemnej zresztą też, bo cierpię na "syndrom ucznia czarnoksiężnika". A za rok wyląduję w świecie, który psychologa generalnie wyśmiewa albo wysyła do tak zwanego diabła. Nawet nie chodzi o to, że szersze społeczeństwo uzna mnie za wiecznego studenta, któremu nie chciało się uczyć, więc zrobił sobie kierunek lekki, łatwy i przyjemny. Albo rozpuszczonego cwaniaka, który zamiast zabrać się do prawdziwej pracy, bierze pensję "z naszych podatków" za przekładanie papierów i robienie uczciwym ludziom idiotycznych testów. Z tym sobie poradzę.

Problem ma za to owo szersze społeczeństwo. Bo - niezależnie od powodów - z psychologa zrobiło sobie takiego Czarnoksiężnika z Krainy Oz a rebours. Najpierw go ignoruje i odsądza od "prawdziwej naukowości" i "poważnej wiedzy", ale jak przychodzą kłopoty, to oczekuje od niego cudów.

4. czerwca 2011, 23:00 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 2 czerwca 2011

Amorphis - "The Beginning Of Times"

To miał być muzyczny Genesis. Opowieść o Początku. Dźwiękowa ilustracja fińskiej wersji Księgi Rodzaju. I o ile taka idea zasługuje na obiektywne uznanie, ocena jej realizacji musi już pozostać wyłącznie kwestią indywidualnych upodobań. A jedynym zastrzeżeniem jakie można postawić, staje się pytanie, czy wybrali właściwy czas, czy akurat na tym etapie kariery warto było się porywać na tak potężne przedsięwzięcie.

Tezę jakoby Amorphis się twórczo wypalił, mógłby postawić tylko kompletny ignorant. Poza tym to akurat są ludzie, którzy nie muszą niczego nikomu udowadniać. Ponad 20 lat na scenie, 10 albumów, z których już tylko losowo wybrana połowa sytuuje zespół wśród najważniejszych wykonawców europejskiej, a nawet światowej sceny przełomu wieków. A pomysł z regularnym sięganiem w zakresie warstwy tekstowej do "Kalevali" (fińskiej epopei narodowej) jest dosłownie nie z tej ziemi. Zgoda, panowie niebezpiecznie szybko zbliżają się do "czterdziestki", więc można byłoby próbować dowodzić, że starszy człowiek jednak nie może. Że równia pochyła, że demencja, że właśnie artystyczny burnout...

... ale dałoby się to obronić jedynie wówczas, gdyby dwa lata temu nie wyszedł spod ich rąk znakomity "Skyforger". Album od pierwszej do ostatniej nuty niemal perfekcyjny, nawiązujący do najlepszych czasów kapeli, a może nawet piszący ich historię na nowo. Przy całej mojej miłości dla beztroskiej "Elegy", dla genialnej "Tuoneli", dla miażdżącego "Am Universum" i dla wokalu Pasi Koskinena, gdyby ktoś określił "Skyforger" najlepszą płytą w dorobku Amorphis, nie miałbym argumentów, aby protestować. I aby z infantylnym podekscytowaniem nie oczekiwać na kolejny krok.

Krok, jak się okazuje pusty. Krok, który niestety nie posuwa historii naprzód. "The Beginning Of Times" nie tylko na gruncie lirycznej metafory jest spojrzeniem wstecz. Na pierwszy rzut ucha jest logiczną kontynuacją "Skyforger", ale tylko na pierwszy. Zbyt dużo jest na tej płycie niedoróbek, zbyt dużo słabych momentów. Oczywiście, jest ten charakterystyczny amorphisowy klimat, ale tylko wzmaga on pozostające po fakcie uczucie niedosytu. Fuszerki widać bowiem wszędzie. Pierwsza ścieżka ("Battle For Light") razi bezbarwnością i brakiem pomysłu, a przecież otwarcia oni zawsze mieli kapitalne. Wybór promujących (również na Fejsbuku) płytę kawałków jest przysłowiowym strzałem kulą w płot. "My Enemy" tylko się interesująco zaczyna, a później jest już coraz gorzej. Natomiast "You I Need" jest nudny jak krawat Zbigniewa Wodeckiego, i tylko klawisze Santeriego Kallio ratują rzecz od kompromitacji. Generalnie przynajmniej połowa tracklisty brzmi jak odrzuty z sesji do "Skyforger" i nawet ta niesamowita melodyka, która była być może największym atutem poprzedniego dzieła, tutaj chwilami po prostu irytuje.

Żeby jednak nie rozbijać w proch legendy, trzeba obowiązkowo wspomnieć, że nie wszystko na "The Beginning Of Times" jest niestrawne jak fińskie pieczywo. Wciąga hipnotyzująca melodia w "Mermaid", przebojowo brzmi "Three Words", coś wreszcie dzieje się w drugiej części albumu ("Reformation", "On a Stranded Shore" czy "Escape"), spodobać musi się końcówka "Crack In a Stone". I przede wszystkim bezapelacyjnie najlepszy na płycie "Song Of The Sage". Dla mnie jak dotąd - obok "Under Flaming Skies" Stratovariusa - absolutnie hit roku. Takiej dawki szaleństwa w amorphisowym wydaniu nie było już dawno. Obłędna melodia, folkowe wstawki, energia rodem z serca reaktora atomowego. Niezbity dowód, że Esa Holopainen i jego ludzie wciąż znają się na swojej robocie. Ta płyta im po prostu nie wyszła, ale przecież świat się jeszcze nie kończy. Jeśli wierzyć tytułowi, to właściwie dopiero się zaczyna.

Amorphis - "The Beginning Of Times"

2011, Nuclear Blast
ocena: 6/10

2. czerwca 2011, 23:22 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego