wtorek, 20 marca 2012

psychologia czajniczka

W jednym ze swoich ostatnich kazań, niezastąpiony ksiądz Natanek dobrał się do psychologów. Filmik hitem internetu wprawdzie jeszcze nie jest, może dlatego, że lobby psychologiczne ma inne rzeczy na głowie (coś słyszałem o jakiejś ustawie...). Gdyby bowiem suspendowany prezbiter wypowiedział się na temat internautów w takim tonie, jak swego czasu Jarosław Kaczyński, zostałby zjedzony na surowo, a gdyby zdarzyło mu się powiedzieć coś niepochlebnego o gejach - nie pomogłyby mu nawet zastępy niebieskie.

Co jednak konkretnie powiedział ksiądz Natanek o psychologii? No właśnie, nic zaskakującego. Bo że psychologia to kolejne z natchnionych dzieł Szatana, to przecież żadna niespodzianka. A poza tym nadmienił tylko, iż psychologowie to szczwane lisy, co to uzurpują sobie prawo do bycia suwerenami w dziedzinie, którą przecież każdy (kapłan) z odpowiednim doświadczeniem i zmysłem obserwacji opanować potrafi. Mogliby go przechwycić w swoje szeregi ci przeciwnicy testów projekcyjnych, którzy ostatnio demonstrują. Ale wówczas pewnie rorschachiści wezwaliby na pomoc samą Twórczynię akmeologii duchowości i dopiero by się porobiło.

Trzeba jednak księdzu przyznać, że potrafił mnie zmusić do refleksji nad przedziwnymi relacjami pomiędzy psychologią a zinstytucjonalizowaną religią. Niby wszystko jest pomiędzy nimi w porządku jak w najlepszej koalicji rządowej; na mojej Alma Mater jest nawet kilku księży, którzy są jednocześnie co najmniej doktorami psychologii, a warto wspomnieć, że psychologię studiował również najsłynniejszy w tym kraju człowiek, który nie został papieżem... tfu!... kapłanem, czyli Szymon Hołownia. Gdyby jednak spojrzeć na sprawę z innej strony, to psychologia z religią powinny się szczerze nienawidzić. Powinny konkurować o to, która z nich będzie wyjaśniać psychiczne przeżycia człowieka i pomagać mu w duchowych rozterkach. Zgodnie z zasadą, według której kiedyś człek z problemami spieszył do konfesjonału, dzisiaj kładzie się na przysłowiowej kozetce psychologa. Jak wiadomo, nie jest to jednak takie proste. Kogoś z zaburzeniami psychicznymi, zwłaszcza o organicznym podłożu, nie wyleczy na pewno żaden ksiądz. I odwrotnie - jeśli ktoś odczuwa silną potrzebę pojednania z Bogiem (bo nie każdy ją przecież odczuwa!) i głęboko w owego Boga wierzy (bo nie każdy wierzy), to nie pomoże mu najlepszy psychoanalityk.

Zatem jeśli ktoś chce pogodzić w swojej wizji świata osiągnięcia psychologii i doktrynę wyznawanej religii, to zrobi to bez trudu, tak jak intelektualnych akrobacji dokonują posoborowi hierarchowie Kościoła próbując włączyć w katolicką teologię teorię ewolucji. "Umysł jest dziwną maszyną, która potrafi łączyć ze sobą oferowane jej materiały na najbardziej zaskakujące sposoby" - miał kiedyś powiedzieć sam Bertrand Russell, do którego zresztą wrócimy jeszcze w dzisiejszym odcinku. Natomiast tym, co mnie teraz najbardziej fascynuje są wzajemne relacje pomiędzy nie tyle psychologią, ale nauką w ogóle, a religią, zwłaszcza katolicką.

Przecież one się powinny zwalczać na każdym kroku! Człowiek potrafi uczynić sobie wroga z każdego, zrobić awanturę z najmniejszej różnicy poglądów. Dość powiedzieć, że dwie centrolewicowe partie, które miały kiedyś (i nadal w dużej mierze mają) wręcz identyczny program i które pospołu miały budować nową Polskę, czyli PO i PiS, dziś są w opozycji większej niż kibice Wisły i Cracovii, lub mieszkańcy Zielonej Góry i Gorzowa Wlkp. Instytucjonalna religia miałaby dość powodów, by nie znosić nauki, nauka - by religią gardzić, by wykazywać jej ignorancję, gdzie popadnie. A tak - poza skrajnymi przypadkami - jednak nie jest. Metafory wzajemnych relacji nauki i religii są raczej zoologiczne: albo te dwie dziedziny podchodzą do siebie jak przysłowiowy pies do jeża, albo odwracają kota ogonem.

"Tego świata, w którym teraz żyjemy, zrozumieć się nie da" - powiedział w jednym z ostatnich odcinków "Rancza" jeden z jego bohaterów, człowiek życiem niewątpliwie doświadczony. Tego, jak religia i nauka mają problemy z odnalezieniem swojego miejsca w światopoglądowym galimatiasie, też zrozumieć niełatwo. Niby odmienne w każdym calu, a czasami potrafią stanąć ramię w ramię. Na poziomie akademickim religia i psychologia idą pod rękę, gdy ta sama psychologia ze strony ortodoksyjnej nauki bywa czasem atakowana, jako nadmiernie subiektywna. Ale gdy spojrzymy na przykład na alternatywne metody leczenia, homeopatię, akupunkturę etc., Kościół i ścisła nauka mówią jednym głosem, mając naprzeciwko siebie ezoteryczne środowisko spod znaku "Nieznanego Świata". A wydawałoby się przecież, że to nauka ma monopol na "szkiełko i oko", a religia na to, co pozazmysłowe, niepoznawalne, duchowe i eteryczne. Bo już gdy chodzi o duchy - nauka swoje, a religia - ostrożnie - swoje.

W Opolu ma miejsce właśnie seria "Wielkopostnych Wykładów Otwartych", które prowadzą księża-wykładowcy akademiccy, a które traktują m.in. o takich zagadnieniach: "Zjawiska paranormalne - zagrożenie czy wyzwanie dla wiary?", "Medycyna alternatywna - alternatywa dla medycyny, okultyzm czy wiara zdesperowanych?", "Niekonwencjonalne metody leczenia - medyczna zagadka czy zagrożenie?".

Czy chodzi tylko o zwalczanie konkurencji i pozyskiwanie zwolenników? Też, ale mam nieodparte wrażenie, że również o coś więcej. I to sprawia, że stanowisko - zwłaszcza oficjalnej nauki Kościoła - w niektórych kwestiach przewidzieć jest naprawdę niełatwo. Wydaje mi się, że zwłaszcza w kwestiach medycznych poglądy przedstawicieli Kościoła wybitnie zależą od sytuacji. Jak atakują nas jacyś zwolennicy leczenia kadzidełkami, to wraz z akademicką medycyną stajemy pod bronią, ale jak owa medycyna stwierdza coś nie po naszej myśli, to też stajemy, tyle że okoniem. A życie pozaziemskie? Nauka ścisła nie mówi "nie", chociaż dla wielu ludzi UFO to większe przesądy niż czary, homeopatia i wywoływanie duchów razem wzięte. A religia w ogóle nie wie, jak się zabrać do sprawy. Ani to duchowe, bo może zielone ludziki są jednak z krwi (też zielonej?) i kości, ale jednak Pismo o nich słowem nie wspomina... A że zabrać do sprawy by się chciała, przekonuje choćby fakt, że powstają takie pozycje bibliograficzne jak "UFO w perspektywie chrześcijańskiej". Natomiast psychologia stawia wiarę w życie pozaziemskie na równi z tradycyjnymi przesądami w rodzaju tych o pechowości czarnego kota. W każdym razie chaos jest tak potężny, że gdyby tu wylądował - nomen omen - ktoś z Kosmosu, zwłaszcza przyzwyczajony do dychotomicznych podziałów, natychmiast zwariowałby, próbując nas zrozumieć.

I tylko czajniczek Russela orbituje sobie gdzieś tam wysoko nad naszymi głowami, gwiżdżąc na to wszystko...

20. marca 2012, 22:44 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

wtorek, 13 marca 2012

ale plama

Znowu będzie tekst "z branży". Ponieważ znowu jest głośno w mediach o psychologii, i to bynajmniej nie z jej najjaśniejszej strony. Kilkuset studentów i wykładowców psychologii w całym kraju, do spółki z Klubem Sceptyków Polskich, zainicjowało akcję "Psychologia to nauka, nie czary", która ma na celu nagłośnienie protestu przeciw stosowaniu przez psychologów klinicznych testów projekcyjnych, zwłaszcza tzw. testu plam atramentowych Rorschacha.

Trzeba przyznać, że takiego odśrodkowego buntu już dawno nie było. W środowisku zawrzało, bo psycholodzy występują przeciw psychologom. Do tej pory to lekarze, tudzież sceptycy właśnie protestowali przeciw psychologom. A teraz się okazuje, że jednak sami psychologowie mają dość traktowania przez społeczeństwo swojej profesji jako magii z elementami czytania w myślach. Choć trzeba przyznać, że sami są sobie po części winni. Dorosłym, którzy przychodzą z problemem, każą rysować drzewo, a potem dziwią się, że tzw. człowiek z ulicy widzi psychologa jako osobliwą hybrydę czarnoksiężnika, świeckiego kaznodziei i darmozjada. Po części, bo istnieje oczywiście druga strona medalu. Gdy ów delikwent z ulicy trafi do niedouczonego lekarza, który postawi mu taką diagnozę, że stetoskop się jeży, to nie wyciąga od razu z tego faktu wniosków, że cała medycyna jest do bani, tylko, że miał pecha trafić na konowała. Natomiast po wizycie u średnio rozgarniętego psychologa często kwestionuje się sens istnienia psychologii w ogóle.

Dlatego nie wiem, czy autorzy akcji "Psychologia to nauka..." wybrali właściwą formę protestu. Koszulki, w których studenci chodzą na zajęcia, wielkie plakaty, profile na Fejsbuku. Trochę chyba zbyt dużo w tym tromtadracji, zwłaszcza jak na sprawę, która wywołała rozłam w samym środowisku. Ja bym był raczej zdania, żeby zacząć od porządnej, naukowej debaty we własnym gronie - wśród psychologów; wystosować pismo do PeTePu, zorganizować może jakiś panel, jakąś debatę oksfordzką z udziałem autorytetów, może jakieś badania, aby przekonać się ilu globalnie jest zwolenników, a ilu przeciwników stosowania testów projekcyjnych w praktyce. I na tej podstawie zmienić przepisy. Jeśli natomiast pisać o tym w czasopismach, to jedynie branżowych - jakiś "Przegląd Psychologiczny" na przykład, co najwyżej "Charaktery".

A tak, cała sprawa przeniosła się do tzw. dyskursu publicznego (rany, jakie to wyrażenie jest głupie...), a profesorowie przerzucają się argumentami w ogólnodostępnych mediach, zamiast na specjalistycznych konferencjach (jeszcze brakuje, żeby o testach projekcyjnych zaczęli się wypowiadać wszystkowiedzący politycy, na przykład w programie Bogdana Rymanowskiego). Czy to źle? Moim zdaniem trochę tak, bo w ten sposób - jako psychologowie - budujemy wrażenie, iż rzecz dotyczy każdego obywatela, który powinien się nią zainteresować. A nie powinien, bo się na tym nie zna, nawet jeśli wydaje mu się inaczej. Profesorowie medycyny nie dyskutują o specjalistycznych kwestiach na forum publicznym. Psychiatrzy nie debatują w "Newsweeku" ani w "Wyborczej", czy do leczenia schizofrenii lepiej nadaje się poczciwy Haloperidol, czy może neuroleptyki drugiej generacji. I tak samo psychologowie nie powinni wciągać społeczeństwa w branżowy spór, czy testy projekcyjne to złote narzędzie kliniczne, a może jednak natchnione dzieło Szatana. Po przeczytaniu jednego artykułu w gazecie i garści informacji na stronie KSP czy na Fejsbuku, laik nie pojmie raczej różnicy pomiędzy testem projekcyjnym a zadaniem, które tylko przypomina dziecięcą zabawę, a tak naprawdę jest rzetelną i sprawdzoną metodą. I ryzykujemy w ten sposób, że przyjdzie nam taki klient do gabinetu, będziemy mu chcieli zrobić Wechslera, a on zaprotestuje na widok Klocków czy Układanek, bo "gdzieś słyszał, że takie testy są niewłaściwe".

Mam zatem pewne zastrzeżenia co do formy protestu, natomiast zgadzam się, jeśli chodzi o jego przedmiot. Testy projekcyjne są wykorzystywane obecnie w takim zakresie, że sam Hermann Rorschach złapałby się za głowę. Owszem, mogą służyć jako pomocnicze narzędzie w diagnostyce, ale tylko jako pomocnicze, i tylko w rękach doświadczonych klinicystów, pracujących na nich od lat. Tymczasem są podobno udokumentowane przypadki, że na podstawie Rorschacha czy TAT ktoś poszedł siedzieć, a komuś innemu odebrano jego własne dziecko. I stawiam dolary do orzechów, że ten ktoś nie widział w plamie jak "diabeł zjada mózg niemowlęcia", tylko coś znacznie bardziej niewinnego.

Wydaje mi się, że zwłaszcza na temat testu Rorschacha mogę skreślić parę słów, bo ponad pół roku temu spędziłem kilkanaście niezapomnianych godzin nad jego interpretacją. Wszystkie testy projekcyjne są subiektywne, ale ten wręcz szalenie, co kolosalnie obniża jego przydatność jako narzędzia w jakiejkolwiek działalności naukowo-badawczej. Analiza pewnych aspektów wypowiedzi badanego jest - na pierwszy rzut oka - jednoznacznie określona kodami z podręcznika, i to przy użyciu dowolnej metody - czy to systemu całościowego Exnera, czy polskiej metody niejakiego Piotrowskiego. Są jednak pewne "kwiatki". Określa się na przykład tzw. "poziom formy". Czyli jeśli badany mówi, że na tym rysunku widzi motyla, i faktycznie dana plama obiektywnie przypomina motyla, to dajemy "+" w protokole. Jeśli natomiast plama za chińskiego papieża nie przypomina motyla - wówczas dajemy "-". Co jednak w bardziej skomplikowanych przypadkach, gdy badany ma jakieś "odjechane" skojarzenia? Teoretycznie można dać "+/-", ale taka sygnatura jest mniej diagnostyczna, więc podręcznik zaleca, żeby jednak spróbować określić się na plus, albo minus. I wówczas wychodzi cała subiektywność. Jednemu psychologowi tablica nr VII będzie przypominać głowę kosmity i da "+", a innemu nie i temu samemu badanemu policzyłby "-". I już jest inna interpretacja. To dlatego prof. Anastasi powiedziała kiedyś, że test Rorschacha bada przede wszystkim "sekretny świat" przeprowadzającego test psychologa. A owa głowa kosmity to i tak jest przykład bardzo niewinny. Mój badany miał m.in. takie skojarzenia (na różne tablice): "szkielet małpy z nogą konia", "potwór jadący na motocyklu" i "kot Sylwester rozjechany na asfalcie". I teraz - jak to mówią - bądź tu mądry i pisz wiersze.

Jasne, to nie jest też tak, że interpretacje poszczególnych skojarzeń twórcy testu wzięli z księżyca. Że usiedli i powiedzieli: "no, to OK, ustalamy, że jak tu ktoś widzi meble i wazony, to oznacza to u niego brak silnych zainteresowań, a jak ktoś widzi małe, nieagresywne zwierzęta, to znaczy, że jest uległy wobec swoich rodziców". Te interpretacje wywodzą się z psychoanalizy, mają też źródła w badaniach robionych na próbach klinicznych. I z tych badań wywodzono statystyczne generalizacje, że schizofrenicy w tej i tej plamie częściej niż inni widzą to i to, a ludzie z depresją to i tamto. Chociaż bardzo swobodne podejście psychoanalizy do jakichkolwiek metod statystycznych jest kolejnym zarzutem dla testu Rorschacha.

Najistotniejsze jest jednak to, o czym paradoksalnie nie mówi nikt z autorytetów, biorących udział w debacie. Już bowiem na starcie akcji "Psychologia to nauka, nie czary", jej inicjatorzy osiągnęli praktycznie swój cel. Zarówno Wikipedia, Klub Sceptyków Polskich, jak i niektóre media (np. "Polityka" nr 9/2012) opublikowały oryginalne tablice do testu Rorschacha, a KSP nawet najczęściej powtarzające się, tzw. "bezpieczne" odpowiedzi (jeśli udzielimy właśnie ich, niemal na pewno nie zdiagnozują nam żadnego zaburzenia). W tym momencie należy więc zaprzestać stosowania tego testu gdziekolwiek, skoro zarówno tablice, jak i sugerowane odpowiedzi są powszechnie dostępne. Taki test nie mierzy już niczego (nawet jeśli do tej pory mierzył jeszcze cokolwiek), jego trafność jest już zerowa. To mniej więcej tak, jakby w kwietniu opublikować zadania na najbliższą maturę (i do tego jeszcze klucz odpowiedzi na test z "polskiego"), albo zamieścić w internecie pytania do najbliższej edycji "Jednego z Dziesięciu". Do tej pory były jeszcze jakieś pozory tajności, test chroniony był prawami autorskimi, chociaż kto chciał, to i tak tablice jakoś zdobył. Teraz jeśli jakiś psycholog zdiagnozuje cokolwiek na podstawie samego Rorschacha, to właśnie jego należałoby umieścić w zakładzie odosobnionym.

Chyba, że stworzymy nowe plamy.

13. marca 2012, 22:34 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 4 marca 2012

kolej dużych kosztów

Katastrofy kolejowe poruszają mnie jakoś bardziej niż inne, zwłaszcza drogowe. Może dlatego, że pociągiem podróżuję relatywnie często i - uwaga, wariat! - naprawdę to lubię. Ale chyba też dlatego, że na kolei pasażer, a po części maszynista również, jest o wiele bardziej bezradny. W samochodzie kierowca jest sam sobie sterem, żeglarzem i co tam jeszcze poeta miał na myśli. On dobiera odpowiednią prędkość, dostosowuje się do warunków na drodze etc. Jasne, nie ma wpływu na to, że wjedzie w niego z podporządkowanej jakiś pijany maniak, ale jeśli chodzi o prowadzenie pojazdu, jego kierowca jest niemal suwerenem. W pociągu - przeciwnie. Sprawne poruszanie się kilkuset ton metalu zależy od współdziałania wielu osób i urządzeń technicznych, tych w pociągu i tych rozstawionych wzdłuż torów. Jeśli nastawniczy lub dyżurny ruchu wpuści pociąg na niewłaściwy tor, maszynista nie może nic zrobić, jeśli nie ma wiedzy, że człowiek z obsługi "naziemnej" popełnił błąd. Kierowca samochodu często może - jeśli ma refleks - zareagować w ostatniej chwili, zmienić sytuację. Maszynista pociągu w ostatniej chwili nie może już praktycznie nic (pociąg pasażerski rozpędzony do 120 km/h hamuje na odcinku ponad 1 km). Pasażer samochodu też teoretycznie może się skulić, zasłonić rękami twarz, cokolwiek. Pasażer pociągu jest nieświadomy nieuchronnego wypadku do samego końca.

I tak było również wczoraj, w katastrofie kolejowej pod Szczekocinami (czy Chałupkami, whatever) na zjeździe z CMK. Pociągi nie hamowały, bo obaj maszyniści byli zapewne przekonani, że jadą prawidłowo. Nawet widząc w oddali przed sobą światła przeciwległego pociągu, nie nabrali podejrzeń. W nocy wręcz niemożliwe jest ocenić, czy te światła poruszają się po tym samym torze, czy po torze obok. Maszynista mógł również sądzić, że to pracuje jakiś pociąg techniczny albo sieciowy. Każdy z nich zorientował się zapewne, gdy pociągi były w odległości około kilkuset metrów od siebie. Jak mówią Amerykanie - way too late...

Przyczyna tej katastrofy będzie zatem prozaiczna. Zawinił ten, kto wpuścił dwa pociągi na ten sam tor. A czy był to błąd człowieka czy urządzenia, to - miejmy nadzieję - ustalą eksperci. Ale żadna tam awaria lokomotywy, żadna nadmierna prędkość i inne sensacyjne hipotezy. W transporcie katastrofy są nieuniknione niestety. Kwestia, aby ustalić przyczynę i wyciągnąć właściwe wnioski na przyszłość. A a'propos tych wniosków, wczorajsza kraksa może dać wiele do myślenia. Łatwo bowiem wpaść w pułapkę stereotypu, że polska kolej jest w tragicznym stanie i stąd biorą się wszystkie nieszczęścia. Owszem, w najlepszym nie jest, ale mimo to jest nadal najbezpieczniejszym środkiem transportu w tym kraju. Jednak w kontekście tej jej fatalnej kondycji, na podatny grunt społecznej opinii padają plany budowy w Polsce Kolei Dużych Prędkości. Mając takie nowoczesne pociągi - myśli szary człowiek - byłoby bezpiecznie i komfortowo.

Wczoraj pod Szczekocinami obydwa pociągi nie jechały zbyt szybko, na pewno nie więcej niż 120 km/h. Po pierwsze dlatego, że taka tam jest prędkość szlakowa (i - co więcej - również rozkładowa), a po drugie - gdyż prowadząca pociąg InterRegio ciężka lokomotywa towarowa ET22 po prostu szybciej jechać nie da rady (jej prędkość konstrukcyjna to bodajże 125 km/h). A i tak skutki są opłakane. Wyobraźmy sobie, co by było, gdyby pociągi uderzyły w siebie z naprawdę dużą prędkością, 220-240 km/h na przykład. Mokra plama... Tymczasem plany budowy kolei pędzących z jeszcze większą prędkością forsował do niedawna nasz Rząd. Nie chcę przez to powiedzieć, że mamy mieć w Polsce wyłącznie koleje wlokące się w tempie żółwim, skądże. Koleje Dużych Prędkości są bezpieczne. Pod warunkiem, że sprawnie działają wszelkie systemy sterowania ruchem i urządzenia zabezpieczające. I od tego powinniśmy się zabrać do modernizowania kolei w Polsce, chociaż to może mało medialne, a nie od futurystycznych projektów polskiego odpowiednika TGV. Bo może wagony i lokomotywy mamy nie pierwszej młodości, może tory nie są faktycznie najwyższej jakości (wspinam się na wyżyny sztuki eufemizowania), ale jeśli chodzi właśnie o systemy sterowania ruchem, tu jest prawdziwy dramat i muzeum. Bezpieczeństwo ruchu kolejowego opiera się na sygnalizacji świetlnej (semafory), na łączności radiowej, na archaicznym systemie SHP, którego elektromagnesy i tak coraz częściej kradną złomiarze... W całym kraju jest zaledwie kilkanaście LCS-ów (Lokalnych Centrów Sterowania - to, w skrócie, takie supernowoczesne automatyczne systemy, które sterują ruchem pociągów na określonym odcinku, integrują wszystkie urządzenia nastawcze i zapewniające bezpieczeństwo na szlaku). Linia kolejowa nr 64, na której miał miejsce wczorajszy wypadek, nie tylko nie jest objęta "nadzorem" LCS, ale nie jest nawet wyposażona w Samoczynną Blokadę Liniową. A to jest przecież zjazd z CMK, jednej z najbardziej obciążonych linii kolejowych w kraju...

Tymczasem kilka tygodni temu "Rzeczpospolita" oddała całą stronę byłemu Ministrowi Sprawiedliwości - panu Krzysztofowi Kwiatkowskiemu, który sążniście przekonuje tam, że rezygnacja z projektu Kolei Dużych Prędkości będzie błędem i nasz Rząd powinien jednak wywalić ok. 40 miliardów złociszy na to przedsięwzięcie. Przejrzałem biografię pana Kwiatkowskiego - prawnika z wykształcenia i nie znalazłem żadnych informacji na temat jego kwalifikacji do wypowiadania się na tematy kolejowe (ani nawet tego, że jest pasjonatem tej tematyki). Ale cóż, w państwie, w którym Ministrem Sprawiedliwości jest filozof, a Ministrem Sportu - osoba nie mająca o sporcie kolorowego pojęcia, nie ma w tym przecież nic dziwnego. A skoro zatem o kolejnictwie może kategorycznie wypowiadać się prawnik, to mogę i ja. A co!

Otóż uważam, że KDP to ostatnia rzecz, na którą aktualnie trzeba nam wydać pieniądze. 40 miliardów to jest suma astronomiczna, za którą można zmodernizować połowę polskiej kolei. Jedno LCS kosztuje ok. 100 milionów, więc za tą sumę hipotetycznie można byłoby zbudować ich nawet 400. Oczywiście aż tylu ich nie potrzeba, ćwierć tego wystarczyłaby, aby zapewnić bezpieczeństwo na niemal wszystkich liniach kolejowych, po których poruszają się pociągi pospieszne i ekspresowe. Za resztę można byłoby modernizować tory, trakcję, kupić nowe lokomotywy i wagony... Jasne, fajnie jest widzieć oczyma wyobraźni, jak podróżujemy futurystycznym składem w rodzaju TGV z Warszawy do Wrocławia w niecałe dwie godziny. Ale pamiętajmy, że projekt KDP zakłada połączenie (siecią w kształcie literki Y) czterech dużych miast (Warszawy z Poznaniem i Wrocławiem przez Łódź). I tylko mieszkańcy tych czterech metropolii skorzystaliby na powstaniu (w dalekiej przyszłości) słynnego już "igreka". Reszta sieci kolejowej w kraju pozostałaby na obecnym poziomie, z muzealnymi zabezpieczeniami. Dlaczego? No, przecież skoro rząd wydałby tak bajońskie sumy na KDP, to trudno oczekiwać, że wysupła coś jeszcze na jakieś tory pod Rzeszowem czy Białymstokiem. A przynajmniej nie od razu. Przy czym warto pamiętać, że owe 40 mld to przypuszczalnie wierzchołek góry lodowej. KDP to nie tylko tory i składy. To cała infrastruktura wokół nich. Zupełnie inna trakcja, nasypy, mosty, tunele, kładki dla pieszych, przejścia dla zwierząt etc. Linie na których pociągi mogą rozwijać większą prędkość niż 160 km/h muszą być całkowicie bezkolizyjne - czyli nie może być tam ani jednego przejazdu drogowego ze szlabanami. Całościowa realizacja takiego przedsięwzięcia nawet na krótkim odcinku, a potem jego eksploatacja i utrzymanie, to są naprawdę zawrotne sumy.

Tymczasem pan minister w swoim tekście przytacza argumenty, które każą przypuszczać, że na kolei zna się jeszcze gorzej ode mnie. Przekonuje, że KDP są niezbędne, bo rosnący ruch towarowy sprawi, że składy towarowe będą na trasie spowalniać pociągi pasażerskie i czas podróży na dalekich odległościach jeszcze się wydłuży. Nie wiem, czy pan minister słyszał, że na kolei oprócz konduktorów i kasjerek pracują również dyżurni ruchu czy dyspozytorzy. A ich zadaniem jest dbać, aby ruch na torach przebiegał płynnie. I owszem, zdarzają się niekompetentni w tym fachu, którzy puszczą regionalny "kibel" (tak mówią miłośnicy kolejnictwa na popularne w całej Polsce "ezetki", czyli jednostki elektryczne) przed Express InterCity, który potem musi zwalniać, a nawet zatrzymać się w polu, żeby tamtego nie dogonić. Ale to można rozwiązać w znacznie prostszy (i tańszy!) sposób, np. właśnie dzięki LCS-om (czytałem wywiad z szefem firmy budującej te systemy, który twierdzi, że LCS pozwala zwiększyć przepustowość linii nawet o 600 %).

Dalej pan minister przekonuje, że KDP po prostu potrzebujemy, aby kolej mogła konkurować z samolotami i autokarami w zakresie połączeń pomiędzy dużymi miastami. I znowu pytanie - duże miasta OK, a co z resztą linii - mają zarosnąć trawą, skoro wszystkie środki na kolej wpompujemy w KDP? Tymczasem można te pieniądze wydać o wiele rozsądniej, tak aby wilk był syty i mniejsze miasta również. Gdyby tak większość głównych linii pasażerskich w Polsce przystosować powiedzmy do prędkości 200-220 km/h? Pewnie wydaje Wam się to niewiele, skoro TGV czy Shinkanseny w Japonii pędzą powyżej 350, a nawet 400 km/h? Ale idę o zakład, że nikt z Was (ja zresztą też nie) nie podróżował jeszcze w Polsce pociągiem nawet z prędkością 160 km/h. Bo po pierwsze istnieje tylko kilka odcinków, gdzie można taką prędkość rozwijać, a nawet gdyby było więcej, to nie ma w Polsce takich szybkich lokomotyw (większą prędkość niż 160 km/h mogą osiągać tylko słynne "Husarze", czyli lokomotywy EU44 od Siemensa, których mamy... aż 10 sztuk; 160 km/h teoretycznie mogą też osiągać EP09, których jest jakieś czterdzieści-kilka, a od wczoraj jeszcze o jedną mniej...). Zatem gdybyśmy przystosowali wszystkie główne szlaki w Polsce już tylko do prędkości 200 km/h, to czasy przejazdów skróciłyby się tak radykalnie, że w głowach by się pasażerom poprzewracało z tego dobrobytu. Z Poznania do Wrocławia podróżowałoby się niecałą godzinę (obecnie jedzie się 3 godziny z hakiem, w nocy bez haka), z Warszawy do Gdańska - godziny dwie (obecnie... 6-7 godzin). Wrocław od lat narzeka na brak dogodnego połączenia z Warszawą (obecnie jedzie się TLK-ą przez Częstochowę niecałe 7 godzin, Expresem przez Górny Śląsk - 6 godzin), dlatego mocno lobbował za KDP. Tymczasem wystarczyłoby wyremontować szlak z Opola do Częstochowy (to fragmenty dwóch linii - 61 i 144), oraz zrealizować projekt tzw. "protezy koniecpolskiej" - budowę krótkiej linii, która połączyłaby Częstochowę z CMK (czy - jak kto woli - linią kolejową nr 4), aby czas przejazdu z Wrocławia do Warszawy skrócić... o połowę (do 3 godzin z minutami). Jasne, to nie jest 1h45min, jakie zakładał projekt KDP, ale i koszty kilkadziesiąt razy mniejsze (ok. 500 milionów), i skorzystają na tym Opole, Częstochowa i kilka innych miast na trasie. Naprawdę, w Polsce pociągi jeżdżą teraz tak wolno, że nie trzeba nam od razu KDP, żeby pasażerowie odczuli różnicę. Tak dużą, że tego ministra, który im tą różnicę zapewni, z miejsca intronizują.

W jednym punkcie zgadzam się z ex-ministrem Kwiatkowskim: najlepiej byłoby realizować obydwa projekty jednocześnie - budowę KDP i modernizację dotychczasowych linii. Ale nas po prostu na to nie stać. I nie ma sensu nawet rozpoczynać projektu pod nazwą "KDP", bo po pierwsze i tak zabraknie nam funduszy i budowa stanie, a po drugie - to jest ściganie Zachodu na siłę. Oni swoje szybkie pociągi zaczęli budować kilkanaście, a może i kilkadziesiąt lat temu. Nie dogonimy ich za chińskiego papieża. Gdyby nawet w końcu, za iks lat, udało nam się stworzyć tego "igreka", w najbardziej rozwiniętych państwach byłby to już przestarzały środek transportu (pewnie by tam mieli jakieś latające poduszkowce, albo nawet by się już teleportowali...). O wiele rozsądniej jest wydać choćby część planowanych na KDP środków w celu modernizacji istniejących linii wraz z całym ich zapleczem. To nie tylko zauważalnie skróci czasy przejazdów, ale wydatnie poprawi bezpieczeństwo. A co do faktu, że z tym ostatnim nie można już dłużej czekać, po wczorajszej katastrofie nie ma chyba żadnych wątpliwości...

4. marca 2012, 22:44 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego