wtorek, 30 marca 2010

deus ex machina

Anegdota głosi, że pewnego upalnego dnia Gabriel Garcia Marquez wraz z rodziną mknął samochodem po autostradzie z Meksyku do Acapulco, aby w tym słynnym kurorcie spędzić wakacje. Nagle samochód zahamował z piskiem opon. Marquez powiedział tylko: "Nareszcie wiem, jak mam to napisać. I na Boga, albo napiszę tak jak chcę, albo rozwalę sobie łeb". A następnie zawrócił do Mexico City, zamknął się w swoim gabinecie i w ciągu półtora roku stworzył jedną z najwybitniejszych książek XX wieku.

Nie mam zamiaru porównywać swojego pisarstwa do "Stu lat samotności", gdyż byłoby to bluźnierstwo niebywałe. Ale wczoraj przeżyłem coś podobnego, późnym wieczorem wracając autobusem z zajęć. Moja powieść, powstająca z ogromnym trudem od trzynastu miesięcy, od jakiegoś czasu utknęła w martwym punkcie, na etapie dwóch skończonych rozdziałów. A właśnie wczoraj, w jednej chwili, poczułem że wiem, jak mam to dalej poprowadzić. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mam pewność, że może jednak coś z tego będzie, że ukończenie tego "dzieła" jest kwestią czasu mierzonego jednostkami ziemskimi a nie astronomicznymi. W kilka minut wyprostowała mi się cała koncepcja, cała fabuła. Rozdziały trzeci i czwarty ułożyły mi się jak po sznurku. Przemknęła mi nawet myśl, aby - niczym Marquez - natychmiast zabrać się do pracy i pisać choćby przez całą noc. Umysł ludzki jest jednak fascynującym mechanizmem...

30. marca 2010, 18:43 DST, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

sobota, 27 marca 2010

tresura

Powtarzać się jest przypadłością żałosną, zatem nie będzie tym razem truizmów o tym, że operacja ta jest przykładem totalitarystycznych dążeń państwa do zapanowania nawet nad tak z pozoru nieujarzmianym obszarem jak czas. Nie będzie o tym, że może wszystko to miało sens w XIX wieku, gdy ideę podrzucił Benjamin Franklin. Nie będzie wreszcie o tym, że może całość miałaby resztki uzasadnienia, gdyby na DST przechodziły wszystkie państwa, a nie tylko ok. 1/3 z nich.

Zastanawia mnie jedynie, dlaczego społeczeństwo tak bardzo to zasymilowało. To jest z pewnością sukces władzy - przechodzenie na "czas letni" ma współcześnie znamiona oczywistości. Gros ludzi po prostu nie wyobraża sobie, żeby było inaczej. Nie ma wiosny bez przestawiania zegarków, podobnie jak nie mieści się w głowie sobotni wieczór bez wyjścia do klubu, impreza bez wódki, święta bez mega-super-hitu w TV, lato bez opalania, człowiek który nie ma konta na Naszej-Klasie, Polak który nie kibicuje Justynie Kowalczyk i wiele podobnych zaburzeń. Co z tego, że w rachunku ekonomicznym DST nie tylko nie przynosi zysków, ale wręcz generuje straty. Czas letni był "od zawsze" więc być musi nadal. Bo stał się oczywistym elementem codzienności, rytmu rocznego. Nie wyobrażamy sobie co byłoby, gdyby nie istniał. Brawo! Wynika z tego, że mamy w Polsce więcej konserwatystów, niż się komukolwiek wydawało, skoro jedynym argumentem dla konieczności utrzymania jakiegoś porządku jest stwierdzenie, że "istniał od zawsze".

Rzadko to robię, ale tym razem zacytuję - trafny jak mało kiedy - komentarz internauty, z "ONET-u", odnośnie tej szopki z przestawianiem czasu. "Istotą jest tresura obywateli. Mamy reagować jak psy Pawłowa. W TV powiedzą: zmieniamy czas! - to zmieniamy czas. W TV powiedzą: idziemy na Bagdad! - to idziemy na Bagdad. W TV powiedzą: głosujemy na Bronka! - to głosujemy na Bronka... itd."

27. marca 2010, 15:00 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 21 marca 2010

"Donnie Darko" (recenzja)


Tabletki. Leki na inność. Coś, czego nikt inny nie słyszy. Coś, czego nikt inny nie widzi. Percepcja większości jest jedyną słuszną. Wszystko inne to schizofreniczne urojenia, halucynacje. A jeśli byłyby one czymś więcej niż złudzeniami, to czy gorsze przystosowanie do tego świata nie byłoby rozsądną ceną...? Do świata, który jest tak płaski i dwuwymiarowy jak lifeline doktora Cunninghama. W październiku, w tekście "Requiem dla snu", pisałem o teorii równoległych wszechświatów Hugh Everetta. Postawiłem tam dość szaloną hipotezę, że we śnie mamy możliwość zajrzeć w głąb tych alternatywnych wszechświatów. Ale tylko zajrzeć. A gdyby można było w nie wejść? Usiąść na tym drzewie, spojrzeć dokąd prowadzi ścieżka na której jesteśmy, a nawet zawrócić do momentu rozgałęzienia i wybrać inną drogę? Podróże w czasie bez konieczności posiadania DeLoreana z plutonowym napędem. Czy wizyty u psychoanalityka, terapie, hipnozy, psychotropy nie byłyby poświęceniem wartym takiej zdolności? Może taka możliwość faktycznie istnieje? Może cellar door są wejściem, bramą. A ci, których nazywamy chorymi psychicznie, obłąkanymi, odnaleźli ją (albo ona odnalazła ich) i kwestią jest tylko, na ile mają tego świadomość. Zastanawiam się, jak pacjenci psychologów, pensjonariusze szpitali psychiatrycznych odczytaliby ten film. Może dla nich byłby jasny, klarowny i oczywisty. Tak jak dla wszystkich, których nie ogranicza ten ciasny, ludzki strój, oczywista jest odpowiedź na pytanie "Why do you wear that stupid bunny suit?". Albo "Why is the soap bubble round?"...

Od jakiegoś czasu "dojrzewałem" do tego, aby cokolwiek o tym filmie napisać. Ale to dłużej nie ma sensu. Już raczej nie zmądrzeję na tyle, by stworzyć recenzję godną tego dzieła. To chyba jedyny film, którego za diabła nie potrafię rozgryźć. Tylko z pozoru jest bowiem zbiorem absurdów. Silnik samolotowy spadający na pokój Donniego, upiorny Królik, Babcia Śmierć, healer w osobie Patricka Swayze. I syntezatorowa muzyka lat osiemdziesiątych. Ale wszystko w tym filmie ma swoje drugie, a nawet trzecie i czwarte dno. Wszystko jest metaforą. Każdy element scenografii, każdy nieistotny z pozoru detal, każde wypowiedziane słowo. Nigdy nie wiesz, w którym momencie okaże się, że coś rzeczywiście nie było przypadkowe. I z otwartymi szeroko ustami mówisz do siebie: "Cholera, faktycznie...". To jest tak nieprawdopodobny zbiór metafor, odniesień, aluzji, tak dopracowana gra szczegółów, że - o ile się nie jest sawantem - nie ma możliwości, żeby to wszystko ogarnąć. Żeby stworzyć sobie jakiś spójny obraz, jakąś w miarę logiczną całość. I oglądasz drugi raz, trzeci, wciąż odkrywając coś nowego. I wciąż nie odczuwając satysfakcji. Bo za każdym razem, gdy wydaje Ci się, że już prawie wiesz, już zrozumiałeś, jakiś drobiazg, którego wcześniej nie zauważyłeś, rozbija Ci całą koncepcję. I gdy przesuwają się napisy końcowe, ponownie masz to samo uczucie, jak za każdym poprzednim razem.

Ale to wszystko banały. Mimo, że czuję iż ta historia jest mi w pewien sposób bliska, to właściwie jedyne słowa, które mogę napisać o "Donnie Darko" z pełnym przekonaniem, napisał już ktoś w komentarzach na Filmwebie: "Zrobił mi wodę z mózgu".

Ostatni, upragniony seks, ostatnie olśnienie, a potem samotna podróż w stronę końca świata. Bo przecież every living creature on this earth dies alone.


All around me are familiar faces
Worn out places, worn out faces
Bright and early for their daily races
Going nowhere, going nowhere
Their tears are filling up their glasses
No expression, no expression
Hide my head I want to drown my sorrow
No tomorrow, no tomorrow

And I find it kinda funny
I find it kinda sad
The dreams in which I'm dying
Are the best I've ever had
I find it hard to tell you
I find it hard to take
When people run in circles
It's a very very...
... mad world

Donnie Darko
USA, 2001
reż. Richard Kelly
wyk. Jake Gyllenhaal, Jena Malone
ocena: 10/10

21. marca 2010, 11:35 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

środa, 17 marca 2010

żona rybaka

W drugim odcinku pierwszego sezonu "Rancza", licealistka Klaudia mówi do Amerykanki Lucy tymi słowami: "Jak się ktoś urodził w Nowym Jorku, to dla niego wszędzie jest pipidówa. A jak ktoś się urodził w Wilkowyjach, to gdzie by nie pojechał, zawsze przyjechał z pipidówy".

W znanej opowieści o złotej rybce, żona rybaka życzyła sobie coraz to nowych, potężniejszych pałaców i jeszcze większego bogactwa. Jak to się skończyło - wszyscy doskonale pamiętamy.

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Żona rybaka wyprowadza się ze wsi do miasteczka. Skala jest jednak wciąż zbyt mała. Kusi większe miasto. Potem jeszcze większe i w dodatku modne - Wrocław, Kraków, Poznań. Ale - przychodzi refleksja - to chyba też nie to. Za granicą - tam to jest życie! Praga, Wiedeń. Lecz zaraz! Prawdziwa przestrzeń życiowa to dopiero Londyn, Paryż, Madryt. A może tak liberalna Holandia, może Belgia. Potem jednak okazuje się, że wciąż czegoś brakuje. Przecież jest jeszcze cała Ameryka, jest egzotyczna Japonia, tajemniczy Singapur, Hongkong, nowobogackie Emiraty... Media i trendsetterzy umiejętnie takie wahania wykorzystują. Publikują listy, rankingi miast, które są aktualnie najmodniejsze dla młodych ludzi. Dopiero mieszkając tam zaczniemy w pełni korzystać z ludycznych uroków współczesnej cywilizacji.

Opole jest miastem - nie oszukujmy się - niedużym. Przydałoby się, żeby było tu jeszcze to, to i tamto. Mogłoby być też lepiej zarządzane, mogłyby być ustalone takie, a nie inne priorytety. To prawda. Ale ja lubię Opole. Ma swój klimat (chociaż to truizm). I naprawdę są tu miejsca wyjątkowe, nawet na skalę całego kraju (nie będę wymieniać jakie, ponieważ to jest działka darmozjadów z Wydziału Promocji miasta). Owszem, pewnie po ukończeniu studiów - jeśli dożyję - nie będę tu mieszkać, pewnie zamienię Opole na coś większego (chociaż never say never). Ale nie dlatego, że taka a nie inna skala tego miasta mnie w jakiś sposób "ogranicza" (nie wiem, czy to coś konkretnego oznacza, ale żony rybaka często tak mówią). Nie dlatego, że nie ma tu trzycyfrowej ilości dyskotek i pubów. Nie dlatego, że nie jeżdżą tu tramwaje, a w nocy nawet na głównych ulicach można tańczyć. I nie dlatego, że na każdym rogu nie stoi centrum handlowe z przybytkami w postaci Bershki, Smith's-a czy Stradivariusa wewnątrz. Może to jest spojrzenie dziwaka. Spojrzenie skrajnie niereprezentatywne. Bo nie mam "potrzeb", aby co drugi dzień być na imprezie, z czego każda w innym klubie. Bo nie oczekuję w każdej części miasta dziesięciosalowego multikina z 3D, IMAXem i podgrzewanymi fotelami. Bo nie mam obsesji "ciągłego poznawania nowych ludzi", co jest podobno obowiązkiem współczesnego człowieka w moim wieku i warunkiem sine qua non, aby za 20 lat nie pomyśleć o swojej młodości jako o czasie straconym i przegranym. I nie ma to nic wspólnego z ambicją. Bardziej z owczo zasymilowanymi przejawami presji społecznej, zbudowanej na gruncie mentalności żony rybaka. A nawet jeśli ma, to zdecydowanie bardziej wolę mieć ambicje, które dla swojego urzeczywistnienia nie wymagają istnienia przestrzeni miejskiej wielkości aglomeracji Mexico City. Całkiem niedawno kapitalnie podsumował to Yi-Fu Tuan, mówiąc: "Świat wydaje nam się przestronny i przyjazny, jeżeli mieszczą się w nim nasze pragnienia, a ciasny wtedy, kiedy staje im na przeszkodzie". Tylko tyle.

Nie mam tu oczywiście nic przeciwko temu, aby ludzie (nie tylko młodzi) wyjeżdżali do większych miast, aby się "rozwijać" (cokolwiek to znaczy). Wręcz przeciwnie. Chcę tylko rozstrzelać myślenie, które robi z tego regułę powszechną i bezwyjątkową. "Musisz wyjechać do większego miasta, żeby wreszcie zacząć żyć". Dziękuję bardzo! Jeśli nie ostrzej. Bo problem w istocie nie leży w terytorialnej wielkości, ale w głowie. Żony rybaka wyjeżdżają do coraz większych miast, ale podświadomie wciąż mają zakodowane, że pochodzą z zadupia. I wciąż nigdzie nie czują się dobrze. Więc gonią, tak naprawdę nie wiedząc do końca za czym, w nadziei że jeszcze większa skala da im wreszcie to, czego oczekują. Amerykanka Lucy, na narzekania Klaudii o pipidówie, odpowiedziała tylko jednym zdaniem: "No tak, jak ktoś ma z tym kłopot to faktycznie; a jeśli nie - to no difference..."

17. marca 2010, 22:15 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

czwartek, 11 marca 2010

dni niepowszednie

Nie wiem czy macie tego świadomość, ale właściwie codziennie obchodzimy jakieś święto. Dziś na przykład jest Dzień Sołtysa. Jeśli dotąd wydawało Wam się, że największe bzdury tworzą politycy albo urzędnicy, to po przeczytaniu tego tekstu radykalnie zmienicie zdanie. A jeśli zaskakuje Was, że istnieje coś takiego jak Dzień Teściowej czy Dzień Sołtysa, to... to może lepiej nie czytajcie dalej. W przeciwnym wypadku bowiem Wasza psychika może ulec nieodwracalnej destrukcji. Gdyż te wyżej wymienione, to są przykłady w wersji soft. Very very soft.

W jakim celu ktoś wymyśla takie święta i uroczystości - nie mam pojęcia. Na pewno zadowoleni są honorowi alkoholicy, którzy hołdują zasadzie, że picie bez toastu jest pospolitym pijaństwem. A tak - codziennie jest jakaś okazja, żeby wznieść za zdrowie: a to Drukarza, a to Stemplarza, a to Sołtysa. Nasuwa mi się tylko jedna uwaga: rok mamy za krótki. Co to jest 365 dni?! W kolejce czeka co najmniej pięć razy tyle potrzebujących! Przecież jak najbardziej na swój Dzień zasługują chociażby: morświn, instruktor nauki jazdy, żarówka "sześćdziesiątka", jabłko Adama, wódka w żelu, bezimienna pani z dziekanatu i suseł alpejski. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Właśnie - a kiedy przypada Święto Góry Lodowej?

W każdym razie lektura kalendarza tych Świąt, Dni i innych Uroczystości dostarcza niezapomnianych wrażeń. A ileż można zaobserwować ciekawych prawidłowości. Tak więc: 7. stycznia mamy Dzień Dziwaka, a następnego dnia - Święto Sprzątania Biurka. Tu wszystko jasne - tylko dziwacy sprzątają swoje biurka, zatem nic - nomen omen - dziwnego, że te dwa święta zblokowano. 3. lutego obchodzimy Międzynarodowy Dzień Kopania Rowów. Nie bez kozery przypada on pod koniec zimowej sesji egzaminacyjnej na wyższych uczelniach. W ten sposób nakreślamy nowe horyzonty zawodowe tym studentom, którym się niestety nie powiodło. 26. lutego świętujemy Dzień Pozdrawiania Blondynek, a 27. lutego - Dzień Niedźwiedzia Polarnego. Dziwi mnie trochę, dlaczego właśnie te dni sąsiadują ze sobą, ale widocznie pomysłodawcy dostrzegli jakieś podobieństwa. Mniej zaskakujące jest za to, że 5. marca obchodzimy zarówno Dzień Teściowej jak i Dzień Dentysty. Spotkanie tak z jedną jak i z drugą osobą, wśród wielu ludzi wzbudza identyczne emocje. Nie dziwi też, że blisko siebie w kalendarzu umieszczone są Dzień Paniki (9. marca) i Światowy Dzień Drzemki w Pracy (12. marca). Jedynie kolejność powinna być odwrotna - przecież najpierw jest drzemka w pracy, a dopiero później panika, gdy na tej czynności nakryje nas szef. W pierwszej chwili zdziwiło mnie za to, że 23. marca obchodzimy dwa różne z pozoru święta: Międzynarodowy Dzień Myśliwych, a także Dzień Windy. Ale ostatecznie: jak się winda zepsuje, to uwięziony w niej człowiek ma mnóstwo czasu na rozmyślania. A - jak powiadają - kto dużo myśli, zostanie w końcu myśliwym. I wszystko jasne.

Wraz z nadejściem wiosny rozkwita nie tylko roślinność, ale również pomysłowość autorów kalendarza świąt i dni uroczystych. 31. marca obchodzimy Światowy Dzień Budyniu, 14. kwietnia - Międzynarodowy Dzień Paskudy, a 27. kwietnia - Międzynarodowy Dzień Świadomości Zagrożenia Hałasem. Ciekawie robi się jednak dopiero w maju. Już pierwszego maja mamy - nie, nie, nie Święto Pracy - ale (uwaga!) Ogólnopolskie Święto Kaszanki. Osobiście bym to przesunął na sierpień, kiedy to przypada również doroczne Święto Świni, ale cóż. Widocznie jest w tym jakaś myśl. Chyba nawet wiem, jaka. Od 20 lat postępowa propaganda walczy wszelkimi środkami z celebrowaniem 1. maja, jako socjalistycznego reliktu. A wystarczyłoby po prostu rozpropagować, że w tym dniu przypada również Święto Kaszanki i już. Jak w tej perspektywie wygląda cała ideologia "najważniejszego święta proletariuszy wszystkich krajów"? Lenin się w grobie przewraca.

W maju mamy również Międzynarodowy Dzień Mycia Brudnych Samochodów (19.) i dzień później Międzynarodowy Dzień Płynów do Mycia Naczyń. Ale żeby tej czystości nie było za wiele, to 30. maja świętujemy (uwaga, dziewczyny! nie zapomnijcie!) Dzień Bez Stanika. A dwa dni wcześniej, 28. maja, przypada Dzień Bez Prezerwatywy (że też to jeszcze nie jest święto kościelne...). No tutaj to już z pewnością kolejność jest niewłaściwa. Zwykle najpierw zdejmuje się stanik, a dopiero potem... no właśnie... Ale może pomysłodawcy mają inne upodobania w tych kwestiach... Nie wnikajmy. W każdym razie w środku, znaczy 29. maja, powinien być jeszcze Dzień Bez Majtek (Stringów, Fig, Bokserek, Slipek i co tam kto jeszcze nosi), dla zachowania ciągłości procesu.

Przychodzi lato, gorące dni, a my nadal świętujemy: 1. czerwca - Święto Bułki (jaki tam Dzień Dziecka?! relikt jakiś!), 2. czerwca - Dzień Leśnika, 11.lipca - Światowy Dzień Ludności, 23. lipca - Dzień Włóczykija (a Muminek, Ryjek, Mała Mi i Buka to gdzie?!). W sierpniu jest również ciekawie. Szesnastego przypada Międzynarodowy Dzień Zagrychy, a dwudziestego siódmego - Dzień Tira. Podejrzane, że obydwie te uroczystości przypadają tuż po dwóch największych świętach Matki Boskiej (odpowiednio 15. i 26. sierpnia). We wrześniu nieco odpoczywamy - z bardziej interesujących obchodzimy tylko Dzień Warstwy Ozonowej (16. września) i Dzień Stawów oraz Oczek Wodnych (29. września). Ale już pod koniec października mamy prawdziwy maraton. Na rozgrzewkę Dzień Kundelka (25.), a potem już pełną parą: Dzień Odpoczynku Dla Zszarganych Nerwów (28.), Dzień Bez Kupowania (29.), Święto Napojów Wyskokowych (hurrrraaaa!!!) i Dzień Noszenia Spódnic w jednym (30.), oraz Dzień Rozrzutności (31.). Prawdziwa huśtawka nastrojów! Najpierw regenerujemy zszargane nerwy (nic dziwnego, że zszargane, skoro nam kundel ujadał trzy dni wcześniej), potem usilnie powstrzymujemy się od zakupoholizmu. Z tego powstrzymywania aż się musimy porządnie napić dzień później (ale spódnice to tylko Szkoci wkładają, panowie, tylko Szkoci!), a następnego dnia jazda do sklepów i gdzie tylko można finansowo zaszaleć.

Potem mamy trochę przerwy, aż do trzeciej dekady listopada. Inaugurujemy ją już dziewiętnastego - Dniem Toalet. Dwa dni później mamy zestaw: Dzień Pracownika Socjalnego oraz Światowy Dzień Życzliwości i Pozdrowień. Szczególnie dużo się tych życzliwości i pozdrowień nasłuchają pracownicy socjalni, którzy udadzą się na jakieś meliny, zaproponować tamtejszym lokatorom pracę, albo zakomunikować, że właśnie utracili prawo do zasiłku. A żeby nam wszystkim od tych życzliwości się zbyt słodko nie zrobiło, to niedługo potem - 24. listopada - obchodzimy Dzień Buraka. I wtedy się powyzywa kogo trzeba, nie tylko od buraków. Trzeba tylko uważać, aby skończyć przed 17. grudnia, gdyż wówczas przypada Dzień Bez Przekleństw. I już na sam koniec roku zostaje święto szczególne - Dzień Orgazmu (21. grudnia). Trochę dziwi właśnie ten termin. Przecież zdecydowanie bardziej pasowałaby ta uroczystość pod koniec maja, gdy są te dwa dni bez różnych rzeczy. Można jednak spojrzeć na sprawę z innej strony: od zdjęcia stanika aż do orgazmu mija prawie siedem miesięcy (!). Mmmmm... :D

11. marca 2010, 23:05 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

niedziela, 7 marca 2010

weekend in Wonderland

Postanowiłem się odpowiednio przygotować do seansu najnowszego filmu Tima Burtona. W tym celu zdecydowałem się sięgnąć ponownie po literacki pierwowzór. Sceneria tego sięgania zasługuje zresztą na odrębną opowieść. Pomysł ten wpadł mi do głowy w nocy z piątku na sobotę (chronotyp mam zdecydowanie sowi, więc nie chodzę spać wcześniej niż o 2.00 a.m.). I jeszcze tej samej nocy, wśród wszechogarniających ciemności, zszedłem do piwnicy, aby w głuchej ciszy, przy nikłym świetle latarki przeszukiwać posępne szafy. Udało mi się znaleźć dzieło względnie szybko, po czym teatralnym ruchem mogłem zdmuchnąć warstwę kurzu z twardej okładki książki, która po jakichś piętnastu latach mogła znowu ujrzeć światło... wówczas jeszcze nie dzienne, a jedynie sztuczne.

"Alice in Wonderland". Będę uporczywie trzymał się oryginalnego tytułu, gdyż bezczelnie uważam, że jego tłumaczenie na polski jest raczej kiepskie. Komuś zdecydowanie zabrakło subtelności. To, że występują tam różne "bajkowe" postacie (król, królowa, zwierzęta mówiące ludzkim głosem), główną bohaterką jest mała dziewczynka, a całość jest zbudowana w baśniowej konwencji, nie upoważnia jeszcze tłumaczy do tego, aby tak infantylnie obejść się z tytułem. Przecież w książce nie ma słowa o czarach! Ale oczywiście: jest król, królowa i mówiący zając, więc zrobimy z tego "krainę czarów", nikt nawet nie zwróci uwagi. Wielkie gratulacje... Dla mnie fabuła tej książki (przynajmniej od momentu, kiedy zacząłem ją rozumieć) była zawsze genialną, może nawet najwybitniejszą w dziejach, metaforą snu. Byłaby nią i bez tego ostatniego rozdziału, gdzie Alicja faktycznie budzi się ze snu. Każdy z nas był nieraz w świecie, gdzie zdarzenia powiązane są ze sobą w nielogiczny sposób, fizyczne ograniczenia (czas, przestrzeń, ...) nie grają roli, a samą tylko myślą możemy wpływać na rzeczywistość. Jak ktoś ma szczęście, to jest w takim świecie każdej nocy. Nie znam lepszego literackiego portretu snu.

Więc "Alice in Wonderland". W dzieciństwie - przyznaję - ta książka mnie nudziła. Nie umiałem przez nią przebrnąć, mimo że - przynajmniej w oczach laików - jest adresowana właśnie do dzieci. I co zaskakujące (dla tych laików na pewno) dopiero wiele lat później nie tylko ją zacząłem trochę rozumieć (w pełni nie zrozumiał jej pewnie nawet sam autor), ale też zaczęła mnie wręcz fascynować. Fantastycznym zajęciem było odkrywanie tych wszystkich aluzji, odniesień, paraboli do różnych elementów naszej, i współczesnej pisarzowi, rzeczywistości. Dopiero mając dwadzieścia kilka lat, zaczęły mnie śmieszyć teksty i dialogi, a przecież dzieckiem byłem w miarę inteligentnym. Ale to "drugie dno", które Lewis Carroll ukrył w książce, jest adresowane właśnie do osób, które mają już pewien poziom kulturowych kompetencji, aby te wszystkie zawiłości dojrzeć (mimo, że czasami trzeba sięgnąć nawet do biografii autora). Ja w każdym razie bawiłem się doskonale. Chociaż nadal nie wszystko rozumiem. I chociaż - przyznaję - ta książka jest dziwna. Ale właśnie to sprawia, że jest tak wyjątkowa. Tak genialna. Rozdział, gdzie Zwariowany Kapelusznik i Marcowy Zając piją herbatkę jest po prostu fenomenalny. Te ich teksty, pokrętna logika, absurdalny styl bycia - rewelacja! A opowieść Żółwiciela to już jest mistrzostwo świata. Te wszystkie przedmioty, których uczono w morskiej szkole. Histeria starożytna z wodografią :D Drawling, Stretching and Fainting in Coils. I tu ukłon w stronę tłumaczy, bo akurat w tej kwestii poradzili sobie świetnie. A niełatwo jest trafnie przełożyć teksty w rodzaju: "That's the reason, they're called lessons - because they lessen from day to day".

I właśnie za taki materiał zabrał się Tim Burton. Dostał do obróbki mistrzowskie, wyraziście zarysowane postacie i fabułę, która jest arcydziełem absurdu. Zastanawiam się, jak sobie z tym poradził, bo talentu - nawet jeśli się za jego dziełami nie przepada - odmówić mu nie można. I dlatego wybiorę się na ten film. Przeczekam tylko pierwsze dni wyświetlania, aż się w salach kinowych zrobi bardziej pusto. Wiem, Johnny Depp jako Zwariowany Kapelusznik uśmiecha się tajemniczo z afisza, ale jakoś wytrzymam. W tym czasie będę mógł rozważyć pewien kłopot bogactwa. Otóż opolskie multikino oferuje do wyboru następujące seanse: w 3D z dubbingiem, w 3D z napisami, w 2D z dubbingiem...No i nie mam pojęcia, który wybrać...

7. marca 2010, 21:55 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

piątek, 5 marca 2010

ten to one

Wciąż wydaje mi się, jakby to było wczoraj. A tymczasem właśnie dziś mija już rok...















Udział w teleturnieju zajmował zawsze wysoką pozycję na mojej bucket list. A dlaczego właśnie "Jeden z dziesięciu"? Może dlatego, że łatwo się zakwalifikować - nie trzeba wysyłać miliardów sms-ów za 3 PLN + VAT, wystarczy pojechać do Warszawy na eliminacje i odpowiedzieć poprawnie na 12 z 15 banalnych pytań. A może dlatego, że formuła tego programu idealnie pasuje do takich dziwnych ludzi jak ja - co to na niczym się dobrze nie znają, ale z każdej dziedziny mają jakąś wiedzę.

Nieistotne dlaczego. Ważne, że cel udało się zrealizować. Zobaczyć to wszystko "od kuchni". Jak funkcjonuje telewizja, jak zorganizowana jest praca przy takim programie. Cokolwiek bym tu nie napisał, jeśli ktoś nie był nigdy w prawdziwej telewizji, to słowa nie oddadzą mu tego, co tam się dzieje. Bo coś takiego jak "magia telewizji" naprawdę istnieje. Tylko częściej jest rozczarowaniem, rzadziej oczarowaniem. Wyobrażamy sobie wcześniej, że nagranie potrwa dzień cały, że studio to jakaś potężna hala, że po korytarzach biegają setki zapracowanych ludzi, że atmosfera jak na planie hollywoodzkiego filmu. Bzdura!

O 12.00 odebrano nas z dworca w Lublinie, o 15.00 już byłem z powrotem na dworcu. Po drodze: podróż do studia telewizyjnym busem, potem wypełnianie setek papierów, rozliczenie kosztów podróży, losowanie stanowisk, make-up i wspólne oglądanie filmu instruktażowego o zawiłościach regulaminowych teleturnieju. W ciasnym pokoju, na sprzęcie starszym niż wszyscy uczestnicy razem wzięci (z kasety VHS puścili ten filmik!). I stres jeszcze większy. Bo okazuje się, że istnieją różne zakulisowe zasady, o których oglądając program w TV nie mamy pojęcia. Budynek telewizji też może rozczarować, jeśli ktoś się spodziewał czegoś na miarę Hollywood. Puste korytarze, cicho jak u myszy pod miotłą, w przeciętnym ZUS-ie jest więcej życia. Tylko czerwony neon "Uwaga nagranie!" nad drzwiami do studia odróżnia te korytarze od stereotypowego urzędu. W sumie przy organizacji pracowały cztery (sic!) osoby (nie licząc obsługi studia: dźwiękowców, oświetleniowców itd.): księgowa, pani od makijażu, facet który pomagał wypełniać papiery, a zaraz potem ubrał kurtkę i powiedział, że spieszy się na pociąg do Warszawy. I jeszcze jeden gość, który sprawował nadzór nad całością. Tego dnia nagrywano chyba cztery odcinki, więc pan Tadeusz Sznuk w przerwach między nimi wychodził do garderoby przebrać się w inny garnitur (żeby telewidzowie mieli wrażenie, że każdy odcinek powstawał innego dnia). Na marginesie - człowiek z ogromną klasą. Zatrzymał się na korytarzu, żeby porozmawiać. Zażartował w swoim stylu: "jak miło widzieć ofiary, które w dodatku przychodzą tu z własnej woli". A już samo studio zaskakuje kompletnie. Nie wpadlibyście na to, że właśnie tak to wygląda. Everything you've thought about television, was a lie.

Ale oczywiście nie pojechałem tam, aby tylko obejrzeć sobie, jak funkcjonuje telewizja. Pojechałem tam wygrać. Nawet nie chodziło o pieniądze, bo 3 000 PLN za wygranie odcinka, to nie jest jakaś powalająca kwota. Bardziej o samoocenę. I po nagraniu byłem wściekły na siebie. Pytania były proste, ale niestety - gdy tam się stoi, ta otoczka telewizyjna oddziałuje na każdy zmysł. I mimo, że nie mam problemów z publicznymi wystąpieniami, i mimo, że program nie idzie "na żywo", to naprawdę - jak włączą kamery, mikrofony, to człowiek zapomina jak się nazywa. Odtąd zupełnie inaczej patrzę na odpowiedzi zawodników, siedząc sobie wygodnie w fotelu przed telewizorem.

Dlatego oczywiście warto było wziąć w tym udział. Jednak z perspektywy czasu nadal jestem z siebie niezadowolony, wiem, że mogłem zrobić coś lepiej. Nie mam zamiaru pocieszać się, że "i tak doszedłeś naprawdę bardzo daleko", "odpadłeś w II rundzie jako przedostatni, to i tak sukces". Nie. Gdy do wzięcia jest cała pula, to się gra o całą pulę. Gdy z egzaminu jest do zdobycia 5,0, to nie wolno się zadowalać 3+. I tak dalej. Niestety, ambicja, perfekcjonizm i to, że straaaasznie nie lubię przegrywać, w warunkach teleturniejowych raczej nie były atutem...

















Ale zdjęcie z Tadeuszem Sznukiem - bezcenne! :D

5. marca 2010, 16:58 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego

poniedziałek, 1 marca 2010

serce z papieru

Zaraziłem się jakimś książkowym wirusem. Może to nieuświadomiona potrzeba "posesyjnego" chilloutu. A może jakaś iluzja nadmiaru wolnego czasu, który wypadałoby pożytecznie zagospodarować. Iluzja wynikająca zresztą z tej samej sytuacji - pozornie leniwego okresu po wyczerpującej sesji egzaminacyjnej. W każdym razie od mniej więcej dwóch tygodni mam obsesję czytania. Jak to się objawia? Chcę czytać książki niemal nieustannie, i najlepiej wszystkie, które się da; pogrążać się w nich, nie spać, nie jeść, nie robić nic innego. Aktualnie czytam naraz trzy: jedną z biblioteki, jedną pożyczoną i jedną własną. A na półce leżą odłożone cztery następne, zakupione kiedyś tam, na które nigdy "jakoś nie było czasu".

A dzisiejsza wizyta w EMPiK-u to była trauma. W takim stanie mnie się nie powinno w ogóle tam wpuszczać. Tyle pięknych, kolorowych książek. Stoję przed regałem z napisem "Stephen King" i uświadamiam sobie, ilu książek Mistrza jeszcze nie przeczytałem. A z drugiej strony uśmiecha się Hugh Laurie i jego "Sprzedawca broni". Tymczasem z regału przy wejściu wzywa zbiór reportaży Mariusza Szczygła. A w oddali majaczy półka z literaturą rosyjską. I jeszcze to, i jeszcze tamto... Na szczęście miałem przy sobie mało gotówki, a kartę schowałem najgłębiej jak się da - w przeciwnym wypadku wyniósłbym z EMPiK-u dwucyfrową ilość książek. Natomiast do tej wielkiej księgarni w "Galerii Opolanin" nie chodzę już wcale. Jak na złość przedłużyli tam na marzec promocję, która obowiązywała w lutym: 25% rabatu na cały asortyment (oprócz podręczników). Dwadzieścia pięć procent!!! Książkę, która kosztuje 40 PLN, można mieć za 30. I tak dalej. Już widzę siebie w tym miejscu i ten kuszący głosik w głowie: "Człowieku! Taka okazja!". Naznosiłbym do domu tyle literatury, że byłoby co czytać do emerytury...

To jeszcze nie jest ten stopień szaleństwa, jaki opisał Carlos Maria Dominguez w książce "Dom z papieru". Ale jak to się będzie w tym tempie rozwijać...

1. marca 2010, 22:42 CET, 50.479 °N, 17.960 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego