sobota, 4 marca 2023

Front Wyzwolenia Kotletów Schabowych

Najpotężniejsze influencerki marzą o tym, żeby mieć takie zasięgi, jakie w ostatnich dniach ma poniższa grafika. Powielana we wszelkich mediach, drukowana w formacie przynajmniej A0 i wieszana na sztalugach podczas partyjnych "briefingów" i "spontanicznych" konferencji prasowych jako rekwizyt demonstracyjny...

A zaczęło się chyba od tekstu "Dziennika Gazety Prawnej", lecz gdy temat podchwyciła TVP i zrobiła serię materiałów, które mogłyby uchodzić za satyryczne, gdyby nie był to śmiech przez łzy, internet zawrzał niczym przepalony olej w nadmorskiej smażalni ryb. Nic to, że raport o którym mowa pochodzi sprzed czterech lat i przeszedł wówczas kompletnie bez żadnego echa. Nic, że cele tam wyszczególnione to tylko sugestie i zalecenia, a nie przykłady przyszłych regulacji prawnych, bo też i jak wyegzekwować spożycie mięsa nie przekraczające 16 kilogramów rocznie, nabycie nie więcej niż 8 sztuk ciucha i niemożność podróży lotniczej częściej niż raz na dwa lata? Wprowadzić kartki na mięso, bony odzieżowe i odbierać paszporty jak za peerelu? 

Sytuacja jest zatem z gatunku tych, gdzie jakakolwiek merytoryczna dyskusja jest niemożliwa, bo kończy się okładaniem adwersarza ideologicznym młotkiem i zapisywaniem go do określonej partii politycznej. Temat za to doskonale nadaje się na zajęcia z psychomanipulacji, socjotechniki czy psychologii poznawczej, żeby unaocznić na żywym przykładzie, jak komponent emocjonalny przekazu potrafi przykryć wszystkie jego pozostałe elementy.

Są jednak też inne ciekawe aspekty. Na przykład fascynujący dysonans, który powstaje gdy ludzie, którzy są przekonani (częściowo nie bez racji) o tym, jak wysoki poziom rozwoju osiągnął ludzki gatunek i jak bardzo zdominował życie na Ziemi, konfrontują się z tematyką zmian klimatu. Ci wszyscy, którzy dowodzą, że człowiek tak wysoko wdrapał się po drabinie ewolucji, że jego potrzeby i ambicje powinny mieć pierwszeństwo (a nie żadne tam "ptaszki i roślinki"), zadziwiająco często twierdzą jednocześnie, że ten sam człowiek ma praktycznie mikroskopijny wpływ na zmiany klimatu w ostatnich dziesięcioleciach.
 
Przepraszam bardzo, ale kto się w takim razie przyczynił do tych zmian, jeśli nie gatunek który w błyskawicznym tempie (jeśli historię naszej planety przedstawić w postaci jednej doby, człowiek funkcjonuje na niej ledwie od kilkudziesięciu sekund!) i w tak gigantycznym stopniu zdominował praktycznie całe życie na Ziemi? Muchy owocówki? Szopy pracze? No pozostaje tylko człowiek, albo kosmici (chyba, że ktoś wierzy w istnienie Motomyszy z Marsa, to ewentualnie jeszcze one).
 
Obserwowanie, jak ludzie redukują sobie dysonans poznawczy właśnie w tej dziedzinie, jakich uroczych operacji myślowych dokonują i jak pokrętne fakty potrafią naprędce konstruować, byłoby nawet zabawne, gdyby nie dotyczyło kwestii tak poważnych dla naszej przyszłości. To tak jak z tym strusiem, który gdy wciśnie łeb w piasek, nie sprawi przecież, że niebezpieczeństwo nagle zniknie. Tak również to, że wmówimy sobie i innym (oraz zgrabnie, spójnie i logicznie to uargumentujemy), że zmiany klimatu to wymysł radykalnych lewackich bojówek ekologicznych pospołu z wielkimi koncernami, nie sprawi, że klimat przestanie się zmieniać. 
 
Jeśli ktoś patologicznie nie dowierza naukowcom (którzy - co przecież wiadomo - są przekupieni przez koncerny i masońskie siły, pragnące na nowo ułożyć nam życie), niech spojrzy po prostu za okno. Gdy chodziłem do podstawówki (naprawdę, to nie było aż tak dawno temu, ostatnie pterodaktyle już wtedy nie latały) w połowie grudnia straż pożarna zalewała asfaltowe (sic!) boisko za szkołą wodą z węża. Woda zamarzała i było gdzie jeździć na łyżwach w "krótkie popołudnia grudnia" (korzystając z okazji, pozdrawiam Agnieszkę Osiecką w zaświatach i dziękuję za ten cudowny tekst do piosenki "Jeszcze zima"). Prowizoryczne lodowisko utrzymywało się przez długie tygodnie, do ferii zimowych przynajmniej. W dzisiejsze zimy roztopiłoby się po trzech dniach, bo od dawna nie pamiętam choćby jednego tygodnia z temperaturą przez całą dobę utrzymującą się poniżej zera. Lata też kiedyś były jakby łagodniejsze, takie przyjemne +25 stopni bez większych wahań, a nie te piekielne +36, które teraz potrafi się zdarzyć i na początku czerwca, i w połowie września.
 
To, jak patrzymy na świat, jest kwestią perspektywy. Można trzymać się optymistycznej wersji, że to w sumie fajnie, że się klimat ociepla. Bo mniej wydamy na ogrzewanie zimą, w Bałtyku będzie ciepło jak w Morzu Czerwonym, na Kaszubach będą rosły pomarańcze i ananasy, a na Mazurach pobudujemy takie kurorty, że w Sharm-el-Sheikh Arabowie zzielenieją z zazdrości. W tej wersji zapomina się jednak, że jeśli u nas będzie regularnie +30, od kwietnia do października, żeby rosły te ananasy i żeby jeziora miały temperaturę jak w dobrym akwarium, to tam gdzie aktualnie rosną te ananasy będzie +50 i nie będzie się tam dało żyć, o jakiejkolwiek gospodarce czy wydobyciu surowców nie mówiąc (koszt prowadzenia tego wydobycia, chłodzenia, klimatyzacji etc. przekroczy zyski z niego). A ludzie, którzy na tamtych szerokościach geograficznych mieszkają, przyjdą do nas, jako że tam się żyć nie będzie dało, quod erat demonstrandum. A nie jest tych ludzi mało, oj nie...
 
I wujaszek Marks mógł sobie twierdzić, że byt określa świadomość, ale nie każda świadomość zmieni rzeczywistość. A wszystko rozbija się właśnie o tę kwestię. Podobnie jak wszystkie naprędce konstruowane ideologie rozbiją się o kant klasycznej teorii ekonomii. Zgodnie z którą, jeśli podaż maleje, to rosną ceny. Jeśli czegoś jest mało, to jest to drogie. I jak bardzo byśmy nie zaklinali, inaczej nie będzie. Oczywiście, że jest możliwe - jak przekonują posłowie Konfederacji - żeby każdy chcący i ciężko pracujący Polak (a także Bułgar czy Słowak) miał dom, dwa samochody i latał na wakacje trzy razy w roku. Nawet bez zapożyczania się jak za starego, poczciwego Gierka. Tylko, że - to akurat jak w każdym dobrym kredycie - to, co się przejadło dzisiaj, trzeba będzie oddać jutro. A jeśli poddamy się dzisiaj rozbuchanej konsumpcji, argumentując to tym, że skoro inni (na Zachodzie) mieli (i mają) swoje pięć minut, to "teraz k**** my", teraz nasza kolej, jutro może nie być już z czego oddać.
 
W internecie łatwo znaleźć malownicze grafiki, które ilustrują ile zasobów naturalnych (często nieodnawialnych) potrzeba, aby wyprodukować coś, czego używamy na co dzień. Ile wody pochłania zrobienie jednej bawełnianej koszulki albo jednego wołowego burgera (niektórzy do mycia się nie zużyją tyle wody przez cały rok!). Jak gargantuiczne rozmiary i liczby przybiera przemysłowa hodowla, która ma zaspokoić nasze zapotrzebowanie na mięso. W jednym tylko powiecie żuromińskim (niedaleko Warszawy) mieszka ponoć więcej kurczaków niż jest ludzi w Polsce i Francji razem wziętych!
 
I do tego powinna sprowadzać się dyskusja, która aktualnie przetacza się przez media (te zwykłe i te "soszal"), zamiast do przyklejania ideologicznych łatek interlokutorom. Bo to nie jest tak, że ktoś (zapewne gej, bo oni - wiadomo - dzieci nie mają, a czasu wolnego aż po kokardę, więc z nudów pijają te sojowe latte i tylko knują, jak tu podkopać podstawy konserwatywnego ustroju społecznego i zamachnąć się na korzenie ojców mowy) nam zakaże jeść mięsa, nabiału, kupować ubrań i latać samolotem. Zakaże ustawą, dyrektywą unijną, albo po prostu wprowadzeniem podatków tak drakońskich, że na kacze udko będzie stać tylko tych, którzy pracują w Dubaju. Nie, to zupełnie nie tak. My się konsekwentnie, każdego dnia, sami pozbawiamy tych dóbr w przyszłości. Przemysłowa hodowla i przemysłowa produkcja pochłaniają takie ilości zasobów i energii, wytwarzając jednocześnie takie hałdy odpadów, że za chwilę te pierwsze się zaczną kończyć, a te drugie nakryją nas przysłowiowymi czapkami. I to nie wymysł zaczadzonego eko-religią lewaka z Brukseli. Tak po prostu jest, że gdy dzisiaj będziemy zużywać horrendalne ilości wody, zasobów kopalnych etc., to jutro tych zasobów będzie mało, więc produkty przy ich użyciu powstające będą ekstremalnie drogie. Rozumie to każde dziecko. A nie rozumieją dorośli, często racjonalni ludzie, którzy odpowiednio zmanipulowani sprowadzeniem sporu do podstawowych emocjonalnych reakcji, plotą dziś brednie o tym, że Unia wprowadzi kartki na mięso, a Trzaskowski każe Polakom jeść karaluchy.
 
Nie ma niczego złego czy niewłaściwego w jedzeniu mięsa (chociaż z tym czerwonym trzeba mocno uważać), nabiału, kupowaniu sobie ciuchów i lataniu samolotem. Złe i niewłaściwe jest zakrywanie oczu i udawanie, że nie dostrzega się tego, jak wiele zasobów to pochłania i jak bardzo niekorzystnie wpływa to na całokształt środowiska naturalnego (na banał o tym, że nie mamy zapasowej planety szkoda mi literek na klawiaturze). Złe i niewłaściwe jest nierobienie niczego, aby chociaż trochę ten stan zmienić. Coś ograniczyć, z czegoś zrezygnować, gdzieś zastosować przyjaźniejsze dla Ziemi "zastępniki". Sposobów są tysiące, każdy znajdzie coś dla siebie. I to nawet w sytuacji, gdy tego co nawywijaliśmy już nie cofniemy, pewne niekorzystne zmiany są nieuniknione i nieodwracalne. Ale gra toczy się teraz o to, czy globalna temperatura podniesie się o trzy, dwa, czy tylko o półtora stopnia Celsjusza. To podobno nadal ogromna różnica.

19. lutego 2023, 19:30 CET,  52.245 °N, 16.546 °E, trzecia planeta Układu Słonecznego